13614

Szczegóły
Tytuł 13614
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13614 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13614 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13614 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Alan Kubatijew „PTAKI MUSZĄ LATAĆ…! Dedykuję moim kolegom z pracy w „ Overseas Strategie Consulting, Ltd” — Potrzebuję prawdziwego potwora. Tak więc zrobiłem z niego ptaka. — Dlaczego? — Bo z ptakiem nie można pogadać. Juraj Herz. Z rozmowy Znajomość ptasiego była jedynym powodem, dla którego jednak otrzymał tę pracę. W innym przypadku zobaczyłby tę wypłatę jak własne uszy bez lustra. Podsumowanie, jakie zostawił trzy tygodnie temu w Ptasim Pałacu, sformułowane było dość ostrożnie. Kasetę nagrał we wróblim, który wszyscy, lepiej czy gorzej, ale rozumieli. Piąty punkt sprawił mu najwięcej kłopotu. Ptaki są niewyobrażalnie wyczulone na najmniejsze zmiany w tonacji — detektory kłamstw w porównaniu z nimi to kawałki złomu, anormalne ludzkie uszy — kawałek mięsa. A kiedy się kłamie, tonacja, niestety, podnosi się — wysiłek powoduje napięcie mięśni krtani… „Czirr–czurrip–fjuirr–czak’. „Fjuirf — nie wychodziło, choćby się skichał. Ciągle „fiuir” i „fiuir” — „bardzo kocham”, a za taki błąd w wymowie można było łatwo zapłacić własnym tyłkiem. Wroński męczył się dwa wieczory, dopóki nie udało mu się uzyskać przekonującego dźwięku. Siedział teraz na swojej grzędzie w wolierze naprzeciwko naczelnikowej i znowu się męczył, tłumacząc odpowiedź do dyrektora ptasiej fermy, błagającego o zmniejszenie wyroku. To był beznadziejny przypadek. Wszyscy dyrektorzy ptasich ferm zostali skazani na bezzwłoczną utylizację w karmokombinatach, a personel na dożywotnie tam zamknięcie, z utylizacją dopiero pośmiertną. Naczelniczki, na szczęście, nie było na miejscu. Przez uchylone drzwi woliery widać było stół zawalony kasetami i kilka podziobanych jabłek. Grzęda była odrobinę zanieczyszczona. Dokładnie tyle, by pokazać, że Naczelniczka pamiętała o swojej wrodzonej istocie. Z sąsiednich wolier dochodziły zniekształcone piski i krzyki. Wroński rozumiał z tego tylko niewielką część. Wtedy, w tak odległych, że niemal niepamiętnych czasach, poszedł na wydział zoolingwistyki z bardzo prostego powodu, a właściwie z bardzo prostych trzech powodów. Trzecim był silny niedobór studentów na wydziale, z tego powodu przyjmowali każdego, kto zgłosił się na egzamin. Drugi — do uniwersytetu mógł dojść pieszo z domu w ciągu siedmiu minut. A pierwszy — na ten wydział zdawała Ledka. Uczyła się w szkole z ornitologiczną specjalizacją i miała hysia na punkcie tych spraw. Sama nauczyła się kakadu, bez żadnych podręczników i kursów, ot tak, ze słuchu. Miała dwie papugi kakadu, tutejszej hodowli, nocami regularnie słuchała „Krzyk Kakadu”, a braciszek, marynarz dalekomorski, przemycał jej z zagranicznych rejsów pocket–booki i nagrania w kakadu. Przez dwa lata Wroński szwendał się za nią, kilka razy, jak miała humor, całowali się namiętnie w bramach. Potem Wroński zdecydował, że się z nią ożeni i zaciągnął się do „brygady budowlanej”, żeby zarobić na ślub. Nawiasem mówiąc, ich brygada budowała właśnie tę fermę ptasią, której dyrektorowi odpowiedź właśnie tłumaczył. Wrońskiego przeszedł dreszcz: według dzisiejszych standardów była to niezła ciemna plama w jego życiorysie. Nie daj Bóg dzięcioły się dostukają… Wiczcz–chjuczi–czir–chir–czi–firr. Odmowa jest nieodwołalna. Wroński odłożył mikrofon i zdjął słuchawki. Małżowiny uszne, dłuższy