13655

Szczegóły
Tytuł 13655
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13655 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13655 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13655 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bruce McAllister ARKA Nie ma tak silnego, nie ma tak pięknego pośród wszystkich stworzeń tego świata, jak orzeł gotujący się do lotu i jaguar, którego serce jest jak góra. — Poemat aztecki Wymarły w ciągu dwudziestu lat. Nie pięćdziesięciu, czy stu, jak to sobie wyobrażali futuryści, ale dwudziestu. Krążyly pogłoski o wymknięciu się spod kontroli eksperymentów z manipulacją genami. Pogłoski o ekologicznej reakcji łańcuchowej, bardziej złożonej, niż mogły to objąć umysły najznakomitszych biologów świata. Pogłoski o rabunkowym pozyskiwaniu — w drodze chemicznego i biologicznego szantażu — zasobów naturalnych Afryki, Azji, Południowej Ameryki, a nawet Ameryki Północnej. Pogłoski o wypadkach i aktach zwykłego, anarchistycznego terroryzmu — o zatruwaniu stad antylop w Północnej Ameryce, o opadach toksycznego deszczu w Kenijskim Parku Narodowym, o epidemiach w Jersey zoo na wyspach Kanału Brytyjskiego — nie były wcale pogłoskami. Beckman wiedział, że to fakty. Zaczęły zdychać zwierzęta. Liczba podłych rosła wykładniczo. Ginęiy w swych naturalnych środowiskach i w niewoli zwierzyńców i ogrodów zoologicznych. Pojawiły się nagle nowe szczepy uodpornionych bakterii, nowe szczepy wirusów. Nowe choroby narządów wewnętrznych spowodowane zatruciami, nowe, nieprzewidziane problemy z rozmnażaniem. Ta fala śmierci trwała dwadzieścia lat. Jako specjalista widział ją w cyfrach już wtedy, kiedy inni zdawali się jej jeszcze nie dostrzegać. W ciągu dziesięciu lat zniknęło z powierzchni Ziemi sto tysięcy gatunków i tylko po tych, które miały więcej szczęścia, pozostał materiał genetyczny, zamrożony w komorach kriogenicznych. Jeden po drugim, zamykały swe podwoje ogrody zoologiczne, przeistaczając się w izolowane więzienia. Jedna po drugiej, jak spod najszybszej drukarni Centric, zaczęły pojawiać się petycje, prośby, listy klasyfikacyjne, rozpoczął się wyścig o miejsca na arkach dla pozostałych przy życiu gatunków. Ale arki były pełne. Nowojorskie Towarzystwo Zoologiczne dysponowało listą oczekujących, liczącą sobie trzy tysiące pozycji. Zoo Narodowe w Waszyngtonie listą ośmiu tysięcy, Zoo Bosel — dwóch tysięcy. Centrum Darwina na Galapagos —ośmiuset pięćdziesięciu. Zoo Londyńskie — czterech tysięcy pięciuset. Rezerwat Alberta — dwóch tysięcy pięciuset. Rezerwat dla dzikich zwierząt Woburn w W. Brytanii — trzech tysięcy dwustu. Zoo w Phoenix — stu trzydziestu. Zoo Gladys Porter — dwóch tysięcy czterystu. Zwierzyniec w San Diego — pięciu tysięcy trzystu. Tych arek istniało siedemset dziesięć i wszystkie były przepełnione. Podejmowane środki zastępcze, takie jak narodziny z probówki, sztuczne zapładnianie i krzyżowanie gatunków, nie wystarczały, a marzenia o adaptowaniu metod klonowania i inżynierii genetycznej, o cudach farmaceutyki, pozostały tylko marzeniami. W ciągu dwudziestu lat wymarło pięćset tysięcy gatunków, a liczba ta stole rosła. Lawrence Beckrnan był analitykiem systemów w jednej z trzech największych firm kosmicznych w Południowej Kalifornii. Pracował tam od pięciu lat. Urodził się w Los Angeles, nigdy stąd nie wyjeżdżał, ule poślubił kobietę z odległego kraju i to, jak sobie teraz uświadamiał, było jak wyjazd, bardzo przypominało wyjazd. Był kaukazyjczykiem, jedynym dzieckiem z późnego, drugiego małżeństwa rodziców, obecnie wdowcem. To było wszystko, a nie było to wiele. To nie mogło utrzymać przy życiu jego córki. Wycofał wszystkie swoje oszczędności — nieco ponad piętnaście tysięcy dolarów. Skontaktował się ze swoim maklerem giełdowym, w celu zlikwidowania paru akcji jakie posiadał — kolejne cztery tysiące dolarów. Bank wystawił na jego żądanie czek kasowy na sumę dziewiętnastu tysięcy dolarów na Zoo miasta Los Angeles w Griffith Park. Przez cały ten czas jego córka See Chee nie odstępowała go ani na krok. Czuł jak tuli się do niego, gdy obserwowali sterowaną głosem drukarkę wystukującą ich czek. Drżała. Udawał, że tego nie czuje. Starał się myśleć o jej ciężkim oddechu w nocy, o ostatnich dwóch miesiącach, w ciągu których musiał ją wiele razy wybudzać ze snu, pełen lęku, że tym razem już mu się to nie uda. Poszli razem do zabytkowego urzędu pocztowego w ich małym miasteczku, skąd nadali czek włożywszy —go do staromodnej koperty wraz z listem o następującej treści: „Panie i Panowie: To dopiero początek. Jeśli wygospodarujecie w swoim Zoo miejsce dla Li Chu i jej dziecka Chu Li, dwóch niedźwiadków panda, które oferuje Warn w dobrej wierze Chińska Republika Ludowa, będziemy Warn przesyłali sto dolarów miesięcznie. Zobowiązujemy się również do wszczęcia energicznej kampanii w kręgu naszych znajomych i nie tylko, na rzecz utworzenia funduszu w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów rocznie, przeznaczonego na pokrycie kosztów stałej opieki nad tymi cennymi zwierzętami”. Wiele słów zaproponowała See Chee. Miała dopiero dziesięć lat, ale już wykazywała duże zdolności w tym kierunku i był z niej dumny. Czek wrócił po tygodniu. Dołączony do niego list wyrażał uznanie zoo, ale wyjaśniał, że koszt samej kontroli klimatu dla dwóch takich zwierząt, jak ,,pandy mandaryńskie” sięgałby dziesięciu tysięcy dolarów rocznie, do tego doliczyć trzeba inne wydatki bieżące na opiekę weterynaryjną, dietę, ochronę i tym podobne. List nie podawał konkretnej kwoty. Nie było to konieczne. Kiedy później, tego samego dnia wszedł do jej sypialni, siedziała przy terminalu komputera, ale nie była zajęta odrabianiem lekcji. Odwrócona