13604
Szczegóły |
Tytuł |
13604 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13604 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13604 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13604 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Olga Łarionowa
SŁOŃCE WCHODZI W ZNAK PANNY
— Cholerna planeta — narzekała Wika wychodząc z łazienki. — Nigdy w życiu więcej
nie polecę tam, gdzie jest takie piekielne słońce. Niedoczekanie!
— Dała ci Bozia rude włosy, to cierp — zauważył Ryczin tonem pouczenia. Wika nawet
nie spojrzała w jego kierunku. Podeszła do wielkiego na całą szerokość ściany iluminatora
otwartego teraz na oścież, wzięła do ręki okrągłe lusterko i bez żadnego skrępowania zaczęła
uważnie studiować swoje odbicie. Ryczin i Stefan przyglądali się jej obojętnie.
— Tego się nie da policzyć — podsumowała Wika chowając lusterko.
Wyjrzała przez iluminator. Poranne słońce swym błękitnawym światłem zalało pole, na
którym stał ich statek i wąziutką ścieżkę wiodącą do włazu, i cieniutkie tyczki ogrodzenia
wraz ze wzruszającymi tabliczkami, na których widniał napis w języku Unitów: „Prosi my nie
naprzykrzać się gościom”. Nikt się też nie naprzykrzał, pole było puste. Wika ciężko
westchnęła i przeszła do mesy.
— Jeść — zażądała sadowiąc się przy stole i odsuwając łokciem stertę unickich książek.
— Musicie mnie dziś karmić łyżeczką, jestem kompletnie roztrzęsiona. Kto tu dziś robi za
mamusię?
— Ja — powiedział Stefan i pobiegł do kambuza.
Ryczin wziął sobie krzesło i siadł naprzeciwko Wiki przyglądając się jej prowokacyjnie.
— Zjeżdżaj — warknęła Wika.
— Ani myślę — odpowiedział Ryczin. — Jeszcze się nie napatrzyłem. A bardzo ci z nimi
do twarzy.
— Czy ty chcesz, żebym cię znienawidziła do reszty?
— Nie do wiary! Więc mogłabyś mnie znienawidzić jeszcze bardziej? Po tym wszystkim:
nie pozwoliłem ci wyjść na Unę, zmusiłem do pilnowania statku, a teraz jeszcze sam się
rozsiadłem naprzeciwko i liczę twoje piegi.
— Faktycznie, świnia, a nie szef.
— Ma–a–ma przyszła — śpiewnie zawołał Stefan, który zjawił się z tacą pełną jedzenia.
— Przyniosłam wam mleczko, tutejsze, unickie! A tłuste, jak nasze wielorybie. A wy, widzę,
znów się kłócicie? ,
Zestawił talerze na stół, obszedł dziewczynę dokoła, przykucnął przed nią i powiedział:
— Wikuniu najmilsza, przecież z tymi piegami naprawdę jest ci lepiej! Po prostu
dotychczas miałaś ich za mało. Nie wierzysz, to spytaj Ryczina — to stary zrzęda nie będzie
ci prawić komplementów…
— Właśnie zacząłem — powiedział Ryczin wymijająco.
Wika z wdzięczności poczochrała Stefana, co miało ten skutek, że jego lniana czupryna
przypominała teraz kłębek pakuł.
— Weźmy się lepiej za jedzenie, panowie pocieszyciele. — Przez kilka minut w mesie
panowało milczenie. Ale tego dnia Wika nie była w stanie uspokoić się tak szybko. — Nie, to
jednak świństwo! No bo dlaczego właśnie ja je mam, a nie na przykład Stefan, pytam się?
Mężczyźni mieli już dość, więc obaj milczeli powściągliwie. Wika zauważyła to.
— Tylko nie myślcie, że przemawia przeze mnie atawistyczna kokieteria. W żadnym
wypadku. Po prostu czuję się głupio wobec Unitów. Widzieliście tutejsze kobiety? Co? No to
teraz popatrzcie na mnie. O, tu, na mój nos. Nie dość, że wygląda jak kartofel, to jeszcze cały
w piegach. Skandal! A tam — jak nie Afrodyta, to Atena albo Artemida…
— Teraz to już przesadziłaś, Wiki! — nie wytrzymał Stefan. — Dobrze się przyjrzałem
tutejszym paniom i wiesz, co ci powiem? Takie boginie to one nie są…
— To by się zgadzało, ja też to zauważyłem — rzekł Ryczin w zadumie. — Mężczyźni jak
jeden mąż — chłopy na schwał, dorodni, smagli, włosy czarne. A jacy piękni… Mam rację,
Wiki?
— Och, gdzież im do was!
— Jasne, płeć kompetentna potwierdza to, co mówię. Natomiast kobiety stanowią jakby
inną grupę etniczną. I w dodatku są piekielnie różne, nie ma dwóch podobnych do siebie.
Kiedy nas witały, dosłownie mieniło mi się w oczach… ta–ak…
— Upajasz się wspomnieniami? — wtrąciła jadowicie Wika.
— Po prostu czekam. Czekam na połączenie z Temirem. Powinien już się zgłosić.
