13655
Szczegóły |
Tytuł |
13655 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13655 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13655 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13655 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bruce McAllister
ARKA
Nie ma tak silnego, nie ma tak pięknego
pośród wszystkich stworzeń tego świata, jak
orzeł gotujący się do lotu i jaguar, którego
serce jest jak góra.
— Poemat aztecki
Wymarły w ciągu dwudziestu lat. Nie pięćdziesięciu, czy stu, jak to sobie wyobrażali
futuryści, ale dwudziestu. Krążyly pogłoski o wymknięciu się spod kontroli eksperymentów z
manipulacją genami. Pogłoski o ekologicznej reakcji łańcuchowej, bardziej złożonej, niż
mogły to objąć umysły najznakomitszych biologów świata. Pogłoski o rabunkowym
pozyskiwaniu — w drodze chemicznego i biologicznego szantażu — zasobów naturalnych
Afryki, Azji, Południowej Ameryki, a nawet Ameryki Północnej. Pogłoski o wypadkach i
aktach zwykłego, anarchistycznego terroryzmu — o zatruwaniu stad antylop w Północnej
Ameryce, o opadach toksycznego deszczu w Kenijskim Parku Narodowym, o epidemiach w
Jersey zoo na wyspach Kanału Brytyjskiego — nie były wcale pogłoskami. Beckman
wiedział, że to fakty.
Zaczęły zdychać zwierzęta. Liczba podłych rosła wykładniczo. Ginęiy w swych
naturalnych środowiskach i w niewoli zwierzyńców i ogrodów zoologicznych. Pojawiły się
nagle nowe szczepy uodpornionych bakterii, nowe szczepy wirusów. Nowe choroby
narządów wewnętrznych spowodowane zatruciami, nowe, nieprzewidziane problemy z
rozmnażaniem. Ta fala śmierci trwała dwadzieścia lat. Jako specjalista widział ją w cyfrach
już wtedy, kiedy inni zdawali się jej jeszcze nie dostrzegać.
W ciągu dziesięciu lat zniknęło z powierzchni Ziemi sto tysięcy gatunków i tylko po tych,
które miały więcej szczęścia, pozostał materiał genetyczny, zamrożony w komorach
kriogenicznych.
Jeden po drugim, zamykały swe podwoje ogrody zoologiczne, przeistaczając się w
izolowane więzienia. Jedna po drugiej, jak spod najszybszej drukarni Centric, zaczęły
pojawiać się petycje, prośby, listy klasyfikacyjne, rozpoczął się wyścig o miejsca na arkach
dla pozostałych przy życiu gatunków.
Ale arki były pełne.
Nowojorskie Towarzystwo Zoologiczne dysponowało listą oczekujących, liczącą sobie
trzy tysiące pozycji. Zoo Narodowe w Waszyngtonie listą ośmiu tysięcy, Zoo Bosel — dwóch
tysięcy. Centrum Darwina na Galapagos —ośmiuset pięćdziesięciu. Zoo Londyńskie —
czterech tysięcy pięciuset. Rezerwat Alberta — dwóch tysięcy pięciuset. Rezerwat dla dzikich
zwierząt Woburn w W. Brytanii — trzech tysięcy dwustu. Zoo w Phoenix — stu trzydziestu.
Zoo Gladys Porter — dwóch tysięcy czterystu. Zwierzyniec w San Diego — pięciu tysięcy
trzystu. Tych arek istniało siedemset dziesięć i wszystkie były przepełnione. Podejmowane
środki zastępcze, takie jak narodziny z probówki, sztuczne zapładnianie i krzyżowanie
gatunków, nie wystarczały, a marzenia o adaptowaniu metod klonowania i inżynierii
genetycznej, o cudach farmaceutyki, pozostały tylko marzeniami.
W ciągu dwudziestu lat wymarło pięćset tysięcy gatunków, a liczba ta stole rosła.
Lawrence Beckrnan był analitykiem systemów w jednej z trzech największych firm
kosmicznych w Południowej Kalifornii. Pracował tam od pięciu lat. Urodził się w Los
Angeles, nigdy stąd nie wyjeżdżał, ule poślubił kobietę z odległego kraju i to, jak sobie teraz
uświadamiał, było jak wyjazd, bardzo przypominało wyjazd. Był kaukazyjczykiem, jedynym
dzieckiem z późnego, drugiego małżeństwa rodziców, obecnie wdowcem.
To było wszystko, a nie było to wiele.
To nie mogło utrzymać przy życiu jego córki.
Wycofał wszystkie swoje oszczędności — nieco ponad piętnaście tysięcy dolarów.
Skontaktował się ze swoim maklerem giełdowym, w celu zlikwidowania paru akcji jakie
posiadał — kolejne cztery tysiące dolarów. Bank wystawił na jego żądanie czek kasowy na
sumę dziewiętnastu tysięcy dolarów na Zoo miasta Los Angeles w Griffith Park.
Przez cały ten czas jego córka See Chee nie odstępowała go ani na krok. Czuł jak tuli się
do niego, gdy obserwowali sterowaną głosem drukarkę wystukującą ich czek. Drżała.
Udawał, że tego nie czuje. Starał się myśleć o jej ciężkim oddechu w nocy, o ostatnich dwóch
miesiącach, w ciągu których musiał ją wiele razy wybudzać ze snu, pełen lęku, że tym razem
już mu się to nie uda.
Poszli razem do zabytkowego urzędu pocztowego w ich małym miasteczku, skąd nadali
czek włożywszy —go do staromodnej koperty wraz z listem o następującej treści:
„Panie i Panowie: To dopiero początek. Jeśli wygospodarujecie w swoim Zoo miejsce dla
Li Chu i jej dziecka Chu Li, dwóch niedźwiadków panda, które oferuje Warn w dobrej wierze
Chińska Republika Ludowa, będziemy Warn przesyłali sto dolarów miesięcznie.
Zobowiązujemy się również do wszczęcia energicznej kampanii w kręgu naszych znajomych
i nie tylko, na rzecz utworzenia funduszu w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów rocznie,
przeznaczonego na pokrycie kosztów stałej opieki nad tymi cennymi zwierzętami”.
Wiele słów zaproponowała See Chee. Miała dopiero dziesięć lat, ale już wykazywała duże
zdolności w tym kierunku i był z niej dumny.
Czek wrócił po tygodniu.
Dołączony do niego list wyrażał uznanie zoo, ale wyjaśniał, że koszt samej kontroli
klimatu dla dwóch takich zwierząt, jak ,,pandy mandaryńskie” sięgałby dziesięciu tysięcy
dolarów rocznie, do tego doliczyć trzeba inne wydatki bieżące na opiekę weterynaryjną, dietę,
ochronę i tym podobne. List nie podawał konkretnej kwoty. Nie było to konieczne.
Kiedy później, tego samego dnia wszedł do jej sypialni, siedziała przy terminalu
komputera, ale nie była zajęta odrabianiem lekcji. Odwrócona plecami do drzwi, bawiła się
znowu programem portretowym. Rysowała na ekranie monitora jedną z pand. Zorientował się
od razu, że to matka — Li Chu. Pyszczek wydał mu się znajomy i wtedy spostrzegł, że See
Chee odrysowuje go z fotografii leżącej na podłodze obok jej krzesełka.
