13486

Szczegóły
Tytuł 13486
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13486 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13486 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13486 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ZDZISŁAW NOWAK Wustaowal JERZY B Redagowała MAGDALENA KWIATKOWSKA LWOWSKIE BAŚNIE I LEGENDY Jak król Sobieski Józka batiara polubił PANDA oficyna PANDA Tekst © by Zdzisław Nowak Illustrations © by Jerzy Flisak Warszawa 1993 Wydanie pierwsze Skład i łamanie: ROZALIN, Warszawa Druk: KONTRA, Warszawa -----------ISBN 83-85-465-34-0---------- JAK CZARTOWSKA SKAŁA POD LWOWEM WYROSŁA upcy ruscy wędrujący wozami z kniazio-wego Kijowa do książęcego Przemyśla i Krakowa dobrze wiedzieli, co ich czeka w polskich borach nad Pełtwią. Diabły! I to nie dwa czy trzy rogate biesy, lecz całe czarcie plemię zamieszkujące tamtejsze jaskinie i mroczne groty. Złośliwe diabelskie figle i podstępne czarcie pułapki sprawiały, że kupcy — często zaledwie z połową wozów i towaru - docierali do grodów Mieszka I, przez caluśką drogę złorzecząc wniebogłosy na los niesprawiedliwy. Niezliczone skargi podróżnych spowodowały, iż dobry Pan Bóg stracił wreszcie cierpliwość i zesłał nad dolinę Pełtwi sługę swego, anioła o wyśmienitym wzroku, aby bez chwili zwłoki donosił zwierzchności niebiańskiej o wszelkich podejrzanych zamiarach tamtej szyć biesów. Tak się też i stało. Odkąd sługa Boży zawisł na skrzydłach ponad diabelskim gniazdem i z wysoka śledził poczynania czartów, los kupców wędrujących z Kijowa na zachód odmienił się całkowicie. Za to los diabłów uległ pogorszeniu. Znacznemu. Ani jednego złośliwego kroku, ani jednej pułapki, ani jednego psiego figla nie mogły uczynić bez wiedzy anielskiej. Nie dziwota, że na skrzydlatego stwora ze złotym kółkiem nad głową pomstowało teraz całe plemię. A już chyba najbardziej Pełtwiak, siwobrody naczelnik czarciego rodu, mający zresztą pretensje nie tylko do Anioła Stróża, lecz także i do swoich rogatych poddanych. — Wstyd mi za was, pasibrzuchy ogoniaste! Dobrze widzę, co się tutaj dzieje! Zbytek sadła nie pozwala wam oderwać się od ziemi, nie pozwala skoczyć w górę nawet na te marne kilka czy kilkanaście łokci! Jakże więc chcecie pochwycić tamtą chudą latającą mysz czy też skrzydlatego szczurka? — wrzeszczał kulawy staruch, z przeogromnej złości malinowy na pysku od kurzajki na czubku brody aż po same rogi. — Wstyd mi za was, powtarzam. Tfu, tfu! Na ogon Lucypera przysięgam, żem w żywocie jeszcze nie spotkał podobnje nieruchawych purchawek z ołowianymi zadkami. Co mówię, nie purchawek, ale wieprzków porosłych słoniną na pięć palców. Albo i na dziesięć. Nawet najdurniejszy z Lucyperowych pachołków wie, że z ciamajdów i glindołów pożytku na ziemi nie więcej niźli ze zdechłego komara! Co więc mam z wami zrobić, czarcie ogony? Odesłać do piekła? Diablęta poganiane przez seniora biesowego rodu znad Pełtwi starały się, jak tylko mogły najlepiej. Podskakiwały -a .ak, i energicznie i w miejscu, i z rozpędu. Co odważniejsze wdrapywały się nawet na najwyższe sosny, skąd wymachiwały groźnie pogrzebaczami i „sio, sio!" wołały przez długie godziny. Co silniejsze widłami i toporami ciskały z rozmachem do góry, lecz wszystko to czyniły nadaremnie. Skrzydlatego stworka nijak dosięgnąć nie zdołały. Tymczasem sługa Boży machał pracowicie skrzydłami utrzymując się stale na tej samej wysokości, przy tym bez ustanku święty język czartom pokazywał i figliki stroił na perkatym nosie. - Hi, hi, hi! Mamuńciu niebieska, popatrz na te ociężałe nieporadne potwory i ich śmichu warte wysiłki! — chichotał, co i raz zręcznie uchylając się przed diabelskimi pociskami. — Od tego ciągłego skakania nieboraki ani chybi połamią sobie giry z kopytami na drobne kawałeczki. Albo nabawią się trudno uleczalnej ruptury. Hi, hi, hi! I co chwilę zyg-zyg marcheweczkę strugał im na palcach. Ciśnięte widły zaś chwytał zgrabnie w locie i niemal natychmiast odrzucał na ziemię, lecz nie na lapu-capu, nie byle jak, ale celując starannie. — Uoj, uoj! — wrzeszckało co i raz któreś z diabląt, po czym łapiąc się oburącz za pośladki i skowycząc z bólu znikało w głębi nory, by tam obłożyć ranę liszajową skórką zdartą o świtaniu z ropuszego grzbietu, lekiem ponoć najskuteczniej ułatwiającym gojenie. Nie wiadomo, jak długo trwałaby owa bolesna zabawa w podniebnego berka, gdyby nie Krzywouchy Smark, najmłodszy z nadpełtwiańskich czartów. Najmłodszy, najmniejszy, lecz wcale nie najgłupszy. 4 Zaledwie staruch z capią bródką zamilkł na moment, ażeby przełknąć ślinę i zaczerpnąć odrobinę tchu o przydługiej tyradzie, zza najbliższej skałki wysunął się rogaty młodzianek. Nie śpiesząc się wcale, podszedł od tyłu do diabelskiego naczelnika i połaskotał go w koniec ogona, w samą miotełkę. - Dziadźku, mam pomysł. Capiobrody odwrócił się błyskawicznie. Zupełnie jakby chciał pchłę łapać. I raptem spowolniał. - Hę? - burknął. - Coś rzekł, Smarku? Gadaj wyraźniej, nie sepleń pod wąchaczem jako bezzębna wiedźma Strypa, bo zupełnie cię nie rozumiem. - Pomysł mam, dziadźku — powtórzył spokojnie czar-cik. - Doskonały pomysł. Wyśmienity. - Pomysł masz? Doskonały? Wyśmienity? Niby wzglę- diabelski i pochylił wybałuszy! ślepia i zdumionym wzro-przypatrywal się malcowi. Dla nikogo z obecnych tu czartów nie było tajemnicą, że pradziada nadpełtwiańskiego rodu coraz częściej zawodziła pamięć. Najwidoczniej starcza skleroza zadomowiła się już na dobre pod wyłysiała czaszką. Krzywouchy przypomniał: - No, względem tej fruwającej myszy, co to dynda nad naszymi głowami od wczesnego świtu aż do zmierzchu niczym skowronek wiosną ponad łąką pełną koniczyny i motyli O niej to przecie dopiero co powiadałeś, dziadulu. Wiem. jak ją pochwycić. Pełtwiak ożywił się natychmiast. Podskoczył ra łokcia i, mimo zreumatyzowanych bolejących zamachał rękami, aż wiatr poszedł po okolicy. 