Sejdżio i jej bobry Owl Grey TŁUMACZYŁ WIKTOR GROSZ ? fam Ksicgarnia-Warmwa:?f *" AdVen7bVSTnlc^ AUTORA • stron? «/?*>«« proJoHto^t Redakcja filologie*™* JERZEGO HERBSTA Redaktor D2ENNET POŁTORZVCKA Kedaktor ^???^?? MIECZVSŁAW KUEWSK! G-*^ t'9ra pbinS^'^laND * biteratury Dziecie.ce} vffvdawriictwo Llter ,, Państwowe Wydaw arma" " 1?57 - Wydanie I ¦Warszawa 1»*' * k druk ?.? + 20 Wkładek P^dUs?danfab 3?0.?.56. ??L*>u 1957 WarszaWa. Oddano do składa ulioń zono ^piernikowej, War ^ ¦„ im Rewolucji Dzieciom na całym świecie i tym wszystkim, którzy kochają Leśne Odludzia. ,. I???-:-'. fo$ PRZEDMOWA Wszystkie wydarzenia, o których piszę w tej książeczce, są prawdziwe, chociaż następowały czasem w innym porządku. To, co opisuję, widziałem sam albo słyszałem osobiście od ludzi, o których opowiadam. Nic nie zmyśliłem ani nie dodałem, oprócz paru drobiazgów dotyczących wycieczki dwojga dzieci do miasta. Ale to było przed dwudziestu pięciu laty i nie pamiętam zbyt dokładnie całego wydarzenia. Rysunki wykonałem jedynie dla wyjaśnienia czytelnikowi pewnych rzeczy i szczegółów i wcale nie pragną one uchodzić za artystyczne. Dwa razy wydarzyło mi się przy tym odbiec od rzeczywistości w zdradziecką dla mnie dziedzinę poezji. Pierwszy raz — kiedy wyrysowałem głowę łosia stojącego na straży rozdziału drugiego. Chociaż rozdział ten obejmuje wydarzenia z maja, opatrzyłem zwierzę dojrzałymi, pięknymi rogami, które w rzeczywistości pozyska dopiero w parę miesięcy później; zdaje mi się, że w tej postaci wygląda przyjemniej dla oka, bez rogów bowiem przypomina muła. Wolę też wyznać od razu, że sowa, narysowana na początku rozdziału czwartego, nie jest właściwie puszczykiem. Ponieważ ten ostatni jest bardzo pospolity i niczym — ???? głosem — się nie wyróżnia, zastąpiłem go przedstawicielką typu znanego u nas pod nazwą Wielkiej Rogatej Sowy. hepiej przyznać się zawczasu do tych niewielkich nadużyć. Wszystkie opisy charakteru zwierząt są prawdziwe i oparte na wieloletnich obserwacjach postępowania rozmaitych zwie- 7 • bie warunkach. , ?? ? naturalnych dla sie 0 od- rząt, Pr-b,^at ^edstawicieli --? ^ nie P--Wskutek t«0O °??? V * dę ? mtody «« rzeciwnie - Znaczają si, db^ J.^. „ ś at fantaz, L nosi si, po P««*Łmoicł i wraZf'.^ydia małych dzie-zdobywa ^^ odrzucać Jako_ba,ec*t dl ^ doro. dzie w P<0S,„ napisanie ^azkidla ci. Celem ^'7przeczytać be, „ujm« ¦ dtDfl bo- fli również tnog ^ P dobne; *e ??i???? ? ?,???^, jest nader P;ft^ePrami tej fc^H d0Zr^nP0 ich kolonia, be*- ^^Tdzinny™, ^fZlZajako nietykalna w swoim sta^u zostata ogtoszon J ^ jafc cała * <^le ????I??i?«? ja. na park^ ^^ ??* dla ?^???? r-¦ sią obecme - P° znajdowała Żółtych Brzóz znaj* j gaTnyw stanie J 3 ^ _ cała okolica --«^ nad nią .^a?^??? P ^ .^ ?i» urtedy, 9?? ^T* ceniona jeszcze za a ^0. SU rzeki ^tat02"rzypadkiem znala*by ??? ^ ?2?::?'i? ^oPpo ^r^J^dobW* redach, po^a W dzxeu dzisiejszy *l°^ j lSre Płynie- , vrzybyli „ te okolice, rza, przez które P ? którzy ??????^ d2ie. Wielkie P;or0> ^ukochanym P'^aC^Xpki astawiłem P°d ^"S ^ie juf od dawna. ^^fZ^m. *»" ciństwa. ?«^ bardzo ^rowymb ™ muzeum szkol- mojej wizyty *«*» em ?i, P««** * ^g dawno już charakter, ze osmte* (ojcxec ich rown lat> jako ojca Se3dzio ^ nie widziałem^ rf pQ_ Uarł). Sejdz» ? S**P dziewczynka ?