13460
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13460 |
Rozszerzenie: |
13460 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13460 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13460 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13460 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Sejdżio i jej bobry
Owl Grey
TŁUMACZYŁ WIKTOR GROSZ ?
fam Ksicgarnia-Warmwa:?f
*" AdVen7bVSTnlc^ AUTORA
• stron? «/?*>«« proJoHto^t
Redakcja filologie*™* JERZEGO HERBSTA
Redaktor D2ENNET POŁTORZVCKA
Kedaktor ^???^?? MIECZVSŁAW KUEWSK!
G-*^
t'9ra
pbinS^'^laND
*
biteratury Dziecie.ce} vffvdawriictwo Llter ,, Państwowe Wydaw arma"
" 1?57 - Wydanie I
¦Warszawa 1»*'
*
k druk ?.? + 20 Wkładek
P^dUs?danfab 3?0.?.56. ??L*>u 1957 WarszaWa. Oddano do składa ulioń zono ^piernikowej, War ^ ¦„ im Rewolucji
Dzieciom na całym świecie i tym wszystkim, którzy kochają Leśne Odludzia. ,.
I???-:-'.
fo$
PRZEDMOWA
Wszystkie wydarzenia, o których piszę w tej książeczce, są prawdziwe, chociaż następowały czasem w innym porządku. To, co opisuję, widziałem sam albo słyszałem osobiście od ludzi, o których opowiadam.
Nic nie zmyśliłem ani nie dodałem, oprócz paru drobiazgów dotyczących wycieczki dwojga dzieci do miasta. Ale to było przed dwudziestu pięciu laty i nie pamiętam zbyt dokładnie całego wydarzenia.
Rysunki wykonałem jedynie dla wyjaśnienia czytelnikowi pewnych rzeczy i szczegółów i wcale nie pragną one uchodzić za artystyczne. Dwa razy wydarzyło mi się przy tym odbiec od rzeczywistości w zdradziecką dla mnie dziedzinę poezji. Pierwszy raz — kiedy wyrysowałem głowę łosia stojącego na straży rozdziału drugiego. Chociaż rozdział ten obejmuje wydarzenia z maja, opatrzyłem zwierzę dojrzałymi, pięknymi rogami, które w rzeczywistości pozyska dopiero w parę miesięcy później; zdaje mi się, że w tej postaci wygląda przyjemniej dla oka, bez rogów bowiem przypomina muła. Wolę też wyznać od razu, że sowa, narysowana na początku rozdziału czwartego, nie jest właściwie puszczykiem. Ponieważ ten ostatni jest bardzo pospolity i niczym — ???? głosem — się nie wyróżnia, zastąpiłem go przedstawicielką typu znanego u nas pod nazwą Wielkiej Rogatej Sowy. hepiej przyznać się zawczasu do tych niewielkich nadużyć.
Wszystkie opisy charakteru zwierząt są prawdziwe i oparte na wieloletnich obserwacjach postępowania rozmaitych zwie-
7
• bie warunkach. , ?? ? naturalnych dla sie 0 od-
rząt, Pr-b,^at ^edstawicieli --? ^ nie P--Wskutek t«0O °??? V * dę ? mtody «« rzeciwnie -
Znaczają si, db^ J.^. „ ś at fantaz, L
nosi si, po P««*Łmoicł i wraZf'.^ydia małych dzie-zdobywa ^^ odrzucać Jako_ba,ec*t dl ^ doro. dzie w P<0S,„ napisanie ^azkidla ci. Celem ^'7przeczytać be, „ujm« ¦ dtDfl bo-
fli również tnog ^ P dobne; *e ??i???? ? ?,???^,
jest nader P;ft^ePrami tej fc^H d0Zr^nP0 ich kolonia,
be*- ^^Tdzinny™, ^fZlZajako nietykalna w swoim sta^u zostata ogtoszon J ^
jafc cała * <^le ????I??i?«? ja. na park^ ^^ ??*
dla ?^???? r-¦ sią obecme - P° znajdowała
Żółtych Brzóz znaj* j gaTnyw stanie J 3 ^ _
cała okolica --«^ nad nią .^a?^??? P ^ .^ ?i» urtedy, 9?? ^T* ceniona jeszcze za a ^0.
SU rzeki ^tat02"rzypadkiem znala*by ???
^ ?2?::?'i? ^oPpo ^r^J^dobW* redach, po^a W dzxeu dzisiejszy
*l°^ j lSre Płynie- , vrzybyli „ te okolice,
rza, przez które P ? którzy ??????^ d2ie.
Wielkie P;or0> ^ukochanym P'^aC^Xpki astawiłem
P°d ^"S ^ie juf od dawna. ^^fZ^m. *»" ciństwa. ?«^ bardzo ^rowymb ™ muzeum szkol-
mojej wizyty *«*» em ?i, P««** * ^g dawno już charakter, ze osmte* (ojcxec ich rown lat>
jako ojca Se3dzio ^ nie widziałem^ rf pQ_
Uarł). Sejdz» ? S**P dziewczynka ?^ ^^
dla mnie -fe P°:0chłopcem, J**™ J^^ta icb a-an--?2?????\ Tm Łasto, do którego zaprou, WitS «^ * rl°ekt JodSrteąj było mu daleko, dXiom wydało. Jakkolwiek do g
?
skorzystałem z przywileju wszystkich gawędziarzy — nie tylko naszych indiańskich — i opisałem je tak, jak przedstawiło się dzieciom, nazywając je po prostu i z szacunkiem Miastem.
Mam nadzieją, że poza dostarczeniem jednej lub dwóch godzin rozrywki ta prosta opowieść o dwojgu dzieciach indiańskich i o ich ukochanych czworonożnych przyjaciołach zdoła obudzić w żywych i bardziej badawczych młodych umysłach zrozumienie radości i smutków, codziennej pracy i zabaw cichego Leśnego Ludu, zdolnego do tych samych przeżyć, co wszyscy inni ludzie. Autor liczy nawet — narażając się przy tym na posądzenie o zarozumialstwo — że zdoła w umysłach starszych czytelników wywołać większe współczucie i sympatię dla ludzi od nich słabszych i mniej obdarzonych przez łos.
Przede wszystkim jednak pragnąłby autor zabrać ze sobą jako swych towarzyszy w tę krótką, w wyobraźni odbywaną podróż na Północ całą gromadkę małych, szczęśliwych mieszkańców Zaczarowanej Doliny Złotych Snów, którą nazywamy — Dzieciństwem.
W A — SHA — QUON — ASIN (GREY OWL) SZARA SOWA
OSADA BOBRÓW (BEAVER LODGE), AJAWAAN LAKĘ.
PRINCE ALBERT NATIONAL PARK, SASKATCHEWAN, KANADA
25 listopada 1934
ROZDZIAŁ I
?I'?
KRAINA WIATRU PÓŁNOCNO-ZACHODNIEGO
/ i "^jlJ1
f
Daleko, daleko, za miastami i wioskami, które tak dobrze znacie, za małymi osadami Kanady północnej rozciąga się dziki, prawie nieznany kraj. Gdybyście kiedy sami zechcieli go obejrzeć, musielibyście udać się w daleką podróż za góry, gdzie nie ma kolei, dróg, domów, nie ma nawet ścieżek. Pod koniec musielibyście jeszcze kawał drogi przebyć z przewodnikiem Indianinem w małej łódeczce, zwanej kanu. Droga wasza prowadziłaby przez wielkie lasy, jeziora i rzeki, nad którymi przechadzają się wolne łosie, jelenie, niedźwiedzie i wilki, a czasem z północy przybiegnie stado podobnych do jeleni karibu, tak liczne, że nikt go przerachować nie zdoła.