Postąpił krok w jej kierunku, ale zanim zdążył podejść bliżej, wymazała obraz z ekranu.
Kiedy odwróciła się do niego opuszczając na kolana śniade ręce, zauważył, że ma
zaczerwienione oczy.
— Nie musisz się z tym przede mną kryć — powiedział.
Nie odezwała się. Odwróciła wzrok, znalazła inny program, załadowała go do pamięci
komputera i zajęła się zadaną pracą domową.
Kiedy wieczorem, tego samego dnia, wszedł do jej pokoju, żeby sprawdzić, czy się nie
odkryła, See Chee już spała. Ekran jarzył się w ciemności niesamowitym blaskiem —
spoglądała zeń na niego nowa mordka; niepewny uśmiech, bardziej ludzki niż zwierzęcy.
Niedźwiedziowaty łebek, wielkie, owalne oczy, maska smutnego bandyty, szeroki, czarny
nosek, rysy, które oboje tak dobrze znali. Kiedy podszedł do monitora, żeby go wyłączyć,
stwierdził nagle, że nie może tego zrobić. To było jej. Nikt nie miał do tego prawa. To była
dla niej najlepsza lampka nocna i w przeciwieństwie do niektórych rzeczy, jakie towarzyszyły
im w życiu, to było jednak coś żywego i po prostu nie potrafił tego zrobić.
Tej nocy obudziła go straszliwa cisza panująca w domu. Zerwał się przerażony z posłania,
rzucił w ciemnościach przed siebie i obijając się boleśnie o ściany dotarł wreszcie do jej
pokoju. Oddychała.
Ułożył się do snu na podłodze obok jej łóżka, skąd mógł słyszeć świszczący poszept jej
płuc, świadczący, że jeszcze żyje.
W ciemnościach wyobrażał sobie jej okrągłą, jak księżyc w pełni, buzię, jej czarne, proste
włosy i migdałowe oczy. Widział jej matkę May Naguę, swoją żonę. Wyobrażał sobie jej
naród żyjący u stóp niebotycznych gór Annamskich, na porytej kraterami Równinie
Wstrząsów, w tajemniczym laotańskim krajobrazie — ich oczy, ich pełne usta, ich proste
włosy, ich strach. Leżąc tak z otwartymi oczyma, czuł ich strach.
Nie obudziła się tej nocy z płaczem i nie musiał jej wybudzać. Ale przy śniadaniu zaczęło
się znowu i był bezsilny. Nie mógł nawet wstać z krzesła; nie mógł znowu pójść do niej, żeby
ją przytulić. Nie mógł się poruszyć. Potrafił tylko myśleć o zamówionym z katalogu
karabinku, który owinięty w stary arkusz papieru w kwiatki spoczywał w ciemności jego
szafki.
Następnej nocy, leżąc na podłodze w jej pokoju, słyszał dwa razy, jak ustaje jej oddech.
May Nagua była pielęgniarką, kiedy ją poznał i pozostała pielęgniarką aż do śmierci.
Spotkali się po raz pierwszy w szpitalu w Inglewood, gdzie leczył przez tydzień swoją
prostatę. Otoczyła go wtedy bardzo dobrą opieką. Wtedy też, po raz pierwszy oderwał się od
swojej pracy. Wtedy po raz pierwszy pozbył się swojej wstydliwości w kontaktach z
kobietami.
May Nagua żyła ze swą rodziną na południu, w Fountain Valley, w osiadłej tam
społeczności Hmongów. To była duża rodzina, mająca nawet swego naczelnika. Nazywał się
Yuur. Jeszcze teraz niewielu z jej członków władało dobrze angielskim, a już zupełnie mała
garstka, do której zaliczała się May Nagua, zdobyła jakiś zawód. May Nagua mówiła bardzo
dobrze po angielsku; pracowała przecież w świecie okrągłookich. Ale czuła go tak samo jak
inni. Strach. Te Stany Zjednoczone, to był nowy świat. Był to świat tak nowy, że czasami
Hmongowie, nazywający siebie Wolnymi Ludźmi, umierali we śnie… ze strachu. Lekarze nie
mogli tego zrozumieć. Było to, według nich, „wstrzymanie akcji oddechowej”, „porażenie
mięśnia sercowego”. Był to dla nich ten sam syndrom bangungut, który przez całe stulecia
uśmiercał młodych mężczyzn na Filipinach. Podejrzewali też skutki oddziaływania
defoliantów i środków porażających układ nerwowy, które stosowano podczas wojny. Oni po
prostu nie wiedzieli, chociaż część z nich zgadzała się co do jednego: to był strach.
Poczuli go dwieście lat temu w Chinach i umknęli przed nim do Laosu. Tam, przed
niespełna trzydziestu laty, dopadł ich znowu. Walczyli po stronie Ameryki w jej „Tajnej
Wojnie”, przeciwko krwawemu frontowi Patet Lao, a teraz agresorzy z Wietnamu
Północnego chcieli wziąć na nich za to odwet… tak więc, jak gdyby w dowód wdzięczności,
amerykańska CIA zorganizowała ich —ewakuację. Wolni Ludzie znajdowali się obecnie w
Montanie, w Seatle, w Providence i w Południowej Kalifornii. Starsi mężczyźni i kobiety
nadal nosili bransolety z brązu, wierzyli w magiczną moc kolorów i snuli opowieści o
zwierzętach, które mówią jak ludzie. Dzieci nosiły ubrania firmy Fedco i Target, podkoszulki
z nazwami grup rockowych i były mistrzami w telewizyjnych grach zręcznościowych. Ale
nawet teraz mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, mogli umrzeć we śnie. Jakiś odgłos w nocy,
utrudniony oddech, ciało bez ducha rano. Tak jak brat May Nagui. Tak jak jej dziadek.
Czuli go dotąd: strach.
Powtarzano jej tyle razy. May Nagua, wieczorem nie wychodź sama ze szpitala. Nie
zapominaj o zablokowaniu drzwiczek samochodu, jeśli zamierzasz jechać bocznymi
uliczkami. Nie zjeżdżaj z ulicy głównej w boczną, nawet jeśli jest korek. Nie zatrzymuj się w
drodze do domu, chyba że po benzynę — nie zatrzymuj się nawet po benzynę. Napełnij bak w
domu. Nie zatrzymuj się nigdzie i po nic. Świat zewnętrzny jest niebezpieczny. May Nagua,
powtarzał w kółko, i zdawała się mu wierzyć. Aż w końcu przestał się o nią martwić. „Świat
zewnętrzny jest niebezpieczny” — powiedział jej pewnego dnia wesoło, a potem zażartował.
— „Siedemdziesiąt pięć procent Los Angeles to minoryci!” — Ale spojrzała nań tak
spłoszona, że pożałował, iż w ogóle to powiedział — nawet żartem.
Umarła w śródmieściu — skończyła jej się benzyna — w pobliżu parku — zasłabła idąc
do telefonu oddalonego o kilka bloków dalej —, może po to, by się go poradzić, co ma robić.