^ ^^ dla mnie -fe P°:0chłopcem, J**™ J^^ta icb a-an--?2?????\ Tm Łasto, do którego zaprou, WitS «^ * rl°ekt JodSrteąj było mu daleko, dXiom wydało. Jakkolwiek do g ? skorzystałem z przywileju wszystkich gawędziarzy — nie tylko naszych indiańskich — i opisałem je tak, jak przedstawiło się dzieciom, nazywając je po prostu i z szacunkiem Miastem. Mam nadzieją, że poza dostarczeniem jednej lub dwóch godzin rozrywki ta prosta opowieść o dwojgu dzieciach indiańskich i o ich ukochanych czworonożnych przyjaciołach zdoła obudzić w żywych i bardziej badawczych młodych umysłach zrozumienie radości i smutków, codziennej pracy i zabaw cichego Leśnego Ludu, zdolnego do tych samych przeżyć, co wszyscy inni ludzie. Autor liczy nawet — narażając się przy tym na posądzenie o zarozumialstwo — że zdoła w umysłach starszych czytelników wywołać większe współczucie i sympatię dla ludzi od nich słabszych i mniej obdarzonych przez łos. Przede wszystkim jednak pragnąłby autor zabrać ze sobą jako swych towarzyszy w tę krótką, w wyobraźni odbywaną podróż na Północ całą gromadkę małych, szczęśliwych mieszkańców Zaczarowanej Doliny Złotych Snów, którą nazywamy — Dzieciństwem. W A — SHA — QUON — ASIN (GREY OWL) SZARA SOWA OSADA BOBRÓW (BEAVER LODGE), AJAWAAN LAKĘ. PRINCE ALBERT NATIONAL PARK, SASKATCHEWAN, KANADA 25 listopada 1934 ROZDZIAŁ I ?I'? KRAINA WIATRU PÓŁNOCNO-ZACHODNIEGO / i "^jlJ1 f Daleko, daleko, za miastami i wioskami, które tak dobrze znacie, za małymi osadami Kanady północnej rozciąga się dziki, prawie nieznany kraj. Gdybyście kiedy sami zechcieli go obejrzeć, musielibyście udać się w daleką podróż za góry, gdzie nie ma kolei, dróg, domów, nie ma nawet ścieżek. Pod koniec musielibyście jeszcze kawał drogi przebyć z przewodnikiem Indianinem w małej łódeczce, zwanej kanu. Droga wasza prowadziłaby przez wielkie lasy, jeziora i rzeki, nad którymi przechadzają się wolne łosie, jelenie, niedźwiedzie i wilki, a czasem z północy przybiegnie stado podobnych do jeleni karibu, tak liczne, że nikt go przerachować nie zdoła. Tam właśnie, na Dalekiej Północy, poznać można część Ameryki Północnej, która wygląda tak samo, jak wyglądał cały ląd amerykański, zanim odkrył go biały człowiek. Kraj to bardzo piękny i miejmy nadzieję, że długo jeszcze piękny pozostanie. Oprócz niewielu myśliwców i handlarzy futerek, nie znajdziecie tam do dziś dnia białych ludzi. Jedyne istoty ludzkie, mieszkające tam stale, to rozproszone plemiona indiańskie ze szczepu Odżibwejów. Indianie ci uważają ten kraj za swoją ojezyznę i nazywają go Krajem Kii-wejdinu, to znaczy Wiatru Północno-Zachodniego. Odżib-wejowie mieszkają tutaj już od tak dawna, że nikt, nawet ża- li W maleńkich tych osadach Indianie mieszkają nad jakimś uroczym brzegiem jeziora dający jego sile. Z pracy tej są dzieci indiańskie bardzo zadowolone i wykonują ją z takim" samym skupieniem i powagą jak rodzice. Gdy dzieci indiańskie spędzają lato niedaleko osiedli handlarzy futer lub w rezerwatach dla Indian, korzystają z okazji i uczęszczają do szkół, gdzie nieraz uczą się bardzo dobrze: wiele spośród nich zostało już prawnikami, lekarzami, pisarzami lub artystami. Natomiast te dzieci, które mieszkają przez cały rok w kraju dzikim, otrzymują wykształcenie innego rodzaju. Szkołą ich jest puszcza, w której uczą się przedmiotów