Tam właśnie, na Dalekiej Północy, poznać można część Ameryki Północnej, która wygląda tak samo, jak wyglądał cały ląd amerykański, zanim odkrył go biały człowiek. Kraj to bardzo piękny i miejmy nadzieję, że długo jeszcze piękny pozostanie. Oprócz niewielu myśliwców i handlarzy futerek, nie znajdziecie tam do dziś dnia białych ludzi.
Jedyne istoty ludzkie, mieszkające tam stale, to rozproszone plemiona indiańskie ze szczepu Odżibwejów. Indianie ci uważają ten kraj za swoją ojezyznę i nazywają go Krajem Kii-wejdinu, to znaczy Wiatru Północno-Zachodniego. Odżib-wejowie mieszkają tutaj już od tak dawna, że nikt, nawet ża-
li
W maleńkich tych osadach Indianie mieszkają nad jakimś uroczym brzegiem jeziora
dający jego sile. Z pracy tej są dzieci indiańskie bardzo zadowolone i wykonują ją z takim" samym skupieniem i powagą jak rodzice.
Gdy dzieci indiańskie spędzają lato niedaleko osiedli handlarzy futer lub w rezerwatach dla Indian, korzystają z okazji i uczęszczają do szkół, gdzie nieraz uczą się bardzo dobrze: wiele spośród nich zostało już prawnikami, lekarzami, pisarzami lub artystami. Natomiast te dzieci, które mieszkają przez cały rok w kraju dzikim, otrzymują wykształcenie innego rodzaju. Szkołą ich jest puszcza, w której uczą się przedmiotów najniezbędniejszych dla leśnego trybu życia. Naturalnie geografia, historia, arytmetyka lub angielski nie na wiele im się zdadzą w lesie, poznają natomiast żywą przyrodę, życie drzew i roślin, obyczaje zwierząt, sposoby ich śledzenia, różne metody łowienia ryb w ciągu całego roku, przede wszystkim zaś — uczą się rozpalać ognisko bez względu na pogodę, deszcz lub śnieg. Dzieci indiańskie poznają głosy rozmaitych zwierząt i ptaków i niektóre z nich potrafią doskonale naśladować. Uczą się obserwować prądy w rzekach i w jeziorach, co jest im potrzebne do umiejętnego obchodzenia się z kanu, uczą się jeździć na rakietach śnieżnych, strzelać, rąbać drzewo i powozić psim zaprzęgiem. Poza tym każde dziecko indiańskie uczy się naturalnie prac codziennych, jak na przykład szycia obuwia zwanego mokasynami, wyprawiania skór zwierzęcych, wyszukiwania drzewa na opał w takich miejscach, w których na pozór nie ma go wcale, wreszcie gotowania. Busoli nie znają, ale mimo to zawsze zdołają trafić do celu, kierując się w puszczy słońcem, gwiazdami, księżycem, wyglądem drzew, ukształtowaniem pagórków, ruchem zwierząt i wielu innymi znakami, które są zbyt liczne, abym mógł je tu wszystkie wymienić. W końcu stają się tak samodzielnymi i nabywają takiej znajomości puszczy, że wędrują po niej samotnie, odbywając długie wyprawy, i śmiało stawiają czoła różnym niebezpieczeństwom, jak to na przykład uczynili chłopiec i dziewczynka, o których opowiadam w tej książce.
13
• • *t ciężkie i wymaga wiele pracy, w wiośnie Indianina je t ci^e ? ^ na kach indiańskich m kt**LL*:» ści) ubrama lub dawanie, gdyż szybko zab™bydzielą ;ią z drugimi swo3ą zdo-bu nad głową: edni chątnie dzieią ? chociat tak f/czi alf na próżniaków ^™^X ^ czasu Jiele jest ciekle roboty »toto.m JJ^ pQ ^ d 3 na swoje proste ^e/?* ^ i w biasku migocących gwiazd pracy, zasiadają wokoto og**ai W 0 wyprawach pchają opowiadań f ?^?? Jiańskich mieszkających łowieckich, o innych «^^? dawnych czasów ???-daleko w puszczy, o ^?^????? w puszczy. Najdziw-cześciej zaś o niezwykłych przygoa którzy, zwiedzili Ssze są jednak J«^p^^ p-^hod^ do p«»-Taiemniczy kraj na dalekim Połudn^' h jezdzą tam po żelaz-Tzy ?? ludzie. Wielkie ^zYbSzego wiatru (tak opisują P«-? ścieżce z szybkością na ^bsZ^° kanu - w których Sg kolei żelaznej), a ^' ^2^ równie szybko P« łatwo odgadnąć paro**L ~ p^eet bardz0 mato, wszędzie wodzie. Nie ma tam ^^nycb domów, między którymi stoją szeregi wielkich, ???i????^ . ^ wiado_ tłumy ludzi przebiegają w wielkim ^ ówią> w kraju tym
^^.^??»*»¦* ani spa6 p°n
człowiek, kt&ry me ???i??^?. ^.^ dziecl n-
dachem. To ostatnie ™J™gg wądrowiec, czy t*L na Indiańskie, ponieważ w 1 sie kazd? ^ zaWSZe otrzy*na ?i?? czy też na chatą białycn n .g dziecl ^Płatnie posiłek i schroru^Ato trze^ ^^ ^ indŁńskie równie ^eg7tdeZżąd:Ją sie. tak bardzo. 0 życiu w puszczy, dlateg ,. daiekiCh miastach, Podobnie jak ludzie, którzyP^. iątkom 0 naopowiadają ??????? ???i??????? . ^ gam
jach, których małe nl^.^ef op^iem wam o wielkiej,
niegdyś byłem małym Indianinem, op
tak od was odległej puszczy. paroiętać, ż* tajemnicza,
mroczna puszce,
14
i zwierzęta, poprzerzynana jest licznymi rzekami. Dla Indian mają one takie znaczenie jak dla was szosy: po szlakach wodnych wędrują szybkie i zwrotne kanu. Korzystają zresztą z rzek i zwierzęta, jak na przykład bobry, wydry, szopy lub piżmoszczury. W puszczy krzyżują się tysiączne ścieżki, a chociaż żadne z was pewnie nie zdołałoby ich odnaleźć, jednak zwierzęta leśne stale po nich przebiegają. Trzeba wam wiedzieć, że wszystkie te stworzenia znajdują się bezustannie w ruchu i podobnie jak ludzie z tamtych okolic zawsze są zajęte. Wciąż muszą szukać żywności, karmić swoje małe i opiekować się nimi. Jedne z tych zwierząt żyją samotnie, nie mając stałego domku, inne trzymają się razem, budują obszerne nory w ziemi i łączą je nawet między sobą tunelami. Najmądrzejszy spośród nich, bóbr, buduje ciepłe domki, wznosi tamy, gromadzi wielkie zapasy żywności na zimę i pracuje zupełnie jak człowiek, gadając nawet po swojemu w chwilach wolnych od pracy. W każdym razie wszystkie zwierzęta są ogromnie zajęte, zawsze mają coś do roboty.