plecami do drzwi, bawiła się znowu programem portretowym. Rysowała na ekranie monitora jedną z pand. Zorientował się od razu, że to matka — Li Chu. Pyszczek wydał mu się znajomy i wtedy spostrzegł, że See Chee odrysowuje go z fotografii leżącej na podłodze obok jej krzesełka. Postąpił krok w jej kierunku, ale zanim zdążył podejść bliżej, wymazała obraz z ekranu. Kiedy odwróciła się do niego opuszczając na kolana śniade ręce, zauważył, że ma zaczerwienione oczy. — Nie musisz się z tym przede mną kryć — powiedział. Nie odezwała się. Odwróciła wzrok, znalazła inny program, załadowała go do pamięci komputera i zajęła się zadaną pracą domową. Kiedy wieczorem, tego samego dnia, wszedł do jej pokoju, żeby sprawdzić, czy się nie odkryła, See Chee już spała. Ekran jarzył się w ciemności niesamowitym blaskiem — spoglądała zeń na niego nowa mordka; niepewny uśmiech, bardziej ludzki niż zwierzęcy. Niedźwiedziowaty łebek, wielkie, owalne oczy, maska smutnego bandyty, szeroki, czarny nosek, rysy, które oboje tak dobrze znali. Kiedy podszedł do monitora, żeby go wyłączyć, stwierdził nagle, że nie może tego zrobić. To było jej. Nikt nie miał do tego prawa. To była dla niej najlepsza lampka nocna i w przeciwieństwie do niektórych rzeczy, jakie towarzyszyły im w życiu, to było jednak coś żywego i po prostu nie potrafił tego zrobić. Tej nocy obudziła go straszliwa cisza panująca w domu. Zerwał się przerażony z posłania, rzucił w ciemnościach przed siebie i obijając się boleśnie o ściany dotarł wreszcie do jej pokoju. Oddychała. Ułożył się do snu na podłodze obok jej łóżka, skąd mógł słyszeć świszczący poszept jej płuc, świadczący, że jeszcze żyje. W ciemnościach wyobrażał sobie jej okrągłą, jak księżyc w pełni, buzię, jej czarne, proste włosy i migdałowe oczy. Widział jej matkę May Naguę, swoją żonę. Wyobrażał sobie jej naród żyjący u stóp niebotycznych gór Annamskich, na porytej kraterami Równinie Wstrząsów, w tajemniczym laotańskim krajobrazie — ich oczy, ich pełne usta, ich proste włosy, ich strach. Leżąc tak z otwartymi oczyma, czuł ich strach. Nie obudziła się tej nocy z płaczem i nie musiał jej wybudzać. Ale przy śniadaniu zaczęło się znowu i był bezsilny. Nie mógł nawet wstać z krzesła; nie mógł znowu pójść do niej, żeby ją przytulić. Nie mógł się poruszyć. Potrafił tylko myśleć o zamówionym z katalogu karabinku, który owinięty w stary arkusz papieru w kwiatki spoczywał w ciemności jego szafki. Następnej nocy, leżąc na podłodze w jej pokoju, słyszał dwa razy, jak ustaje jej oddech. May Nagua była pielęgniarką, kiedy ją poznał i pozostała pielęgniarką aż do śmierci. Spotkali się po raz pierwszy w szpitalu w Inglewood, gdzie leczył przez tydzień swoją prostatę. Otoczyła go wtedy bardzo dobrą opieką. Wtedy też, po raz pierwszy oderwał się od swojej pracy. Wtedy po raz pierwszy pozbył się swojej wstydliwości w kontaktach z kobietami. May Nagua żyła ze swą rodziną na południu, w Fountain Valley, w osiadłej tam społeczności Hmongów. To była duża rodzina, mająca nawet swego naczelnika. Nazywał się Yuur. Jeszcze teraz niewielu z jej członków władało dobrze angielskim, a już zupełnie mała garstka, do której zaliczała się May Nagua, zdobyła jakiś zawód. May Nagua mówiła bardzo dobrze po angielsku; pracowała przecież w świecie okrągłookich. Ale czuła go tak samo jak inni. Strach. Te Stany Zjednoczone, to był nowy świat. Był to świat tak nowy, że czasami Hmongowie, nazywający siebie Wolnymi Ludźmi, umierali we śnie… ze strachu. Lekarze nie mogli tego zrozumieć. Było to, według nich, „wstrzymanie akcji oddechowej”, „porażenie mięśnia sercowego”. Był to dla nich ten sam syndrom bangungut, który przez całe stulecia uśmiercał młodych mężczyzn na Filipinach. Podejrzewali też skutki oddziaływania defoliantów i środków porażających układ nerwowy, które stosowano podczas wojny. Oni po prostu nie wiedzieli, chociaż część z nich zgadzała się co do jednego: to był strach. Poczuli go dwieście lat temu w Chinach i umknęli przed nim do Laosu. Tam, przed niespełna trzydziestu laty, dopadł ich znowu. Walczyli po stronie Ameryki w jej „Tajnej Wojnie”, przeciwko krwawemu frontowi Patet Lao, a teraz agresorzy z Wietnamu Północnego chcieli wziąć na nich za to odwet… tak więc, jak gdyby w dowód wdzięczności, amerykańska CIA zorganizowała ich —ewakuację. Wolni Ludzie znajdowali się obecnie w Montanie, w Seatle, w Providence i w Południowej Kalifornii. Starsi mężczyźni i kobiety nadal nosili bransolety z brązu, wierzyli w magiczną moc kolorów i snuli opowieści o zwierzętach, które mówią jak ludzie. Dzieci nosiły ubrania firmy Fedco i Target, podkoszulki z nazwami grup rockowych i były mistrzami w telewizyjnych grach zręcznościowych. Ale nawet teraz mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, mogli umrzeć we śnie. Jakiś odgłos w nocy, utrudniony oddech, ciało bez ducha rano. Tak jak brat May Nagui. Tak jak jej dziadek. Czuli go dotąd: strach. Powtarzano jej tyle razy. May Nagua, wieczorem nie wychodź sama ze szpitala. Nie zapominaj o zablokowaniu drzwiczek samochodu, jeśli zamierzasz jechać bocznymi uliczkami. Nie zjeżdżaj z ulicy głównej w boczną, nawet jeśli jest korek. Nie zatrzymuj się w drodze do domu, chyba że po benzynę — nie zatrzymuj się nawet po benzynę. Napełnij bak w domu. Nie zatrzymuj się nigdzie i po nic. Świat zewnętrzny jest niebezpieczny. May Nagua, powtarzał w kółko, i zdawała się mu wierzyć. Aż w końcu przestał się o nią martwić. „Świat zewnętrzny jest niebezpieczny” — powiedział jej pewnego dnia wesoło, a potem zażartował. — „Siedemdziesiąt pięć procent Los Angeles to minoryci!” — Ale spojrzała nań tak spłoszona, że pożałował, iż w ogóle to powiedział — nawet