Wkrótce po zaobserwowaniu pierwszych objawów zabrał córkę do San Diego na
Dwunastą Światową Konferencję poświęconą Rozmnażaniu Zagrożonych Gatunków w
Niewoli. Siedzieli obok siebie na składanych krzesełkach na skąpanych w słońcu terenach
starego Balboa — zaledwie kilka bloków od słynnego zoo — i przysłuchiwali się w skupieniu
wystąpieniom przygnębionych mężczyzn i kobiet mówiących o „depresji chorobowej”,
„dziedziczności defektów” i „dryfcie genetycznym”. Tym razem nie było bezpośredniej
transmisji telewizyjnej; obrady obsługiwało zaledwie kilku reporterów telegazety, a i
publiczność nie dopisała.
Obserwował bacznie See Chee zastanawiając się, ile z tego rozumie. Czy była w stanie to
pojąć? Czy była w stanie pojąć, co to oznaczało —osłabienie wynikające z rozmnażania w
niewoli, rachityczne geny zrodzone z rachitycznych genów, pary zbyt słabe, by
zapoczątkować na nowo swój gatunek? Jak jeszcze odległą pieśnią przyszłości są jedyne
dziedziny wiedzy, które rokują jakąś nadzieję?
Zauważył, że robi, co może, żeby zrozumieć. Była pojętną dziewczynką. Przypomniał mu
się pewien dzień —pewna niedziela parnego lata — kiedy do domu, cała we łzach, wbiegła
mała dziewczynka otrzepując nogę roztrzęsioną rączką.
— Usiadł na mojej nóżce! — krzyczała zanosząc się płaczem. — Usiadł no mojej nóżce!
— tylko tyle mogła z siebie wyksztusić.
— Co usiadło na twojej nóżce, córeczko? — zapytała May Nauga biorąc jej rączki w
swoje dłonie, jak gdyby usiłowała oswoić małe ptaszki.
— Pasiak, mamusiu! — wyszlochala See Chee. — Wielki, czarnożółty pasiak!
May Nagua uśmiechnęła się, on roześmiał się w głos, a See Chee jeszcze bardziej się
rozpłakała. Widząc to, powstrzymali się. Przytulili ją, uspokoili i razem, jak mała armia,
wyszli do ogrodu, żeby odnaleźć w zaroślach nowe gniazdo os i raz na zawsze uwolnić świat
od straszliwych, czarnożółtych „pasiaków”, jedynych zwierząt, o których mówiła, że ich nie
kocha.
A potem patrzył już na żółty księżyc wiszący nad zaśmieconym parkiem, gdzie znaleźli
ciało i krzycząc w duszy czynił rozpaczliwe wysiłki, żeby odrzucić to wspomnienie i skupić
się na tym, co mówi teraz jakiś mężczyzna w słonecznym blasku Parku Balboa, gdzie każde
wypowiedziane słowo, wypowiadane było bez nadziei.
Tego wieczora, gdy leżała już w łóżku, opowiedział jej bajkę o „Początku Świata”,
pierwszą z wielu legend Hmongów, które May Nagua znała na pamięć w dwóch językach.
Zaczynała się od słów: „Pierwszym mężczyzną na Ziemi był Lou Tou. Jego żoną była See
Chee. Wyszli na świat przez drzwi w górze…”
Kiedy skończył, See Chee poprosiła go, żeby zaśpiewał jej ulubioną piosenkę, tę, której
pierwsza zwrotka brzmiała:
„Poszliśmy do zwierzyńca
były tam zwierzęta i ptaki,
stary pawian w świetle księżyca
czesał swe kasztanowe kłaki…”
Tej nocy śniły mu się zwierzyniec, tygrys i karabin.
Na pogrzebie — długiej, cichej uroczystości, w której uczestniczyło całe plemię słuchając
w skupieniu mowy naczelnika Yuura odzianego w piękną, ceremonialną suknię — naczelnik
odszukał Beckmana i przemówił do niego. Ze spokojem o wiele straszniejszym od
wściekłości, ten mężczyzna o szerokiej twarzy — ten „pasterz” swojego ludu — powiedział:
— Zabrałeś ją od nas, Lawrence Beckman. Teraz ona nie żyje. Tak już bywa. Zostało
dziecko, które nie ma ani świata, ani matki. Ty będziesz jej matką i będziesz to robił najlepiej,
jak potrafisz.
Kiedy na koniec Beckman odwrócił się, żeby odejść, zwrócone były na niego wszystkie
twarze. Wszyscy czekali na wyjaśnienie, którego nie mógł i nr’ udzielić.
Kiedy See Chee zaczęła okazywać obsesyjne zainteresowanie pandami, o których ciężkiej
sytuacji dowiedzieli się z telewizji, od pogrzebu upłynęły już cztery miesiące.
Nim minął kolejny miesiąc, stało się dla niego jasne, że córka żyje dla zagrożonej pary.
Kiedy zaprowadził ją do specjalistki, lekarka powiedziała:
— Mała, wykazuje objawy tego, co określamy nazwą powstrząsowego syndromu
stresowego, panie Beckman. Wstrząsem była dla niej śmierć matki, a ona wyprowadziła z
tego wstrząsu równanie. W równaniu tym mały panda i panda matka stały się pańską córką i
pańską żoną. Dopóki niedźwiadki żyją, ona czuje, podświadomie, że jej matka wcale nie
umarła. Jeśli pandy zdechną, to ponieważ w rzeczywistości pańska żona już nie żyje,
dziewczynka też pewnie umrze. Takie są właśnie jej odczucia, panie Beckman. To „poczucie
winy ocalałego” — bardzo podobne do tego, jakiego doświadczają weterani wojenni.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Czekał, a lekarka ciągnęła;
— Musimy popracować nad tym, żeby zrozumiała, że to równanie — może nawet
eleganckie psychodynamicznie — jest urojeniem, że pandy są zwierzętami — nie ludźmi —
że w końcu one wcale się nie liczą. Że dla tych, którzy ja kochają, liczy się tylko ona —
pańska córka. — Skinął głową i zdobył się na pytanie o oddech.
— Nie znam dobrze syndromu, który pan opisuje — odparła lekarka — ale nie
przejmowałabym się tym zbytnio, panie Beckman. Pańska córka to jeszcze dziecko. Jeśli się
nie mylę, syndrom uchodźców laotańskich, który pan opisuje dotyka tylko dorosłych
mężczyzn. Ale jeśli pan sobie tego życzy, mogę przyjrzeć się temu bliżej.
Skinął głową i wyszedł. Był sam; oboje byli sami. Słowa nic nie znaczyły.
Specjalistów nie było z nimi w nocy, nie słyszeli tego ciężkiego oddechu, nie słyszeli, jak
ustaje, nie wybudzali jego córki ze snu i nie walczyli o przywrócenie jej oddechu. Nie było
ich z nimi w dzień, nie obserwowali tez i drgawek, niezdolności do koncentracji, obsesji. Oni
nie mogli zrozumieć.