czas przygniatane konchami słuchawek, paliły, w głowie, jak wróble pod kopułą cerkwi, miotały się dźwięczne krzyki. Dzisiaj to był już osiemnasty przekład, nie licząc pisemnych: wargi mu zesztywniały, język drżał ze zmęczenia, gardło paliło. Wiedział, że na swoich zlotach one i tak podkpiwają z niego i innych translatorów, że Ara genialnie przedrzeźnia ich błędy i kiksy… No i niech ich licho. Najważniejsze, że nie trzeba iść szukać pracy w karmokombinatach. Fju–irr–czip. A Ledka i tak nie wyszła za niego. W czasie, kiedy on zasuwał w brygadzie budowlanej, dziewucha spokojniutko „wyskoczyła z majtek”, jak powiedziała jej babcia. Dla lotnika marynarki. Błyskawicznie i odczuwalnie zaciążyła, urodziła bliźnięta, nazwała je Kastor i Polluks, i wypadła z obiegu. Wroński bardzo rzadko ją wspominał i niemal zawsze na kacu. Zwłaszcza na ciężkim, klasycznym katzenhammerze. Przez dobre dwa lata nie mógł patrzeć na kobiety. Mdliło go nawet na widok nieszkodliwych modelek na okładkach czasopism. Wcale to nie znaczyło, że ciągnęło go do mężczyzn, wcale nie, tak samo go mdliło, nawet mocniej. Wszystko go mdliło. Poza ptasim językiem. Obronił dyplom nawet z pewnym hukiem. Profesor Zimorodków proponował mu, by został na wydziale, ale Wroński wyjechał na Półwysep Kurski i siedział tamw celach badawczych niemal cztery lata. Praca wyglądała na zabawy akademickie, nie mające żadnego sensu praktycznego. Ale było przyjemne. A potem wszystko się zmieniło. Nastał czas Ptasiego Targu. Zakazano polowań, z bibliotek usunięto absolutnie wszystko, co miało jakiś związek z polowaniami, począwszy od Turgieniewa i Bianca, aż do „Uchwały o polowaniu z sokołami”. Plotka głosiła, że jej autor ukrywał się obecnie gdzieś pod Moskwą — czyli dosłownie pod Moskwą. Azyl polityczny u szczurów nie jest rzeczą najpewniejszą, ale jakiś jest… Wszystko i tak jest lepsze niż to, co oczekiwało biedaka, który „rozpalał nienawiść międzygatunkową”. Przyleciały zza morza. Wroński na własne oczy widział, jak zaczął się Przelot — najpierw pojedyncze sztuki, potem niewielkie stadka, a wreszcie nadciągnęły prawdziwe karawany, wrzaskliwe, rechocące, nieustannie coś dziobiące. Drzwi skrzypnęły, uchyliły się na trzy palce, w szczelinie pokazały się zamglone okulary, potem mokra łysina. Na końcu obwisły bandzioch, na którym wyginał się krawat. — Cześć!! — powiedział Sowczuk. — Herbatka czju? Jemu zawsze jako pierwszemu kończyła się esencja. Niechętnie złażąc z grzędy, Wroński powiedział: — Ty ją żresz, czy co? — Nie, gotuję zupę — powiedział Sowczuk, przykucając w kącie. Też był tu niemal z przypadku. Pierwszy nabór FZL, pierwszy rocznik, pierwszy dyplom w roczniku, legendarna grupa Sroczyńskiej, eksperymentalny przelot trasą kanadyjskich szarych gęsi — już wczasach Wrońskiego opowiadano o tym bajki. Wszystko to się szybko skończyło, a nawet źle skończyło dla niektórych szczególnie wybitnych osobników. Ale Sowczuk miał farta — w trakcie ostatniej wymiany dowodów na obrączki mianowe założono mu niewłaściwie drugi tłocznik i z Sawczuka zrobił się SOwczuk. Wydział Sów natomiast, był jednym z bardziej prestiżowych i szanowanych. Sowi język — język wysokiej dokumentacji. Przyjęto go właśnie tam. Gdyby nie to — ku–ku! Ptaki nie lubią starych. Pracował w swoim dziale tylko jako tłumacz, ale już kilka razy poratował Wrońskiego informacjami i wcześniejszym ostrzeżeniem o czyszczeniu piór. Było to dość dziwne, ponieważ na Półwyspie Kurskim, gdzie Sowczuk robił swój temat, poważnie się ścierali z powodu Guli