najniezbędniejszych dla leśnego trybu życia. Naturalnie geografia, historia, arytmetyka lub angielski nie na wiele im się zdadzą w lesie, poznają natomiast żywą przyrodę, życie drzew i roślin, obyczaje zwierząt, sposoby ich śledzenia, różne metody łowienia ryb w ciągu całego roku, przede wszystkim zaś — uczą się rozpalać ognisko bez względu na pogodę, deszcz lub śnieg. Dzieci indiańskie poznają głosy rozmaitych zwierząt i ptaków i niektóre z nich potrafią doskonale naśladować. Uczą się obserwować prądy w rzekach i w jeziorach, co jest im potrzebne do umiejętnego obchodzenia się z kanu, uczą się jeździć na rakietach śnieżnych, strzelać, rąbać drzewo i powozić psim zaprzęgiem. Poza tym każde dziecko indiańskie uczy się naturalnie prac codziennych, jak na przykład szycia obuwia zwanego mokasynami, wyprawiania skór zwierzęcych, wyszukiwania drzewa na opał w takich miejscach, w których na pozór nie ma go wcale, wreszcie gotowania. Busoli nie znają, ale mimo to zawsze zdołają trafić do celu, kierując się w puszczy słońcem, gwiazdami, księżycem, wyglądem drzew, ukształtowaniem pagórków, ruchem zwierząt i wielu innymi znakami, które są zbyt liczne, abym mógł je tu wszystkie wymienić. W końcu stają się tak samodzielnymi i nabywają takiej znajomości puszczy, że wędrują po niej samotnie, odbywając długie wyprawy, i śmiało stawiają czoła różnym niebezpieczeństwom, jak to na przykład uczynili chłopiec i dziewczynka, o których opowiadam w tej książce. 13 • • *t ciężkie i wymaga wiele pracy, w wiośnie Indianina je t ci^e ? ^ na kach indiańskich m kt**LL*:» ści) ubrama lub dawanie, gdyż szybko zab™bydzielą ;ią z drugimi swo3ą zdo-bu nad głową: edni chątnie dzieią ? chociat tak f/czi alf na próżniaków ^™^X ^ czasu Jiele jest ciekle roboty »toto.m JJ^ pQ ^ d 3 na swoje proste ^e/?* ^ i w biasku migocących gwiazd pracy, zasiadają wokoto og**ai W 0 wyprawach pchają opowiadań f ?^?? Jiańskich mieszkających łowieckich, o innych «^^? dawnych czasów ???-daleko w puszczy, o ^?^????? w puszczy. Najdziw-cześciej zaś o niezwykłych przygoa którzy, zwiedzili Ssze są jednak J«^p^^ p-^hod^ do p«»-Taiemniczy kraj na dalekim Połudn^' h jezdzą tam po żelaz-Tzy ?? ludzie. Wielkie ^zYbSzego wiatru (tak opisują P«-? ścieżce z szybkością na ^bsZ^° kanu - w których Sg kolei żelaznej), a ^' ^2^ równie szybko P« łatwo odgadnąć paro**L ~ p^eet bardz0 mato, wszędzie wodzie. Nie ma tam ^^nycb domów, między którymi stoją szeregi wielkich, ???i????^ . ^ wiado_ tłumy ludzi przebiegają w wielkim ^ ówią> w kraju tym ^^.^??»*»¦* ani spa6 p°n człowiek, kt&ry me ???i??^?. ^.^ dziecl n- dachem. To ostatnie ™J™gg wądrowiec, czy t*L na Indiańskie, ponieważ w 1 sie kazd? ^ zaWSZe otrzy*na ?i?? czy też na chatą białycn n .g dziecl ^Płatnie posiłek i schroru^Ato trze^ ^^ ^ indŁńskie równie ^eg7tdeZżąd:Ją sie. tak bardzo. 0 życiu w puszczy, dlateg ,. daiekiCh miastach, Podobnie jak ludzie, którzyP^. iątkom 0 naopowiadają ??????? ???i??????? . ^ gam jach, których małe nl^.