Jeśli pozwoli się umrzeć tym dwóm zwierzętom — jeśli nie da się ich ocalić, jeśli nie da
się znaleźć dla nich gdzieś miejsca — wtedy jego córka też umrze — w nocy, jak wszyscy
inni.
Wymagało to przeprowadzenia sześciu rozmów telefonicznych. Był roztrzęsiony, ale w
końcu uzyskał zaproszenie dla siebie i córki i przez chwilę widział w jej oczach nadzieję i
wydawało mu się, że jej oddech staje się wolniejszy.
Zoo miasta Los Angeles mieściło się tam, gdzie zawsze — na małym obszarze „oazy
zieleni”, w kierunku centrum miasta. Ale od dwudziestu lat, w te dziewicze tereny wgryzały
się wieże naftowych szybów i zoo nie było już takie, jak kiedyś. Wieże chwiały się i
pochylały jak czaple o zaledwie jedno wzgórze od kompleksu zoo, a kopuły na terenach tego
ostatniego wyglądały jak błękitne gniazda insektów. Pod nimi kryło się przed wzrokiem całe
życie. Był tu z nią już dwa razy, .kiedy była młodsza — w tym „Zwierzyńcu”. Towarzyszyła
im wtedy May Nagua.
Przy wejściu nie było dużego ruchu. Istniały wciąż jeszcze most i brama główna — takie
mgliste wspomnienia z własnego dzieciństwa — ku którym kierował się ten ruch, ale teraz nie
było tu tak tłoczno, jak wtedy. Publiczność nie była tu teraz mile widziana. Owszem, można
było wystąpić z prośbą o przyznanie przepustki i odwiedzać zoo w zorganizowanych grupach.
.Ale na decyzję czekało się sześć miesięcy, a kiedy wreszcie nadchodził ten długo
wyczekiwany dzień, trzeba się było poddawać drobiazgowej kontroli osobistej
przeprowadzanej za pomocą wykrywaczy metalu, analizatorów napięcia w głosie i psów
wyszkolonych w rozpoznawaniu zapachu rozmaitych trucizn, na wypadek gdyby jakiemuś
szaleńcowi przyszło do głowy przemycić jakąś i podać zwierzętom żyjącym na tej arce.
Magia, poczucie zachwytu, prysły. Nikt się jednak nie skarżył. Teraz ważne było jedynie
to, że co najmniej dwójka z każdego gatunku nadal jadła, spała i kiedy tylko było to możliwe,
płodziła potomstwo za tymi błękitnymi ścianami. Doglądały ich i strzegły przed jadowitym
światem armie żywieniowców, biologów, epidemiologów i weterynarzy.
Biuro dyrektora mieściło się na czwartym piętrze nowego budynku administracyjnego.
Przez okna sekretariatu mogli spoglądać w dół na roztaczającą się pod nimi panoramę
kompleksu, kopuła przy kopule, schludne alejki pokryte zielonym tarmakiem i to, co
pozostało z krajobrazu. Eukaliptusy, oleandry, piaskowe sosny z Turcji i Afryki — tych
drzew powietrze nie mogło zabić. Gdy tak patrzyli trzymając się za ręce, czuł przez szybę
powiew lekkiego wietrzyku i oczyma wyobraźni widział widmowe, wijące się stworzenia,
śniade ciała — nie swoje wspomnienia o dzikich kontynentach, o jasnych ptakach
podrywających się do lotu 2 ciemnych zarośli, o lodowatych strumieniach, gdzie biali
drapieżcy wygrzewają się w promieniach stu słońc… I nagle znów patrzył na tarmak, błękitne
kopuły, drzewa i trzymające się jakoś krzewy.
Wciąż ściskał w drżącej dłoni rączkę See Chee, a w drzwiach swego gabinetu stał dyrektor
i mówił, zwracając się do niego:
— Panie Beckman, naprawdę nie wiem, co mogę dla pana zrobić. Mój zastępca, John
Neumann, twierdzi, że przeprowadził już z panem dłuższą rozmowę w zeszłym tygodniu.
Nie miał zamiaru ich wpuścić.
— Tak — powiedział Beckman.
Dyrektor nie spuszczał z niego wzroku. Twarz miał blada, porowatą, okraszoną rumieńcem
popękanych żyłek, oczy zadziwiająco niebieskie, okrągłe, z kurzymi łapkami w kącikach.
Siwe, falujące włosy skojarzyły się Beckma—nowi ze śnieżnobiałą czaplą, a może raczej ze
śnieżnym leopardem — oba gatunki już wymarły.
— Usiłuję panu wytłumaczyć, panie Beckman — mówił mężczyzna stojący w drzwiach,
— że nie bardzo wiem, co jeszcze mógłbym dla pana zrobić.
Beckman uświadomił sobie teraz, że tamten wcale nie patrzy na jego córkę. Ona dla niego
nie istniała.
— Usiądźmy może — powiedział Beckman.
Mężczyzna przystał na to bez większego entuzjazmu. Usiedli, a on zajął z ociąganiem
miejsce za zadziwiająco czystym biurkiem oklejonym wykładziną z drewna tekowego.
— Nie rozumiemy tylko… — zaczął Beckman mając wyraźnie przed oczyma
przygotowany na tę okazję tekst swojego wystąpienia.
— My? — przerwał mu mężczyzna. —Ma pan na myśli tę dziewczynkę?
Beckman spojrzał na See Chee, na jej ciemne włosy, na okrągłą, jak księżyc w pełni buzię,
na podłużne oczy. Kiedy przyszła złość, dał jej upust. Potrzebował jej.
— Ta dziewczynka, panie Ringer, to moja córka. — I dodał łagodnie, zwracając się do See
Chee — See Chee, to jest pan Ringer — człowiek, który kieruje tutejszym Ogrodem
Zoologicznym.
Wstała pełna gracji w swoim nowym, białym spodnium, uśmiechnęła się i powiedziała:
— Bardzo mi miło pana poznać, panie Ringer. — Wyciągnęła do niego swoją brązową
rączkę, która w końcu uścisnął. Wiedziała, jakie to ważna. Ćwiczyli to wiele razy. To mogło
wywrzeć wrażenie… na właściwej osobie. Siadając, nie przestawał się uśmiechać. To był
uśmiech kogoś innego i Beckman musiał odwrócić wzrok.
— Chodzi nam o te pandy — wyrzucił z siebie.
— Tak, wiem o tym — odparł mężczyzna, — ale musicie oboje zrozumieć… — spojrzał
na ojca, a potem przeniósł wzrok na córkę zachowując przez cały czas zadziwiającą kontrolę
nad złożonymi na blacie biurka dłońmi — …że na świecie żyje jeszcze wiele, wiele zwierząt i
że za każdym z nich wstawia się mnóstwo ludzi. Każde zwierzę…
Beckman zauważył, że tamten ma swój własny opanowany do perfekcji tekst. Byli przy
nim jak dzieci. Miał już do czynienia z takimi jak oni dziećmi.
— Pan wybaczy — wpadł mu w słowo Beckman. — Mówi pan o petycjach. Wciąż
słyszymy, jakie są ważne. Ale słyszymy też o zwierzętach, dla których znalazło się miejsce w
tym i innych ogrodach zoologicznych, chociaż petycje w ich sprawie podpisane były przez
znacznie mniej osób, niż petycje wstawiającymi się za zwierzętami, którym tych miejsc
odmówiono. Czy może nam pan wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje, panie Ringer?