Sikorzanki, z którą potem Wroński na rok się ożenił. A naonczas doszło między nimi nawet do rękoczynów. Ale w Ptasim Dworze Sowczuk powitał go jak rodzonego brata… Wiadomo — ssaki muszą trzymać się razem. Wydrapawszy z dna pudełka dziesięć łyżeczek, Wroński przesypał je do małej żółtej czarki i oddał Sowczukowi. — Brakmi słów — powiedział Sowczuk, odbierając czarkę. — A ty co, nie pijesz w ogóle? — Nie mam czasu… — udzielił mętnej odpowiedzi Wroński. Przeciągnął się, aż trzasnęły stawy i ziewnął z cichym chrzęstem. — Nieracjonalne — zauważył Sowczuk. — Na herbatę musi być czas. To ostatnia rzecz, jaka nam została z naszych swobód. A właśnie — coś od dawna nie słyszałem twojej Strusińskiej. Wroński machnął ręką. — Biega gdzieś tam — powiedział i splunął w kąt. — Mam jej, nie uwierzysz, potąd! Przeskakuje z jednego na drugie, wszystko nie tak, wszystko na już albo i wcześniej, za minutę ma być gotowe. — Wiadomo, nawet kumak by skumał — powiedział Sowczuk, z rozkoszą wąchając herbatę. — One mają przyspieszoną przemianę materii, co powoduje podniesienie temperatury ciała. A to musi się odbić na mózgu. — To się odbija, ale u ludzi — ponuro mruknął Wroński. — A te… Wiesz, jaki ta moja ma dyżurny tryl? Ficzi–czjuirr–czi–czi–czir! — „Zupełnie po ludzku!” — bez wysiłku przełożył Sowczuk i uśmiechnął się sarkastycznie. Sowczuk znał praktycznie wszystkie dialekty: w swoim czasie jego praca o rezerwach przyjaźni u wron szarych narobiła sporo hałasu. — To ci ścierwo! — Dokładnie! — z goryczą potwierdził Wroński. — I zero radości z powodu rozpoczęcia okresu lęgowego. Może dlatego, że to samce u nich siedzą na jajach… — Ach, co za, w mordę, różnica! Jakby siedział samiec, to on by cię ruchał. Samce są nawet agresywniejsze, szczególnie jak dochodzi do tej roboty, wiesz. Walkę Kotowa jeden tak dziobem huknął, że miał wstrząs mózgu. A potem jeszcze zwolnił z siódmego paragrafu, za nazwisko… — Czekaj, jak to? — zdziwił się Wroński. — To Orlika zwolnili! — Prawda — potwierdził Sowczuk, przykucając na grzędzie. — Ten głupek, jak zmieniał nazwisko, to dał w łapę nie temu, co trzeba i Ary się nie dowiedziały. Bo przecież nazwisko Orlik ma po żoneczce! Na dodatek wciskał, że to ptasie. Tymczasem orlik, to też odmiana paproci. Lekarstwo moczopędne, jak cholera. Ale dzięcioły się do — stukały i cześć — czołem… — Ścierwa — rzucił beznadziejnym tonem Wroński. — To wszystko betka — rzekł Sowczuk. — Ale jak wylatujesz z piątki, to już kaplica. A jak z tobą? Wszystko w porządku? Wroński już otwierał usta, by powiedzieć „Jasne, że nie”, ale tylko głośno przełknął ślinę. Coś za bardzo ciekawy się zrobił nasz dziaduś ornitolingwistyki. Przecież wie, że takich pytań się nie zadaje. — Całkowicie — powiedział. — Przecież wiesz, że hodowałem rybki. — Aaa, no tak — ucieszył się Sowczuk, zaczynając zsiadać z grzędy. — Byłeś dumą i ozdobą naszej akwarystyki. Gulka chyba też podobno na rybki się przerzuciła? — Nie — powiedział Wroński. — Ptasznica, jak i my. Przecież wiesz. I w ogóle, przepraszam, mam jeszcze kupę przeróżnego gwizdu, a Strusińska lada moment tu wpadnie… — Nie przeszkadzam, nie przeszkadzam — sapnął Sowczuk, kierując się do drzwi. W progu odwrócił się i mrużąc oczy, przemknął spojrzeniem po wolierze. — Mógłbyś grzędę przynajmniej wapnem pobielić, albo co. Zobaczysz, od razu będzie się mniej czepiała! Chcesz, to cię poznani z dekoratorem, pomaluje ci na naturalne guano. — Czad — powiedział Wroński. — A nie masz jakichś perfum, żeby zapach też był naturalny? Jesień