Bobry są tak mądre i pracowite, że nawet Indianie, którzy muszą je od czasu do czasu zabijać, aby zarobić na życie, szanują przemyślne zwierzątka i uważają je prawie za ludzi innego szczepu, mało tylko różniących się od nich samych. Niektórzy Indianie rozumieją nawet pewne „zdania" wypowiadane przez bobry w ich dziwnym języku, tak bardzo chwilami przypominają one głos ludzki. Indianie wiedzą dobrze, że każde zwierzę, nawet najmniejsze stworzenie, jest po to, aby żyło w puszczy, toteż nigdy ich nie niepokoją bez wyraźnej potrzeby. Dzieląc z nimi trudy życia w kniei, nazywają Indianie zwierzęta Małymi Braćmi. Często też wychowują je i oswajają i nieraz w obozie indiańskim zobaczyć można niedźwiadka, małego bobra, wydrę, łosiątko lub jelonka. Stworzenia te zażywają pełnej swobody, łażą po wszystkich kątach i nie uciekają, gdyż czują, że są u siebie w domu, między swoimi, a ruch panujący w obozowisku zdaje się je nawet cieszyć. Z czasem, gdy dorosną, wrócą do puszczy, ale osiedle
15
nie pozostanie na długo bez wychowańców — Indianie wnet znajdą jakieś zwierzątko, którym się zaopiekują.
A teraz, skoro już wiecie, jak ten kraj wygląda i jak żyją Indianie, kiedyście już usłyszeli parę szczegółów z życia niektórych zwierząt, opowiem wam historię o Małym Leśnym Ludku, historię prawdziwą, która zaczyna się nad jedną z owych wielkich dróg wodnych w lesie, gdzie mieszkała szczęśliwa rodzina Bobrzego Ludu.
Opowiem wam o Indianinie-myśliwym, o jego synku i córeczce i o dwóch małych boberkach, ich przyjaciołach. Dowiecie się o ich przygodach w wielkiej puszczy północnej i w mieście, o wielkich niebezpieczeństwach, na które byli narażeni, dowiecie się, jak dobrymi towarzyszami były małe zwierzątka, jak jeden boberek się zgubił, a potem znów się znalazł, jak wszyscy się cieszyli i co z tego wszystkiego wynikło.
Ale postarajcie się teraz zapomnieć zupełnie o samochodach, o radiu, o kinie i o tych wszystkich rzeczach, bez których — jak wam się wydaje — nie moglibyście się obejść, a w zamian pomyślcie o zaprzęgach psów, o kanu, o namiotach i rakietach śnieżnych. Gdy o tym wszystkim zaczniecie myśleć, powędrujemy razem do odległej, pięknej krainy pełnej czarów.
Zobaczycie wielkie rzeki, jeziora, szumiące bory, dziwne zwierzątka, które pracują, rozmawiają i mieszkają w małych, przez nie same zbudowanych miasteczkach, wysokie drzewa, które będą się wam przyjaźnie kłaniały, i strumyki, wiecznie o czymś śpiewające miękkim, ślicznym głosem.
Zasiądziemy obok płonącego ogniska obozowego w zadymionym, brunatnym indiańskim wigwamie, Usłyszycie opowieść z dawno minionej przeszłości.
1 Ą
f
GITCZI MIGWON — WIELKIE PIÓRO
Wczesnym rankiem w górnym biegu Rzeki Żółtych Brzóz zjawiło się kanu z kory brzozowej. Wiosłował samotny Indianin. Działo się to wtedy, gdy zimnych i przezroczystych wód tej rzeki nie widział jeszcze ani jeden biały. Wysoki, zgrabny wioślarz miał bystre, ciemne oczy; na barki opadały mu dwa warkocze długich, czarnych włosów. Noisił ubranie ze skóry jeleniej, przybranej frędzlami i opalonej nad ogniem na ciemny brąz; w ogóle przypominał bardzo Indian, których znacie dobrze z obrazków lub opisów w książkach podróżniczych.
Kanu było pomalowane sokiem olszynowym na jasnożółty kolor, żywo przypominający kolor pni żółtych brzóz, porastających gęsto okoliczne pagórki. Burty wylepiono żywicą jodłową, uszczelniającą łódź przed wodą. Na przodzie wymalowano wielkie ptasie oko, w tyle powiewał na wietrze lisi ogon. Indianin pragnął mieć wrażenie, że łódź żyje, że ma oczy i ogon tak jak każde inne stworzenie — chciał, żeby była dalekowzroczna jak ptak i szybka i zwinna jak lis. Na dnie kanu leżał starannie złożony namiot, niewielki worek z żywnością, toporek, imbryk i długa, staromodna strzelba.
Ze szczytów pagórków dobiegał nieustanny cichy szept liści brzozowych, którymi igrał wiaterek. Indianie nazwali nawet dlatego całą tę okolicę Wzgórzami Szepczących Liści. Nad samą
ROZDZIAŁ II
2 Sejdżlo i jej bobry
27
rzeką stały wysmukłe sosny, których olbrzymie', czarne konary unosiły się wysoko nad wodą, na brzegu wśród trawy i pączkujących liści wierzby myszkowały w poszukiwaniu żywności raszki, kosy i zięby. W powietrzu unosił się gęsty słodki zapach szałwii i dzikiej róży. Tu i ówdzie, przelatując z jednego kwiatka na drugi, wystrzelił w górę szkarłatny koliber, przypominający drogocenny kamień. Był maj, zwany przez Indian Miesiącem Kwiatów. ,
Gitczi Migwon, czyli Wielkie Pióro — takie bowiem imię nosił Indianin — należał do szczepu Odżibwejów. Od wielu już dni wiosłował w górę, przeciwko silnemu prądowi Rzeki Żółtych Brzóz; rodzinna wioska pozostała daleko za nim. Dzień po dniu posuwał się uparcie naprzód, mknąc czasem szybko po gładkiej wodzie — jak na przykład w tej chwili — czasem znów płynąc wolno na pych, gdy rzeka spotykała go miejscami wartkiego prądu, tak zwanymi bystrzami. Przepychał swą wątłą łódeczkę przez ryczące, spienione kaskady, przemykając między groźnymi, zębatymi skałami ze zwinnością i zręcznością, którą posiadają tylko bardzo nieliczni spośród białych i wcale nie wszyscy Indianie. Tego ranka drogę zagrodził mu wodospad. Wyższy od najwyższej sosny w okolicy, wyglądał dziko i pięknie; w rozpryskującej się u jego stóp wodzie słońce roztaczało tęczę. Wielkie Pióro wylądował poza zasięgiem gniewnego, głodnego wiru, który nadaremnie usiłował wciągnąć małą łódeczkę pod grzmiące kaskady wody. Indianin wyciągnął kanu z wody, załadował je dnem do góry na plecy i przeniósł za wodospad, krocząc po ścieżce, która już od wieków służyła do tego celu i biegła pod konarami ogromnych drzew, dających pełny, głęboki cień. Po krótkim czasie wrócił po resztę rzeczy, przeniósł je również, załadował do kanu i ruszył w dalszą podróż po spokojnej już powyżej wodospadu wodzie.