8 la, y ro- tu f — A to gadaj, ditku ty mój najukochańszy! — zawołał uradowany. — Nie gap się, lecz gadaj! Migiem, boć spłonę caluchny z piekielnej ciekawości! — Już mówię. Już, dziadźku. Jeno, proszę, wysłuchaj mnie uważnie. I nie przerywaj, dopóki nie skończę. To rzekłszy Smark niby wiewiórka wspiął się błyskawicznie na rosochatą, na wpół zeschłą wierzbę. Uczepiony ogonem konara zawisł tuż-tuż nad uchem kozło-brodego naczelnika. Dopiero wtenczas począł ruszać pracowicie gębą. Gadał nie głośno i nawet nie półgłosem, lecz szeptem, cichuśko, tak aby nie dosłyszał go jakowyś zbłąkany giez, trzmiel zdradliwy albo plotkarska ważka. No i by któreś z nich przed czasem nie wyjawiło diabelskiej tajemnicy temu, kto znać jej absolutnie nie powinien co najmniej do jutra rana. Czyli osobnikowi o niewinnym licu, ze złotym kółkiem nad głową i o perkatym nosie, bez końca fruwającemu na gęsich skrzydłach tam w górze. — Hm, może to jest i doskonały pomysł. Chyba nawet faktycznie taki i jest — przytaknął senior nadpełtwiańskich rogaczy Smarkowi, kiedy ten zakończył wreszcie swą szeptankę. — Widzi mi się, miglancu ty mój najukochańszy, że spróbować nie zaszkodzi. La pacierz... tfu, gadam niby czarny klecha na ambonie! Za jaki znów pacierz? Oczywiście nie za żaden pacierz, ale po prostu za parę chwil weźmiemy się do roboty. Wszyscy, co do jednego. Do roboty solidnej i szybkiej. Hm... — zastanowił się jeszcze i poskrobał w potylicę - a może zaczekajmy kapkę? Wpierwej niech się porządnie ściemni ponad borem. Wszakże lepiej, aby anielskie źrenice nie spostrzegły ani ociupinkę z tego, co się tutaj święci. Tfu, tfu, zdaje mi się, że znowu wdepnąłem w pacierz! Naturalnie, nie żadne święci się, chciałem rzec, lecz zwyczajnie: szykuje. Bezksiężycowa chmurna noc pojawiła się jak na zamówienie piekieł. Diabelskim zamysłom sprzyjała znakomicie. W czarnej smole, spowijającej szczelnie ziemię, trudno byłoby komukolwiek cokolwiek wypatrzeć. Nie tylko anioł 0 gęsich skrzydłach stróżujący z wysoka nad czarcim gniazdem, ale nawet doświadczone sowy, lelki kozodoje 1 przemądrzałe puchacze, przywykłe przecież od pisklęcia ^ do nocnego trybu życia, nie potrafiły dostrzec niczego ' z tego, co działo się w szerokiej dolinie Pełtwi pod osłoną atramentowych ciemności. A działo się tam wtenczas wiele. Wszystkie czarty — od najmłodszego szpicyfindra, diablęcia z ledwie odrosłym szczurzym ogonkiem aż po mocarne osobniki, żmury z ogoniskami grubości męskiego przedramienia, długimi na pięć albo i na sześć łokci — pracowały pilnie, co nie zdarzało się im wcale tak często. Zgodnie ze srogimi rozkazami siwobrodego biegały cichusieńko po okolicznych gajach, jarach i na wpół zatopionych wądołach, zewsząd znosząc rozmaitej wielkości skałki i kamienie. Następnie układały!jedne na drugich w miejscu wskazanym przez mistrza, po czym zlepiały je diabelską śliną, umacniały szlamem wygrzebanym z dna Pełtwi, a także przesypywały starannie warstwami wilgotnego piasku oraz gliny. Kamienna góra — właściwie diabelski szczyt albo czar-towska skała - pięła się stromo coraz wyżej i wyżej, rosła w okamgnieniu niczym placek na świeżym zakwasie. Przez cały ten czas na jej szczycie czaił się Rokitka, najsilniejszy z czartów, z ogromną i gęstą siecią w garściach. Kiedy 10 :r.e 2nie. gwiazdy zaczną pomaleńku blednąc, co zawsze oznacza zbliżanie się świtu, wierzchołek skały zaś dotrze do anioła drzemiącego na wysokościach, diabeł ów miał pojmać skrzydlatego stróża do sieci, zanim ten zdąży mrugnąć choćby tylko jedną powieką. Dotąd wszystko toczyło się zgodnie z planem Krzywo-uchego Smarka, przemyślanym i poprawionym do najdrobniejszych szczegółów przez diabelskiego mistrza. Dotąd, ale nie dalej. Szczyt skały wznosił się nadspodziewanie sprawnie i w zacnym tempie zbliżał się do obłoków. „Zapewne dotarłem już do latającej myszy" - pomyślał sobie w pewnej chwili Rokitka. I nie czekając, aż mrok zacznie się niebezpiecznie przejaśniać, skoczył na równe nogi i machnął w powietrzu energicznie siecią, co prawda jeszcze po omacku, ale dokładnie tam, gdzie powinien znajdować się stwór skrzydlaty ze złotym kółkiem nad głową, przez caluchną noc pochrapujący smacznie pod osłoną chmurki. I co? I nic. Sieć była pusta. Puściuteńka. Rokitka ze zdumienia omal zeza nie dostał. | Sługa Boży drzemał nadal, owszem, ale nie jak czarci sądzili tuż-tuż nad wierzchołkiem góry ulepionej przez diablęta, lecz znacznie wyżej, w odległości wcale nie mniejszej od szczytu skały niźli poprzednio od ziemi. Nieoczekiwany zawód sprawił, iż diabły, i te duże, i te średnie, i te najmniejsze, z bezsilnej wściekłości zawyły na podobieństwo wilczej zgrai, której ktoś owcę sprzątnął sprzed nosa. A najgłośniej i chyba najboleśniej 11 ze wszystkich ryczał senior nadpełtwiańskiego rodu, kulawiec z capią, siwą jak szron brodą. Jedyną istotą niezmiernie zadowoloną z tego, co wydarzyło się owej nocy i owego rana niedaleko Pełtwi, był ^uga Boży o gęsich skrzydłach i złotym wianku, czuwający z wysoka nad diabelskimi jaskiniami. Niechaj przeto nikogo nie dziwi, że teraz klaskał skrzydłami z ogromnej uciechy, aż pierze fruwało. I pokrzykiwał przy tym nieustannie, zaśmiewając się do łez: - Hi, hi, hi! Mamuńciu niebieska, popatrz na tego dumowatego rogala z siatką na ważki albo motyle, popatrz również na jego kompanionów podskakujących tam w dole niby wielgachne żabska. Gadałem im nie raz, nie dziesięć i nie tysiąc razy, że śmichu warte są ich diabelskie wysiłki, aby mnie pochwycić. Ale mi nie dowierzali, makabundy rogate! Teraz będą musieli zmienić zdanie. Hi, hi, hi! Kiedy tak zwiadowca anielski chichotał sobie wesoło pod obłokiem, sędziwemu czartu daleko było do śmiechu. Zaledwie zziajany Rokitka zlazł z siecią ze skały, mistrz przyskoczył doń i obrzucił go pretensjami. - Oj, durnowaty ty diabeł, durnowaty! Stokroć durniej-szy od Lucyperowego fpambosza! — burczał, ani rusz nie mogąc się uspokoić. — Kiedyś widział, że siecią nie dosięgniesz latającej myszy, trza ją było łowić na arkan, na sznur z pętlą! Czemuś tego nie uczynił? — A bo miałem nakazane wyraźnie: do sieci! — tłumaczył Rokitka pochlipując płaczliwie. — liii, cóż to, głowy nie masz? Makitry własnej nie na skałkę? Sam planu nie mogłeś odmienić na inny? • ał się Pełtwiak. 