żartem. Umarła w śródmieściu — skończyła jej się benzyna — w pobliżu parku — zasłabła idąc do telefonu oddalonego o kilka bloków dalej —, może po to, by się go poradzić, co ma robić. Wkrótce po zaobserwowaniu pierwszych objawów zabrał córkę do San Diego na Dwunastą Światową Konferencję poświęconą Rozmnażaniu Zagrożonych Gatunków w Niewoli. Siedzieli obok siebie na składanych krzesełkach na skąpanych w słońcu terenach starego Balboa — zaledwie kilka bloków od słynnego zoo — i przysłuchiwali się w skupieniu wystąpieniom przygnębionych mężczyzn i kobiet mówiących o „depresji chorobowej”, „dziedziczności defektów” i „dryfcie genetycznym”. Tym razem nie było bezpośredniej transmisji telewizyjnej; obrady obsługiwało zaledwie kilku reporterów telegazety, a i publiczność nie dopisała. Obserwował bacznie See Chee zastanawiając się, ile z tego rozumie. Czy była w stanie to pojąć? Czy była w stanie pojąć, co to oznaczało —osłabienie wynikające z rozmnażania w niewoli, rachityczne geny zrodzone z rachitycznych genów, pary zbyt słabe, by zapoczątkować na nowo swój gatunek? Jak jeszcze odległą pieśnią przyszłości są jedyne dziedziny wiedzy, które rokują jakąś nadzieję? Zauważył, że robi, co może, żeby zrozumieć. Była pojętną dziewczynką. Przypomniał mu się pewien dzień —pewna niedziela parnego lata — kiedy do domu, cała we łzach, wbiegła mała dziewczynka otrzepując nogę roztrzęsioną rączką. — Usiadł na mojej nóżce! — krzyczała zanosząc się płaczem. — Usiadł no mojej nóżce! — tylko tyle mogła z siebie wyksztusić. — Co usiadło na twojej nóżce, córeczko? — zapytała May Nauga biorąc jej rączki w swoje dłonie, jak gdyby usiłowała oswoić małe ptaszki. — Pasiak, mamusiu! — wyszlochala See Chee. — Wielki, czarnożółty pasiak! May Nagua uśmiechnęła się, on roześmiał się w głos, a See Chee jeszcze bardziej się rozpłakała. Widząc to, powstrzymali się. Przytulili ją, uspokoili i razem, jak mała armia, wyszli do ogrodu, żeby odnaleźć w zaroślach nowe gniazdo os i raz na zawsze uwolnić świat od straszliwych, czarnożółtych „pasiaków”, jedynych zwierząt, o których mówiła, że ich nie kocha. A potem patrzył już na żółty księżyc wiszący nad zaśmieconym parkiem, gdzie znaleźli ciało i krzycząc w duszy czynił rozpaczliwe wysiłki, żeby odrzucić to wspomnienie i skupić się na tym, co mówi teraz jakiś mężczyzna w słonecznym blasku Parku Balboa, gdzie każde wypowiedziane słowo, wypowiadane było bez nadziei. Tego wieczora, gdy leżała już w łóżku, opowiedział jej bajkę o „Początku Świata”, pierwszą z wielu legend Hmongów, które May Nagua znała na pamięć w dwóch językach. Zaczynała się od słów: „Pierwszym mężczyzną na Ziemi był Lou Tou. Jego żoną była See Chee. Wyszli na świat przez drzwi w górze…” Kiedy skończył, See Chee poprosiła go, żeby zaśpiewał jej ulubioną piosenkę, tę, której pierwsza zwrotka brzmiała: „Poszliśmy do zwierzyńca były tam zwierzęta i ptaki, stary pawian w świetle księżyca czesał swe kasztanowe kłaki…” Tej nocy śniły mu się zwierzyniec, tygrys i karabin. Na pogrzebie — długiej, cichej uroczystości, w której uczestniczyło całe plemię słuchając w skupieniu mowy naczelnika Yuura odzianego w piękną, ceremonialną suknię — naczelnik odszukał Beckmana i przemówił do niego. Ze spokojem o wiele straszniejszym od wściekłości, ten mężczyzna o szerokiej twarzy — ten „pasterz” swojego ludu — powiedział: — Zabrałeś ją od nas, Lawrence Beckman. Teraz ona nie żyje. Tak już bywa. Zostało dziecko, które nie ma ani świata, ani matki. Ty będziesz jej matką i będziesz to robił najlepiej, jak potrafisz. Kiedy na koniec Beckman odwrócił się, żeby odejść, zwrócone były na niego wszystkie twarze. Wszyscy czekali na wyjaśnienie, którego nie mógł i nr’ udzielić. Kiedy See Chee zaczęła okazywać obsesyjne zainteresowanie pandami, o których ciężkiej sytuacji dowiedzieli się z telewizji, od pogrzebu upłynęły już cztery miesiące. Nim minął kolejny miesiąc, stało się dla niego jasne, że córka żyje dla zagrożonej pary. Kiedy zaprowadził ją do specjalistki, lekarka powiedziała: — Mała, wykazuje objawy tego, co określamy nazwą powstrząsowego syndromu stresowego, panie Beckman. Wstrząsem była dla niej śmierć matki, a ona wyprowadziła z tego wstrząsu równanie. W równaniu tym mały panda i panda matka stały się pańską córką i pańską żoną. Dopóki niedźwiadki żyją, ona czuje, podświadomie, że jej matka wcale nie umarła. Jeśli pandy zdechną, to ponieważ w rzeczywistości pańska żona już nie żyje, dziewczynka też pewnie umrze. Takie są właśnie jej odczucia, panie Beckman. To „poczucie winy ocalałego” — bardzo podobne do tego, jakiego doświadczają weterani wojenni. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Czekał, a lekarka ciągnęła; — Musimy popracować nad tym, żeby zrozumiała, że to równanie — może nawet eleganckie psychodynamicznie — jest urojeniem, że pandy są zwierzętami — nie ludźmi — że w końcu one wcale się nie liczą. Że dla tych, którzy ja kochają, liczy się tylko ona — pańska córka. — Skinął głową i zdobył się na pytanie o oddech. — Nie znam dobrze syndromu, który pan opisuje — odparła lekarka — ale nie przejmowałabym się tym zbytnio, panie Beckman. Pańska córka to jeszcze dziecko. Jeśli się nie mylę, syndrom uchodźców laotańskich, który pan opisuje dotyka tylko dorosłych mężczyzn. Ale jeśli pan sobie tego życzy, mogę przyjrzeć się temu bliżej. Skinął głową i wyszedł. Był sam; oboje byli sami. Słowa nic nie znaczyły. Specjalistów nie było z nimi w nocy, nie słyszeli tego ciężkiego oddechu, nie słyszeli, jak ustaje, nie wybudzali jego córki ze snu i nie walczyli o przywrócenie jej oddechu. Nie było ich z nimi w dzień, nie obserwowali tez i drgawek, niezdolności do koncentracji, obsesji. Oni nie mogli