Dyrektor uśmiechnął się.
— Nawiązuje pan do przypadków, panie Beckman, w których decydującą rolę odgrywa
opinia wystawiona przez środowisko naukowe. Ma pan zapewne na myśli krowę morską
Trichechus, pasożytnicze osy, albo tak zwane ropuchy houstońskie — bo im środki
masowego przekazu poświęciły szczególnie dużo uwagi. Jak się okazuje, panie Beckman,
tego rodzaju przypadki są o wiele częstsze niż te, w których decyduje głos opinii publicznej.
—Mężczyzna urwał. — Pewien jestem, że domyśla się pan, co kieruje naukowcami przy
wydawaniu tych opinii…
Beckman uświadomił sobie, że jest to właściwie pytanie.
Kiedy się nie odzywał, dyrektor odpowiedział za niego:
— Po pierwsze, unikalność genetyczna. Po drugie, różnorodność genetyczna. Trzecim
kryterium byłyby możliwości inżynierii genetycznej. Istnieje jeszcze wiele takich kryteriów,
panie Beckman.
— Czy nie należałoby… — zaczął Beckman i zająknął się. Tak starannie przygotowywany
scenariusz tej rozmowy ulotnił mu się z głowy. — Czy nie należałoby wziąć pod uwagę… —
Znowu się zająknął, potem nagle przypomniał sobie wszystkie przygotowane argumenty i
wyrzucił z siebie: — czy nie należałoby wziąć pod uwagę głosów grup innych niż „eksperci”?
Mam tu na myśli grupy dzieci, skautów, młodzieży, klubów, organizacji szkolnych, takich, do
jakiej należy moja córka, nie mówiąc już o zoologicznych i przyrodniczych kółkach
zainteresowań, do których należą głównie ludzie młodzi. Mijają właśnie dwa lata, od kiedy ci
młodzi ludzie rozpoczęli kampanię na rzecz uratowania tych pand, a wy i inne ogrody
zoologiczne z nie wyjaśnionych przyczyn spychacie je uparcie ze swoich list priorytetowych.
Mówię tutaj o setkach tysięcy, jeśli nie o milionach dzieci i ich glosach. — Przerwał, żeby
zaczerpnąć tchu. — Chciałbym zwrócić panu uwagę, panie Ringer, że dzieci wiedzą najlepiej,
które zwierzęta kochają, które zwierzęta należy z urzędu zachować im na przyszłość, jakiej
ani ja, ani pan nie będziemy raczej oglądali.
Widząc, że dyrektor mu nie przerywa, ciągnął szybko dalej:
— Zadziwia mnie niezmiernie, panie Ringer, że nasze ogrody zoologiczne — instytucje,
którym powierzono wszczepianie naszym dzieciom miłość do zwierząt — nie słuchają teraz
głosu dzieci.
Cisza trwała tylko chwilę i kiedy dyrektor zabrał głos, Beckman wiedział już, że przegrali.
— To nie zupełnie tak, panie Beckman. Ale podejrzewam, że pan o tym wie, — Mówił
spokojnie, wciąż się uśmiechając. — Jak zdaje pan sobie zapewne sprawę, w zeszłym roku
dzieci miały poważny wpływ na wybór dla tego właśnie zoo kalifornijskiego niedźwiedzia
brunatnego — osobników, które mieszkańcy tego stanu darzą szczególnym sentymentem.
Mamy teraz osiem zdrowych niedźwiedzi. Dzieci miały również poważny wpływ na wybór
fretki czarnostopej — jednego z naszych najbardziej rozreklamowanych skarbów narodowych
— dla zoo w Bronx, w liczbie sześciu sztuk, oraz wydry morskiej dla Marinelandu i foki dla
Zoo Narodowego.
Przerwał dla dodania znaczenia swoim słowom.
— Zwierzęta, które ze względu na swe antropoidalne cechy czy ujmujący wygląd
zaskarbiają sobie sympatię dzieci, są, zapewniam pana, licznie reprezentowane na arkach tego
kraju — należałoby może powiedzieć, tak licznie reprezentowane, na ile to możliwe w tych
ciężkich czasach, panie Beckman.
Beckman czuł, że zaczyna go palić twarz. Nie potrafił spojrzeć na mężczyznę. Chciał
wstać, ale tamten jeszcze z nim nie skończył. Jego głos uległ zmianie. Stał się teraz pełen
współczucia.
— Panie Beckman, nie mamy w naszych ogrodach zoologicznych miejsca nawet dla
naszych gatunków. Tutejsze zoo plasuje się na czternastym miejscu w kraju pod względem
budżetu, a mimo tego posiadamy dwa z siedmiu pozostałych osobników Hawajskiego
Kuauaioo, cztery z pozostałych osiemnastu żurawi piaskowych oraz sześć z pozostałego
tuzina Canis lupis nobilis. Posiadamy nawet, przykro mi to mówić, dwa z ostatnich ośmiu
Haliaeetus leucocephalus, bo nie ma dla nich miejsca ani w San Diego, ani’ w Bronx, ani w
żadnym z trzynastu ogrodów zoologicznych stojących wyżej od nas pod względem budżetu.
To narodowa hańba, panie Beckman. Te dwa osobniki Haliaeetus są chore. Umierają. Są
ofiarami tego, co specjaliści nazywaią depresją chowu wsobnego, a nie możemy znaleźć dla
nich miejsca na żadnej z naszych najlepszych arek.
Beckman podziwiał zaangażowanie przebijające z głosu mężczyzny, współczucie dla
biednych Haliaeetus Lecocephalusów.
— Musi pan zapewne zdawać sobie sprawę — ciągnął ze smutkiem mężczyzna, — że w
mediacjach dotyczących waszych Ailuropoda melanoleuca — waszych dwóch pand —
trwających już od ponad dwóch lat, znajdujemy się w sytuacji bez wyjścia. Mamy po prostu
za mało miejsc intensywnej opieki na arkach tego kraju. Zwalniają się tylko w przypadku
śmierci lub na skutek zmian na listach priorytetowych. Zespół kwalifikacyjny Stanów
Zjednoczonych — sami doświadczeni naukowcy — nie ma żadnych nabytych praw. W kręgu
ich zainteresowania znajdują się nie tylko wasze dwa melanoleuca, ale i sześć tysięcy innych
gatunków. W swej niewdzięcznej pracy wykorzystują najbardziej wyrafinowane metody
naukowe — modelowanie komputerowe, analizę wielo—wariantowa, przetwarzanie
równoległe… na tych sprawach, dzięki swemu wykształceniu zna się pan, jak sądzę, lepiej
ode mnie, panie Beckman.
Powiedział to łagodnie. Ale nagle w jego głosie znowu zaszła znowu zmiana.