13 Rokitka otarł nos, odchrząknął i zadarł brodę. — Mogłem, bo makitrę rozumną na karku mam! A jakże — wyjaśnił z dumą. — Tylko że sznura z pętlą nie miałem. Naczelnik czarciego rodu otworzył usta, lecz nie odpowiedział ni słówkiem. Zrezygnował. Machnął jeno bezsilnie ręką, odwrócił się na kopycie i pomaszerował w kierunku pieczary. Doskonale rozumiał, iż z takimi pomocnikami walczyć z niebem będzie mu niesłychanie trudno. Zamiast więc strzępić jęzor na daremne dyskursy z ogoniastymi pustogłówkami, wolał strawić najbliższy czas na odpoczynku, solidnym i w spokoju. Jednego biedak nie przeczuwał. Tego mianowicie, że nie był to wcale koniec jego dzisiejszych utrapień. No i nie dziwota. Wszakże nie tylko w ludzkim świecie jedna prawdziwa bieda wspiera drugą prawdziwą biedę, pech pecha goni, a okrutne nieszczęście depcze po piętach innemu okrutnemu nieszczęściu. Nie inaczej bywało i w świecie diabelskim. Zaledwie naczelnik nadpełtwiańskiego plemienia pogodził się z myślą o nieudanym podstępie, pieczara, w której mieszkał wraz z un|iłowaną jejmość panią żoną, zatrzęsła się niebezpiecznie, natomiast z jej wnętrza wydobył się straszliwy ryk: — Gdzież podział się mój ulubiony naszyjnik? Gdzież moje cudne żółciuchne kamyczki, jakie przed laty dostałam we wianie od księcia piekieł, od samego Lucypera? Gdzież moje bursztynowe ukochanie? Gdzie? W ślad za ogłuszającym wrzaskiem w otworze jaskini pojawiła się chmara oszalałych ze strachu nietoperzy, a za 14 aae •mi ;ez nią rozwścieczona harhara, diablica z rozwianym siwym warkoczem i z ogromną łopatą chlebową w garści. — Kto mi świsnął Lucyperowe klejnoty? Kto zasmytrał mój przepiękny naszyjnik i moje żółciuteńkie nausznice? I dwa wisiory o barwie wiosennego mlecza albo nadrzecznych kaczeńcy? I moją śliczną miodową broszę, większą i cięższą od jagnięcej łopatki? — wrzeszczała wścieklica bez przerwy. — Czyja to sprawka, rogate wymoczki? Ej, bo chyba nie twoja, ty moja ślubna bezmózga mantełepo? I nie czekając na pokorną odpowiedź, jaka zgodnie z diabelskim regulaminem małżeńskim winna wypłynąć teraz z ust jegomości naczelnika, czarcia samka zaczęła okładać łopatą nie tylko jego, ale i każdego, kogo zdołała dopędzić. Biesy wpadły w panikę. - Czarci, w nogi! Ratuj się, megaj, kto może! Z przeogromnej żałości baba najwidoczniej świrka dostała! Zdur-nowaciała po utracie Lucyperowych prezentów! Naczel-nikowa zbzikowała z kretesem! Oszalała nieoczekiwanie z wielkiej chytrości, co się przecie zdarza nie jeno wśród diabelskiego plemienia! Ciotka Pełtwiakowa ciężko zachorowała na głowę! — p|oczęły wołać i kryć się przed straszliwą dębową łopatą, gdzie tylko się dało. Choćby i do wężowej jamy. Choćby i do mysiej dziury. Choćby i na dno karaluchowej szczeliny. Zmykali wszyscy jak niepyszni, zmykał przeto i Smark Krzywouchy. Zwłaszcza że on, jak chyba nikt inny spośród carriej gromady, miał ku temu ważkie powody. Niestety, CBnychnąć przed straszną babą mu się nie udało. Nie sdążył. Już, już miał sturlać się z pagórka, by zniknąć 15 w mrocznej i wilgotnej leszczynie, kiedy diablica dała długiego susa i całm ciężarem wylądowała mu na ogonie. — Auuu! — zawył z bólu nieborak, widząc migoczące przed ślepiami wszystkie gwiazdy niebios. Stanął w miejscu niczym zamieniony w gruby sopel lodu. - Aha, mam cię, gilu czerwony! - uradowała się Pełtwiakowa. — Ciebie ostatniego zauważyłam w naszej pieczarze. Po cóżeś tam przyłaził, gilu? Pewnikiem po moje żółte kamyki? Przyznaj się, gdzie one? Gdzie? — Tam, babulu złota! Puść, błagam! Auuu! — wystękał czarcik przez zaciśnięte zęby i jęknął po raz drugi, nadaremnie usiłując uwolnić ogon spod twardego kopyta. I czym prędzej wskazał pazurem za siebie, na wiel-gachną bryłę dopiero co ulepioną z odłamów skalnych, dużych głazów, mniejszych kamieni i zupełnie małych kamyczków. — Jakże ja je teraz stamtąd wydziubię? — zirytowała się baba rogata i z całej siły ścisnęła Smarka za ucho. — Po coś je tam wetknął, gilu durnowaty? Kazał ci kto? - Przecie nie wziąłbym ich z własnej woli, babulu brylantowa! Nie |śmiałbym. Ale mistrz Pełtwiak powiadał wyraźnie: zbierać wszystkie kamienie, bez względu na wielkość oraz kolor! — wyjaśniło diablę pochlipując. — I nie kazał patrzeć, do kogo należą. - Kazał zbierać wszyściuchne kamienie? Także i moje? O, poczekaj ty łysa mantełepo! Niechże cię jeno dopadnę! Zamiast moich żółciutkich kamyków wszystkie złote gwiazdy obaczysz! — wrzasnęła piekielnica i wymachując łopatą popędziła w kierunku strumienia, gdzie - tak się jej 16 * Mielmy ch, łfvch i D na ' moje? >adnęl złote mjąc ięjej przynajmniej zdało z oddali - wypatrzyła małżonka, który niczym śliska jaszczurka albo zaskroniec wczołgiwał się na brzuchu w najgęstszą z kęp tataraku. Jeszcze przez długie stulecia pamiętano we Lwowie 0 diabelskim plemieniu zamieszkującym okoliczne jary 1 wąwozy. Przede wszystkim wspominano sędziwego Pełtwiaka, kozłobrodego naczelnika piekielnego rodu, także jego rogatą babę Pełtwiakową, a już chyba najbardziej jej chlebową łopatę z twardej dębiny, na nieostrożnych łbach pozostawiającą guzy nie mniejsze od zamarstynow-skich bułeczek oraz soczyste sińce barwy dojrzałej czereśni, sławnej kleparskiej czerechy. Burzliwa historia Ziemi Czerwieńskiej sprawiła, iż z czasem pamięć o rodzie ogoniastych Pełtwiaków jakby zaczęła po trosze zanikać. Ludziom osiadłym w Lwim Grodzie mogło nawet wydawać się, że wygasła zupełnie. Tymczasem tak wcale nie było... W ciasnym mieszkanku mojej babki, które mieściło sie w samym sercu jLwowa, na Łyczakowie, przy Piekarskiej ulicy, na komodzie przed wysokim lustrem leżały - jak głęboko sięgnę pamięcią - cztery pięknie błyszczące żółtawomiodowe kamyki nie służące do niczego oraz jeden, znacznie od tamtych większy i cięższy, także gładziuteńki, w kształcie jagnięcej łopatki, duzący dziadkowi za przycisk do papierów, głównie Wieku Nowego" i „Gazety Lwowskiej", pliku ulubio- gazet. 