zawsze przynosiła ze sobą coś w rodzaju wyciszenia, uspokojenia. Niektórzy klasycy twierdzili, że z każdą jesienią rozkwitają na nowo. Rozkwitanie Wrońskiemu na razie nie było do niczego potrzebne; ale jaskrawe zimne niebo, słodkawy aromat opadłych liści, spowolniony krok dnia, jakoś go, mimo wszystko, radowały. Odległe smętne wrzaski dolatywały z błękitu nieba. Zadarł głowę, siląc się, by zobaczyć szybujące punkty za rzadkimi obłokami. Odlatywały na południe przede wszystkim. Naturalni. Ptaki leciały, kiedy chciały i gdzie, a nawet zaczynały — bez rozgłosu — korzystać z samolotów. Sowy tego nie pochwalały. Nic nie zobaczywszy, przetarł oczy i skręcił z Żurawiej na Gołębia Pokoju. Po drodze mijał stragany z książkami, ale nawet na nie nie zerknął: i bez tego wiadomo, co tam było wystawione: „Pieśń o Zwiastunie Burzy”, „Mewa imieniem Jonathan Livingston”, „Słowik”, „Wielkie jajo”, „Ptasi gościniec” i tak dalej… Na domowe biblioteki nie było zakusów, ale oznaki takiego trendu były już widoczne… Omal nie zderzył się z parą pijanych dziewczyn, wlokących się skądś i dokądś z wielkim i pijanym Strusiem. Dzioby i pióra twarzowe miał całe umorusane szminką — fioletową i pomarańczową. Ciekawe, jak się odbywają kontakty międzygatunkowe… Chociaż, jeśli przyuważą Strusia swoi, to nie wyjdzie mu to na dobre. Lekki mrozik ścinał oddech. Ale wszystkie okna były uchylone. Zimą wolno było zamykać okna, ale lufciki z powodu nieodwołalnego nakazu miały być otwarte, żeby małe Naturalce mogły bez przeszkód wlatywać i wylatywać. Jeśli zaś nadlatywał Ptak, okno natychmiast powinno zostać otwarte na całą szerokość. A o tym, żeby huknąć Ptaka w dziób, pomyślał Wroński, można tylko pomarzyć… Ich podwórko, chwała Bogu, było absolutnie nieprzydatne do gniazdowania. Dach zbyt stromy, drzewa zbyt cienkie, za ciasne, anten brak. A i na sąsiednich dachach widać było tylko parę gniazd, ale i te porzucone… Wchodząc do bramy Wroński, jak zwykle, uśmiechnął się i pokręcił głową. Mimo wszystko śmierdziało tu kotami — mocno, aktywnie, zwycięsko, od gruntu do drugiego piętra, na którym obecnie mieszkał. To było dobre, w każdym razie dla niego. Nie da się wytropić, gdzie żyje. Ledwie udało mu się umyć ręce i zjeść: kiedy już wybierał się, żeby wyjść i przeciąć podwórko, do drzwi ktoś zastukał — mocno, gwałtownie i wyraźnie. Serce załomotało. Ale od razu uświadomił sobie, że gdyby mieli go wziąć, to przez okno. Wroński zatrzymał się i rozłożył ręce. Zrobił głęboki wdech i na wydechu wypowiedział całe trzydzieści siedem słów „Małej Nikoły Morskiego Wiąchy”, wykutej na blachę ze słuchu od bosmana Kulkowa jeszcze przed Przelotem. Potem w tempie skazańca ruszył otwierać. W prostokącie drzwi zobaczył przede wszystkim niewyobrażalną, wspaniałą nawet w dzisiejszych czasach, czarną fedorę z szerokim rondem. Trochę jakby z niej spływał czarny płaszcz, zakurzonymi połami wycierający żółtą mozaikę podłogi. — Barew dzess!. — rozległo się skrzypiące spod ronda fedory. — Dzień dobry, Ravenie — rzucił zmęczonym głosem Wroński i odsunął się, wpuszczając gościa. Pod wlokącym się płaszczem nie było widać, jakie miał dziś obuwie. Jednakże męczący szurgot natychmiast bezbłędnie ujawniał naciągnięte z upiornym trudem półbuty. Raven dowlókł się do salonu, zatrzymał, ciężko oddychając, potem skierował się do fotela i długo, stękając zupełnie po ludzku, sadowił się w nim. Wroński kolejny raz wyobraził sobie plastycznie ten wykrętas, jaki musiał jego gość wykonać, i jak zwykle, choć może nie