Wszyscy mimo woli skierowali wzrok na dziurkowany głośnik łączności zewnętrznej.
— Minęły dopiero dwie minuty — Stefan bagatelizował opóźnienie. — A zresztą, jeśli
Temek w tym unickim mieście zajmuje się analogicznym problemem, to znaczy
antropologicznymi rozbieżnościami pomiędzy płciami, to jest bardzo prawdopodobne, że po
prostu przegapi porę łączności.
— Właśnie. Przedwczoraj czekaliśmy przecież ze dwadzieścia minut bez żadnego skutku.
Możemy więc chyba wrócić do naszych wspaniałych tuby — lek… czy może tubylczyń?
Ryczin szybko spojrzał na nią swymi cygańskimi oczami — ach, więc i ona się
zaniepokoiła. A przecież niepokoić się trzeba było już wczoraj, po tym wieczornym seansie
łączności z Temirem Kuziumowem.
Teraz, zdawało się, tylko Stefan zachowywał spokój:
— Fantastycznie się malują te twoje Unitki, ot co. A w ogolę, czy u nas, na Ziemi płeć
piękna kiedykolwiek zadawała sobie tyle trudu, żeby mieć modre czy liliowe włosy?
— Jakieś trzysta czy czterysta lat temu było to całkiem normalne. Na rudo robiły się
jeszcze w ubiegłym wieku, aczkolwiek już w starożytności coś takiego uchodziło za
karygodną rozpustę i dlatego kobiety, które się tak mizdrzyły, miały opinię kokot czy
rozpustnic.
— O Boże! — jęknął Ryczin. — Cóż za erudytów mam w swojej załodze. Kokota — to
takie salonowe wyrażenie z czasów Cyrana de Bergerac. A jeśli chodzi o rozpustnice, to w
ogóle nie wypada ci o nich nic wiedzieć. Ze względu na wiek.
— A ty gdzie zdobyłeś tak dogłębną wiedzę w tym przedmiocie?
— Hen, daleko za mgłą… — zaśpiewał Ryczin. — Jakoś nie słychać Temira. Daję
dziesięć minut na odnalezienie Temira Kuziumowa.
— A komuż to, jeśli łaska, dajesz te dziesięć minut?
— W rzeczy samej, chłopaki. A może naprawdę każdy kosmonauta ma takiego swojego
stróża? Może niekoniecznie nawet anioła, ale choćby jakiegoś podrzędnego diablika?
— Niestety, Wiki — zaczął Stefan jak z ambony — podróże międzygwiezdne i religia tak
samo się wykluczają, jak…
— Brednie — wpadł mu w słowo Ryczin. — My, grzesznicy, pozostaliśmy praktycznie
bez opieki, czego najlepszym dowodem jest zniknięcie Temira.
— Czego się tak trzęsiesz? Nie ma jeszcze nawet dziesięciu minut.
— Przecież siedzę spokojnie. A przez te pozostałe pięć minut, które zostawiłem właśnie na
ten spokój, mogę wam powiedzieć, że naprawdę sprzeczne wydają się tylko dwie rzeczy,
mianowicie niezwykle wysoki poziom tutejszej cywilizacji i prymitywny makijaż, o jaki
mieszkanki Uny podejrzewa obecny tu nieokrzesany Stefan. Otóż, moi drodzy, one się w
ogóle nie malują. Ale wiele bym dał, żeby rozwiązać zagadkę Uny.
— Masz na myśli, oczywiście, szablonowość jej wspaniałych mężczyzn? — sprecyzowała
Wika.
— Bynajmniej. Mam na myśli zagadkową różnorodność i — jakby to nazwać —
przedziwną niedoskonałość tutejszych kobiet.
— I dziewcząt — wtrącił Stefan.
— Nie — powiedział dowódca. — O dziewczętach nie mówię…
Ryczin najwyraźniej o czymś intensywnie myślał. A właściwie — nie o czymś. Myślał o
Temirze, bo przecież nie dziewczyny były mu w głowie.
— A to dlaczego? — Stefan nie dawał za wygraną. — Skoro już mówimy o kobietach…
— Nie widziałem na Unie ani jednej dziewczyny — przeciął Ryczin. — Małych
dziewczynek też nie!
Pięć minut dobiegało końca.
— Naprawdę?! — zdumiał się Stefan. — Jakżeż mogłem od razu tego nic zauwa…
Melodyjny dźwięk przerwał mu w pół słowa: zadziałał system ostrzegawczy, który włączał
się, kiedy ktoś z mieszkańców Uny zbliżał się do ich statku. Na przedmioty nieożywione —
niesione wiatrem kłęby roślin stepowych, czy jesienne liście, ani nawet na bardzo częste tu
pioruny kuliste — urządzenie nie reagowało. Na zwierzęta także, zapewne, chociaż jak dotąd
Ziemianie nie widzieli na Unie ani jednego. Być może zresztą na tej planecie w ogóle nie było
zwierząt.