17 Nie inaczej bywało i w wielu innych lwowskich domach. Mieszkańcy grodu lubili ku ozdobie trzymać na komodach, na stołach lub na kredensach jasne kamienie przypominające miodowym kolorem nadmorskie bursztyny. Niektórzy je tak i nazywali: bursztyny czerwieńskie. Nawet najmniejsze lwowskie dziecko wiedziało, skąd się owe kamyki i kamienie pojawiały. Oczywiście wy-dłubywano je z Czartowskiej Skały, dzikiej i stromej skały od prawieków wyrastającej pod obłoki niedaleko Lwowa. Aby się do niej dostać, wystarczyło przez Rogatkę Łyczakowską udać się „trzy mile za piec" gościńcem wiodącym ku Winnikom. cn SPR NA CZY JEST SPRAWIEDLIWOŚĆ NA TYM BOŻYM ŚWIECIE? iele już tygodni święty Jacek ze szlachetnego rodu Odrowążów przemierzał o kiju księstwo halicko-wołyńskie podążając od Przemyśla przez Żydaczów, Halicz, Trembowlę i dalej w kierunku Kijowa. Na czas odpoczynku zatrzymywał się w leśnych budach smolarzy lub bartników, jeśli na takie zdołał natrafić, najczęściej jednak noc spędzał pod jasno świecącymi gwiazdami, okryty jedynie opończą z grubego sukna. Także i dziś, nie wiedzieć którego to już dnia wędrówki, przyszła pora na wytchnienie. U skraju polany rozejrzał się i po chwili znalazł to, czego szukał. Bez wahania wsunął się w przestronną wnękę pośród gęstej leszczyny, tworzącą jakby szałas nad głową, i z klejącymi się ze zmęczenia powiekami legł na kawałku baraniej skóry. Zasnął niemal natychmiast. 19 Śniło mu się to, o czym od dawna marzył na jawie. Że nareszcie dotarł do celu, do samego Kijowa, gdzie od kniazia, władcy Rusi Kijowskiej, otrzymał upragnioną zgodę na wybudowanie klasztoru dla ojców dominikanów. I że sprowadził ich z Krakowa, aby stąd mogli szerzyć wiarę katolicką wśród miejscowych Rusinów i wśród przyjezdnych pogan. Niestety, koło szczęścia nie zawsze obraca się we właściwą stronę. O tym wie chyba każdy chłop i każda baba na tej Bożej ziemi. Śnił nadal, iż któregoś dnia mieszkańców Kijowa zbudziło przeraźliwe wycie. Oto hordy tatarskie zaatakowały gród i po długiej, krwawej bitwie wdarły się na mury obronne miasta. Wkrótce potem straszliwa dzicz rozlała się po domach i mordowała wszystko, co żywe. Grube mury klasztorne i żelazna brama nie uchroniły zakonników przed gwałtem. W pewnej chwili także i do celi klasztornej przeora wtargnął straszliwy Tatarzyn z dzikim pyskiem o wystających policzkach i, nie zważając na czas modlitwy, ostrym kindżałem chlasnął po szyi klęczącego Odrowąża... Straszne! | Święty Jacek otworzył przerażone oczy, spojrzał i uspokoił się od razu. Pojął, iż był to nie żaden tam bisurmanin z długim, ostrym jak brzytwa nożem, ale najzwyklejszy pod słońcem szarak. Ot, długouchy zając, jakich w puszczy wiele. „Szarak, zapewne przeskakując nade mną śpiącym sobie smacznie, musiał musnąć mnie łapą po szyi — domyślił się. — A teraz, głupek jeden, sam się dziwując własnej odwadze, 20 •o, ¦• ...i przystanął, aby przyjrzeć się niezwykłemu stworzeniu leżącemu nieruchomo w krzakach". - Sio! Śmiertelnie przestraszony zając wyprysnął do góry co najmniej na cztery łokcie, wywinął kozła w powietrzu, po czym błyskawicznie pognał przez polanę na przeciwległy brzeg boru, byle tylko znaleźć się ak najdalej od nigdy tu nie widzianego dziwacznego zwierza. - Przepraszam, zajączku! - wykrzyknął święty Jacek w ślad za umykającym. - Nie sądziłem, że cię aż tak przerażę! Naprawdę tego nie chciałem! I znowu podłożył rękę pod głowę, by dokończyć drzemkę przerwaną przez Tatarzyna z dziką gębą — ściślej: przez niewinnego szaraka — lecz mu się nie udało, gdyż w chwili, gdy już-już powieki zaczęły mu ciążyć niczym dwa młyńskie kamienie, do jego uszu dotarły dźwięki, jakich nigdy by się nie spodziewał w tej głuszy. „Człowiek tutaj? Głośno biadolący? E, niemożliwe. A może mamią mnie leśne wiedźmy? Albo diablice? Lub własne uszyska?" - zdumiał się i uniósł głowę, ażeby popatrzeć w kierunku, skąd dolatywało owo biadolenie. Przez środek polany kroczył w jego stronę jakiś człowiek, zapewne drwal, smolarz albo bartnik. A może wcale nie leśny to chłop, lecz kmieć z którejś rzadkich tu wiosek halickiego księstwa? Nieznajomy w lnianym kabacie i w ta-kichże portkach, boso, z niewielkim węzełkiem podróżnym uczepionym pleców, trzymał się oburącz za zmierzwioną płową głowę i jęczał pod niebiosy nie milknąc ani na moment: 21 f — Uaj, uaj, nie ma sprawiedliwości na tym marnym świecie! Joj, joj, Pan Bożyczek nie najlepiej rządzi naszym ziemskim padołem! Niesprawiedliwie rządzi. Ta i Pan Jezusiczek myśli pewnie o niebieskich migdałach, bo najwyraźniej zupełnie zapomniał o nas, o nieszczęsnych biedaczyskach. No i Boża Mamuńcia widać zajęła się czymś bardziej niebiańskim niźli ziemskim. Pewnikiem zorzę na niebie przędzie ze złotych i srebrnych nitek lubo gdzieś za chmureczkami nosy niemowlętom anielskim uciera, zamiast troszczyć się o los biednieńkich ludzi. Ludzi robotnych i uczciwych jak rzadko. No a do tego jeszcze i całkowicie niewinnych. — Boże, co on mówi?! Święty Jacek skoczył na równe nogi i nie wahając się ni chwili wyprysnął spomiędzy leszczynowych zarośli. — Człeku nieszczęsny, cóż ty wygadujesz? — wykrzyknął. — Nie strachasz się kary Bożej? Choćby pioruna zesłanego z jasnego nieba? Albo odwiedzin archanioła Gabriela z jego mieczem