^ef op^iem wam o wielkiej, niegdyś byłem małym Indianinem, op tak od was odległej puszczy. paroiętać, ż* tajemnicza, mroczna puszce, 14 i zwierzęta, poprzerzynana jest licznymi rzekami. Dla Indian mają one takie znaczenie jak dla was szosy: po szlakach wodnych wędrują szybkie i zwrotne kanu. Korzystają zresztą z rzek i zwierzęta, jak na przykład bobry, wydry, szopy lub piżmoszczury. W puszczy krzyżują się tysiączne ścieżki, a chociaż żadne z was pewnie nie zdołałoby ich odnaleźć, jednak zwierzęta leśne stale po nich przebiegają. Trzeba wam wiedzieć, że wszystkie te stworzenia znajdują się bezustannie w ruchu i podobnie jak ludzie z tamtych okolic zawsze są zajęte. Wciąż muszą szukać żywności, karmić swoje małe i opiekować się nimi. Jedne z tych zwierząt żyją samotnie, nie mając stałego domku, inne trzymają się razem, budują obszerne nory w ziemi i łączą je nawet między sobą tunelami. Najmądrzejszy spośród nich, bóbr, buduje ciepłe domki, wznosi tamy, gromadzi wielkie zapasy żywności na zimę i pracuje zupełnie jak człowiek, gadając nawet po swojemu w chwilach wolnych od pracy. W każdym razie wszystkie zwierzęta są ogromnie zajęte, zawsze mają coś do roboty. Bobry są tak mądre i pracowite, że nawet Indianie, którzy muszą je od czasu do czasu zabijać, aby zarobić na życie, szanują przemyślne zwierzątka i uważają je prawie za ludzi innego szczepu, mało tylko różniących się od nich samych. Niektórzy Indianie rozumieją nawet pewne „zdania" wypowiadane przez bobry w ich dziwnym języku, tak bardzo chwilami przypominają one głos ludzki. Indianie wiedzą dobrze, że każde zwierzę, nawet najmniejsze stworzenie, jest po to, aby żyło w puszczy, toteż nigdy ich nie niepokoją bez wyraźnej potrzeby. Dzieląc z nimi trudy życia w kniei, nazywają Indianie zwierzęta Małymi Braćmi. Często też wychowują je i oswajają i nieraz w obozie indiańskim zobaczyć można niedźwiadka, małego bobra, wydrę, łosiątko lub jelonka. Stworzenia te zażywają pełnej swobody, łażą po wszystkich kątach i nie uciekają, gdyż czują, że są u siebie w domu, między swoimi, a ruch panujący w obozowisku zdaje się je nawet cieszyć. Z czasem, gdy dorosną, wrócą do puszczy, ale osiedle 15 nie pozostanie na długo bez wychowańców — Indianie wnet znajdą jakieś zwierzątko, którym się zaopiekują. A teraz, skoro już wiecie, jak ten kraj wygląda i jak żyją Indianie, kiedyście już usłyszeli parę szczegółów z życia niektórych zwierząt, opowiem wam historię o Małym Leśnym Ludku, historię prawdziwą, która zaczyna się nad jedną z owych wielkich dróg wodnych w lesie, gdzie mieszkała szczęśliwa rodzina Bobrzego Ludu. Opowiem wam o Indianinie-myśliwym, o jego synku i córeczce i o dwóch małych boberkach, ich przyjaciołach. Dowiecie się o ich przygodach w wielkiej puszczy północnej i w mieście, o wielkich niebezpieczeństwach, na które byli narażeni, dowiecie się, jak dobrymi towarzyszami były małe zwierzątka, jak jeden boberek się zgubił, a potem znów się znalazł, jak wszyscy się cieszyli i co z tego wszystkiego wynikło. Ale postarajcie się teraz zapomnieć zupełnie o samochodach, o radiu, o kinie i o tych wszystkich rzeczach, bez których — jak wam się wydaje — nie moglibyście się obejść, a w zamian pomyślcie o zaprzęgach psów, o kanu, o namiotach i rakietach śnieżnych. Gdy o tym wszystkim zaczniecie myśleć, powędrujemy razem do odległej, pięknej krainy pełnej czarów. Zobaczycie wielkie rzeki, jeziora, szumiące bory, dziwne zwierzątka, które pracują, rozmawiają i mieszkają w małych, przez nie same zbudowanych miasteczkach, wysokie drzewa, które będą się wam przyjaźnie kłaniały, i strumyki, wiecznie o czymś śpiewające miękkim, ślicznym głosem. Zasiądziemy obok płonącego ogniska obozowego w zadymionym, brunatnym indiańskim wigwamie, Usłyszycie opowieść z dawno minionej przeszłości. 