— To oni muszą decydować, które gatunki mają największe znaczenie dla przyszłości
ludzkości, panie Beckman, i to oni zadecydowali, że wasze pandy do takich gatunków nie
należą. Nie mówimy o ostatnich dwóch pandach na świecie, panie Beckman. W Chinach żyje
ich jeszcze dziesięć. Te dwa nie są nawet parą reprodukcyjną, panie Beckman — mężczyzna
patrzył mu w oczy.
Czul, jak w nim narasta, grożąc, że go opanuje. Strach. Czy See Chee też go odczuwała?
Czy wygląda przez okno, a jej oddech zaczyna się zmieniać? Czy pamięta fotografie, treści
telegazety, mnóstwo stron o anatomii, zwyczajach i potrzebach bei shung, które
przechowywała w szufladach swojej komódki jak migawkowe zdjęcia… kogoś, kogo jej tak
brakowało? I nagle, ku swemu zdumieniu, stał —krzyczał na siedzącego przed nim
mężczyznę:
— Dlaczego, w imię Boga, nasz Departament Stanu — nasz Wszechmogący Departament
Stanu — nie zainteresuje się tymi pandami, panie Ringer? Dlaczego, w najlepszym interesie
naszego narodu nie leży udzielenie azylu tym zwierzętom — potraktowanie tego, po prostu,
jako gest — jako gest w stosunku do narodu tak ważnego dla świata i naszej własnej
przyszłości, jak Chiny? Koszty utrzymania pand przy życiu są niczym — niczym! — w
porównaniu z budżetem narodowym, panie Ringer!
W biurze zaległa cisza. Czuł na sobie wzrok See Chee.
Przez twarz dyrektora przemknął cień współczucia.
— To bardzo interesujące pytanie, panie Beckman ,— powiedział. — W stosunkach
międzynarodowych wszystko urasta do miana symbolu, prawda? Nawet zwierzęta. Nie minął
się pan z prawdą napomykając, że w dzisiejszych czasach młodzi ludzie — do których zalicza
się pana córka — muszą świadomie obrać drogę ku przyszłości, której ani ja, ani pan nie
będziemy zapewne oglądali… — przerwał na chwilę, a potem ciągnął dalej.
— Pytał pan o Chiny, wnoszę więc, że nie jest pan na bieżąco z najnowszymi
doniesieniami środków masowego przekazu. — To znowu było pytanie.
— Nie — przyznał Beckman spuszczając oczy. — Nie jestem,
— Najwyraźniej, nie dostrzega pan subtelnych problemów jakie mamy z Pek Ciao i jego
osławioną ,,Nową Republiką”. Prasa może czasami wypisywać bzdury, panie Beckman, ale
sygnalizowała to już przed dwoma laty. —Zniżył głos. — Doprawdy, nie pojmuję, jak mógł
pan to przeoczyć.
„Moja żona”, chciał powiedzieć Beckman. „Moja żona… moja córka…”
— Faktem jest, — ciągnął dalej mężczyzna — że nasze trilateralne stosunki ekonomiczne
są napięte. Jeśli chodzi o „Nową Republikę”, stanowimy, że się tak wyrażę, „czynnik
denormalizujący”. Nie chcemy pogarszać i tak już zachwianej stabilizacji pomiędzy Trzecim
Światem a Moskwą. Jesteśmy gotowi na pewne symboliczne ustępstwa
— bez względu na to, jak szczera jest ta troska Chińczyków o ich zwierzęta.
— Znowu przerwał. — Wyobrażam już sobie pod jaką presją pracuje Zespół
Kwalifikacyjny, panie Beckman.
Te słowa padły tak szybko. Co ten człowiek chciał przez to powiedzieć?
— Czy zadowala pana ta odpowiedź na pańskie pytanie?
— O czym pan mówi? — wyszeptał Beckman.
— Pan doskonale wie, o czym mówię.
— To niemożliwe…
— Owszem, to możliwe, panie Beckman. Niech pan nie będzie dzieckiem.
To było możliwe — to było najprostsze z wyjaśnień. W obliczu tego, cała reszta —
naukowcy, mediatorzy, modele komputerowe — była bez znaczenia. Gra dyplomatyczna,
cicha wojna narodów, której ofiary nie zdawały sobie nawet sprawy, że toczy się wojna.
Zamknął oczy. Ujrzał See Chee z pandami. Ujrzał pełne twarze i migdałowe oczy
przemykające się w czas wojny cieniami wśród gór. Ujrzał dyplomatów dyskutujących w
podobnych do tego, wykładanych drewnem tekowym, gabinetach, przeglądających
nieruchome fotografie migdałowookich bez shung, potrząsających głowami na widok
smutnych oczu, migdałowych oczu wyglądających z bambusowej gęstwiny i nie
rozumiejących, że wokół trwa wojna.
Otworzył oczy.
— Jakie mają szansę na przyjęcie? —spytał cicho. — Na której pozycji listy figurują?
— Na bardzo dalekiej, panie Beckman. — Powiedział zwięźle mężczyzna. Stał teraz. Nie
miał zamiaru zaczynać wszystkiego od początku.
— Na której? — powtórzył Beckman.
— Chyba na jedenastej, czy dwunastej — ale to i tak nie ma znaczenia. Nigdy nie dojdzie
do tego, o co panu chodzi, a ja nie chciałbym wzbudzać w panu fałszywych nadziei— Jeśli
pan wybaczy.,,
Beckman nie odrywał od niego wzroku.
— To koniec? — szepnęła See Chee.
— Tak, to .koniec.
Mężczyzna odprowadził ich do drzwi.
Tam, ściskając w dłoni ciepła, żywą rączkę See Chee, Beckman odwrócił się po raz ostatni
i powiedział spokojnie:
— Chciałem panu podziękować za wyjaśnienie nam tego wszystkiego, panie Ringer.
Trochę mi głupio, że zawracałem głowę panu i pańskiemu personelowi taką błahą sprawą —
zmusił się do uśmiechu.
— Nie ma o czym mówić.
Tej nocy, słysząc dwukrotnie, jak ustaje jej oddech i stwierdzając za drugim razem, że nie
sprawiwszy jej bólu nie wybudzi jej ze snu, —wezwał helikopter pogotowia ratunkowego i
odwiózł córkę do najbliższej kliniki akademickiej odległej o siedemdziesiąt pięć mil. Tam
przebadano ją, podano leki i umieszczono na obserwacji. Lekarze nie rozumieli, co się z nią
dzieje. Nie rozumieli tego tak samo, jak ich poprzednicy. Przyznali się do tego. Powiedzieli,
że to jakiegoś rodzaju syndrom i kiedy w końcu opuszczał szpital, jego córka oddychała już
normalnie — ale tylko dzięki rurkom, które jej założyli, lekom, które jej podali i „intensywnej
terapii”, jakiej ją poddali.
Stał przed lustrem wiszącym w sypialni.
W lewej .dłoni trzymał karabinek Rugera z laserowym celownikiem, tłumikiem i składaną
kolbą. W prawej, gotową do odpalenia flarę ostrzegawczą model 5–F dającą sześć milionów
lumenów. U pasa zwisał mu stary Colt Python 537 wraz z parą nożyc elektrycznych i
nadajnikiem 5.35 do odpalania ładunków. Karabinkowi nadał matowe wykończenie.