ostrzejszym od Belzebubowego ozora? Człowiecze, czemu bluźnisz niebiosom bez zastanowienia i bez sprawiedliwej miary? Na widok poławiającego się nagle Jacka Odrowąża, nieznajomy stanął jak wryty i zdumiony rozdziawił szeroko gębę. Przez moment nie wydawał żadnego dźwięku na podobieństwo płoci lub krasnopióry wyłowionej ze strugi, ale wnet potem ochłonął z zaskoczenia i głos gromki na powrót odzyskał. — Cóżeś powiedział, mantełepo zezowata? Że bluźnię? — powtórzył z oburzeniem. — Ejże! Niby dlaczego bluźnię, skoro wszystko, co gadam, to szczera prawda? Prawda 22 najszczersza. Jeszcze raz powiadam: Pan Boży czek z wysokości niebios nie najlepiej rządzi naszą ziemią. Ba, a może on spod wysokich chmur niedowidzi i niedosłyszy? Także cudny Pan Jezusiczek bez myśli kieruje ludzkimi losami. No i Boża Mamuńcia nie naj szczęśliwiej ich obu wspomaga. Ale dlaczego władają tak źle i niesprawiedliwie, to tego już nie wiem. Moja głowa za mała i za durnowata, by rozwiązać zagadkę zbyt trudną do odgadnięcia. - Domyślam się, przyjacielu, że spotkało cię jakoweś okrutne nieszczęście? I to zapewne niedawno, może wczoraj, a może przedwczoraj? W każdym razie nie dalej jak przed tygodniem - zagadał święty Jacek łagodnie i przysiadł na murawie robiąc miejsce wędrowcowi. - Siądź obok, pogadamy. A najpierw przyznaj, czy mam rację? Nieznajomy przytaknął skwapliwie: - Ano właśnie. Spotkało. I to ogromne. Ale... ale skąd ty o tym wiesz? — Mówiłem już, domyśliłem się. Naturalnie po tym twoim płaczliwym zawodzeniu na całą puszczę. I po słowach mało przemyślanych, najwyraźniej w wielkiej gorączce zrzuconych z języka. Czy możesz mi opowiedzieć, przyjacielu, co takiego zepchnęło cię na samo dno rozpaczy? - Mogę. Czemu nie. Wszystkiemu winna niesprawiedliwość! — A na czymże ona polegała? — Posłuchaj. W naszej wsi leżącej na ogromnej polanie między sosnowymi borami znajdowało się siedem zagród. Sześć z ludźmi poczciwymi i pracowitymi niczym leśne mrówki oraz jedna, w której mieszkał człowiek zły 23 z równie niedobrymi trzema synalkami. Nie dość, że draby żyły z okradania poczciwych sąsiadów, to jeszcze nocami z maczugami i toporami chadzali na zbójowanie. Podróżnych wciągali w zasadzkę, głównie w wilcze doły nakryte dla niepoznaki gałęziami i rabowali do goluśka, zaś usiłujących stawiać opór pozbawiali żywota. Przed niedzielą Pan Bożyczek zesłał wreszcie na łotrów zasłużoną karę. Od pioruna spłonęła ich zagroda, a oni sami w nadpalonych portkach wynieśli się z naszej polany. — Czemu zatem narzekasz, przyjacielu, skoro z łaski dobrego Pana Boga sprawiedliwości stało się zadość? - A dlatego, że od płonącej zbójeckiej chałupy zajęła się także i reszta zabudowań. Sześć zagród ludzi uczciwych i pracowitych poszło z dymem. Nie pozostał nam nawet marny chlewik, nawet pół kurnika, nawet ćwierć psiej budy. Teraz widzisz, że Pan Bożyczek sprawiedliwy nie był. Zbójów ukarał i to bardzo dobrze. Ale dlaczego za zbrodnie jednych ukarał wszystkich? Cóż mu zawinili pozostali? Za co ukarał niewinne biedaczyska? Naprawdę myślisz, że postąpił sprawiedliwie? Święty Jacek popatrzył na kmiecia i nic mu nie odpowiedział. W zartiyśleniu roztrząsał przez chwilę coś, o czym w końcu nie wspomniał, gdyż zmienił temat rozmowy i zagadnął: - My tu sobie, przyjacielu, gadu-gadu niby dwie halickie przekupki, a ja wciąż nie wiem najważniejszego: dokąd to nogi poczciwe cię niosą? — Szwagrów, czyli braci rodzonych Maryjki, żony mojej umiłowanej, nie widziałem od pozazeszłej jesieni. Idę więc ich odwiedzić. Tam, na wschodzie od kilku lat siedzą 24 #02- rte h et za rie K0: głębi puszczy i w dzikich barciach grzebią, miód i wosk :owitym pszczołom wybierają — odrzekł kmieć, po dodał z nadzieją w głosie: — Może wspomogą mnie i Maryjkę w biedzie kilkoma talarkami? Jutrzejszego wieczora powinienem stanąć w progu ich chałupy. Akuratnie na sytą wieczerzę i na nocleg pod ciepluchnymi wilczymi skórami. — A to wyśmienicie się składa, bo i ja wędruję w tym samym kierunku. Tyle że znacznie dalej. Na Ruś Kijowską spieszę, do samiuśkiego Kijowa, na dwór kniazia prosić o zgodę na założenie klasztoru dla ojców dominikanów, memu sercu najmilszych. Pójdźmy zatem dalej razem, przyjacielu. We dwóch zawszeć i raźniej, i bezpieczniej. A i czas minie nam szybciej, bo nic tak nie skraca długiej drogi jak zajmujące towarzystwo i ciekawie snute opowieści. O jednym wszakże chciałbym cię uprzedzić. Wczoraj nogę otarłem do krwi i choć obłożyłem ją liśćmi babki oraz kaczymi ziołami, a także zawinąłem starannie, by się nie osunęły, to w marszu rana mi co nieco przeszkadza. Iść co prawda mogę, tyle że nie za szybko. Czy nie będzie ci wadziła zwłoka w podróży? I — Nie będzie. Jeżeli nie jutro, to pojutrze uściskam braciszków mojej Maryjki. Między dwoma dniami a trzema różnica nie tak znowu wielka. - Lżej byłoby mi trochę - ciągnął dalej Jacek Odrowąż - a i znacznie wygodniej, gdybyś mi ociupinę dopomógł. Jeśli zechciałbyś wziąć ode mnie choćby tylko jeden tobołeczek, z pozostałymi już sam sobie jakoś poradzę. - Czemu nie. Daj, poniosę. /Jtfi ,%;,.. . 