zrozumieć. Jeśli pozwoli się umrzeć tym dwóm zwierzętom — jeśli nie da się ich ocalić, jeśli nie da się znaleźć dla nich gdzieś miejsca — wtedy jego córka też umrze — w nocy, jak wszyscy inni. Wymagało to przeprowadzenia sześciu rozmów telefonicznych. Był roztrzęsiony, ale w końcu uzyskał zaproszenie dla siebie i córki i przez chwilę widział w jej oczach nadzieję i wydawało mu się, że jej oddech staje się wolniejszy. Zoo miasta Los Angeles mieściło się tam, gdzie zawsze — na małym obszarze „oazy zieleni”, w kierunku centrum miasta. Ale od dwudziestu lat, w te dziewicze tereny wgryzały się wieże naftowych szybów i zoo nie było już takie, jak kiedyś. Wieże chwiały się i pochylały jak czaple o zaledwie jedno wzgórze od kompleksu zoo, a kopuły na terenach tego ostatniego wyglądały jak błękitne gniazda insektów. Pod nimi kryło się przed wzrokiem całe życie. Był tu z nią już dwa razy, .kiedy była młodsza — w tym „Zwierzyńcu”. Towarzyszyła im wtedy May Nagua. Przy wejściu nie było dużego ruchu. Istniały wciąż jeszcze most i brama główna — takie mgliste wspomnienia z własnego dzieciństwa — ku którym kierował się ten ruch, ale teraz nie było tu tak tłoczno, jak wtedy. Publiczność nie była tu teraz mile widziana. Owszem, można było wystąpić z prośbą o przyznanie przepustki i odwiedzać zoo w zorganizowanych grupach. .Ale na decyzję czekało się sześć miesięcy, a kiedy wreszcie nadchodził ten długo wyczekiwany dzień, trzeba się było poddawać drobiazgowej kontroli osobistej przeprowadzanej za pomocą wykrywaczy metalu, analizatorów napięcia w głosie i psów wyszkolonych w rozpoznawaniu zapachu rozmaitych trucizn, na wypadek gdyby jakiemuś szaleńcowi przyszło do głowy przemycić jakąś i podać zwierzętom żyjącym na tej arce. Magia, poczucie zachwytu, prysły. Nikt się jednak nie skarżył. Teraz ważne było jedynie to, że co najmniej dwójka z każdego gatunku nadal jadła, spała i kiedy tylko było to możliwe, płodziła potomstwo za tymi błękitnymi ścianami. Doglądały ich i strzegły przed jadowitym światem armie żywieniowców, biologów, epidemiologów i weterynarzy. Biuro dyrektora mieściło się na czwartym piętrze nowego budynku administracyjnego. Przez okna sekretariatu mogli spoglądać w dół na roztaczającą się pod nimi panoramę kompleksu, kopuła przy kopule, schludne alejki pokryte zielonym tarmakiem i to, co pozostało z krajobrazu. Eukaliptusy, oleandry, piaskowe sosny z Turcji i Afryki — tych drzew powietrze nie mogło zabić. Gdy tak patrzyli trzymając się za ręce, czuł przez szybę powiew lekkiego wietrzyku i oczyma wyobraźni widział widmowe, wijące się stworzenia, śniade ciała — nie swoje wspomnienia o dzikich kontynentach, o jasnych ptakach podrywających się do lotu 2 ciemnych zarośli, o lodowatych strumieniach, gdzie biali drapieżcy wygrzewają się w promieniach stu słońc… I nagle znów patrzył na tarmak, błękitne kopuły, drzewa i trzymające się jakoś krzewy. Wciąż ściskał w drżącej dłoni rączkę See Chee, a w drzwiach swego gabinetu stał dyrektor i mówił, zwracając się do niego: — Panie Beckman, naprawdę nie wiem, co mogę dla pana zrobić. Mój zastępca, John Neumann, twierdzi, że przeprowadził już z panem dłuższą rozmowę w zeszłym tygodniu. Nie miał zamiaru ich wpuścić. — Tak — powiedział Beckman. Dyrektor nie spuszczał z niego wzroku. Twarz miał blada, porowatą, okraszoną rumieńcem popękanych żyłek, oczy zadziwiająco niebieskie, okrągłe, z kurzymi łapkami w kącikach. Siwe, falujące włosy skojarzyły się Beckma—nowi ze śnieżnobiałą czaplą, a może raczej ze śnieżnym leopardem — oba gatunki już wymarły. — Usiłuję panu wytłumaczyć, panie Beckman — mówił mężczyzna stojący w drzwiach, — że nie bardzo wiem, co jeszcze mógłbym dla pana zrobić. Beckman uświadomił sobie teraz, że tamten wcale nie patrzy na jego córkę. Ona dla niego nie istniała. — Usiądźmy może — powiedział Beckman. Mężczyzna przystał na to bez większego entuzjazmu. Usiedli, a on zajął z ociąganiem miejsce za zadziwiająco czystym biurkiem oklejonym wykładziną z drewna tekowego. — Nie rozumiemy tylko… — zaczął Beckman mając wyraźnie przed oczyma przygotowany na tę okazję tekst swojego wystąpienia. — My? — przerwał mu mężczyzna. —Ma pan na myśli tę dziewczynkę? Beckman spojrzał na See Chee, na jej ciemne włosy, na okrągłą, jak księżyc w pełni buzię, na podłużne oczy. Kiedy przyszła złość, dał jej upust. Potrzebował jej. — Ta dziewczynka, panie Ringer, to moja córka. — I dodał łagodnie, zwracając się do See Chee — See Chee, to jest pan Ringer — człowiek, który kieruje tutejszym Ogrodem Zoologicznym. Wstała pełna gracji w swoim nowym, białym spodnium, uśmiechnęła się i powiedziała: — Bardzo mi miło pana poznać, panie Ringer. — Wyciągnęła do niego swoją brązową rączkę, która w końcu uścisnął. Wiedziała, jakie to ważna. Ćwiczyli to wiele razy. To mogło wywrzeć wrażenie… na właściwej osobie. Siadając, nie przestawał się uśmiechać. To był uśmiech kogoś innego i Beckman musiał odwrócić wzrok. — Chodzi nam o te pandy — wyrzucił z siebie. — Tak, wiem o tym — odparł mężczyzna, — ale musicie oboje zrozumieć… — spojrzał na ojca, a potem przeniósł wzrok na córkę zachowując przez cały czas zadziwiającą kontrolę nad złożonymi na blacie biurka dłońmi — …że na świecie żyje jeszcze wiele, wiele zwierząt i że za każdym z nich wstawia się mnóstwo ludzi. Każde zwierzę… Beckman zauważył, że tamten ma swój własny opanowany do perfekcji tekst. Byli przy nim jak dzieci. Miał już do czynienia z takimi jak oni dziećmi. — Pan wybaczy — wpadł mu w słowo Beckman. — Mówi pan o petycjach. Wciąż słyszymy, jakie są ważne. Ale słyszymy też o zwierzętach, dla których znalazło się miejsce w tym i innych ogrodach zoologicznych, chociaż petycje w ich sprawie podpisane były