Wika włączyła ekran wizji zewnętrznej i wszyscy ujrzeli drobną kobiecą postać, która
wprawdzie nieznacznie utykała, lecz mimo to zadziwiająco płynnie poruszała się po ścieżce
wydeptanej w brunatnej unickiej trawie. Stefan nie wytrzymał:
— A więc za półtorej minuty wyjaśnię wam zagadkę tutejszego makijażu: po prostu
wezmę tę czarującą panią la Baume le Blanc de la Valliere wpół, odwrócę do góry nogami, a
potem wsadzę do wanny… A propos, wodzu! Co my jej powiemy o Temirze?
— Wszystko. Absolutnie wszystko. Nie mamy żadnych podstaw, by nie ufać Unitom.
Wika wzruszyła ramionami.
— Mogę wejść? — zaszeleścił głośnik.
— Tak, tak, prosimy!
Cichutko Zamruczał silnik podnośnika. Wika na wpół automatycznie poprawiła uczesanie,
a następnie bardzo krytycznie oceniła swoje niezbyt arystokratyczne dłonie z połamanymi
paznokciami.
Kiedy drzwi windy rozsunęły się, obaj mężczyźni jednocześnie, jak na komendę poderwali
się, może nieco zbyt gwałtownie, niż wymagała tego elementarna grzeczność. Było to u nich
odruchowe i powtarzało się zawsze, ilekroć tłumaczka pojawiła się w kabinie. Kiedyś nawet
rozmawiali o tym i okazało się, że zupełnie odruchowo rodziła się u nich obu naturalna
potrzeba porwania jej na ręce.
— Dzień dobry, goście — powiedziała przybyła, bardzo starannie wymawiając słowa.
Odwiedzała ich każdego ranka. I podczas kiedy Temir Kuziumow osobiście poznawał
cuda unickiej cywilizacji, urządzała trójce pozostałej na statku swego rodzaju telewycieczki,
wybierając na życzenie Ziemian to jeden, to drugi zakątek ogromnego, na wpół opuszczonego
miasta, które dwu — stukilometrowym pierścieniem otaczało łączkę kosmodromu.
— Dzień dobry, Lea! — odpowiedzieli chórem. Ziemian ciągle jeszcze zdumiewała
łatwość, z jaką w ciągu kilku zaledwie dni ta młoda Unitka opanowała ich mowę. Oni sami
tymczasem nie potrafili jeszcze nawet przywitać się poprawnie w języku Unitów. Inna
sprawa, że nie było to wcale takie łatwe, jak by się zdawało na pierwszy rzut oka; okazało się
bowiem, że unicka doba ma trzydzieści sześć godzin, a powitanie na każdą z nich brzmiało
inaczej.
— Goście są zaniepokojeni? — stwierdziła raczej, niż zapytała Lea.
— Mhm–m, właściwie… — zaczął niepewnie Ryczin.
Stefan i Wika wlepili w niego zdumiony wzrok. Ryczin bełkotał coś jak uczniak
przyłapany na gorącym uczynku. Ich dowódca się jąkał.
Co mu się stało?!
Dowódca zaś sam nie wiedział, jak określić, a tym bardziej jak wytłumaczyć swój obecny
stan. Zaledwie bowiem ta drobniutka unicka tłumaczka pojawiła się w kabinie — opuścił go
cały niepokój i strach o Temira. Uczuł, że nie mogło mu się stać nic złego. Po prostu nie
mogło i kropka. Na pewno wysiadła fonia albo diabli nadali jakieś nieprzewidziane
zakłócenia atmosferyczne, ale nie ma mowy o żadnym nieszczęściu. W świecie, w którym
mogą istnieć takie kobiety jak Lea, człowiekowi po prostu nic złego stać się nie mogło.
Dlatego właśnie Ryczin plątał się tak beznadziejnie, z resztką nadziei spoglądając na
milczący głośnik: może odezwie się wreszcie i nie trzeba będzie niepokoić tej nieskończenie
delikatnej istoty, wobec której mówienie o swoich obawach wydawało się po prostu
niedorzecznością.
Ale w głośniku panowała cisza przerywana tylko leciutkimi trzaskami.
— Co się stało? — spytała Lea.
— Temir zaginął, ot co! — rzuciła wyzywająco Wika. — On już wczoraj coś
podejrzewał…
Lea otworzyła oczy tak szeroko, że jej rzęsy, zdawało się, wzleciały wysoko ponad brwi.
— Dlaczego nie połączyliście się ze mną wczoraj? — wyszeptała tak cicho i z takim
wyrzutem, jak gdyby ją samą czymś głęboko dotknięto.
Ryczina przyprawiło to o zimny dreszcz. Gdyby nie Ana Elizastegi, smagła, szalona Ana,
którą zostawił na Ziemi, to już dawno przyznałby się przed sobą samym, że beznadziejnie
zakochał się w tej maleńkiej Unitce, jakby wyczarowanej na chwilę z popiołu. Ale miłość nie
mogła wchodzić w rachubę, a więc jedynym racjonalnym wytłumaczeniem tak niezwykłego
stanu, w jakim znalazł się Ryczin, był odwieczny i naturalny zachwyt człowieka wobec
prawdziwego piękna.
— Przykro mi — odezwał się Ryczin, starając się wszelkimi siłami wyciszyć maksymalnie
swój potężny cygański baryton — przykro mi, lecz nasz drugi pilot przebywający w mieście
istotnie nie nawiązał z nami łączności o umówionej porze.