25 Święty Jacek wyciągnął zza leszczyny niedużą kobiałkę uplecioną gęsto z lipowego łyka i pieczołowicieobciągniętą płótnem lnianym, tkanym gęsto. Z wdzięcznym uśmiechem podsunął ją wieśniakowi wraz ze słowami: — Weź, proszę. Oto ona. No i serdeczne dzięki za pomoc, przyjacielu. W dalszą drogę ruszyli obydwaj w zgodnej komitywie. Daleko w tej zgodzie i spokoju nie uszli. Zaledwie przez bukowy zagajnik dotarli do brzegu Pełtwi, niezbyt głębokiej w tym miejscu, a zatem i łatwej do przebycia, kroczący obok świętego Jacka wieśniak nagle podskoczył w górę na dwa albo i trzy łokcie i zakwiczał na cały głos niczym prosiak dociągnięty siłą do progu rzeźni: — Auuu! Ąj, aj! Auuu! Uoj, uoj! I, nie namyślając się, powierzoną mu kobiałkę cisnął z rozmachem na środek rzeki. Święty Jacek złapał kmiecia za rękę. — Cóżeś ty uczynił najlepszego, przyjacielu? — zawołał. — Czemuś wrzucił moją kobiałkę do wody? — Niby nie widziałeś? — wrzasnął wieśniak i podskakiwał nadal, tyle że już nie tak wysoko, trzymając się za lewą stronę b>larzy. - Czyżbyś raptem oślepł, man-tełepo piegowata? Przecie siedziały w niej diablęta z piekła rodem! Czarty boleśnie żądlące! Żywe pszczoły! — No to co? — zdumiał się Jacek Odrowąż. — Naprawdę nie wiesz, że poczciwe pszczółki nie mają nic wspólnego ani z Lucyperowym piekłem, ani z jego diablętami? Te owady prawdziwie robotne są i nadzwyczaj pożyteczne. Miód dla człowieka skrzętnie zbierają latając od świtu do zmierzchu z kwiatuszka na kwiatek. A i wosku na świece 26 op "91 31 ais t dla kościelnych ołtarzy nie mielibyśmy ani garsteczki, ani szczypty, gdyby nie owe pracowite skrzydlate robaczki powołane na ten świat przez miłościwego Pana Boga w najszczęśliwszym dniu tworzenia. - Trudno pamiętać o słodkim miodzie i o wosku, kiedy potworny ból człekowi czaszkę rozsadza — odburknął wieśniak wymachując wolną ręką. — Niby nie zauważyłeś, że jedno z tych twoich pracowitych stworzonek mnie użądliło? I to jak! Aj, aj! Uoj, uoj! Jadu miało chyba więcej niźli dwie wygłodniałe żmije. Popatrz, pół gęby momentalnie spuchło mi jak bania. A i lewe ucho mam już niczym u wyrośniętego osła. Albo u łosiowej wielgachnej klempy. Nie dość, że spuchło, o czym mogą przekonać się wszyscy dookoła, to jeszcze i boli straszliwie, o czym ja sam wiem najlepiej. - Faktycznie, nie wyglądasz dobrze. Lewą połowę gęby z pewnością masz co najmniej dwa razy większą od prawej — potwierdził święty Jacek, przypatrując się współtowarzyszowi podróży z jednej i z drugiej strony. — A teraz to może nawet już i ze trzy razy. - Widzisz więc, iż miałem rację odrzucając jak najdalej tę twoją piekielnąłkobiałkę. - Hm, tego wcale nie jestem taki pewny - Jacek Odrowąż pokręcił głową, po czym zamyślił się głęboko. Dopiero po pacierzu otworzył znowu usta: - Przyznaj, użądliła cię tylko jedna pszczoła? Czy może uczyniły to dwie? - Aj, aj! Jedna pszczoła to według ciebie za mało? Wolałbyś, mantełepo niewdzięczna, aby użądliły mnie dwie? A może trzy? Pięć lub sześć? Albo nawet i dziewięć? 28 ani m >a zbzikowałeś? Oj, oj, ładnie bym wtenczas wyglądał! Nie do człeka byłbym podobny, ale do beczki kiszonej kapusty człapiącej na dwóch nogach. Chwała Panu Bogu Wszechmogącemu, że dziabnęła mnie jedna jedyna, nie więcej. Święty Jacek podrapał się niby to frasobliwie za uchem i zapytał: — Hm, w takim razie, przyjacielu, zupełnie cię nie rozumiem. No bo dlaczego nie cisnąłeś do rzeki tej jednej jedynej, która przewiniła, lecz wszystkie? Cóż zawiniły ci pozostałe? Za co ukarałeś niewinne biedaczyska? Naprawdę myślisz, że postąpiłeś sprawiedliwie? Dopiero teraz poczciwy kmieć pojął, iż nieprzypadkowo otrzymał do niesienia kobiałkę z pszczołami. I nieprzypadkowo jedna z nich użądliła go boleśnie. Nie dziwota więc, że na opuchniętej gębie pojawił się rumieniec wstydu, bardziej czerwony i od wiosennego maku, i od wiosennej róży. Po niemal stu pięćdziesięciu latach — a dokładnie: około roku 1380, czyli za panowania na Ziemi Czerwieńskiej króla Ludwika Andegaweńskiego, władcy Węgier i Polski, rodzica królowej Jadwigi — ojcowie z zakonu dominikanów niedaleko miejsca, w którym święty Jacek Odrowąż udzielał praktycznych lekcji współtowarzyszowi podróży, na cześć swego patrona wznieśli ceglany kościół. W nim zaś na głównym ołtarzu pomieścili posążek Matki Boskiej jackowej, od lat otoczony we Lwowie kultem wiernych. 29 'li i Wieść kościelna głosiła, że figurkę tę ocalił przed Tatarami święty Jacek, wynosząc ją po kryjomu z oblężonego płonącego Kijowa. Alabastrowy posążek Matki Boskiej Jackowej dobrze znali rodowici lwowianie, i mali, i średni, i duzi. Ale nie tylko oni, także i ci wszyscy, którzy do Lwiego Grodu nad Pełtwią przybywali w serdeczną gościnę aż do jesieni roku 1939. O TYM, JAK SUCHYWILK SPRAWDZAŁ LWOWSKĄ UCZCIWOŚĆ i hyba mnie ucho nie myli? Najwyraźniej to nocny puszczyk pohukuje w borze pośrodku słonecznego dnia. Jego głos nie przepowiada nam niczego, co mogłoby cieszyć. Niedobrze, bo przecie i bez złowróżebnego ptaka kłopotów mamy dość! — zamruczał Kazimierz Wielki marszcząc czoło i wypatrując na mijanych chojarach onego skrzydlatego wróżą. — Czyżbyś przypuszczał, panie nasz miłościwy, że Litwa już się ruszyła? I że możemy nie zdążyć na czas z odsieczą? - zagadnął monarchę Janusz Suchywilk, doktor prawa, jeden z najbardziej zaufanych doradców Łokietkowego syna, nieodstępny towarzysz królewski we wszelkich wyprawach, tych pokojowych i tych wo-ennych. 31 Król Kazimierz przysłonił dłonią oczy i spojrzał na słońce wdrapujące się powoli na szczyt nieba, po czym odmruknął wciąż jeszcze zafrasowany: - Mam nadzieję, że ten grobowy puszczyk nie Spyt-kowe nieszczęście światu ogłasza. Umiłowany nasz ryce-rzyk wkrótce powinien być tutaj. Wysłany z wieczora w kierunku Lwowa na pilny zwiad, po powrocie z pewnością będzie wiedzieć wszystko, o czym i my wiedzieć powinniśmy. Król Kazimierz Wielki jechał wielce markotny nie bez powodu. I to nie tylko ze względu na ponure puszczykowe wołania. Wieści, jakie ostatnio napływały ze Lwowa na dwór królewski w Krakowie, wesołe nie były. Na ziemie, dopiero co odzyskane po wiekach dla Polski, mieli apetyt i inni. Przede wszystkim Tatarzy przyzwyczajeni do ściągania okupu od podległych sobie, a panujących tam do niedawna kniaziów. Także i Litwini po śmierci ostatniego halickiego księcia, Jerzego II Trojdenowicza, pragnęli prastare ziemie Iechickie włączyć do swego księstwa. Jesienią roku 1351 siłą zajęli Lwów, a za stawiany opór spustoszyli go i puścili z dymem. Ustąpili dopiero po krwawej bitwie | z polskim rycerstwem przybyłym pośpiesznie od strony