1 Ą f GITCZI MIGWON — WIELKIE PIÓRO Wczesnym rankiem w górnym biegu Rzeki Żółtych Brzóz zjawiło się kanu z kory brzozowej. Wiosłował samotny Indianin. Działo się to wtedy, gdy zimnych i przezroczystych wód tej rzeki nie widział jeszcze ani jeden biały. Wysoki, zgrabny wioślarz miał bystre, ciemne oczy; na barki opadały mu dwa warkocze długich, czarnych włosów. Noisił ubranie ze skóry jeleniej, przybranej frędzlami i opalonej nad ogniem na ciemny brąz; w ogóle przypominał bardzo Indian, których znacie dobrze z obrazków lub opisów w książkach podróżniczych. Kanu było pomalowane sokiem olszynowym na jasnożółty kolor, żywo przypominający kolor pni żółtych brzóz, porastających gęsto okoliczne pagórki. Burty wylepiono żywicą jodłową, uszczelniającą łódź przed wodą. Na przodzie wymalowano wielkie ptasie oko, w tyle powiewał na wietrze lisi ogon. Indianin pragnął mieć wrażenie, że łódź żyje, że ma oczy i ogon tak jak każde inne stworzenie — chciał, żeby była dalekowzroczna jak ptak i szybka i zwinna jak lis. Na dnie kanu leżał starannie złożony namiot, niewielki worek z żywnością, toporek, imbryk i długa, staromodna strzelba. Ze szczytów pagórków dobiegał nieustanny cichy szept liści brzozowych, którymi igrał wiaterek. Indianie nazwali nawet dlatego całą tę okolicę Wzgórzami Szepczących Liści. Nad samą ROZDZIAŁ II 2 Sejdżlo i jej bobry 27 rzeką stały wysmukłe sosny, których olbrzymie', czarne konary unosiły się wysoko nad wodą, na brzegu wśród trawy i pączkujących liści wierzby myszkowały w poszukiwaniu żywności raszki, kosy i zięby. W powietrzu unosił się gęsty słodki zapach szałwii i dzikiej róży. Tu i ówdzie, przelatując z jednego kwiatka na drugi, wystrzelił w górę szkarłatny koliber, przypominający drogocenny kamień. Był maj, zwany przez Indian Miesiącem Kwiatów. , Gitczi Migwon, czyli Wielkie Pióro — takie bowiem imię nosił Indianin — należał do szczepu Odżibwejów. Od wielu już dni wiosłował w górę, przeciwko silnemu prądowi Rzeki Żółtych Brzóz; rodzinna wioska pozostała daleko za nim. Dzień po dniu posuwał się uparcie naprzód, mknąc czasem szybko po gładkiej wodzie — jak na przykład w tej chwili — czasem znów płynąc wolno na pych, gdy rzeka spotykała go miejscami wartkiego prądu, tak zwanymi bystrzami. Przepychał swą wątłą łódeczkę przez ryczące, spienione kaskady, przemykając między groźnymi, zębatymi skałami ze zwinnością i zręcznością, którą posiadają tylko bardzo nieliczni spośród białych i wcale nie wszyscy Indianie. Tego ranka drogę zagrodził mu wodospad. Wyższy od najwyższej sosny w okolicy, wyglądał dziko i pięknie; w rozpryskującej się u jego stóp wodzie słońce roztaczało tęczę. Wielkie Pióro wylądował poza zasięgiem gniewnego, głodnego wiru, który nadaremnie usiłował wciągnąć małą łódeczkę pod grzmiące kaskady wody. Indianin wyciągnął kanu z wody, załadował je dnem do góry na plecy i przeniósł za wodospad, krocząc po ścieżce, która już od wieków służyła do tego celu i biegła pod konarami ogromnych drzew, dających pełny, głęboki cień. Po krótkim czasie wrócił po resztę rzeczy, przeniósł je również, załadował do kanu i ruszył