Wszystko, co mogło odbijać światło zostało spryskane, a zamówioną z katalogu czarną pastą
natarł policzki, czoło i brodę. Pod czarnym wojskowym kombinezonem miał kamizelkę
kuloodporną dziewiątej generacji Kevlara i koszulkę rozpraszającą ciepło dla zmylenia
czujników podczerwieni.
Przedostanie się od szybów naftowych do obrzeży zoo zajęło 45 minut. Księżycowa
poświata, która ułatwiła mu wielce założenie ładunków w szybach, była nic nie warta w gęsto
zadrzewionej strefie otaczającej ogród zoologiczny.
Zakładanie ładunków poszło gładko, ale zajęło nie piętnaście, a trzydzieści sześć minut.
Dwumetrowe ogrodzenie z metalowej siatki z wysięgnikami, na których przeciągnięto jedno
pasmo drutu kolczastego, nie było przyłączone do systemu czujników ostrzegawczych i
nożyce weszły w nie jak w masło. Opóźnieniu winne były jego własne ręce, palce nadające
kształt ładunkom, zakładające detonatory i dołączające przewody odbiorników. Przez
piętnaście lat jego dłonie miały do czynienia tylko z oprogramowaniem komputerów,
miesięcznikami i normami, a nie z wyzwalanymi radiem ładunkami wybuchowymi,
zapalnikami i . kablami.
Dotarłszy do Strefy Pierwszej — do pierwszego ogrodzenia otaczającego zoo — zatrzymał
się w cieniu starego eukaliptusa, żeby uspokoić oddech. Zapach drzewa oszołomił go. Bolało
go całe ciało. Nie używał go od 20 lat — od czasu, kiedy jako młodzieniec grywał jeszcze w
tenisa. Sprzęt, który ze sobą taszczył, ciążył mu jak ołowiane odważniki. Pomyślał o
młodszych mężczyznach dźwigających o wiele cięższy bagaż górskimi szlakami długich
wojen, w których nigdy nie uczestniczył.
Trzymetrowy płot z metalowej siatki, z wysięgnikami podtrzymującymi sześć pasm drutu
kolczastego, naszpikowany czujnikami geofonicznymi, tonął w ciemnościach, ale te
ciemności były pozorne. Zainstalowane tam lampy mogły w jednej chwili zalać cały teren
światłem jasnym jak słoneczne, gdyby stacja kontrolna znajdująca się w pewnej odległości od
ogrodzenia, w kierunku północnym, odebrała stąd sygnał o jego naruszeniu. Mimo wszystko,
to było najlepsze miejsce. Rozważał możliwość przedostania się na teren zoo w pobliżu
bramy głównej, tam, gdzie dochodziły do niej most i droga i gdzie z tej przyczyny najbliższe
czujniki tego rodzaju nie mogły znajdować się w odległości mniejszej niż dziesięć metrów.
Ale most był jasno oświetlony, a pod nawierzchnią drogi mogły być zainstalowane czujniki
mikrofalowe. Poza tym, cały ten rejon znajdował się pewnie pod obstrzałem kamer
zamkniętego systemu telewizji użytkowej.
Nasunął na oczy nocne gogle i ciemności pozieleniały, wyrastało przed nim zielone widmo
ogrodzenia. Odpiął od pasa elektryczne nożyce i nadajnik i nie zwracając uwagi na ból w
kolanie ukląkł na cementowej podmurówce ogrodzenia. Macając palcami płytę czołową
nadajnika odnalazł przycisk pierwszego szybu i zawahał się przez chwilę. Nożyce dygotały
mu w prawej dłoni jak szalone. Pomyślał o See Chee. .
Kiedy go nacisnął, odległa o pół mili detonacja wstrząsnęła ziemią, wywrzaskując sobie
drogę, poprzez zainstalowane w ogrodzeniu czujniki geofoniczne, do stacji kontrolnej
odległej o kolejny kilometr. Znajdujące się tam monitory zinterpretują to jako naruszenie
pierwszego ogrodzenia w każdym punkcie na całej jego długości jednocześnie — sytuacja
nieprawdopodobna. Pierwszym założeniem będzie trzęsienie ziemi, ale w ciągu kilku sekund
dotrze do stacji wieść o wybuchu szybu naftowego i ta dywersja zostanie ostatecznie
zaakceptowana.
Czując pod sobą drżenie gruntu, przeciął bez trudu siatkę ogrodzenia.
Przecisnął się przez otwór rozdzierając sobie spodnie. Ziemia widziana przez gogle jarzyła
się zielonkawo i za pasem otwartego terenu usianego zakopanymi w ziemi czujnikami
geofonicznymi — miniaturami urządzeń, które kiedyś, po drugiej stronie świata, czuwały nad
rozdziałem dwóch Berlinów — dostrzegał bledszy zielony cień drugiego ogrodzenia.
Zagrzebane w ziemi geofony kończyły się na trzy metry przed nim. Musiał podtrzymać
drżenie gruntu jeszcze przez 5 sekund. Wymacał palcami drugi przycisk i zrywając się do
biegu wcisnął go z całych sił,
Geofony pod jego stopami zawrzeszczaly, za parę sekund monitory stacji poinformowane
zostaną o drugiej eksplozji, a on przeszedł już przez czujniki, znajdował się za nimi i od
drugiego ogrodzenia dzielił go zaledwie metr.
Wyszukanie większości informacji nie było trudne. Istniała na ten temat bogata literatura i
trzeba było tylko wiedzieć, gdzie szukać — zdezaktualizowane, wojskowe podręczniki
taktyki, książki i taśmy instruktażowe dla „ruchu przetrwania”, magazyny i programy
telewizyjne dla stróżów prawa i poszukiwaczy przygód — wszystko można było zamówić z
katalogów.
Ale przed przystąpieniem do gromadzenia tych materiałów trzeba było rozwiązać jedną
ważną kwestię: który system zabezpieczenia stosuje zoo.
Asystentowi kontrolera działalności swojej macierzystej firmy, zlecił po cichu dokonanie
przeglądu alternatywnych systemów zabezpieczających. W ten sposób uzyskał dostęp do list
użytkowników systemów zabezpieczających i na szósty dzień znalazł zoo miasta Los Angeles
pod nagłówkiem „Systemy całkowicie geofoniczne”.
Centralna stacja kontrolna wyposażona była w radar, wirolot do patrolowania obszaru na
zewnątrz Strefy Pierwszej i mogła przyjmować Cesnnę 0–7 Vulcan z pobliskiego lotniska.
Kopuły były arcydziełami najnowszej sztuki konstruktorskiej: bliźniacze powłoki z
laminowanego mylaru, bliźniacze nadbudówki ze stopu metali ze wzmocnieniem izolacyjnym
odgrywającym rolę ekranu — wszystko naszpikowane detektorami alarmowymi. Projekt
systemu uwzględniał terrorystów, sabotożystów, szaleńców czy po prostu zwykłych wandali.