przesadnie gorąco, pożałował go. — Przepraszam, drogi Ravenie — powiedział. — Zdrzemnąłem się po pracy, a pan zastukał, jak zwykle tak delikatnie, no to i otworzyłem nie od razu… A właśnie, dlaczego pan nie korzysta z dzwonka? — Dlatego, że dzwonek nigdy u pana nie dr–r–rynda — ochrypłym głosem powiedział gość. Spod kapelusza błysnęło ironiczne oko. Wroński kiwnął głową. — Nigdy nie byłem z elektrycznością za pan brat — przyznał. — Chociaż kto migów ubiegłym miesiącu dziobem rozwalił? — Pańskiego lenistwa to nie uspr–r–raw… — odpowiedział Raven i skrzyżował rękawy. — Z przyjemnością bym coś dziob… zjadł… Wroński poszedł do kuchni, wygłaszając w duchu „Wielką Wiąchę z Kapelucha” — czterdzieści cztery słowa na jednym oddechu. Na ostatnim słowie wniósł talerz ze sznyclem i zamierzał pokruszyć go widelcem, ale nagle powietrze przecięło czarno–szare ostrze — potężny dziób pochwycił sznycel, podrzucił w powietrze, otworzył się, znowu schwytał, i trzy spazmatyczne ruchy posłały sznycel do żołądka. — Dość konkr–r–retne — powiedział Raven, opadając na oparcie. — Bar–r–rdzo niegłupie. — Naprawdę czuje pan smak? — zapytał zdziwiony Wroński, wpatrując się w pusty talerz. — A czy ja jestem degustator–r–rem? — wykrakał Ra–ven. — My odr–różniamy a–r–r–romaty… — Lepiej by było użyć słowa „zapachy” — poprawił go Wroński. Raven nie tylko czytał. Dość znośnie nawet pisał i mówił trzema ludzkimi językami. Przeklinał natomiast niemal jak człowiek — wyraźnie jednak nie rozumiejąc, co właściwie mówi. A właśnie — nie znosił Sowczuka. Z Ptakami nigdy nie wiadomo, jaki mają do człowieka stosunek i czy w ogóle jakiś mają. Ale jeśli mają stosunek negatywny — widać to od razu. Kiedy na tym właśnie spotkaniu, na którym poznali się Raven i Wroński, podleciał do niego Sowczuk i zagadał czyściutkim polikruczym z wszystkimi niuansami, Raven zerknął na niego z ukosa i nagle dziobnął w nasadę nosa, niczym snajper — rozwalając łuk okularów, nie dotknąwszy skóry… — Dlaczego pan nie korzysta z okna? — zapytał Wroński. — Żeby zastukać do drzwi — oświadczył Raven, przesuwając kapelusz na ścięty tył głowy. — Uwielbiam, kiedy mi otwierrają drzwi. — Naczytał się pan ulubionego autora — powiedział Wroński. — Wcale nie — oświadczył Raven. — Po prrostu kocham to. A jak się posuwa pana prraca? — To nie praca — Wroński sięgnął po papierosy, ale w samą porę przypomniał sobie, że Ptaki nie znoszą dymu. — Rracja — powiedział Raven. — To się nazywa „służba”. Rright? — Niemal — uchylił się od konkretnej odpowiedzi Wroński. — Może też pan nazywać to „chałtura”. — Nie wykrryłem… — powiedział zdziwiony Raven. — Dziwne wyrrażenie. Nie ma w słowniku. W każdym rrazie w moim… Co oznacza? Wroński wyjaśnił, uśmiechając się. Raven nastroszył się po ptasiemu i pokręcił głową. — Barrdzo, barrdzo ludzkie wyrrażenie — powiedział. — I barrdzo krrucze… Zapamiętam na pamięć. Co mi pan mówił ostatnim rrazem o krruczyźmie Puszkina? Wroński zmarszczył się, usiłując przypomnieć sobie, co takiego powiedział, a Raven podpowiedział: — No jakże! Czarrujące wierrsze, wspaniała zdolność obserrwacji… — A! — przypomniał sobie Wroński. — „Kruk do kruka w polu skacze…”* — „Krruk do krruka skacząc kracze: Powiedz, krruku, co z obiadem? Gdzie pożywić się, daj rradę…” Pardon, jak ttam dalej? Wroński chciał odpowiedzieć, ale nagle spazm zakneblował mu gardło. Z trudem przełknąwszy, rzucił ochryple: — „Będzie obiad — i nie lada…” Ale gardło zakneblowało się jeszcze mocniej. Nawet Raven wyczuł, że coś się dzieje: przemilczał, owszem, ale okrągłe oko wpatrywało się w Siergieja z pewnym niepokojem. Opanowawszy się, Wroński ciągnął: — „Pod jaworem, pod zielonym leży wojak zastrzelony. Kto go zabił i dlaczego, wie to sokół tylko jego. I kobyłka jego siwa i gosposia miła… nie urodziwa…” Raven nagle drgnął, zupełnie jak człowiek, i podkurczył łapy. Brakowało tylko łzy wzruszenia. Ale zamiast niej Raven powiedział: — „Sokół w gaju na gałęzi, na kobyłce zbójca pędzi. Żonka czeka na miłego — na żywego, nie marrtwego…” Zamilkł. Milczał również zaskoczony Wroński. Potem powiedział: — Ma pan wspaniałą pamięć… — Krruczą, po prrostu — odparł Raven. — To wspaniałe wierrsze. Przyrroda… Tylko o tych sokołach niepotrzebnie… W tym momencie zamilkł, Wroński także milczał. Rzeczywiście, przed nocą nie warto było wywoływać Sokołów. Silne, bezlitosne, na poły nocne, napory dzienne, były tajną i jawną policją. Szpony i dzioby miały wszystkie Ptaki, ale Sokoły, na dodatek z ich wspaniałym wzrokiem, posługiwały się nimi szczególnie umiejętnie — i okrutnie. Dalej rozmowa potoczyła się po ludzku, rozmawiali jak ludzie zespoleni wspólnym nieszczęściem. Wroński wiedział, że Raven bezbłędnie wyczuwa napięcie i niepokój w jego głosie, choćby nie wiadomo jak głęboko Wroński je upychał, ale wytłumaczenie powodu takiego stanu, przekraczało możliwości Wrońskiego. Jednakże z Ravenen też coś było nie tak. Po półtorarocznej pracy z Ptakami Siergiej już wyczuwał, przynajmniej z grubsza, ich podstawowe stany ducha. Mógł pomylić się co do stanu napięcia, ale co do charakteru — niemal się nie mylił. Raven był zmieszany. Na siłę, wolno i starannie, prowadził swoje tak uwielbiane dialogi literaturoznawcze, przeskakując z języka na język — ormiańskiego używał ze szczególną przyjemnością, chociaż Wroński kompletnie go nie rozumiał. Raven wiedział o tym; i to, że przez cały czas przechodził na „chajk” oznaczało, że umysł ma zaprzątnięty innymi myślami. W końcu Raven zamilkł. Z całych sił unikając posługiwania się dziobem, wyciągnął końcem strzępiastego pióra złoty zegarek na łańcuszku, ale o otwarciu go bez pomocy dzioba nie było co marzyć. W końcu pokrywka otworzyła się. — Och, zasiedziałem się — powiedział z westchnieniem. — Cóż, drrogi przyjacielu, na mnie porra… Na biust Pandorry… Powtórzył to kilka razy, ale jakoś ciągle nie wychodził. Wtedy Wroński zdecydował się mu pomóc. — Coś się panu przydarzyło? — zapytał cicho. — Nie — po długiej pauzie odpowiedział Raven. — Panu. — To znaczy, co? — Wroński popatrzył na niego, nie rozumiejąc. Raven przemierzył dywan w zakurzonych sztyletach. Dywan natychmiast odpowiedział taką samą ilością kurzu, widoczną w świetle lampy na biurku. — Wie pan — powiedział z wysiłkiem — cieszę się tylko względnym zaufaniem… Nawet swoi… Durrrnie… Tysiąc lat przeżyliśmy obok ludzi i nawet nie usiłowaliśmy ich zrrozumieć… A ludzie się starrali… Oto Edgarr czy Gorrki… czy Aleksanderr… Ta wspaniała legenda, którrą mi pan opowiedział, o orrle i krruku… Przecież zawierra prrawdę… Padlina jest przyjemniejsza w smaku, padlina jest łatwiej przyswajalna, padlinożerrcą szlachetnie jest być, ale mimo wszystko czasem chce się zmienić swój los… Na moje nieszczęście, nauczyłem się rrozrróżniać te wasze literry i słowa… Przez co stałem się zbyt wam bliski i oddaliłem się od narrodu Krruków… — Proszę się tak nie denerwować, Ravenie — powiedział Wroński. — To nie pierwszy taki przypadek w historii. — Jestem wystarrczająco wykształcony — sucho odparł Raven. — Ale to nie o mnie chodzi… Dziś byłem