— To jeszcze nie wszystko! — Wika wyzywająco uniosła swój ostry podbródek. —
Wczoraj jeszcze zdążył powiedzieć, że… puść to, Stefan!
Co to da? Stefan z powątpiewaniem wzruszył ramionami, włączył jednak gdzieś od środka
nagranie wczorajszej rozmowy Kuziumowa z dowódcą.
…chyba palnąłem jakieś głupstwo.
Pokazali mi tu męską szkołę, to się pytam, co z żeńską, czy tam jest tak samo? Zdaje się,
że czegoś nie zrozumiałem, w każdym razie wygląda na to, że tu nie ma żeńskich szkół. W
ogóle żadnych. Być może, uczą je tu w jakichś klasztorach, ale po naszej la Valliere tego
raczej nie widać. (Ryczin zmieszał się i lekko chrząknął).
Więc poprosiłem tego ich głównego… Chwilę! Chwileczkę, kochani…”
Od tej chwili minęło już dwanaście i pół godziny, a Kuziumow nie ponawiał łączności. A
poza tym — Wika i Stefan dopiero teraz zdali sobie sprawę, co w tej wczorajszej rozmowie
było najdziwniejsze — ten zazwyczaj gadatliwy, pełen temperamentu Temir wczoraj bełkotał
i jąkał się zupełnie tak samo, jak dziś — Ryczin.
— Rzeczywiście — powiedział Stefan. — Co w tym złego, że Temek chciał zobaczyć
żeńską szkołę? Jeżeli nie wypada, to mogli mu przecież powiedzieć, żeby się zachowywał,
jak należy. A tu — masz ci los! Przepadł na amen.
Oczy wszystkich obecnych mimo woli zwróciły się w kierunku tłumaczki, jakby
zniknięcie Kuziumowa dokonało się właśnie za jej sprawą.
Tymczasem z ich tłumaczką też stało się coś dziwnego. Chociaż nikt, zdawałoby się, nie
powiedział nic groźnego, Lea wpadła w prawdziwy popłoch. Jej twarz, zbyt wrażliwa i
delikatna, aby się zarumienić, promieniała jakby od środka wszelkimi możliwymi odblaskami
perły, jak gdyby padały na nią refleksy ogromnej muszli. Trzepotała przy tym rzęsami, lecz
nie obiema równocześnie, jak to robią mieszkanki Ziemi, ale każdą oddzielnie; jej
srebrzystoszare włosy poruszały się leciutko, jak trawa na wietrze.
— Zaraz… — szeptała. — Zaraz, zaraz…
Pośpiesznie szukała czegoś w swojej srebrzystej torebce. Niezrozumiałe zakłopotanie nie
pozwoliło jej znaleźć jakiegoś potrzebnego przedmiotu i spod jej palców wypływały co
chwila tęczowe banieczki, podobne do mydlanych, które unosiły się pod sufit kabiny i nie
osiągnąwszy go rozpływały się pozostawiając w powietrzu delikatny zapach unickich
przebiśniegów. Znalazła wreszcie podobny do morskiego jeża miniaturowy nadajnik i
pośpiesznie zaczęła coś do niego mówić w swoim przedziwnie melodyjnym języku. Spośród
Ziemian jak dotąd tylko Temir dawał sobie radę z jego potrójnymi, a nawet poczwórnymi
samogłoskami, wymawianymi na dodatek w różnych tonacjach. Prawdziwe imię ich
tłumaczki brzmiało jak cała fraza muzyczna, dlatego już w pierwszej chwili po nawiązaniu
kontaktu Ryczin wybłagał i zastrzegł prawo do tego, aby wszyscy Ziemianie mogli zwracając
się do mieszkańców Uny używać tylko dopuszczalnych skrótów. W taki właśnie sposób ich
tłumaczka otrzymała ziemskie imię Lea.
Kolczasty kłębuszek tymczasem odpowiadał coś basowym śpiewem złożonym wyłącznie z
samogłosek. Lea przerywała mu, najwyraźniej protestując przeciwko czemuś i
usprawiedliwiając się. Ogólne napięcie rosło szybko, gdy wtem Lea w pół frazy nagle
wrzuciła swój kolczasty nadajnik z powrotem do torebki i podrzuciła do góry leciutkie dłonie
w charakterystycznym, zapraszającym geście — jedziemy!
— Co mu się stało? — spytał Ryczin i z niepokojem pokręcił głową, zastanawiając się,
jaką to grupę krwi miał ich drugi pilot.
— Ależ nic, nic. A co, boicie się? Jedźmy!
— Dobrze, jedźmy — rzekł dowódca. — Wika zostaje na wachcie. Stef — ze mną. Czas
alarmowy — godzina czternasta czasu pokładowego. Jeśli do tej pory nie damy znać —
uruchamiasz indykator biofalowy, odnajdujesz nas i wzdłuż otrzymanej osi przebijasz
korytarz ratunkowy. To wszystko.
Wika nie po raz pierwszy i nie na pierwszej już planecie otrzymywała taki rozkaz. Jak
dotąd jednak, dzięki Bogu, nie trzeba było ani razu korzystać z tego straszliwego urządzenia;
przebijanie korytarza ratunkowego przez środek żywego miasta — to byłoby potworne.