przez znacznie mniej osób, niż petycje wstawiającymi się za zwierzętami, którym tych miejsc odmówiono. Czy może nam pan wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje, panie Ringer? Dyrektor uśmiechnął się. — Nawiązuje pan do przypadków, panie Beckman, w których decydującą rolę odgrywa opinia wystawiona przez środowisko naukowe. Ma pan zapewne na myśli krowę morską Trichechus, pasożytnicze osy, albo tak zwane ropuchy houstońskie — bo im środki masowego przekazu poświęciły szczególnie dużo uwagi. Jak się okazuje, panie Beckman, tego rodzaju przypadki są o wiele częstsze niż te, w których decyduje głos opinii publicznej. —Mężczyzna urwał. — Pewien jestem, że domyśla się pan, co kieruje naukowcami przy wydawaniu tych opinii… Beckman uświadomił sobie, że jest to właściwie pytanie. Kiedy się nie odzywał, dyrektor odpowiedział za niego: — Po pierwsze, unikalność genetyczna. Po drugie, różnorodność genetyczna. Trzecim kryterium byłyby możliwości inżynierii genetycznej. Istnieje jeszcze wiele takich kryteriów, panie Beckman. — Czy nie należałoby… — zaczął Beckman i zająknął się. Tak starannie przygotowywany scenariusz tej rozmowy ulotnił mu się z głowy. — Czy nie należałoby wziąć pod uwagę… — Znowu się zająknął, potem nagle przypomniał sobie wszystkie przygotowane argumenty i wyrzucił z siebie: — czy nie należałoby wziąć pod uwagę głosów grup innych niż „eksperci”? Mam tu na myśli grupy dzieci, skautów, młodzieży, klubów, organizacji szkolnych, takich, do jakiej należy moja córka, nie mówiąc już o zoologicznych i przyrodniczych kółkach zainteresowań, do których należą głównie ludzie młodzi. Mijają właśnie dwa lata, od kiedy ci młodzi ludzie rozpoczęli kampanię na rzecz uratowania tych pand, a wy i inne ogrody zoologiczne z nie wyjaśnionych przyczyn spychacie je uparcie ze swoich list priorytetowych. Mówię tutaj o setkach tysięcy, jeśli nie o milionach dzieci i ich glosach. — Przerwał, żeby zaczerpnąć tchu. — Chciałbym zwrócić panu uwagę, panie Ringer, że dzieci wiedzą najlepiej, które zwierzęta kochają, które zwierzęta należy z urzędu zachować im na przyszłość, jakiej ani ja, ani pan nie będziemy raczej oglądali. Widząc, że dyrektor mu nie przerywa, ciągnął szybko dalej: — Zadziwia mnie niezmiernie, panie Ringer, że nasze ogrody zoologiczne — instytucje, którym powierzono wszczepianie naszym dzieciom miłość do zwierząt — nie słuchają teraz głosu dzieci. Cisza trwała tylko chwilę i kiedy dyrektor zabrał głos, Beckman wiedział już, że przegrali. — To nie zupełnie tak, panie Beckman. Ale podejrzewam, że pan o tym wie, — Mówił spokojnie, wciąż się uśmiechając. — Jak zdaje pan sobie zapewne sprawę, w zeszłym roku dzieci miały poważny wpływ na wybór dla tego właśnie zoo kalifornijskiego niedźwiedzia brunatnego — osobników, które mieszkańcy tego stanu darzą szczególnym sentymentem. Mamy teraz osiem zdrowych niedźwiedzi. Dzieci miały również poważny wpływ na wybór fretki czarnostopej — jednego z naszych najbardziej rozreklamowanych skarbów narodowych — dla zoo w Bronx, w liczbie sześciu sztuk, oraz wydry morskiej dla Marinelandu i foki dla Zoo Narodowego. Przerwał dla dodania znaczenia swoim słowom. — Zwierzęta, które ze względu na swe antropoidalne cechy czy ujmujący wygląd zaskarbiają sobie sympatię dzieci, są, zapewniam pana, licznie reprezentowane na arkach tego kraju — należałoby może powiedzieć, tak licznie reprezentowane, na ile to możliwe w tych ciężkich czasach, panie Beckman. Beckman czuł, że zaczyna go palić twarz. Nie potrafił spojrzeć na mężczyznę. Chciał wstać, ale tamten jeszcze z nim nie skończył. Jego głos uległ zmianie. Stał się teraz pełen współczucia. — Panie Beckman, nie mamy w naszych ogrodach zoologicznych miejsca nawet dla naszych gatunków. Tutejsze zoo plasuje się na czternastym miejscu w kraju pod względem budżetu, a mimo tego posiadamy dwa z siedmiu pozostałych osobników Hawajskiego Kuauaioo, cztery z pozostałych osiemnastu żurawi piaskowych oraz sześć z pozostałego tuzina Canis lupis nobilis. Posiadamy nawet, przykro mi to mówić, dwa z ostatnich ośmiu Haliaeetus leucocephalus, bo nie ma dla nich miejsca ani w San Diego, ani’ w Bronx, ani w żadnym z trzynastu ogrodów zoologicznych stojących wyżej od nas pod względem budżetu. To narodowa hańba, panie Beckman. Te dwa osobniki Haliaeetus są chore. Umierają. Są ofiarami tego, co specjaliści nazywaią depresją chowu wsobnego, a nie możemy znaleźć dla nich miejsca na żadnej z naszych najlepszych arek. Beckman podziwiał zaangażowanie przebijające z głosu mężczyzny, współczucie dla biednych Haliaeetus Lecocephalusów. — Musi pan zapewne zdawać sobie sprawę — ciągnął ze smutkiem mężczyzna, — że w mediacjach dotyczących waszych Ailuropoda melanoleuca — waszych dwóch pand — trwających już od ponad dwóch lat, znajdujemy się w sytuacji bez wyjścia. Mamy po prostu za mało miejsc intensywnej opieki na arkach tego kraju. Zwalniają się tylko w przypadku śmierci lub na skutek zmian na listach priorytetowych. Zespół kwalifikacyjny Stanów Zjednoczonych — sami doświadczeni naukowcy — nie ma żadnych nabytych praw. W kręgu ich zainteresowania znajdują się nie tylko wasze dwa melanoleuca, ale i sześć tysięcy innych gatunków. W swej niewdzięcznej pracy wykorzystują najbardziej wyrafinowane metody naukowe — modelowanie komputerowe, analizę wielo—wariantowa, przetwarzanie równoległe… na tych sprawach, dzięki swemu wykształceniu zna się pan, jak sądzę, lepiej ode mnie, panie Beckman. Powiedział to łagodnie. Ale nagle w jego głosie znowu zaszła znowu zmiana. — To oni muszą decydować, które gatunki mają największe znaczenie dla przyszłości ludzkości, panie Beckman, i to oni zadecydowali, że wasze pandy do takich