w dalszą podróż po spokojnej już powyżej wodospadu wodzie. W pewnej chwili, minąwszy jeden z zakrętów rzeki, rozejrzał się szybko dokoła. Dostrzegł wiele rzeczy, które zauważyć mógł tylko dobry myśliwiec, jak na przykład skierowane w jego stronę uszy, porośnięte futerkiem, podczas gdy reszta 18 stworzenia pozostawała w ukryciu, lub świecące spośród cienia jakieś pałające ślepia. Widział też, jak srebrzysty ryś znikł w gąszczu niczym szare widmo, jak uciekały w pośpiechu jelenie kierując się w stronę lasu. Zwierzęta biegły dysząc ostro, powietrze ze świstem wyrywało się z ich nozdrzy; skacząc tak przypominały czerwone koniki na biegunach, a ich ogony migotały między drzewami jak białawe chorągiewki. Indianin trafił nawet na wielkiego jak koń łosia, który stał po brzuch w wodzie i z zanurzoną głową szukał na dnie rzeki korzeni wodnej lilii. Wielkie Pióro wstrzymał kanu, aby mu się przyjrzeć. Wielki zwierz, chcąc zaczerpnąć powietrza, wynurzył głowę spod wody, spojrzał ze zdumieniem na przybysza, którego, zajęty swymi sprawami, nie zauważył, po czym z głośnym pluskiem wyskoczył na brzeg, prychając głośno i otrząsając wodę z sierści. Po chwili znikł w lesie, ale długo jeszcze słyszał Indianin ciężki tętent jego racic i trzask łamanych gałęzi i drzewek. Po minucie lub dwóch wszystko ucichło. Ale chociaż towarzystwa nie brakło, Wielkie Pióro czuł się osamotniony. W wiosce, tera Lyłx -?- ?&?- V. •?* V ?? 40^? .:< ?$??*»< ?i ffik Nagle ujrzał srebrzystego rysia ostrożność i dopuściła go tak blisko, nie została upolowana, to pewnie i pozostałe są zupełnie bezpieczne. Pragnąc się o tym upewnić, postanowił na wszelki wypadek odwiedzić kolonię, w której mieszkały inne bobry. Domki bobrów łatwo odszukać, gdyż zwierzątka te, wałęsając się po okolicy, obgryzają młode pędy wierzbowe i topolowe, a po obgryzieniu smacznej kory pozostawiają rua ziemi* gołe, białe patyki, wystarczy więc podążyć od patyka do patyka, aby w końcu dotrzeć do osady bobrowej. Toteż Indianin bardzo szybko przybył do miejsca, w którym do rzeki wpadał mniejszy strumień, i u jego ujścia znalazł to, czego szukał — białe, suche patyki, pozostałe po ucztach. Niewątpliwie domek musiał być gdzieś w górze strumienia, w którymś z zacisznych kącików, tak ulubionych przez bobry. Bobry posilały się kiedyś na samym skraju ślicznej polanki, przy której stało kilka ogromnych sosen. Drzewa te wyglądały tak, jak gdyby wyszły z lasu i nie mogły do niego powrócić. Wielkie Pióro rozpalił nieduże ognisko i zasiadł do obiadu. Indianie podczas swoich wypraw bardzo chętnie piją herbatę, toteż Wielkie Pióro zawiesił na giętkim drążku nad ogniem imbryk, a równocześnie ponadziewał kawałki mięsa jeleniego na ostre, widełkowate patyki i umieścił je nad rozżarzonymi głowniami, podkładając pod mięso placek indiański, zastępujący chleb, aby cenny i smaczny tłuszcz z jeleni-ny nie marnował się. Po jedzeniu zapalił fajkę i posiedział przez chwilę w skupieniu, słuchając melodii wiecznie szumiących wierzchołków sosen — wsłuchiwał się w nią uważnie, puszczając kłęby dymu, układającego się w powietrzu w fantastyczne sploty. Była to jego muzyka i były to jego obrazy — innych nie znał, ale cieszył się nimi pewnie nie mniej, niż wy cieszycie się kinematografem lub dobrą audycją radiową. Po krótkim