Ponadto, tak jak wszędzie tam, gdzie wymagany jest wysoki stopień zabezpieczenia, teren
zoo przeczesywały bez przerwy dwuosobowe patrole. Maty ciśnieniowe, czujniki sejsmiczne
i komórki mikrofalowe wyłączano tylko na czas obchodu weterynaryjnego i godzin
karmienia, a pory te były codziennie zmieniane przez komputer.
Kluczem były pory obchodu weterynaryjnego i karmienia. Jeśli błędnie je przewidział lub
jeśli monitory nie zignorowały przypadkowych zadziałań czujników podczas eksplozji, albo
jeśli…
Był przy płocie — tym, który nie był chroniony czujnikami. Stanowił on tylko barierę
fizyczną, mającą dać czas uzbrojonej straży na dotarcie do punktu penetracji.
Przeciął siatkę, zaczerpnął powietrza w płuca i pobiegł truchtem w kierunku jarzącej się
zielenią drogi służbowej 15 metrów dalej. Za tą drogą dostrzegał widmowo zielone pasmo
roślinności falujące od podmuchów nocnego wiatru, a dalej, za tym pasmem, też widmowo
zielone, wyniosłe kopuły.
Obejrzał się przez ramię na strzelające w niebo płomienie palącej się ropy i ruszył w
kierunku drzew, tak bardzo przypominających dżunglę z czyjegoś snu.
Na krawędzi zarośli zamarł w bezruchu. Spojrzał w górę, serce zatrzepotało mu w klatce
piersiowej jak spłoszony ptak. Powietrze wypełnił warkot helikoptera. Przypadł do ziemi,
wciskając w trawę twarz. Rynsztunek uwierał go boleśnie. Wstrzymał oddech i kiedy w
końcu otworzył oczy, przekonał się, że nie płonie nad nim żaden reflektor, a warkot oddalał
się cichnąc, w kierunku płonących szybów. Jego miejsce zajmował z wolna terkot
jednosilnikowego samolotu i niesamowite zawodzenie odległych syren.
Wstał i z ustami pełnymi piasku ruszył biegiem. Trzymał się blisko zarośli, gdzie geofony
nie zdawały egzaminu. Unikał cementu, tarmaku, poręczy, słupów — wszystkiego, co mogło
być podłączone do jednego z pięciu różnych systemów zabezpieczających stosowanych przez
zoo. Nie zwracając uwagi na ból w piersiach przebiegł schylony obok pierwszej kopuły.
Ignorując wszystkie ogniska bólu zapalające się w jego ciele, minął trzy kopuły kierując
się wciąż na wschód.
Zatrzymał się straciwszy orientację i sprawdził swoje położenie na cyfrowej mapie
wbudowanej w zegarek. Wszystkie kopuły były identyczne. Te, według których się kierował,
musiały być tymi właściwymi, bo inaczej wszystko będzie stracone.
Małpy, pomyślał. Małpy i ptaszarnia. Nie. To była kopuła czterdziesta czwarta — rodzina
łosi. Broszura dla zwiedzających była dosyć przejrzysta.
Podkradł się do najbliższej kopuły, przykucnął w ciemności widmowego krajobrazu i
obserwował tarmakową alejkę przebiegającą obok niego i prowadzącą do trzech innych kopuł
— odległych o 30, 40 i 100 metrów. Miał jeszcze 5 minut czasu. W głowie czuł zamęt, musiał
uporządkować myśli. Weterynarze, przyjdą tu na obchód —wybuchy, nie wybuchy, pożary,
nie pożary — i na 45 minut wyłączone zostaną ciśnieniowe maty, zakopane w ziemi czujniki i
niewidoczne detektory zaporowe. Teraz…
Zbliżały się dwie postacie — dwóch weterynarzy w’ laboratoryjnych fartuchach, dwa
zielone stwory o oślizgłej zielonej skórze koloru kameleona w poświacie księżyca. Obaj
mężczyźni nieśli małe walizeczki, a przed nimi zapalały się, wskazując drogę, małe światełka
rozmieszczone wzdłuż alejki, tuż przy samej ziemi. Dwa stwory znikły za zakrętem.
Przebiegł niezdarnie do następnej kopuły, zwalniając zbliżywszy się do drzwi. Tam,
trzęsącymi się rękoma zainstalował obok siateczki mikrorejestrator. Potem wycofał się w cień
wielkiego pieprzowca i czekał, słuchając wznoszącego się i opadającego zawodzenia syren,
łomotu własnego serca, obserwując łunę na niebie nad szybami.
Kiedy w końcu, na ścieżce pojawiły się dwie postacie, stwierdził, że nadchodzą z
przeciwnego kierunku i zorientował się, że to już inna para. Nowe zielone stwory zatrzymały
się przed wejściem do kopuły. Wstrzymał oddech.
Powiedzieli coś — najpierw jeden, potem drugi. Głosy mieli przytłumione. Potem drzwi
rozsunęły się, a oni weszli do środka. Odczekawszy, aż drzwi zasuną się z powrotem, wybiegł
truchtem z cienia, pochwycił ukryty rejestrator, o mało go nie upuścił i puścił się biegiem.
Tarmakowa alejka była tutaj ciemna. Przyziemne lampki były wyłączone. Wiedział, że w
tej kopule nie ma nikogo. Mogą pojawić się w każdej chwili, ale na pewno nie zastanie
nikogo w środku. Zwalniając, przewinął taśmę.
Stanął przed drzwiami na wyłączonej macie i zawahał się. Ręce mu drżały. Zebrał się na
odwagę i nacisnął przycisk wstępu umieszczony obok znajomej siateczki. Rozległ się cichy
sygnał dźwiękowy. Nie zwlekając uruchomił—taśmę i przysunął rejestrator do siateczki.
— Bernard, Robert Lyman — powiedziała statecznie, z pewnością siebie taśma, a potem
drugi głos — szybszy, piskliwszy: — Cohen, Benjamin, Daniel, Doktor. — Drzwi rozsunęły
się z cichym pomrukiem.
Ledwie mógł poruszać nogami. Adrenalina wprawiła je w drżenie mimo jego woli, ale
zmusił je do ruchu, wszedł do środka, zdjął gogle nocne i założył te na podczerwień. Świat
stał się piekłem. Zielone widma ustąpiły miejsca ziarnistym, rozżarzonym kształtom z
nocnych koszmarów. Znajdował się w czerwonej dżungli. Drzewa pięły się ku sufitowi
pięćdziesiąt metrów w górę, ociężałe sylwetki snuły się ospale pomiędzy drzewami, mniejsze
sylwetki przelatywały i prześlizgiwały się w purpurowym świetle, a każde żywe stworzenie
jarzyło się ogniem własnego ciepła. Zsunął wolno z ramienia matowoczarnego Rugera Mini z
celownikiem laserowym, składaną kolbą i grubym tłumikiem i trzymał go przed sobą nie
mogąc się nadziwić gwałtowności febry, która nim wstrząsała. ,,Jak możesz to robić?” Zmusił
się do myślenia. . Pomyślał o swej córce, o matce swojej córki i” o sobie.
Przemiótł wzrokiem czerwone zarośla w poszukiwaniu zwalistej sylwetki, która pierwsza
rzuciła mu się w oczy. Zwierzęta, które tropił musiały być duże, przynajmniej z punktu