W pewnej chwili, minąwszy jeden z zakrętów rzeki, rozejrzał się szybko dokoła. Dostrzegł wiele rzeczy, które zauważyć mógł tylko dobry myśliwiec, jak na przykład skierowane w jego stronę uszy, porośnięte futerkiem, podczas gdy reszta
18
stworzenia pozostawała w ukryciu, lub świecące spośród cienia jakieś pałające ślepia. Widział też, jak srebrzysty ryś znikł w gąszczu niczym szare widmo, jak uciekały w pośpiechu jelenie kierując się w stronę lasu. Zwierzęta biegły dysząc ostro, powietrze ze świstem wyrywało się z ich nozdrzy; skacząc tak przypominały czerwone koniki na biegunach, a ich ogony migotały między drzewami jak białawe chorągiewki. Indianin trafił nawet na wielkiego jak koń łosia, który stał po brzuch w wodzie i z zanurzoną głową szukał na dnie rzeki korzeni wodnej lilii. Wielkie Pióro wstrzymał kanu, aby mu się przyjrzeć. Wielki zwierz, chcąc zaczerpnąć powietrza, wynurzył głowę spod wody, spojrzał ze zdumieniem na przybysza, którego, zajęty swymi sprawami, nie zauważył, po czym z głośnym pluskiem wyskoczył na brzeg, prychając głośno i otrząsając wodę z sierści. Po chwili znikł w lesie, ale długo jeszcze słyszał Indianin ciężki tętent jego racic i trzask łamanych gałęzi i drzewek. Po minucie lub dwóch wszystko ucichło.
Ale chociaż towarzystwa nie brakło, Wielkie Pióro czuł się osamotniony. W wiosce, tera<z tak już odległej, zostawił dwoje dzieci — chłopca i dziewczynkę. Małe nie miały matki. Wprawdzie inne Indianki były dla nich bardzo dobre, ale matki brakowało dzieciom stale i Wielkie Pióro domyślał się, że tak samo jak on odczuwają samotność. Dzieci żyły z ojcem w wielkiej przyjaźni; Wielkie Pióro zabierał je zawsze ze sobą, nie chcąc się z nimi rozstawać. Tym razem udał się w podróż samotnie, bo spodziewał się, że będzie niebezpieczna, gdyż miał do załatwienia stare porachunki z kilkoma kłusownikami. Wielkie Pióro wybudował dla swojej małej rodziny letni domek z bali drewnianych i właśnie spoczywali tam po trudach zimowych łowów, gdy pewien przyjazny Indianin z plemienia Kri przybył z wieścią, że jakaś zgraja obcych półkrwi Indian z południowych, zagospodarowanych obszarów wtargnęła na cudze tereny łowieckie i przystąpiła do masowego trzebienia bobrów. Prawdziwi leśni Indianie nie polują na cudzych terenach, uważając takie postępowanie za kradzież, ale ta banda mieszańców wychowanych w mieście za-
2*
19
pomniała o starych zasadach lub zlekceważyła je; w ten sposób mogła wyniszczyć każdy teren łowiecki, do którego by dotarła. A jeżeli zabraknie futerek, za które można kupować żywność w placówce handlowej, rodzina Wielkiego Pióra skazana będzie na głód. Wyruszył więc Wielkie Pióro na swoje zimowe tereny łowieckie, aby ich bronić przed intruzami. Jak dotąd nie spotkał nikogo, nie znalazł też żadnych śladów. Ponieważ zaś futro zwierząt futerkowych jest o tej ciepłej porze roku najgorsze i najmniej za nie płacą, przeto Wielkie Pióro pomyślał, że widocznie złodzieje zrezygnowali ze swoich planów, i postanowił zaraz nazajutrz ruszyć w drogę powrotną.
Tak sobie przyjemnie rozmyślał, przepływając tuż obok brzegu i wypatrując pilnie, czy niegodziwi kłusownicy nie pozostawili jakichś śladów po sobie. Wtem poczuł w powietrzu silny zapach — jakieś zwierzę lub człowiek przechodząc w pobliżu musiało zdeptać liść miętowy. Zaalarmowany tym Wielkie Pióro spojrzał prędko na brzeg, gdy nagle do wody, tuż przed dziobem łodzi, skoczyło ciemne, niewielkie, mocno zbudowane zwierzątko, które znikło mu natychmiast z oczu, pogrążając się w głębinach. Wkrótce potem, już w pewnej odległości, wynurzył się ciemny łepek i brunatne futerko grzbie-.tu. Stworzenie opłynęło z daleka kanu starając się znaleźć w takim miejscu, aby wiatr( wiał od Indianina do niego. Po-czuwszy zapach człowieka, zapach, którego całe leśne plemię tak bardzo się obawia, zwierzę dało nura, przeraźliwie waląc płaskim ogonem o powierzchnię wody i tym razem znikając
już na dobre.
Wielkie Pióro strzepnął z rękawa skórzanej bluzy parę kropel wody i uśmiechnął się. Właśnie takiego widoku sobie życzył. Zwierzęciem, które znikło w rzece, był bóbr. Zanim jeszcze zamarło echo jego ostrzegawczego klaśnięcia ogonem o wodę, rozległ się drugi sygnał, przypominający wystrzał.
Bobrów była para.
Indianin uśmiechnął się ponownie: nabrał pewności, że na tych terenach nikt nie polował. Oba bobry bardzo łatwo było pochwycić, a jeżeli nawet ta para, która okazała wielką nie-
20
?
4 ???? ??'..-taiv.. A s(u/&{-ć&ątbj> Lyłx
-?-
?&?-
V.
•?*
V
??
40^?
.:<
?$??*»<
?i
ffik
Nagle ujrzał srebrzystego rysia
ostrożność i dopuściła go tak blisko, nie została upolowana, to pewnie i pozostałe są zupełnie bezpieczne. Pragnąc się o tym upewnić, postanowił na wszelki wypadek odwiedzić kolonię, w której mieszkały inne bobry. Domki bobrów łatwo odszukać, gdyż zwierzątka te, wałęsając się po okolicy, obgryzają młode pędy wierzbowe i topolowe, a po obgryzieniu smacznej kory pozostawiają rua ziemi* gołe, białe patyki, wystarczy więc podążyć od patyka do patyka, aby w końcu dotrzeć do osady bobrowej. Toteż Indianin bardzo szybko przybył do miejsca, w którym do rzeki wpadał mniejszy strumień, i u jego ujścia znalazł to, czego szukał — białe, suche patyki, pozostałe po ucztach.
Niewątpliwie domek musiał być gdzieś w górze strumienia, w którymś z zacisznych kącików, tak ulubionych przez bobry.