Przemyśla. Kupcy ze Wschodu przemierzający Litwę donosili potem do Krakowa, że wiosną roku 1353 książę Lubart ma znowu pociągnąć na nieszczęsny Lwów z ogniem i toporem. Oto dlaczego hufce rycerskie podążały z naj spieszniej szą pomocą zagrożonemu miastu. Kazimierz Wielki przewidywał prawidłowo. Tuż po południu z gęstej, zbitej leszczyny wyłonił się Spytek 32 ipojrzał na *- ~o czym Spyt-ryce- Cczora wno-tfcdzieć Dez na konnych wojów. Młody - i choć mizernego - to już wielce doświadczony rycerz zaprawiony iątkach bojów, w dodatku znający Ziemię Czer-mxńską równie dobrze jak i własną kieszeń albo sakiewkę. Król powitał nadjeżdżających głośnym westchnieniem oraz pytaniami: - Zdrowiście? Nie spotkało was coś złego? Powiadaj "im po kolei wszystko, cóżeś widział i czegoś się wśród ¦niej scowych ludzi wywiedział, Spytku. - Potwierdziły się przypuszczenia i uczonych, i mąd-rych wodzów, panie mój. Gedyminowy syn, kniaź Lubart .vraz z oddziałami pogańskich Litwinów znowu najechał ~.asze ziemie. Tym razem na Lwów spadł nieoczekiwanie rączym drapieżny ptak na szaraka skubiącego ziele o świtaniu. Akuratnie wtenczas, kiedy gród spał snem głębokim i spokojnym, zaś strażom na wieżach najbardziej kleiły się powieki. - A zamek? Co z zamkiem obronnym? - Zamek na górze wróg zdobył na wpół złotem, na •vpół lisim podstępem. - Jakże to? - zdumiał się król Kazimierz. - Krakowscy ucznicy przekupni nie b$i, tego jestem pewny. Mówże więc jaśniej, Spytku. - Ponoć podkupiony człek z zamkowej kuchni zasuwy .ve wrotach zepsował — wyjaśnił Spytek. — Także dwa albo : trzy sznury pełne nawiązanych supłów z wieżycy nocą spuścił, by Litwini mieli po czym wspinać się na wierzchołek. - No, a załoga złożona z wybranych polskich wojów? - niecierpliwił się monarcha. — Co z drużyną dzielnych 33 i krakowskich łuczników, którą ostawiłem przed rokiem, ażeby czuwała w naszym imieniu nad ziemiami odzyskanymi po dwóch stuleciach dla ojczyzny? Nad ojcowizną zagarniętą niegdyś Mieszkowi przez kijowskiego kniazia Włodzimierza Wielkiego. W Spytkowych oczach pojawił się ból. - Wyrżnięta przez najeźdźcę do nogi! - odpowiedział. - Nikt z biedaków nie ocalał. Przy życiu ostali się jedynie ci z mieszkańców grodu, którzy na czas ukryli się w licznych tam jarach lub zdołali zbiec do puszczy albo na niedostępne trzęsawiska. Niewielu ich jest, zaledwie garstka słabo uzbrojonych Polaków, głównie kupców i rzemieślników, a również trocha Niemców i Rusinów, chłopów z babami oraz z drobiazgiem. Szczęściem, panie mój miłościwy, chyba na wieść, iż nadciągacie z odsieczą i że jesteście już blisko, książę Lubart zwinął pośpiesznie obozowisko i nie czekając na spotkanie z polskim orężem, zniknął w borach bez śladu. Z przebogatymi łupami i z mrowiem niewolników pewnie w swoje dzikie knieje teraz powraca. Ledwie Spytek zamilkł dla wciągnięcia powietrza po meldunku wygłodzonym na jednym czy dwóch oddechach, gdy jadący odrobinę z tyłu Janusz Suchywilk raptem dziabnął piętami wierzchowca, długim susem dopadł króla Kazimierza i osłonił go własną tarczą. W tejże samej chwili rozległ się świst znany doskonale wszystkim wojom, rycerskim pachołkom i myśliwym. W tarczę aż po kraniec grotu wbiła się pierzasta strzała, która oto drgała okrutnie, jakby z wściekłości, że nie zdążyła, że ktoś śmiał jej przeszkodzić w osiągnięciu celu. 34 -ę aż po drgała - Za tamtym jałowcem! Tam zbój siedzi! — wykrzyknął Janusz Suchywilk pokazując mieczem w lewo od traktu, na gęstą kępę krzewów osadzoną między trzema dębami na niedaleczkim pagórku. — Bierzcie go! Skoczyło kilku wojów chwytać łotra. - Żywcem bierzcie onego wścieklicę! Trza wiedzieć, kimże jest?! I kto go tu nasłał?! - wołał za biegnącymi Suchywilk nadal nie opuszczając tarczy i ani na krok nie odstępując monarchy. Niedługo trwało, pacierz zaledwie, bo chyba nie więcej, kiedy Kazimierzowi miecznicy przywiedli na arkanie i cisnęli u kopyt królewskiego gniadosza człeka dzikiego, ze zmierzwioną czupryną, z wilczym krwawym wzrokiem i w wilczej skołtunionej skórze na grzbiecie. - Litwin to! Lubartowy łucznik! - meldował Janko dziesiętnik. — Dwóch ich Gedyminowy syn ostawił w zasadzce. Jednego usieklim w pogoni. Który z łotrów strzelał, nie wiemy. Obaj łuki z kołczanami pełnymi strzał mieli i obaj, umykając, porzucili je w paproci. - Za to nożami bronili się zaciekle, zwłaszcza tamten drugi, mocarny niby żmudzińskie niedźwiedzisko - uzupełnił młodziutki Pietrko z Za|viszowych Kurozwęk. — Ale że krótkim ostrzem przeciwko mieczom poradzić nie mógł, więc duszę pogańską musiał złożyć leśnym bogom w ofierze. I ja mu w tym trochę dopomogłem, panie. - Weźmiemy Litwina do Lwowa i tam przekażemy sędziom. A teraz, waszmościowie, ruszajmy, bo czas cenniejszy jest dziś od złota! — zdecydował król Kazimierz i poprawił się w siodle. — W drogę zatem! Jak najszybciej do Lwowa! 35 II 4 Straszny widok oczekiwał Kazimierza Wielkiego i polskie rycerstwo, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. Ze strażnicy na szczycie stromej zamkowej góry ostało się jeno kilka zwęglonych kikutów, domy na zboczach i domy u podnóża zostały obrócone w marną kupę popiołu i zgliszcz. — Do Lwowa, a właściwie do tego, co z dawnego Lwowa książąt halickich pozostało, czyli niemal do niczego, trudno sprowadzać osadników chcących żyć spokojnie i bezpiecznie — rozmyślał król Kazimierz na głos, smętnie przy tym kiwając głową. Aż nagle ożywił się i dorzucił: — Sądzę, że najwyższa pora zapomnieć o starej warowni i starej drewnianej osadzie uczepionej niewygodnie góry. Miasto musi powstać od nowa, nie tu, lecz nieco dalej, w szerokiej dolinie Pełtwi, gdzie wokół grodu z ratuszem i przestronnym rynkiem można wznieść wysoki mur obronny z kamienia, z bramami zawieranymi na noc i z basztami. Także i zamek na wierzchołku góry zbudować trzeba na nowo, ale nie z drewna jako