odpoczynku wyciągnął kanu na brzeg, wyładował z niego skromny dobytek i przykrył rzeczy wywróconą do góry dnem łodzią. Potem zabrał swą długą strzelbę i ruszył brzegiem strumienia w górę, kierując się ku zatoczce 21 bobrów. Wiedział dobrze, że musi się ona tam znajdować. W miękkich mokasynach stąpał bez szelestu, nie pozostawiając żadnych śladów. Spokojny, senny las rozbrzmiewał tylko ostrym krzykiem wiewiórek i poświstywaniem ptaszków, przelatujących z drzewa na drzewo. Wielkie Pióro był bardzo rad temu towarzystwu i podążał dalej bez pośpiechu, gdy nagle przystanął nasłuchując. Czujne jego ucho pochwyciło dziwny, nieoczekiwany odgłos, który wzmagał się z każdą sekundą, aż wreszcie urósł prawie do ryku. Po chwili Wielkie Pióro ujrzał, że łożyskiem strumienia pędzi ku niemu ogromna masa żółtej, brudnej, niosącej ze sobą mnóstwo gałęzi i błota wody, która wypełniła strumień po same brzegi i podążała dalej rwącym potokiem. Coś strasznego musiało się stać w zatoce bobrów. Przyczyna mogła być tylko jedna: ktoś — człowiek lub zwierzę — przerwał tamę wzniesioną przez bobry. Ten gwałtowny przybór unosił całą tak troskliwie przez bobry zebraną wodę. Pozbawione jej zwierzątka staną się bezradne. Wielkie Pióro popędził przez las, torując sobie drogę w puszczy, która przed chwilą jeszcze wydawała się tak miła i przyjemna, a teraz nabrała mrocznego i groźnego wyglądu. Trzymając strzelbę w pogotowiu śpieszył z całych sił, biegnąc na ratunek swojej kolonii bobrów, którą pragnął ocalić przed zniszczeniem. Przeskakiwał przez wielkie pnie zwalonych drzew, łamał zagradzające mu drogę gałęzie, wyprzedzał w biegu' wiewiórki i ptaki, mknął przez puszczę jak jeleń pragnąc, aby nie przybyć za późno. Wiedział dobrze, co się stało. Negik, wydra, śmiertelny wróg całego bobrzego plemienia, wkroczyła na ścieżkę wojenną. Pozbawione wody, w której się kryją, bobry już tam pewnie walczą w obronie swego życia. ROZDZIAŁ III 1 SIEDZIBA PLEMIENIA BOBRÓW Gdybyśmy zamiast przyglądać się obiadowi Wielkiego Pióra podążyli w górę małego strumyka, przybylibyśmy do jeziorka bobrów jeszcze przedtem, zanim wydra zniszczyła tamę. Moglibyśmy się dobrze przyjrzeć budowie osiedla. Po dość długim spacerze znaleźlibyśmy się nagle nad brzegiem małego, głębokiego jeziorka. Na środku tego jeziorka zauważylibyśmy grubą, wysoką ścianę z gałęzi i pni, zagradzającą łożysko strumienia, który z tego miejsca wypływał. Wszystko to było mocno związane, szczeliny zapchane mchem, a całość zalepiona mułem. Na samym wierzchu ułożone zostały ciężkie kamienie, mające na celu wzmocnienie trwałości całej budowli. Ściana mierzy około stu stóp (trzydzieści metrów) długości, a ponad cztery stopy wysokości. Woda spływa z góry przez wąskie korytko, wykonane z gałęzi i mułu; stanowi ono jedyne ujście strumienia, którego odpływ dzięki temu urządzeniu łatwo można regulować. Całość jest wykonana tak dokładnie, że wygląda zupełnie jak dzieło większej gromady ludzkiej. A tymczasem zbudowały to zwierzątka. Gdy się spoglądało na tę ścianę, będącą w gruncie rzeczy /- s 23 tamą, odnosiło się wrażenie, że utrzymuje ona jeziorko na miejscu. Takie też w istocie było jej zadanie. Bez tej tamy jeziorko nie istniałoby, po prostu strumień płynąłby spokojnie swoim korytem. Nad jeziorkiem świeciło słońce. Panował