Bobry posilały się kiedyś na samym skraju ślicznej polanki, przy której stało kilka ogromnych sosen. Drzewa te wyglądały tak, jak gdyby wyszły z lasu i nie mogły do niego powrócić. Wielkie Pióro rozpalił nieduże ognisko i zasiadł do obiadu. Indianie podczas swoich wypraw bardzo chętnie piją herbatę, toteż Wielkie Pióro zawiesił na giętkim drążku nad ogniem imbryk, a równocześnie ponadziewał kawałki mięsa jeleniego na ostre, widełkowate patyki i umieścił je nad rozżarzonymi głowniami, podkładając pod mięso placek indiański, zastępujący chleb, aby cenny i smaczny tłuszcz z jeleni-ny nie marnował się. Po jedzeniu zapalił fajkę i posiedział przez chwilę w skupieniu, słuchając melodii wiecznie szumiących wierzchołków sosen — wsłuchiwał się w nią uważnie, puszczając kłęby dymu, układającego się w powietrzu w fantastyczne sploty. Była to jego muzyka i były to jego obrazy — innych nie znał, ale cieszył się nimi pewnie nie mniej, niż wy cieszycie się kinematografem lub dobrą audycją radiową.
Po krótkim odpoczynku wyciągnął kanu na brzeg, wyładował z niego skromny dobytek i przykrył rzeczy wywróconą do góry dnem łodzią. Potem zabrał swą długą strzelbę i ruszył brzegiem strumienia w górę, kierując się ku zatoczce
21
bobrów. Wiedział dobrze, że musi się ona tam znajdować. W miękkich mokasynach stąpał bez szelestu, nie pozostawiając żadnych śladów. Spokojny, senny las rozbrzmiewał tylko ostrym krzykiem wiewiórek i poświstywaniem ptaszków, przelatujących z drzewa na drzewo. Wielkie Pióro był bardzo rad temu towarzystwu i podążał dalej bez pośpiechu, gdy nagle przystanął nasłuchując. Czujne jego ucho pochwyciło dziwny, nieoczekiwany odgłos, który wzmagał się z każdą sekundą, aż wreszcie urósł prawie do ryku. Po chwili Wielkie Pióro ujrzał, że łożyskiem strumienia pędzi ku niemu ogromna masa żółtej, brudnej, niosącej ze sobą mnóstwo gałęzi i błota wody, która wypełniła strumień po same brzegi i podążała dalej rwącym potokiem.
Coś strasznego musiało się stać w zatoce bobrów. Przyczyna mogła być tylko jedna: ktoś — człowiek lub zwierzę — przerwał tamę wzniesioną przez bobry. Ten gwałtowny przybór unosił całą tak troskliwie przez bobry zebraną wodę. Pozbawione jej zwierzątka staną się bezradne.
Wielkie Pióro popędził przez las, torując sobie drogę w puszczy, która przed chwilą jeszcze wydawała się tak miła i przyjemna, a teraz nabrała mrocznego i groźnego wyglądu. Trzymając strzelbę w pogotowiu śpieszył z całych sił, biegnąc na ratunek swojej kolonii bobrów, którą pragnął ocalić przed zniszczeniem. Przeskakiwał przez wielkie pnie zwalonych drzew, łamał zagradzające mu drogę gałęzie, wyprzedzał w biegu' wiewiórki i ptaki, mknął przez puszczę jak jeleń pragnąc, aby nie przybyć za późno. Wiedział dobrze, co się stało.
Negik, wydra, śmiertelny wróg całego bobrzego plemienia, wkroczyła na ścieżkę wojenną. Pozbawione wody, w której się kryją, bobry już tam pewnie walczą w obronie swego życia.
ROZDZIAŁ III
1
SIEDZIBA PLEMIENIA BOBRÓW
Gdybyśmy zamiast przyglądać się obiadowi Wielkiego Pióra podążyli w górę małego strumyka, przybylibyśmy do jeziorka bobrów jeszcze przedtem, zanim wydra zniszczyła tamę. Moglibyśmy się dobrze przyjrzeć budowie osiedla. Po dość długim spacerze znaleźlibyśmy się nagle nad brzegiem małego, głębokiego jeziorka. Na środku tego jeziorka zauważylibyśmy grubą, wysoką ścianę z gałęzi i pni, zagradzającą łożysko strumienia, który z tego miejsca wypływał. Wszystko to było mocno związane, szczeliny zapchane mchem, a całość zalepiona mułem. Na samym wierzchu ułożone zostały ciężkie kamienie, mające na celu wzmocnienie trwałości całej budowli. Ściana mierzy około stu stóp (trzydzieści metrów) długości, a ponad cztery stopy wysokości. Woda spływa z góry przez wąskie korytko, wykonane z gałęzi i mułu; stanowi ono jedyne ujście strumienia, którego odpływ dzięki temu urządzeniu łatwo można regulować. Całość jest wykonana tak dokładnie, że wygląda zupełnie jak dzieło większej gromady ludzkiej. A tymczasem zbudowały to zwierzątka.
Gdy się spoglądało na tę ścianę, będącą w gruncie rzeczy
/-
s
23
tamą, odnosiło się wrażenie, że utrzymuje ona jeziorko na miejscu. Takie też w istocie było jej zadanie. Bez tej tamy jeziorko nie istniałoby, po prostu strumień płynąłby spokojnie swoim korytem.
Nad jeziorkiem świeciło słońce. Panował tutaj, wśród Wzgórz Szepczących Liści, tak wielki spokój i cisza, że kilka^ dzikich kaczek, pływających po stawku, wydawało się unosić w powietrzu. Jasne topole przybrzeżne odbijały się tak dokładnie w cichej wodzie, że nie podobna było powiedzieć, gdzie kończy się drzewo, a zaczyna jego odbicie.
Nad błękitną wodą, wśród majowych kwiatów i drzew było pięknie jak w krainie czarów. Gdyby nie kaczki, zdawać by się mogło, że w pobliżu nie ma ani jednej żywej istoty. Wystarczyło jednak wytrwać cierpliwie w ciszy i bez ruchu, aby wkrótce zauważyć na wodzie tuż przy brzegu niewielką zmarszczkę; brunatny łepek z okrągłymi uszkami widocznymi nawet z daleka wynurza się z głębiny, rozgląda się w sitowiu przybrzeżnym, nasłuchuje, obserwuje okolicę i parska cichutko. Za głową wydostaje się futerko- grzbietu i wreszcie zwierzątko — teraz dostrzegalne w całości — płynie szybko, by zniknąć wśród trzcin na przeciwległym brzegu. Smukłe trzciny, między którymi uwija się przybysz, chwieją się przez dłuższą chwilę, potem zwierzę znów ukazuje się, dźwigając pokaźny pęczek trawy. Teraz płynie w kierunku sporego czarnego kopca z ziemi, który już od dawna obserwowaliśmy z zainteresowaniem. Znalazłszy się przed owym kopcem zwierzę daje nura i znika wraz z wiązką trawy. Ledwo zwierzak zdążył zniknąć, a już ukazuje się drugi, płynący z wiązką trawy z innej strony. Niestety, ktoś spośród przyglądających się temu ciekawemu widowisku poruszył się; bez żadnego ostrzeżenia zwierzę klasnęło wielkim, płaskim ogonem o wodę i po tym, podobnym do wystrzału, dźwięku zniknęło pod powierzchnią jak poprzednie — razem ze swoim pakunkiem.
Taka sama historia wydarzyła się tego ranka Wielkiemu Pióru i w obu wypadkach przyczyna była jednakowa - bóbr przestraszył się. Trzeba bowiem dodać, że wielki, wyższy od
24
'k C * ¦ *
¦¦¦¦« ¦<§¦ 2 * ^ $
$*v ?i
* a.
v Sf Y* %
t5 'S. 'r 4
L:;•'<*>¦*»¦ .-*'
p
.-¦'¦'¦•¦? v
'*" N* ł!