tamten halicki, lecz z kamienia i z palonej cegły, odporny na ogień i na oblężenia wroga. Taki, jakie w Polsce i w całej Europie stawia się teraz. | — Słusznie powiadasz, panie nasz miłościwy — przytaknął monarsze Janusz Suchywilk. — Jednakże, aby spełnić to, o czym mówisz, mrowia ludzi potrzeba nam do roboty. A nietrudno zgadnąć, iż na ziemi zniszczonej okrutnie przez najazdy Tatarów i Litwinów, będzie o nich wcale niełatwo. — Spójrz, gromada mężczyzn, kobiet i wyrostków ocalała przed pogromem gdzieś w ukryciu, krząta się już przy 36 odbudowie własnych siedzib — uradował się monarcha. - Także niektórzy z puszczaków na pewno przeniosą się z boru do miasta. Część niezbędnych do pracy rzemieślników sprowadzimy z Mazowsza i z Małopolski. Myślę, że niejeden z rycerstwa i niejeden z pachołków, którzy przybyli tu wraz z nami, również pozostaną, by dopomóc w budowaniu nowego Lwowa. Przyznam, iż i ja tym razem ostanę tutaj dłużej, trzy miesiące, pół roku albo nawet i cały. — Nowe miasto muszą wznosić ludzie mądrzy i uczciwi. Z ludźmi nam znanymi, sprawa jest prosta - Suchywilk począł się zastanawiać. - Ba, ale jak pośród obcych wyszukiwać mężów godnych zaufania? Prawych, uczciwych, którym można powierzać rozmaite sprawy wynikłe podczas stawiania wielkiego grodu? Król Kazimierz zgodził się z nim natychmiast. — Właśnie, ludzie to przecie nie ulęgałki, ani dojrzałe jabłka czy śliwy. Pośród rozmaitych owoców bez trudu da się odróżnić zgniłki od tych nie zepsutych. Jednakże w jaki sposób rozpoznać człeka zepsutego wśród ludzi prawych i uczciwych, skoro i jedni, i drudzy na gębach są tacy samiuścy? Różnią się co najwyżej wąsem albo brodą. Janusz Suchywilk zamyllił się raz jeszcze. Ale nie na długo, bo wnet zawołał: — Mam sposób, panie nasz miłościwy! Pozwól mi jeno działać, a przekonasz się, że jest on skuteczny. Od następnego dnia doradca króla Kazimierza specjalnie wystrojony w przebogate szaty, stawał przed jedynym ocalałym z pożaru niewielkim kościółkiem Jana Chrzciciela i przybywającym tu na modły ludziom rozdawał monety z własnej szkatuły. 37 — Naści miedziaka i westchnij do Pana Boga za moją duszę, człowiecze! — powiadał wciskając wchodzącemu monetę do garści. — Naści miedziaka! I ty weź miedziaka! Także i ty nie pogardź uczciwym miedziakiem! Proszę, również i ty! Niejeden z obdarowanych spoglądał w dłoń, chuchał na szczęście, a widząc to, co widział, przecierał zdumiony powieki i zmykał zaraz gdzie pieprz rośnie, ażeby Suchy-wilk przypadkiem się nie rozmyślił. Jednakże od czasu do czasu któryś z obdarowanych powracał do Kazimierzowego prawnika. Wtenczas odbywała się pomiędzy nimi taka oto rozmowa: — A ty tu po co? Dostałeś miedziaka z hojnej ręki, więc ciesz się i zmiataj do domu. — Kiedy nie mogę, wielki panie. Nie godzi się. — A to niby dlaczego? - Janusz Suchy wilk udawał zdziwienie. — A dlatego, że wielki pan się omylił. — Ejże, nie otrzymałeś miedziaka? — Nie. Dostałem nie miedziaka, lecz caluchnego dukata. Złotą monetę wielokroć cenniejszą od monety wybitej ze zwyczajnej miedzi. OmyłWę należy naprawić. Złotą monetę chciałbym przeto zwrócić, aby wielkiemu panu w sakiewce wszystko zgadzało się jak najakuratniej. — Jedno już mi się zgadza: wiem, iżeś jest człowiekiem prawym i uczciwym - radował się Suchywilk. - Dukata, bardzo proszę, zatrzymaj jako początek zapłaty za niełatwą robotę. Od dziś będziesz bowiem zajęty przy budowie Lwowa jako jeden z pracowników najmiłościwiej nam panującego króla Kazimierza. 39 Kiedy później Janusz Suchywilk opowiadał Kazimierzowi Wielkiemu, w jaki sposób sprawdzał uczciwość wśród lwowian, monarcha długo kręcił głową z podziwu, zaś na koniec rzekł: - Wiedziałem, że znasz wyśmienicie nauki prawnicze. Wiedziałem, że jesteś odważny jako puszczański ryś albo niedźwiedź. Wiedziałem, żeś mądrzejszy od królowej sów. Wiedziałem, że jesteś bardziej doświadczony niźli starzec stuletni. Nie wiedziałem tylko jednego: że niczym jaki święty potrafisz czytać w sercach i umysłach innych. A jest to chyba zaleta stokroć cenniejsza niż wszystkie poprzednie. 1 1 T 3-JC JAK MIĘTUS Z PEŁTWIAKIEM ZA ŁBY SIĘ WE LWOWIE WODZILI ietrudno zgadnąć, iż wszystko, o czym tutaj gadamy, działo się nie wczoraj i nie przed miesiącem, ale bardzo, bardzo dawno temu, niemal u schyłku panowania króla Władysława Jagiełły oraz Sońki, czyli Zofii, jego młodziuchnej, urodziwej i rozumnej małżonki. Było to wtenczas, kiecfy monarcha mocno już posiwiał, włosów w wąsach i pod koroną z każdym tygodniem miał mniej i mniej, no i chodził coraz bardziej przygarbiony szurając nogami niczym stuletni pradziadek. Jeno w siodle i podczas polowania wciąż jeszcze spisywał się dzielnie na podobieństwo męża w sile wieku. O łowach w puszczy pamiętał bez ustanku. I o zapachu żywicznych chojarów, i o aromacie wiosennych dzwoneczków konwalii, i o wesołym brzęczeniu owadów, i o śpiewie leśnego ptactwa. 41 I jak dawniej z łowiecką drużyną wyruszał z Krakowa najchętniej na ukochaną Litwę albo w okolice Lwowa, pełne nieprzebytych borów, w których kipiało od dzikiego zwierza, od pospolitego szaraka i lisa poczynając, aż po niedźwiedzia, tura i mocarnego żubra. Wtedy to we Lwowie na dworze tamtejszego wojewody, wielmożnego pana Jana Mężyka służył Macko Miętus, młody lwowski kowal, syn starego lwowskiego kowala. Młodzian z niemałą fantazją i nadzwyczajną odwagą, za nic mający czarty, leśne wiedźmy i złe duszyska polatujące przy księżycowej poświacie nad moczarowymi łąkami, rozciągniętymi od skraju puszczy prawie po Halicką Bramę. Wojewodziński kowal, jako nakazywał dworski obyczaj, a potwierdzało dobre matczyne wychowanie, co niedziela śpieszył do królewskiej katedry, wybudowanej niedawno przez Kazimierza Wielkiego, w której zawsze po mszy i po wysłuchaniu kazania zapalał woskową świecę przed głównym ołtarzem. Następnie szedł wp