gatunków nie należą. Nie mówimy o ostatnich dwóch pandach na świecie, panie Beckman. W Chinach żyje ich jeszcze dziesięć. Te dwa nie są nawet parą reprodukcyjną, panie Beckman — mężczyzna patrzył mu w oczy. Czul, jak w nim narasta, grożąc, że go opanuje. Strach. Czy See Chee też go odczuwała? Czy wygląda przez okno, a jej oddech zaczyna się zmieniać? Czy pamięta fotografie, treści telegazety, mnóstwo stron o anatomii, zwyczajach i potrzebach bei shung, które przechowywała w szufladach swojej komódki jak migawkowe zdjęcia… kogoś, kogo jej tak brakowało? I nagle, ku swemu zdumieniu, stał —krzyczał na siedzącego przed nim mężczyznę: — Dlaczego, w imię Boga, nasz Departament Stanu — nasz Wszechmogący Departament Stanu — nie zainteresuje się tymi pandami, panie Ringer? Dlaczego, w najlepszym interesie naszego narodu nie leży udzielenie azylu tym zwierzętom — potraktowanie tego, po prostu, jako gest — jako gest w stosunku do narodu tak ważnego dla świata i naszej własnej przyszłości, jak Chiny? Koszty utrzymania pand przy życiu są niczym — niczym! — w porównaniu z budżetem narodowym, panie Ringer! W biurze zaległa cisza. Czuł na sobie wzrok See Chee. Przez twarz dyrektora przemknął cień współczucia. — To bardzo interesujące pytanie, panie Beckman ,— powiedział. — W stosunkach międzynarodowych wszystko urasta do miana symbolu, prawda? Nawet zwierzęta. Nie minął się pan z prawdą napomykając, że w dzisiejszych czasach młodzi ludzie — do których zalicza się pana córka — muszą świadomie obrać drogę ku przyszłości, której ani ja, ani pan nie będziemy zapewne oglądali… — przerwał na chwilę, a potem ciągnął dalej. — Pytał pan o Chiny, wnoszę więc, że nie jest pan na bieżąco z najnowszymi doniesieniami środków masowego przekazu. — To znowu było pytanie. — Nie — przyznał Beckman spuszczając oczy. — Nie jestem, — Najwyraźniej, nie dostrzega pan subtelnych problemów jakie mamy z Pek Ciao i jego osławioną ,,Nową Republiką”. Prasa może czasami wypisywać bzdury, panie Beckman, ale sygnalizowała to już przed dwoma laty. —Zniżył głos. — Doprawdy, nie pojmuję, jak mógł pan to przeoczyć. „Moja żona”, chciał powiedzieć Beckman. „Moja żona… moja córka…” — Faktem jest, — ciągnął dalej mężczyzna — że nasze trilateralne stosunki ekonomiczne są napięte. Jeśli chodzi o „Nową Republikę”, stanowimy, że się tak wyrażę, „czynnik denormalizujący”. Nie chcemy pogarszać i tak już zachwianej stabilizacji pomiędzy Trzecim Światem a Moskwą. Jesteśmy gotowi na pewne symboliczne ustępstwa — bez względu na to, jak szczera jest ta troska Chińczyków o ich zwierzęta. — Znowu przerwał. — Wyobrażam już sobie pod jaką presją pracuje Zespół Kwalifikacyjny, panie Beckman. Te słowa padły tak szybko. Co ten człowiek chciał przez to powiedzieć? — Czy zadowala pana ta odpowiedź na pańskie pytanie? — O czym pan mówi? — wyszeptał Beckman. — Pan doskonale wie, o czym mówię. — To niemożliwe… — Owszem, to możliwe, panie Beckman. Niech pan nie będzie dzieckiem. To było możliwe — to było najprostsze z wyjaśnień. W obliczu tego, cała reszta — naukowcy, mediatorzy, modele komputerowe — była bez znaczenia. Gra dyplomatyczna, cicha wojna narodów, której ofiary nie zdawały sobie nawet sprawy, że toczy się wojna. Zamknął oczy. Ujrzał See Chee z pandami. Ujrzał pełne twarze i migdałowe oczy przemykające się w czas wojny cieniami wśród gór. Ujrzał dyplomatów dyskutujących w podobnych do tego, wykładanych drewnem tekowym, gabinetach, przeglądających nieruchome fotografie migdałowookich bez shung, potrząsających głowami na widok smutnych oczu, migdałowych oczu wyglądających z bambusowej gęstwiny i nie rozumiejących, że wokół trwa wojna. Otworzył oczy. — Jakie mają szansę na przyjęcie? —spytał cicho. — Na której pozycji listy figurują? — Na bardzo dalekiej, panie Beckman. — Powiedział zwięźle mężczyzna. Stał teraz. Nie miał zamiaru zaczynać wszystkiego od początku. — Na której? — powtórzył Beckman. — Chyba na jedenastej, czy dwunastej — ale to i tak nie ma znaczenia. Nigdy nie dojdzie do tego, o co panu chodzi, a ja nie chciałbym wzbudzać w panu fałszywych nadziei— Jeśli pan wybaczy.,, Beckman nie odrywał od niego wzroku. — To koniec? — szepnęła See Chee. — Tak, to .koniec. Mężczyzna odprowadził ich do drzwi. Tam, ściskając w dłoni ciepła, żywą rączkę See Chee, Beckman odwrócił się po raz ostatni i powiedział spokojnie: — Chciałem panu podziękować za wyjaśnienie nam tego wszystkiego, panie Ringer. Trochę mi głupio, że zawracałem głowę panu i pańskiemu personelowi taką błahą sprawą — zmusił się do uśmiechu. — Nie ma o czym mówić. Tej nocy, słysząc dwukrotnie, jak ustaje jej oddech i stwierdzając za drugim razem, że nie sprawiwszy jej bólu nie wybudzi jej ze snu, —wezwał helikopter pogotowia ratunkowego i odwiózł córkę do najbliższej kliniki akademickiej odległej o siedemdziesiąt pięć mil. Tam przebadano ją, podano leki i umieszczono na obserwacji. Lekarze nie rozumieli, co się z nią dzieje. Nie rozumieli tego tak samo, jak ich poprzednicy. Przyznali się do tego. Powiedzieli, że to jakiegoś rodzaju syndrom i kiedy w końcu opuszczał szpital, jego córka oddychała już normalnie — ale tylko dzięki rurkom, które jej założyli, lekom, które jej podali i „intensywnej terapii”, jakiej ją poddali. Stał przed lustrem wiszącym w sypialni. W lewej .dłoni trzymał karabinek Rugera z laserowym celownikiem, tłumikiem i składaną kolbą. W prawej, gotową do odpalenia flarę ostrzegawczą model 5–F dającą sześć milionów lumenów. U pasa zwisał mu stary Colt Python 537 wraz z parą nożyc elektrycznych i nadajnikiem 5.35 do odpalania ładunków. Karabinkowi nadał matowe wykończenie. Wszystko, co mogło odbijać światło zostało spryskane, a zamówioną z katalogu czarną