W szybkościowej windzie miejsca było tak mało, że Ryczin i Stefan, aby nie potrącić Lei,
musieli podnieść w górę ręce i oprzeć się o ściany kabiny pod samym sufitem. W rezultacie
ciasna kabinka upodobniła się do starodawnej kapliczki z dwoma zastygłymi Telamonami* po
bokach. Kiedy już wyskoczyli z windy, puścili się przez pole, na przełaj, po cienkiej, wijącej
się trawie. Mimo nieznacznego kalectwa młoda kobieta poruszała się tak płynnie i
bezszelestnie, że Stefan, odrobinę pozostawszy w tyle i spojrzawszy na swego dowódcę, nie
wytrzymał.
— A kysz! Ą kysz! — wyszeptał. Oczy Ryczina przybrały niesamowity wyraz, ale i to nie
pomogło. — Siła nieczysta… Trawa pod nią się nie ugina, ani cień się nie ściele. Duch
bezcielesny, diabelska sprawka…
Dobiegli do niewielkiego aerobusu — amfibii, który Lea pozostawiła na skraju
kosmodromu. Było w nim równie ciasno, jak w windzie, z tą różnicą, że nie dało się stać.
Pojazd poderwał się w czyste, pozbawione wszelkich dymów i chmur niebo nad ogromnym
miastem i puścił się wzdłuż jego południowej granicy. Pewnie i szybko pomknął dolną, wolną
strefą tras specjalnego przeznaczenia. Przestrzeń ponad’ miastem nie była jednak wcale
zatłoczona. Ziemianie zauważyli to już wcześniej, kiedy podchodzili do lądowania na
planecie; miasto wyglądało, jakby zbudowano je na wyrost, była przestronne i bezludne.
Widok był zaskakujący jak na taką stosunkowo niezbyt rozwiniętą cywilizację, która zdołała
zaledwie opanować własny system słoneczny i zdążyła już przeżyć jakąś globalną katastrofę.
Miasto urzekało przedziwną płynnością linii, swoistą niepowtarzalną elegancją, jakby zostało
wzniesione właśnie po to, aby zachwycać się nim z lotu ptaka. Nie mieściło się po prostu w
głowie, że w takim mieście Temirowi mogłoby się przytrafić coś złego.
Aerobusik nagle skręcił ostro w prawo, nad niezmierzony peryferyjny park czy może już
podmiejski las, i zawisł nieruchomo tuż przy ażurowej wieżyczce podobnej do
prehistorycznych masztów, do jakich gdzieś w początkach dwudziestego wieku cumowały
sterowce.
— Musimy wysiąść — powiedziała Lea przepraszającym tonem — tu nie wolno lądować.
Znaleźli się w bardzo podejrzanej, chwiejnej klatce, która bez ich udziału miękko ruszyła
w dół. Jednocześnie poderwał się do góry betonowy sześcian przeciwwagi. Czarnobrody
olbrzym, który asekurował ich zjazd, leniwie przebierał w rękach szorstką linę. A kiedy
kabina dotknęła ziemi, pomógł gościom wydostać się z niej, a potem wyciągnął ręce i — jak
ptaka z klatki — wydobył ze środka młodą kobietę.
— Wasz przyjaciel jest tu — powiedział z uśmiechem zażenowania. — Czy i wy
chcecie… to zobaczyć?
Ryczin i Stefan energicznie przytaknęli, chociaż, mówiąc szczerze, nie mieli pojęcia, o co
chodzi. Tymczasem Lea, którą olbrzymi brodacz nadal trzymał na rękach, przywarła do niego
i zaczęła szeptać mu coś gorąco i błagalnie. Urodziwy brodacz (wszyscy tu mieli wspaniałe
czarne brody i odznaczali się niezwykłą urodą) wysłuchał jej z uwagą, a potem bez cienia
sprzeciwu postawił ją z powrotem w klatce, którą powoli, jakby z namaszczeniem, podciągnął
na szczyt wieży cumowniczej. Kiedy kobieta przedostała się już do aerobusu i leciutko
kiwnąwszy wąziutką dłonią zatrzasnęła za sobą pokrywę włazu, olbrzym zwrócił się do
Ziemian, rozłożył ręce i wykonał jakiś grymas, który doszczętnie zagubił się w gęstwinie jego
brody. Ale i tak sytuacja była jasna: pozostali sami, bez tłumaczki, zdani na zasób słów, jakim
dysponowali tubylcy, bowiem raczej trudno było liczyć na zdolności lingwistyczne Ziemian.
Speszony wielkolud odkaszlnął, potem jednak i tak zdecydował się zacząć od gestów,
wykonał więc szeroki zapraszający zamach ręką wskazując przybyszom niewielkie drzwi.
Ryczin pochwycił metalową rączkę, szeroko otworzył drzwi i już zamierzał zrobić
zamaszysty krok naprzód, ale w ostatniej chwili zdążył się zatrzymać. Trafił bowiem do…
sejfu. Coś podobnego!