za — prroszony służbowo do Deparrtamentu Sów. One mi nie ufają, ale obejść się beze mnie nie potrrafią. W gabinecie białej Płomykówki, którra dziś poleciała na obiad z mysz do wiwarrium… Krręcił się tam magnetofon. Dźwięk był wyłączony, ale nie do końca, a mój słuch… pan wie… Mówił człowiek… ale ze wspaniałym sowim akcentem… Nerwowo dziobnął guzik własnego płaszcza. Guzik prysnął na wszystkie strony czarnymi odłamkami. — To była inforrmacja o panu, mój drruhu — powiedział, brzydząc się Raven. — Chodziło o to, że pan z prre — medytacją i nie po rraz pierrwszy łamie piąty punkt… a — arkraa… Wroński wolno podniósł się z fotela. — I jakie podano dowody? — zapytał cicho. — Komprromitujące… Kocia sierść na pańskiej kurrtce … — I to wszystko, tak? Raven pokiwał ze współczuciem głową. — To wystarrczy, przyjacielu mój… Sowy nie żarrtują… Poza tym, zza oceanu przyleciał Bielik i wszystko się strrasznie skomplikowało… — Co teraz będzie? — wykrztusił Wroński. — Przecież to jakaś bzdura… — Przyjacielu, to nie żadna bzdurra! — wykrakał Raven. — Nawet jeśli pana tylko firre… wykopią… to już jest wystarrczająco strraszne… Z punktem piątym wszystko rrobi się znacznie gorrsze. Wstrząsnął nim dreszcz. — Co za koszmarr! — wykrakał. — Nie znoszę tych złodziejek i bandytek! Rrujnują gniazda, pożerrają pisklęta! A każdy dorrosry krruk jest w stanie rrozwalić każdej znich czerrep! A wkońcu to jest osobista sprrawa krronk… ludzi, kogo oni wolą. Ssaki i mięsożerrcy… Ale nie, koniecznie musi się taka wpakować, dyrrektorrować, montować sitwy i koterrie… Wroński tylko kiwał głową, nie bardzo rozumiejąc, o czym w tej chwili mówi Raven. Czas płynął. Jedyne, co można było zrobić, to zmywać się, i to natychmiast. Każda sekunda opóźnienia zmniejszała szansę, a Raven zwlekał z wyjściem. I nagle Siergieja przeszyła gorąca igła litości dla tego dziwaka… Ni człowiek, ni Ptak… Zresztą, nie. Ptak nawet by nie pomyślał, żeby zrobić coś takiego. Dla nich im więcej surowca zostanie podane do karmokombinatów, tym lepiej. W miejscach historycznego gniazdowania nawet im się nie marzył taki wypas. Tam walka o przetrwanie staje się coraz okrutniejsza, z każdym dniem… Wielki Przelot… Ptasi Targ… Oczywiście, od historii nie da się wymigać… Ale i tak gorycz człowieka zalewa. Przyzwyczailiśmy się, niech to diabli, brzmieć dumnie… Odwróciwszy się do fotela, chciał po bratersku potarmosić Ravena za wystający bark, ale Ravenjuż szamotał się w fotelu, usiłując wyrwać się z jego objęć. Wreszcie wstał, odsapnął i, nie oglądając się, powlókł do drzwi. Drzwi trzasnęły. Wroński został sam. — Cóż — skomentował na głos. — Długie pożegnanie, zbędne łzy. Zgasiwszy światło, po omacku wbił stopy w ciężkie buciory, zdjął z wieszaka kurtkę i wełnianą czapkę. Drugą ręką wymacał dawno temu przygotowany plecak. Do jego uszu dotarł wizg drzwi wejściowych. Wroński skoczył do uchylonego okna. Na podwórzu, w paśmie żółtego światła, stał Raven. Przygarbiony, patrzył sobie pod nogi, a z jego całej czarnej sylwetki bił taki smutek i depresja, większa niż zwyczajna wieczorna, jesienna ennui, że Wroński poczuł, jak lód ogarnia mu serce. Już miał go zawołać, ale w tym momencie pasmo światła z latarni przecięły dwie bezszelestne, bure błyskawice. Dwa bezlitosne ciosy powaliły Ravena na asfalt. Z rozprutego gardła chlusnęła purpurowa krew, zmieszała się z błotem i w oczach ściemniała. Wroński poczuł, że załamują mu się kolana. Gorzka zgaga zapiekła w gardle. Sokoły wykonały rundę nad podwórzem. Potem pojedynczo