"¦** ¦ *y ?*
Ui L 4j
iV'i3 5<
V* h > jśnf
* V *• t "**•**
«8 M . "^—^
.^L QV: ¦'>¦¦''
\
4)
CL Ul
Ul
4*
<L
»4.
4-
Ml
???? ¦. I
?
CS
? "?
?i
?
??
?I
?
N ??1
01
?? ?
° ??
a n ?
?? ?)
N 'K W ? ?
?
S'
u
?
?? X
?
•?
u ?
? •?
? X
?
?
43
?
każdego z nas kopiec, przed którym obaj pływacy dali nura, był domkiem bobrowym, a ciemne, gładkie łepki należały do przedstawicieli plemienia bobrów we własnej osobie. Bobry były bardzo zajęte.
Domek mierzył ponad sześć stóp wysokości i dobre dziesięć stóp średnicy. Boczne ściany, otynkowane ostatnio mułem, wzmocnione były ciężkimi szczapami drzewa. Składało się to wszystko na wrażenie mocy i bezpieczeństwa i trochę przywodziło na myśl fortecę. Bez przesady powiem, że łoś mógłby wleźć na sam szczyt budowli, a nie zniszczyłby jej swoim wielkim ciężarem. Po zboczu biegła w górę szeroka ścieżka, po której bobry przenosiły budulec. Gdybyście przed chwilą byli cierpliwsi i ostrożniejsi albo gdyby wiatr nie zdradził tajemnicy waszej obecności czujnym nozdrzom bobrów, ujrzelibyście ciekawą scenkę: ojciec bobrzej rodzinki wygrzebał na odległym brzegu sporą kupkę ziemi, przepłynął powoli i ostrożnie, nie gubiąc ani grudki, a potem wyprostował się jak człowiek, wszedł na szczyt swojego pałacu niosąc naręcze ziemi i zwolna, uważnie jął wpychać ją w otwory i szczeliny przyklepując łapkami i umacniając sporym patykiem.
A cała ta praca wykonywana była z wyraźnym wyrachowaniem. Ważny to bowiem okres dla bobrów, ów Miesiąc Kwiatów. Wewnątrz tego dziwnego domku, ukryte przed oczyma obcych, znajdowały się cztery maleńkie boberki. Zgrabne stworzonka o wełnistym futerku miały czarne, świecące ślepia, bardzo duże, płetwowate nogi tylne, malutkie, podobne do dłoni przednie łapki i zabawne,- płaskie, niewielkie, przypominające łopatkę z gumy ogonki.
Odznaczały się znakomitym apetytem, a musiały też mieć doskonałe płuca, gdyż bezustannie wrzeszczały, wydając przeciągłe, ostre krzyki, niezwykle podobne do 'krzyku niemowląt ludzkich. Jak wszystkie małe dzieci wymagały troskliwej opieki i możecie być pewni, drodzy czytelnicy, że im jej nie brakło.
Pokój mieszkalny wewnątrz domku bobrów posiada roz-
25
miary dostateczne, aby mógł się w nim wygodnie ułożyć dorosły człowiek. Czystość panuje tu wzorowa, pachnie korą wierzbową, którą wyłożona jest podłoga, i świeżą trawą odgrywającą rolę posłania. Jedyne wejście prowadzi przez krótki, skośny tunel; jeden jego otwór znajduje się w podłodze, drugi zaś mieści się niżej, na dnie jeziora. Tama jest tak zbudowana, że utrzymuje poziom wody w jeziorze na równi z podłogą mieszkania bobrów, dzięki czemu wylot tunelu jest zawsze .pełen wody i małe boberki, trzymające się jeszcze niepewnie na nogach, mogą pić nie wpadając do tunelu. Gdy zaś mimo to któryś z nich straci równowagę i wpadnie tam podczas picia — co zresztą zdarza się dość często — potrafi wydostać się bez wielkich trudności. Cały tunel wraz z dolnym wyjściem znajduje się całkowicie pod powierzchnią wody, tak że żadne zwierzę lądowe nie potrafi go nawet odszukać, o ile nie jest pierwszorzędnym nurkiem, a tą umiejętnością mało drapieżników może się poszczycić. Natomiast gdyby tama została zniszczona lub chociażby tylko przerwana, a cała zebrana w jeziorku woda spłynęła, bobry znalazłyby się w groźnym niebezpieczeństwie. Przede wszystkim takie zwierzęta jak wilki i lisy trafiłyby łatwo do ich domu, a poza tym bobry nie mogłyby się ratować nagłym nurkowaniem, jak to uczyniły przed paru minutami.
Jeżeli przyjrzycie się uważnie rysunkowi, zrozumiecie całe to urządzenie i ocenicie, jak bardzo ważna jest dla bobrów tama; będziecie też mogli pojąć, dlaczego ojciec rodziny tak wiele czasu poświęca doglądaniu tamy i zalepianiu niewielkich nawet szczelin.. Stale się też zajmuje utrzymywaniem we właściwym stanie korytka odpływowego w tamie, które można nazwać regulatorem poziomu wody w jeziorku. Oczyszcza je z gałązek i śmieci, aby woda mogła swobodnie odpływać i nie przybierała, bo to groziłoby zalaniem jego domku. W chwilach wolnych od tych zajęć zarówno on, jak i matka zaspokajają wszelkie życzenia małych. Często zmieniają im posłania, przynoszą wiązeczki małych delikatnych listków do jedzenia, czeszą pazurkami ich wełnę (tego, co małe boberki mają na cie-
26
le, nie podobna nazwać jeszcze futerkiem) i w ogóle dogadzają małym pod każdym względem. Jednocześnie wydają ciche dźwięki czułości i przemawiają do swych dzieci dziwnym językiem bobrów, który z pewnej odległości przypomina rozmowę ludzką, prowadzoną zniżonym głosem. Głośniejsze, ostrzejsze okrzyki małych, ich kwiki, piski i gadanie słychać nawet przez grube ścianki domku. Odgłosy te dobiegają bezustannie, ponieważ małe prawie zawsze są albo głodne, albo zadowolone, albo rozgniewane jakimś chwilowym zmartwieniem. Matka i ojciec nigdy nie oddalają się od domku równocześnie, jedno stale czuwa przy dzieciach. Gdy któreś z nich powraca z wyprawy do tak ważnej dla nich tamy lub też przynosi świeżą trawę na posłanie, wydaje niski okrzyk powitalny, na który natychmiast odpowiada opętańczy wrzask potomstwa, przeciągający się znacznie dłużej, niżby to było konieczne. Małe nigdy nie siedzą cicho, o ile nie śpią; stale łażą po swoim mieszkaniu, wdrapują się na kupki obgryzionych patyków, mocują się z braciszkami i siostrzyczkami i, sądząc według hałasu, jaki czynią, bawią się znakomicie. W ogóle bardzo przypominają zachowanie się każdej innej rodziny i u siebie, w przytulnym .domku czują się szczęśliwe.