Wokół park, szeleszczą drzewa, sielankowo pluszcze strumyk i nagle, w dokładnie
zarośniętej bluszczem ścianie — nowoczesny, stalowy sejf! A w nim — na połyskliwych
półkach widać było jakieś niewielkie przyrządy przypominające zegarki na rękę, pudełka ze
wskazówkami, malutkie cewki prymitywnych transformatorów… a wśród tego wszystkiego
zegarek i radiotelefon Temira. Pomyłka była wykluczona: na plastykowej obudowie
nadajnika średniego zasięgu wyraźnie widniały inicjały Kuziumowa i numer rejestrowy
statku.
— Panowie, bardzo proszę — gospodarz sejfu czynił wielki wysiłek, aby nie przeciągać
zbytnio samogłosek. — Proszę teraz wyjąć wszystkie wasze przyrządy!…
Ryczin nie namyślając się ułożył na dolnej półce wszystko co miał, nie wyłączając
malutkiego damskiego dezintegratorka, który tak wspaniale mieścił się w kieszonce na piersi.
Stefan uczynił to samo, a po chwili namysłu dla pewności dorzucił jeszcze pióro.
— A teraz proszę, tędy!
W ścianie zieleni ukazały się nagle jeszcze jedne niewielkie drzwi. Tym razem przybysze z
Ziemi ujrzeli biegnące stromo w dół, dość wytarte kamienne schodki. Ruszyli w głąb i już po
chwili przestali się orientować w podziemnym labiryncie schodków,, podestów, zakrętów,
galeryjek i nie wiedzieli, jak głęboko pod powierzchnią się znaleźli. Tym trudniej było im
odgadnąć przeznaczenie niewielkiej owalnej salki o gładkich ścianach koloru piasku, ale
wyposażonej w niezwykle przytulne fotele. Wprawdzie poza nimi nie było tu na czym
zaczepić oka, jeśli nie liczyć niewielkiej szczeliny umieszczonej w ścianie dokładnie na
wprost drzwi, ale pomieszczenie to budziło nieodpartą chęć, by usiąść, rozprostować nogi i
jak najdłużej nie wstawać, tylko wdychać zdumiewająco czyste i chłodne, rześkie .powietrze,
i marzyć, marzyć…
— Pytajcie, proszę — rzekł gospodarz podziemnego labiryntu.
Ryczin uśmiechnął się:
— O co tu właściwie pytać, skoro nie wiadomo, od czego zacząć?
Gospodarz ściągnął brwi i z goryczą w głosie oznajmił:
— W takim razie zacznijmy od katastrofy…
I rozpoczął swoją opowieść.
Na dobrą sprawę sama przyczyna kataklizmu pozostała dla gości zagadką; ich
gospodarzowi brakowało słów. Jasne natomiast było, że w wyniku tragedii na całej planecie
nie pozostał przy życiu ani jeden człowiek. Ani jeden.
Czy był to nieszczęśliwy przypadek, czy zamierzona zbrodnia — tak czy owak sami Unici
byli odpowiedzialni za to, że nie zapobiegli kataklizmowi. Promieniowanie — czy może jakaś
choroba — zniszczyło nie tylko ich samych, ale także większość zwierząt i ptaków; ocalały
tylko organizmy żyjące w głębinach wód oraz, jak można się było domyślać — owady. Ludzi
zaś na Unie nie było. Przy życiu pozostały jedynie załogi statków kosmicznych, które zebrały
się na największym sztucznym satelicie Uny, czekając, aż automatyczne sondy przebadają
powierzchnię planety i dadzą sygnał, że niebezpieczeństwo minęło i można wracać do domu.
Doczekali się wreszcie. Ale to, co po powrocie zastali na swej macierzystej planecie,
okazało się ponad ludzką wytrzymałość. Prawie połowa z nich wpadła w obłęd. Spotkało to
również jedyną wśród nich kobietę.
Na Unie pozostały trzydzieści dwie osoby, trzydzieści dwie osoby, które los uczynił
ostatnimi mieszkańcami planety.
I byli to sami mężczyźni.
Wtedy zdecydowali się na jedyny sposób dający im mizerną wprawdzie, ale przecież
nadzieję.
Problem hodowli żywych organizmów ,,w probówce” był na Unie właściwie już
rozwiązany — prowadzono nawet doświadczenia na wyższych organizmach — ale
dotychczas nikomu nawet przez myśl nie przeszło, aby stworzyć żywego człowieka metodą
klonowania.
Z drugiej strony laboratoria stały nietknięte, zachowały się również szczegółowe
instrukcje. Ostatni mężczyźni planety podjęli .ryzyko.
Nieszczęsna kobieta, której nie zdołali upilnować, w przypływie szaleństwa popełniła
samobójstwo. Ale to ona właśnie — dzięki swym komórkom — stworzyła możliwość
wyhodowania pierwszych sztucznych kobiet. Tylko dlaczego były tak podobne do siebie, jak
bliźniacze siostry? Ależ były nimi w istocie! Najważniejsze, że były pierwszymi żywymi
Unitkami, a na dodatek rozwijały się znacznie szybciej niż „naturalne” kobiety, a to dzięki
zastosowaniu specjalnych stymulatorów i nieznacznemu wydłużeniu okresu rozwoju w
inkubatorze.