wylądowały obok Ravena, wprost w purpurowe błocko i rozejrzały się czujnie. Obejrzawszy trupa, cicho zaklekotały do siebie. Wroński nie zrozumiał ani sylaby. To był słynny kwirr — bojowy język Sokołów, którego nie znali nawet sokolnicy. Ale kiedy oba jednocześnie popatrzyły do góry, na jego okno, wściekłymi i żółtymi oczami, Wrońskiego przeszedł dreszcz. Szarpnął się, chcąc uciekać. I w tym momencie huknęły wystrzały. Kiedy opadły wirujące w powietrzu pióra i puch, zobaczył dwa nieruchome ciała, leżące bezwładnie na Ravenie. Krew rozbryznęła się na połowę podwórza. Sądząc z tego, jak zostały pochlastane ciała, musiał to być śrut. Skąd uderzył, kto zachował broń i amunicję po okrutnym „polowaniu na myśliwych” — raczej nie było czasu się nad tym zastanawiać. W gorączkowym pośpiechu ubrał się, zarzucił na ramiona plecak i rzucił się po schodach na ulicę. Musiał przeciąć podwórko. Jeśli z Sokołami przyleciał ktoś z Nocnych, to i tak zostało mu niewiele życia. Starając się trzymać cienia, Wroński pobiegł, ale nagle wychwycił słaby dźwięk dobiegający z kupy pierza. Nie wiadomo dlaczego — w końcu nie zamierzał nikogo ratować — Siergiej zatrzymał się i podszedł do niej. Nie pomylił się. Raven jeszcze żył. Słabe bulgocące syczenie dobiegało z jego szarpanej rany na gardle. Ale okrągłe złoto–czarne oko wpiło się w niego i mrugnęło. Odrzuciwszy na bok truchła sokołów, Wroński pochylił się nad nim i udało mu się rozróżnić cichy, cichusieńki szelest: — Będzie ch–chchch… obiad i nie lada… Potem szelest ucichł. Oko zatrzymało się i błyskawicznie zmętniało — jak wysychający kamień. Wroński pogłaskał mokrą martwą głowę i wstał. Nikt mu nie przeszkadzał, gdy biegł do zstępujących w mrok schodów. Stalowe ciężkie drzwi smarował kilka razy, dlatego zamek i zawiasy działały bezszelestnie. W schronie było ciemno i wilgotno. Promień światła wychwycił koło sterowe wierzei drugich drzwi. Od drzwi prysnęły we wszystkie strony szare strzępy. Szczury bardzo chciały przedostać się do wnętrza, ale żelazobeton nie poddawał się nawet szczurzym zębom. Kiedy Wroński dobiegł do drzwi, dobiegł go zza nich cichy i bardzo żałosny dźwięk. — Zaraz, maluchu — szepnął Wroński. — Zaraz, wytrzymaj… Północna brama znajdowała się o dwie godziny marszu. Głęboką nocą wyszedł na gigantyczną konstrukcję z betonu i niegdyś pomalowanego minią żelaza. Na tle rozgwieżdżonego nieba było widać czarne sylwetki Birkutów z ochrony zewnętrznej, siedzących na krawędzi. Wroński podszedł bliżej, modląc się tylko o jedno — żeby kociak nie odezwał się w tym momencie… Ale ten, po trzech dobach w zamknięciu, nakarmiony i ugłaskany, spał, leżąc pod pazuchą. Podwójnego oddechu z takiej odległości nawet strażnicy nie byli w stanie usłyszeć… Zatrzymał go okrzyk, sprawdzono go, używając wróblego, odpowiedział i poszedł dalej, ponieważ pozwolono mu. Trzeba było korzystać i iść, póki się dało. Ptaki latają wszędzie. A ludzie wszędzie przechodzą. Powiał wilgotny duszny wiatr. Gwiazdy gasły jedna po drugiej — napływały chmury, kłębiące się lodowatym deszczem. Fart — Ptaki nie latają w deszczu. A ja mogę iść, dokąd chcę. Mówi się, że coraz więcej ludzi nie chce żyć pod Ptakami. Jestem jednym z nich. Jest jeszcze ten, który strzelał do Sokołów, chociaż nie uda się go znaleźć. Ale niech będę nawet tylko ja, jeden, a i tak już dłużej nie wytrzymam. A ptaki niech latają, jak chcą i gdzie chcą. Jak latały zawsze. Tłumaczył Eugeniusz Dębski * „Kruk” A.Puszkin, przekł, J. Tuwim „Puszkin, Liryki i ballady” PIW, W–wa, 1966