pastą natarł policzki, czoło i brodę. Pod czarnym wojskowym kombinezonem miał kamizelkę kuloodporną dziewiątej generacji Kevlara i koszulkę rozpraszającą ciepło dla zmylenia czujników podczerwieni. Przedostanie się od szybów naftowych do obrzeży zoo zajęło 45 minut. Księżycowa poświata, która ułatwiła mu wielce założenie ładunków w szybach, była nic nie warta w gęsto zadrzewionej strefie otaczającej ogród zoologiczny. Zakładanie ładunków poszło gładko, ale zajęło nie piętnaście, a trzydzieści sześć minut. Dwumetrowe ogrodzenie z metalowej siatki z wysięgnikami, na których przeciągnięto jedno pasmo drutu kolczastego, nie było przyłączone do systemu czujników ostrzegawczych i nożyce weszły w nie jak w masło. Opóźnieniu winne były jego własne ręce, palce nadające kształt ładunkom, zakładające detonatory i dołączające przewody odbiorników. Przez piętnaście lat jego dłonie miały do czynienia tylko z oprogramowaniem komputerów, miesięcznikami i normami, a nie z wyzwalanymi radiem ładunkami wybuchowymi, zapalnikami i . kablami. Dotarłszy do Strefy Pierwszej — do pierwszego ogrodzenia otaczającego zoo — zatrzymał się w cieniu starego eukaliptusa, żeby uspokoić oddech. Zapach drzewa oszołomił go. Bolało go całe ciało. Nie używał go od 20 lat — od czasu, kiedy jako młodzieniec grywał jeszcze w tenisa. Sprzęt, który ze sobą taszczył, ciążył mu jak ołowiane odważniki. Pomyślał o młodszych mężczyznach dźwigających o wiele cięższy bagaż górskimi szlakami długich wojen, w których nigdy nie uczestniczył. Trzymetrowy płot z metalowej siatki, z wysięgnikami podtrzymującymi sześć pasm drutu kolczastego, naszpikowany czujnikami geofonicznymi, tonął w ciemnościach, ale te ciemności były pozorne. Zainstalowane tam lampy mogły w jednej chwili zalać cały teren światłem jasnym jak słoneczne, gdyby stacja kontrolna znajdująca się w pewnej odległości od ogrodzenia, w kierunku północnym, odebrała stąd sygnał o jego naruszeniu. Mimo wszystko, to było najlepsze miejsce. Rozważał możliwość przedostania się na teren zoo w pobliżu bramy głównej, tam, gdzie dochodziły do niej most i droga i gdzie z tej przyczyny najbliższe czujniki tego rodzaju nie mogły znajdować się w odległości mniejszej niż dziesięć metrów. Ale most był jasno oświetlony, a pod nawierzchnią drogi mogły być zainstalowane czujniki mikrofalowe. Poza tym, cały ten rejon znajdował się pewnie pod obstrzałem kamer zamkniętego systemu telewizji użytkowej. Nasunął na oczy nocne gogle i ciemności pozieleniały, wyrastało przed nim zielone widmo ogrodzenia. Odpiął od pasa elektryczne nożyce i nadajnik i nie zwracając uwagi na ból w kolanie ukląkł na cementowej podmurówce ogrodzenia. Macając palcami płytę czołową nadajnika odnalazł przycisk pierwszego szybu i zawahał się przez chwilę. Nożyce dygotały mu w prawej dłoni jak szalone. Pomyślał o See Chee. . Kiedy go nacisnął, odległa o pół mili detonacja wstrząsnęła ziemią, wywrzaskując sobie drogę, poprzez zainstalowane w ogrodzeniu czujniki geofoniczne, do stacji kontrolnej odległej o kolejny kilometr. Znajdujące się tam monitory zinterpretują to jako naruszenie pierwszego ogrodzenia w każdym punkcie na całej jego długości jednocześnie — sytuacja nieprawdopodobna. Pierwszym założeniem będzie trzęsienie ziemi, ale w ciągu kilku sekund dotrze do stacji wieść o wybuchu szybu naftowego i ta dywersja zostanie ostatecznie zaakceptowana. Czując pod sobą drżenie gruntu, przeciął bez trudu siatkę ogrodzenia. Przecisnął się przez otwór rozdzierając sobie spodnie. Ziemia widziana przez gogle jarzyła się zielonkawo i za pasem otwartego terenu usianego zakopanymi w ziemi czujnikami geofonicznymi — miniaturami urządzeń, które kiedyś, po drugiej stronie świata, czuwały nad rozdziałem dwóch Berlinów — dostrzegał bledszy zielony cień drugiego ogrodzenia. Zagrzebane w ziemi geofony kończyły się na trzy metry przed nim. Musiał podtrzymać drżenie gruntu jeszcze przez 5 sekund. Wymacał palcami drugi przycisk i zrywając się do biegu wcisnął go z całych sił, Geofony pod jego stopami zawrzeszczaly, za parę sekund monitory stacji poinformowane zostaną o drugiej eksplozji, a on przeszedł już przez czujniki, znajdował się za nimi i od drugiego ogrodzenia dzielił go zaledwie metr. Wyszukanie większości informacji nie było trudne. Istniała na ten temat bogata literatura i trzeba było tylko wiedzieć, gdzie szukać — zdezaktualizowane, wojskowe podręczniki taktyki, książki i taśmy instruktażowe dla „ruchu przetrwania”, magazyny i programy telewizyjne dla stróżów prawa i poszukiwaczy przygód — wszystko można było zamówić z katalogów. Ale przed przystąpieniem do gromadzenia tych materiałów trzeba było rozwiązać jedną ważną kwestię: który system zabezpieczenia stosuje zoo. Asystentowi kontrolera działalności swojej macierzystej firmy, zlecił po cichu dokonanie przeglądu alternatywnych systemów zabezpieczających. W ten sposób uzyskał dostęp do list użytkowników systemów zabezpieczających i na szósty dzień znalazł zoo miasta Los Angeles pod nagłówkiem „Systemy całkowicie geofoniczne”. Centralna stacja kontrolna wyposażona była w radar, wirolot do patrolowania obszaru na zewnątrz Strefy Pierwszej i mogła przyjmować Cesnnę 0–7 Vulcan z pobliskiego lotniska. Kopuły były arcydziełami najnowszej sztuki konstruktorskiej: bliźniacze powłoki z laminowanego mylaru, bliźniacze nadbudówki ze stopu metali ze wzmocnieniem izolacyjnym odgrywającym rolę ekranu — wszystko naszpikowane detektorami alarmowymi. Projekt systemu uwzględniał terrorystów, sabotożystów, szaleńców czy po prostu zwykłych wandali. Ponadto, tak jak wszędzie tam, gdzie wymagany jest wysoki stopień zabezpieczenia, teren zoo przeczesywały bez przerwy dwuosobowe