Bobrzątka były już dostatecznie rozwinięte, aby mogły zacząć uczyć się pływać w górnym otworze tunelu, znajdującym się w podłodze ich izdebki. Nowej sztuki próbowały bardzo chętnie i całymi dniami ćwiczyły się w tej tak ważnej dla bobra umiejętności. Polegało to u nich na leżeniu na powierzchni wody — nawiasem dodam, że nie zawsze leżały tak jak trzeba, to jest na brzuszku — i na krążeniu po wodzie w kółko przy stałym akompaniamencie radosnych pisków. Zwierzątka były przy tym tak lekkie, a ich puszyste futerka zawierały takie mnóstwo powietrza, że małe nie mogły się wcale dostatecznie zanurzyć, by solidnie zagarnąć wodę obydwiema tylnymi łapkami równocześnie. Grzebały więc na przemian to jedną, to drugą nóżką, chybocząc się i przewracając na wodzie i wciąż wrzeszcząc wniebogłosy. Tymczasem rodzice krążyli między nimi niespokojnie, zachęcając je od czasu do czasu, a może
27
OBJAŚNIENIA PLANU BUDOWLI BOBRÓW
Al. Domek bobrowy
Wnętrze domku bobrowego. Izba mieszkalna ? Platforma, na której bobry sypiają
' ? .sce niższe, w którym bobry suszą się, przy czym woda spły-
' wa6do ujścia tunelu D D. Wejście do tunelu E Tunel prowadzący do głębokiej wody
' .ście boczne, zapasowe, używane również do wyrzucania stare-
go posłania i obgryzionych gałązek G Główne wejście do tunelu (pod wodą)
?i ???i& ' w do regulowania szybkości odpływania wody, czyli regu-
lator poziomu w jeziorze D eWo zwalone lub nadpiłowane przez bobry M Dno jeziorka
p T twa z gałązek na pokarm. Większa jej część znajduje się pod ' zwierzchnią wody, poza zasięgiem lodu
ą • żka, P° której bobry transportują ścięte drzewa i gałęzie W Strumyk płynie dawnym swoim korytem
' struroień wpada do jeziorka, z którego wypływa w punkcie K X J 'oro zostało pogłębione tuż przed tratwą żywnościową. Wydobytą z dna ziemią bobry wzmocniły tamę
miejsce dawniej stanowiące suchą ziemię, obecnie, dzięki ta-
°ie wzniesionej przez bobry, znalazło się pod wodą. Gdyby nie
^jo tamy, nie byłoby też jeziorka. Po prostu strumyk płynąłby
sobie przez las.
•v zwrócić uwagę, że woda w jezioirku jest utrzymywana do-. Należy ^ samym poziomie, jaki ma w wejściu do tunelu w iz-
?i?i Qni ? Ł
debce bobrów. _
«
M
!-< O *N .°
O UD
m
o u
Xi o
a a
też udzielając im rzeczowych wskazówek swoim niskim, mocnym głosem.
Z moich obserwacji wynika, że ta nauka pływania była dla starszych bobrów dość kłopotliwa, ale oddawały się jej z poświęceniem, ponieważ dzieci miały z tego uciechę.
Małe męczyły się jednak szybko i wyłaziły z dziury, przechodząc na miejsce do suszenia, to znaczy do zakątka izdebki, znajdującego się trochę niżej niż reszta podłogi. Dzięki temu położeniu woda ściekająca ze zwierzątek wsiąka w ziemię i nie zdąża zmoczyć posłania. Każdy z malców wyciskał starannie wodę ze wszystkich zakamarków swego ciała, do których mógł dotrzeć. Siadał przy tym na tylnych łapkach i prychał, jak to my zazwyczaj czynimy po wyjściu z kąpieli. Po chwili, gdy już wszystkie boberki wyschły (nie szło to co prawda gładko, bo wciąż któryś wpadał do wody i musiał czynność wyciskania rozpoczynać na nowo), rozlegało się głośne chóralne wołanie o obiad.
Przewidując ten wrzask i pragnąc położyć mu jak najszybciej kres, rodzice przygotowywali już uprzednio mnóstwo świeżych, zielonych listeczków i wodorostów. Odbywał się więc z kolei podział nagromadzonego zapasu i małe szczęki zabierały się ochoczo do pracy, a ostre krzyki przechodziły w ciche pomruki zadowolenia. Wkrótce i te słabe głosiki zamierały zupełnie, małe, czarne ślepki zamykały się i zwierzątka zasypiały na posłaniu z pachnącej trawy; leżały zwinięte w małe kłębki, zaciskając mocno swoje podobne do dłonii łapki na wełnistym futerku braciszku lub siostrzyczki.
Tak wygląda rozkład zajęć małych bobrów, dopóki po trzech mniej więcej tygodniach nie nadchodzi pamiętna i wielka chwila, gdy postanawiają zaryzykować podróż przez długi, ciemny tunel, wiodący ku jasności ogromnego, nieznanego świata, otaczającego je od chwili urodzenia, ale dotąd jeszcze nie widzianego. Dotychczas rodzice pilnowaDii i strzegli idh podczas snu, zmieniali się na warcie, troskliwie pielęgnowali umocnienia swego domu i tamę, od której zależało całe ich życie, wypatrywali nieprzyjaciół, zbierali żywność i trawę na po-
29
słania — w ogóle zajmowali się tysiącem czynności tak ważnych dla dorosłych bobrów w drugiej połowie maja, Miesiąca Kwiatów.
Nasi czterej młodzi bohaterowie (lub bohaterki, a może jedno i drugie) właśnie osiągnęli wprawę w nurkowaniu i nie wynurzali się już z wody jak gumowe piłki, brzuszkiem lub ogonkiem do góry. Potrafili już pływać dość długo bez wołania rodziców o pomoc. Owego dnia, gdyśmy obserwowali Wielkie Pióro jedzącego obiad, ojciec rodziny bobrów zauważył, że wody w otworze tunelu ubywa. Przez chwilę przyglądał się niespokojnie. Matka również zrozumiała niebezpieczeństwo. Woda w tunelu opadała szybko, wreszcie zabulgotała i znikła.
Ktoś musiał przerwać tamę.
Oba starsze bobry skoczyły do pustego tunelu. Nie było chwili do stracenia. Drogocenna woda, od której zależy życie ich maleństw, odpływa.
Teraz już łatwo wtargnąć do ich domku, bo dolny otwór tunelu znajduje się nad powierzchnią stawku. Może to oznaczać śmierć całej rodziny. Cztery maleństwa odczuły, że stało się coś strasznego, ale były jeszcze za młode, aby zrozumieć, o co chodzi; przerażone zbiły się w kupkę, popiskując cichutko. Tymczasem rodzice śpieszyli z całych sił przez resztki wody ku tamie.
Szybko odszukali dziurę. Była bardzo duża i znajdowała się w najgłębszym miejscu. W krótkim czasie uciekłaby przez nią cała woda z jeziorka. Bobry zabrały się do pracy jak szalone. Gorączkowo znosiły zewsząd patyki, gałązki, naręcza ziemi, muł z dna; ostrymi jak brzytwa zębami ścinały konary zwalonych drzew, przetaczały do dziury kamienie z brzegu, zapychały szczeliny trawą i tynkowały wszystko mułem. W ten sposób po pewnym czasie woda przestała odpływać. Jednakże otwór był zbyt wielki na tak małe jeziorko, a strumyczek dostarczał mu za mało wody, toteż podczas roboty woda uciekała szybciej, niż jej przybywało.