Tak czy inaczej, nie minęło nawet półtora dziesięciolecia, kiedy Unici poślubili te
dziewczęta ,,z probówki”, wątłe i blade niczym małoletnie średniowieczne madonny.
Nietrudno wyobrazić sobie, jak dumni byli ci mężczyźni, którzy pokonali nie tylko własną
śmierć, ale także śmierć całej swojej cywilizacji.
Byli też zwyczajnie, po ludzku szczęśliwi, ponieważ przezwyciężyli nieuchronną
samotność; młode Unitki bowiem mogły rodzić dzieci.
Od samego początku rodzili się wyłącznie chłopcy. Na razie cieszyło to i ojców, i matki,
jako że spustoszoną planetę należało odbudować, a do tego potrzeba było coraz więcej
zdrowych, silnych, rąk.
Ale minął rok, drugi — i Unici z przerażeniem spostrzegli, że ich żony, które sami
stworzyli, z niewiadomych przyczyn nadal rodzą im wyłącznie chłopców.
Trzeba było powrócić do laboratoriów. A ponieważ pewne doświadczenie już mieli —
dorastający młodzieńcy znów otrzymali towarzyszki, które przyszły na świat nie dzięki
kobiecie, lecz dzięki przyrządom i aparaturze. One także rodziły samych chłopców, dla
których znów trzeba było tworzyć nowe młode żony… W ten sposób sukces stał się
nieszczęściem i przekleństwem tej planety. Nieszczęściem tak potwornym, że nie wolno było
o tym głośno mówić. Naukowcy dosłownie szaleli w swoich laboratoriach, starali się za
wszelką cenę przekroczyć tę zaklętą granicę. I tak, krok za krokiem, dzięki nagromadzonej
wiedzy i doświadczeniu przekleństwo zaczęło się stopniowo zmieniać w… no, nie można
powiedzieć, że w szczęście. A jednak na pewno nie ma we Wszechświecie takiego
nieszczęścia, którego w gruncie rzeczy nie da się pokonać albo odsunąć, albo choćby
złagodzić, czy wreszcie nawet wykorzystać.
Dzięki inżynierii genetycznej, która tymczasem osiągnęła na Unie wysoki stopień rozwoju,
można już było stworzyć nie „tylko” kobietę! Unici „hodowali” kobietę doskonałą, piękną jak
wszystkie starożytne boginie razem wzięte. Nie dość na tym! Wkrótce owa doskonałość
uniwersalna ustąpiła miejsca, doskonałości subiektywnej, indywidualnej. I jeśli dla jednego
młodzieńca rosła w laboratorium na przykład Hera, to inny znów domagał się co najmniej
Psyche. Sprawa była łatwa, tym bardziej, że sam proces wzrostu zamykał się już w jakichś
trzech–czterech latach; w tym czasie przyszła mieszkanka Uny, będąc ciągle jeszcze w
stadium laboratoryjnym, osiągała poziom rozwoju trzynastoletniej dziewczynki. Potem
jeszcze jeden rok przebywała w klinice, gdzie metodą hipnozy przekazywano jej wiedzę, nie
przerywając jednocześnie stymulowanego rozwoju. Pod koniec tego roku osiągała poziom
zbliżony do poziomu szesnasto–siedemnastoletniej dziewczyny. Wtedy już nowa młoda
Unitka mogła „przyjść na świat”, narodzić się dla tego chłopca, który ją stworzył nie na swój
obraz i podobieństwo, lecz na obraz i podobieństwo swego marzenia.
— I wszystko to odbywa się właśnie tutaj — z nieukrywaną ulgą zakończył opowieść
Unita. — Zapewne nie wszystko z tego mogliście zrozumieć, ale przecież nigdy dotąd nie
musieliśmy tego nikomu opowiadać. Tu, na Unie, wszyscy i tak wiedzą, a zresztą nam samym
jakoś niezręcznie jest roztrząsać podobne problemy są to, mówiąc szczerze, nasze
najtajniejsze sprawy, najbliższe sercu, najdroższe. Gdyby coś się nagle zepsuło…
— No właśnie! — z wrodzoną prostodusznością zdumiał się Stefan. — Co by było, gdyby
niespodziewanie coś się zacięło, jakiś błąd w programie — i one, no… one przestałyby
rosnąć? Czy nie lepiej już zawczasu wyhodować jak najwięcej kobiet, a potem dopiero
wybierać sobie wedle gustu?
— A co począć z tą, która nie będzie w niczyim guście? — zaoponował gospodarz. — Ma
być całe życie sama? Albo polować na cudzego męża? A zresztą, jakieś pięćdziesiąt lat temu
przeprowadzono na Unie ankietę na ten temat. Objęto nią całą planetę. I co się okazało?
Mężczyźni może i zgodziliby się na wolny wybór. Natomiast kobiety — za nic. I to wszystkie
— co do jednej. Żadna z nich nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby można było żyć nie będąc
kochaną…
— Oczywiście — rzekł Ryczin podnosząc się z fotela — na ile znam kobiety, każda w
takim wypadku wolałaby w ogóle się nie rodzić. Tymczasem jednak proszę nam powiedzieć,
co się stało z Kuziumowem?