patrole. Maty ciśnieniowe, czujniki sejsmiczne i komórki mikrofalowe wyłączano tylko na czas obchodu weterynaryjnego i godzin karmienia, a pory te były codziennie zmieniane przez komputer. Kluczem były pory obchodu weterynaryjnego i karmienia. Jeśli błędnie je przewidział lub jeśli monitory nie zignorowały przypadkowych zadziałań czujników podczas eksplozji, albo jeśli… Był przy płocie — tym, który nie był chroniony czujnikami. Stanowił on tylko barierę fizyczną, mającą dać czas uzbrojonej straży na dotarcie do punktu penetracji. Przeciął siatkę, zaczerpnął powietrza w płuca i pobiegł truchtem w kierunku jarzącej się zielenią drogi służbowej 15 metrów dalej. Za tą drogą dostrzegał widmowo zielone pasmo roślinności falujące od podmuchów nocnego wiatru, a dalej, za tym pasmem, też widmowo zielone, wyniosłe kopuły. Obejrzał się przez ramię na strzelające w niebo płomienie palącej się ropy i ruszył w kierunku drzew, tak bardzo przypominających dżunglę z czyjegoś snu. Na krawędzi zarośli zamarł w bezruchu. Spojrzał w górę, serce zatrzepotało mu w klatce piersiowej jak spłoszony ptak. Powietrze wypełnił warkot helikoptera. Przypadł do ziemi, wciskając w trawę twarz. Rynsztunek uwierał go boleśnie. Wstrzymał oddech i kiedy w końcu otworzył oczy, przekonał się, że nie płonie nad nim żaden reflektor, a warkot oddalał się cichnąc, w kierunku płonących szybów. Jego miejsce zajmował z wolna terkot jednosilnikowego samolotu i niesamowite zawodzenie odległych syren. Wstał i z ustami pełnymi piasku ruszył biegiem. Trzymał się blisko zarośli, gdzie geofony nie zdawały egzaminu. Unikał cementu, tarmaku, poręczy, słupów — wszystkiego, co mogło być podłączone do jednego z pięciu różnych systemów zabezpieczających stosowanych przez zoo. Nie zwracając uwagi na ból w piersiach przebiegł schylony obok pierwszej kopuły. Ignorując wszystkie ogniska bólu zapalające się w jego ciele, minął trzy kopuły kierując się wciąż na wschód. Zatrzymał się straciwszy orientację i sprawdził swoje położenie na cyfrowej mapie wbudowanej w zegarek. Wszystkie kopuły były identyczne. Te, według których się kierował, musiały być tymi właściwymi, bo inaczej wszystko będzie stracone. Małpy, pomyślał. Małpy i ptaszarnia. Nie. To była kopuła czterdziesta czwarta — rodzina łosi. Broszura dla zwiedzających była dosyć przejrzysta. Podkradł się do najbliższej kopuły, przykucnął w ciemności widmowego krajobrazu i obserwował tarmakową alejkę przebiegającą obok niego i prowadzącą do trzech innych kopuł — odległych o 30, 40 i 100 metrów. Miał jeszcze 5 minut czasu. W głowie czuł zamęt, musiał uporządkować myśli. Weterynarze, przyjdą tu na obchód —wybuchy, nie wybuchy, pożary, nie pożary — i na 45 minut wyłączone zostaną ciśnieniowe maty, zakopane w ziemi czujniki i niewidoczne detektory zaporowe. Teraz… Zbliżały się dwie postacie — dwóch weterynarzy w’ laboratoryjnych fartuchach, dwa zielone stwory o oślizgłej zielonej skórze koloru kameleona w poświacie księżyca. Obaj mężczyźni nieśli małe walizeczki, a przed nimi zapalały się, wskazując drogę, małe światełka rozmieszczone wzdłuż alejki, tuż przy samej ziemi. Dwa stwory znikły za zakrętem. Przebiegł niezdarnie do następnej kopuły, zwalniając zbliżywszy się do drzwi. Tam, trzęsącymi się rękoma zainstalował obok siateczki mikrorejestrator. Potem wycofał się w cień wielkiego pieprzowca i czekał, słuchając wznoszącego się i opadającego zawodzenia syren, łomotu własnego serca, obserwując łunę na niebie nad szybami. Kiedy w końcu, na ścieżce pojawiły się dwie postacie, stwierdził, że nadchodzą z przeciwnego kierunku i zorientował się, że to już inna para. Nowe zielone stwory zatrzymały się przed wejściem do kopuły. Wstrzymał oddech. Powiedzieli coś — najpierw jeden, potem drugi. Głosy mieli przytłumione. Potem drzwi rozsunęły się, a oni weszli do środka. Odczekawszy, aż drzwi zasuną się z powrotem, wybiegł truchtem z cienia, pochwycił ukryty rejestrator, o mało go nie upuścił i puścił się biegiem. Tarmakowa alejka była tutaj ciemna. Przyziemne lampki były wyłączone. Wiedział, że w tej kopule nie ma nikogo. Mogą pojawić się w każdej chwili, ale na pewno nie zastanie nikogo w środku. Zwalniając, przewinął taśmę. Stanął przed drzwiami na wyłączonej macie i zawahał się. Ręce mu drżały. Zebrał się na odwagę i nacisnął przycisk wstępu umieszczony obok znajomej siateczki. Rozległ się cichy sygnał dźwiękowy. Nie zwlekając uruchomił—taśmę i przysunął rejestrator do siateczki. — Bernard, Robert Lyman — powiedziała statecznie, z pewnością siebie taśma, a potem drugi głos — szybszy, piskliwszy: — Cohen, Benjamin, Daniel, Doktor. — Drzwi rozsunęły się z cichym pomrukiem. Ledwie mógł poruszać nogami. Adrenalina wprawiła je w drżenie mimo jego woli, ale zmusił je do ruchu, wszedł do środka, zdjął gogle nocne i założył te na podczerwień. Świat stał się piekłem. Zielone widma ustąpiły miejsca ziarnistym, rozżarzonym kształtom z nocnych koszmarów. Znajdował się w czerwonej dżungli. Drzewa pięły się ku sufitowi pięćdziesiąt metrów w górę, ociężałe sylwetki snuły się ospale pomiędzy drzewami, mniejsze sylwetki przelatywały i prześlizgiwały się w purpurowym świetle, a każde żywe stworzenie jarzyło się ogniem własnego ciepła. Zsunął wolno z ramienia matowoczarnego Rugera Mini z celownikiem laserowym, składaną kolbą i grubym tłumikiem i trzymał go przed sobą nie mogąc się nadziwić gwałtowności febry, która nim wstrząsała. ,,Jak możesz to robić?” Zmusił się do myślenia. . Pomyślał o swej córce, o matce swojej córki i” o sobie. Przemiótł wzrokiem czerwone zarośla w poszukiwaniu zwalistej sylwetki, która pierwsza rzuciła mu się w oczy. Zwierzęta, które tropił musiały być duże, przynajmniej z punktu