30
Gdy zaś tama była już prawie zreperowana, jeziorko okazało się puste.
Rozpacz ogarnęła bobry jeszcze w czasie pracy (nie pozwólcie sobie nigdy, moi czytelnicy, wmówić, że zwierząt nie może ogarnąć rozpacz), ale nie zaniechały jej ani na chwilę, dopóki nie uszczelniły. ostatniej szparki w tamie. Ukończywszy tę czynność, powlokły się zmordowane i markotne do swojego domku, który był zbudowany z takim trudem, a teraz tak małą przedstawiał wartość dla obrony przed wrogiem. Ale tam czekało czworo ukochanych maleństw, więc chociaż bobry są marnymi piechurami, przecież ruszyły w drogę powrotną natychmiast. To, co niegdyś przepływało się szybko i z łatwością, teraz trzeba było przebywać powoli, po śliskim, grząskim dnie w lepkim mule poprzetykanym kamieniami, wodorostami i trzciną. Wiele cennych minut upłynie, zanim dowloką się do czarnego tunelu, który teraz wydaje się tak odległy. Każde zwierzę mogłoby je w tej chwili pochwycić. Gdyby ujrzał je niedźwiedź lub wilk, byłyby zupełnie bezbronne, gdyż Bobrzy Ludek stworzony został do> pracy, a nie do walki.
Pośpieszaj więc, Wielkie Pióro, biegnij z całych sił, bardzo, a bardzo jesteś teraz potrzebny swoim Małym Braciom. Już — lada chwila — powinieneś tu być...
Dwa starsze bobry podążały z trudem na zmęczonych, krótkich, nie przystosowanych do dłuższych marszów łapkach w kierunku wystawionego na łup wroga domku i jego czterech maleńkich mieszkańców. A tymczasem w kopcu maleństwa zbiły się w kupkę, trzymając się nawzajem mocno za futerka i patrząc z przerażeniem na zwinnego, czarnego potwora o złym, płaskim łbie, wpełzającego powoli przez wejście w podłodze. Wróg kierował się prosto do nich, szczerząc zęby i sycząc jak wąż. Negik, wydra, okrutne i chytre zwierzę, umyślnie przerwała tamę, osuszyła jezioro i w ten sposób dostała się tutaj, aby zdobyć to, czego pragnęła — mięso małych boberków. Na tę chwilę czekała już od dawna. Jej gięt-
31
kie ciało zagrodziło dostęp do tunelu, wydawało się, że ratunek jest niemożliwy. Wydra podgarnęła tylne łapy szykując się do skoku.
Właśnie w tej chwili wyskoczył z krzaków i sitowia Wielkie Pióro. Koszulę miał zdartą, z wielkiego pośpiechu brakowało mu tchu, ale w garści trzymał fuzję gotową do strzału; skacząc z kamienia na kamień rzucił się w stronę domku.
i—i mm
ROZDZIAŁ IV
I
PIERWSZA PRZYGODA
Wydra skoczyła. Ale ponieważ z wielkiej żarłoczności chciała pochwycić wszystkie boberki od razu, przeto nie mierzyła w żadnego z nich, tylko w całą gromadę. Dzięki temu maleństwa, szybkie i zwinne jak kulki rtęci, rozpierzchły się na wszystkie strony i drapieżnica trafiła nosem w ścianę domku. Wydra dała tego susa z rozmachem, nic więc dziwnego, że i cios był silny; toteż na chwilę została oszołomiona. Wykorzystały to małe, rzucając się w wolny już teraz tunel. Wydra była rozwścieczona niepowodzeniem pierwszego ataku, ale wiedziała, że na zewnątrz będzie mogła wyłowić bobrzaki jednego po drugim.
Szykowała się więc do pościgu, gdy nagle wejście do tunelu znów pociemniało. Innego ostrzeżenia nie zdążyła otrzymać, bo w następnej chwili walczyła już o własne życie z dwoma wielkimi bobrami. Przybyły w samą porę. Zwierzątka, zawsze tak łagodne i wesołe, teraz walczyły na śmierć i życie w obronie swego potomstwa.
Wydra była szybsza i dziksza od nich. Gdy pochwyciła wroga zębami, zaciskała szczęki jak kleszcze, ale stare bobry mają twardą skórę i straszliwe, podobne do dłuta zęby. Zęby te
3 Sejdżio i jej bobry
33
przeznaczone do ścinania wielkich drzew i nigdy dotąd nie używane przeciwko istotom żywym, poczęły głęboko przecinać skórę i mięśnie drapieżnicy. Przytrzymując napastnika łapami, bobry wciąż głębiej wrzynały groźne, ostre jak brzytwy siekacze. Wydra walczyła zajadle, nie odznaczała się przecież tchórzostwem. Próbowała zastosować ulubiony chwyt: pochwycić jednego z bobrów za nos i paszczę, aby w ten sposób uniemożliwić choć jednemu z nich korzystanie z najgroźniejszej broni. Tymczasem jednak musiała przede wszystkim bronić własnego gardła, do którego dobierały się bobry. Zwijała się i skręcała jak wielka włochata jaszczurka, miotając na wszystkie strony głową, sycząc i warcząc. Bobry walczyły w zupełnej, śmiertelnej ciszy, pozwalały przerzucać siebie z miejsca na miejsce, ale wciąż zagłębiały zęby w ciele wydry, nie dając jej ani chwili wytchnienia. Oto wróg, którego musiały się pozbyć za wszelką cenę, wróg najgorszy, śmiertelny. Równa walka — jeden na jednego — byłaby tutaj tylko stratą czasu, rzecz należało załatwić raz na zawsze, nie przebierając w chwytach. Toteż walczyły dalej, aż wreszcie cała skłębiona masa nóg, ogonów, łbów i zębów wpadła do otworu tunelu i wytoczyła się na zewnątrz, prawie do stóp Wielkiego Pióra, którego ostatni skok z jednego kamienia na drugi doprowadził wreszcie do samego domku bobrów. Na widok nowego wroga wydra do reszty straciła animusz, gwałtownym wysiłkiem wyrwała się bobrom i jednym susem znalazła się już poza ich zasięgiem. Bobry zupełnie nie zwróciły uwagi na Indianina, tak pochłonęła je walka. Rzuciły się w pogoń, ale muł i szlam, który im przeszkadzał w posuwaniu się po dnie jeziorka, ułatwił ucieczkę wydrze. Po potężnym skoku prześliznęła się jeszcze z pięć kroków za jednym zamachem, a gdy powtórzyła tę łyżwiarską sztuczkę kilka razy, znalazła się przy tamie i znikła za nią — na zawsze. O, już chyba nigdy nie zadrze z Bobrzym Ludkiem! Wielkie Pióro stojąc na pobliskim kamieniu widział ucieczkę wydry. Początkowo zmierzył nawet do niej ze strzelby, ale pomyślał, że napastnica poniosła dostateczną karę, i pozwolił
34
jej uciec. Bądź co bądź wszystko już było w porządku i woda zaczęła się na nowo zbierać. Na szarym dnie jeziorka utworzyła się rosnąca z każdą chwilą plama wody, utrzymywanej na miejsc