— Otóż… — zaczął niepewnie Unita — otóż kiedy przyszedł tu wasz przyjaciel, razem z
nim pojawił się również pewien młodzieniec… są tu i tacy… powiedzmy.,. niezdecydowani.
W żaden sposób nie mógł stworzyć sobie obrazu dziewczyny. A dodam, że to wymaga bardzo
precyzyjnego skonkretyzowania swego marzenia. Tak więc poprosił on naszego gościa
Temira o pomoc. Chciał, aby wasz przyjaciel pokazał mu najpiękniejszą kobietę Ziemi… Nie
jego ukochaną kobietę, nie, nie! W ogóle… nie wiem, jak to powiedzieć…
— Wariant idealny… — rzucił Ryczin..
— Zresztą, to nieistotne — mówił dalej Unita. — Spójrzcie, proszę, sami…
W owalnej komnacie zrobiło się nieco ciemniej, przeciwległa ściano stała się niebieskawa,
a równocześnie jakby lżejsza, przejrzystsza. Wydawało się, że nagle otwarło się jakieś
olbrzymie okno prosto w noc. Ale nie w tę miejscową noc unicką z jej ciemnozielonymi,
pulchnymi chmurami. Była to ziemska noc, noc stepowa, pełna nieruchomych fal
odurzającego zapachu dzikich traw i trzepotu ptaków, oszalałych, upojonych tym zapachem, i
nikłych kropel gwiazd, które topnieją w zwiastującej już świt, choć ledwie zapalającej się
zorzy. Łagodnie i niespiesznie rozpływała się ta noc pozostając nietkniętą jedynie w owej
niebieskości rozchylających swa płatki czarodziejskich kwiatów, zrodzonych nocą i
skazanych na to, by zgasnąć o świcie, tak były niepojęte, współistotne nocy i
nieprawdopodobne w świetle dnia.
A dalej, za koronką rzadkich kwiatów, majestatyczna i piękna widniała ona — kobieta
Ziemi, okryta zasłoną wiecznej czystości, przystrojona w nieważką koronę z gwiazd nie
gasnących, nie poddających się nadchodzącemu porankowi. Wszystko to było tej samej
natury — i nocne niebo, i zaczarowane trawy, i Ona sama, bezszelestnie i niepostrzeżenie
idąca przez uśpiony świat, aby nigdy nie ukazać się na jawie.
W milczeniu odsunęli się od okienka, jakby bali się spłoszyć tę wizję, po czym znów
ruszyli niezliczonymi korytarzykami i schodkami — tym razem w górę.
Milczał Ryczin, wstrząśnięty ową głębią odczuwania Piękna, jakiej nigdy nie był się
spodziewał u swego przyjaciela.
Milczał i Stefan, posapując tylko nerwowo, jakby jakaś uparta myśl nie dawała mu
spokoju, ale nie pozwalała też ująć się po prostu w słowa. W końcu jednak opuścili
podziemia. Zatrzymali się pod zieloną od bluszczu ścianą i wdychali teraz nieco suche i nie
tak świeże jak na Ziemi powietrze.
— Kwadrans po pierwszej — powiedział Ryczin do Stefana. — Połącz się z Wiką.
— Zaraz — odrzekł Stefan z wolna wodząc ręką po drzwiach sejfu. — Zaraz się połączę,
tylko…
Widać było, że jakieś natrętne pytanie nie pozwala mu spokojnie wrócić na Ziemię.
— Ja rozumiem — powiedział — wiem, że wy o tym nie mówicie, ale mimo to spytam,
dobrze?
Ryczin wzruszył ramionami; a brodaty olbrzym nie wyraził ani zgody, ani zdziwienia. W
zamyśleniu spoglądał na suchą, mizerną unicką trawkę tak, jakby chciał w niej odnaleźć owe
cudowne kwiaty nocy, których w istocie na Ziemi nigdy nie było.
— No więc Temir namalował wam pannę — plącząc się i czerwieniąc szybko mówił
Stefan. — Toż to takie cudo, że można oszaleć! I przecież wy tu możecie sobie stworzyć taką
dziewczynę, no, w rzeczywistości, w życiu, a nie wymalowaną na ścianie… Tak, czy nie?
Więc dlaczego dla siebie wy… No, nie, nie, nic przecież nie chcę powiedzieć, wasze
dziewczyny też są… każda z Ziemianek może im pozazdrościć, ot, choćby nasza Wika! A
więc dlaczego nie tworzycie sobie idealnych żon? Po co każdej z nich pozostawiacie zawsze
jakąś skazę?
Unita powoli uniósł ręce, jakby trzymał w dłoniach coś niesłychanie lekkiego i drogiego
zarazem, zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy przenosił z windy swą maleńką żonę.
— Po prostu — powiedział zupełnie cicho — po to, żeby było za co je kochać.
Przełożył Wojciech Kowalczyk
* Telamon — gr. Telamon król Salaminy, mityczny ojciec Ajaksa. archit. antyczny element dekoracyjny
wyobrażający postać męską podpierającą gzyms lub belkowanie (przyp. tłum.)