tutaj, wśród Wzgórz Szepczących Liści, tak wielki spokój i cisza, że kilka^ dzikich kaczek, pływających po stawku, wydawało się unosić w powietrzu. Jasne topole przybrzeżne odbijały się tak dokładnie w cichej wodzie, że nie podobna było powiedzieć, gdzie kończy się drzewo, a zaczyna jego odbicie. Nad błękitną wodą, wśród majowych kwiatów i drzew było pięknie jak w krainie czarów. Gdyby nie kaczki, zdawać by się mogło, że w pobliżu nie ma ani jednej żywej istoty. Wystarczyło jednak wytrwać cierpliwie w ciszy i bez ruchu, aby wkrótce zauważyć na wodzie tuż przy brzegu niewielką zmarszczkę; brunatny łepek z okrągłymi uszkami widocznymi nawet z daleka wynurza się z głębiny, rozgląda się w sitowiu przybrzeżnym, nasłuchuje, obserwuje okolicę i parska cichutko. Za głową wydostaje się futerko- grzbietu i wreszcie zwierzątko — teraz dostrzegalne w całości — płynie szybko, by zniknąć wśród trzcin na przeciwległym brzegu. Smukłe trzciny, między którymi uwija się przybysz, chwieją się przez dłuższą chwilę, potem zwierzę znów ukazuje się, dźwigając pokaźny pęczek trawy. Teraz płynie w kierunku sporego czarnego kopca z ziemi, który już od dawna obserwowaliśmy z zainteresowaniem. Znalazłszy się przed owym kopcem zwierzę daje nura i znika wraz z wiązką trawy. Ledwo zwierzak zdążył zniknąć, a już ukazuje się drugi, płynący z wiązką trawy z innej strony. Niestety, ktoś spośród przyglądających się temu ciekawemu widowisku poruszył się; bez żadnego ostrzeżenia zwierzę klasnęło wielkim, płaskim ogonem o wodę i po tym, podobnym do wystrzału, dźwięku zniknęło pod powierzchnią jak poprzednie — razem ze swoim pakunkiem. Taka sama historia wydarzyła się tego ranka Wielkiemu Pióru i w obu wypadkach przyczyna była jednakowa - bóbr przestraszył się. Trzeba bowiem dodać, że wielki, wyższy od 24 'k C * ¦ * ¦¦¦¦« ¦<§¦ 2 * ^ $ $*v ?i * a. v Sf Y* % t5 'S. 'r 4 L:;•'<*>¦*»¦ .-*' p .-¦'¦'¦•¦? v '*" N* ł! "¦** ¦ *y ?* Ui L 4j iV'i3 5< V* h > jśnf * V *• t "**•** «8 M . "^—^ .^L QV: ¦'>¦¦'' \ 4) CL Ul Ul 4* pracy, a nie do walki. Pośpieszaj więc, Wielkie Pióro, biegnij z całych sił, bardzo, a bardzo jesteś teraz potrzebny swoim Małym Braciom. Już — lada chwila — powinieneś tu być... Dwa starsze bobry podążały z trudem na zmęczonych, krótkich, nie przystosowanych do dłuższych marszów łapkach w kierunku wystawionego na łup wroga domku i jego czterech maleńkich mieszkańców. A tymczasem w kopcu maleństwa zbiły się w kupkę, trzymając się nawzajem mocno za futerka i patrząc z przerażeniem na zwinnego, czarnego potwora o złym, płaskim łbie, wpełzającego powoli przez wejście w podłodze. Wróg kierował się prosto do nich, szczerząc zęby i sycząc jak wąż. Negik, wydra, okrutne i chytre zwierzę, umyślnie przerwała tamę, osuszyła jezioro i w ten sposób dostała się tutaj, aby zdobyć to, czego pragnęła — mięso małych boberków. Na tę chwilę czekała już od dawna. Jej gięt- 31 kie ciało zagrodziło dostęp do tunelu, wydawało się, że ratunek jest niemożliwy. Wydra podgarnęła tylne łapy szykując się do skoku. Właśnie w tej chwili wyskoczył z krzaków i sitowia Wielkie Pióro. Koszulę miał zdartą, z wielkiego pośpiechu brakowało mu tchu, ale w garści trzymał fuzję gotową do strzału; skacząc z kamienia na kamień rzucił się w stronę domku. i—i mm ROZDZIAŁ IV I PIERWSZA PRZYGODA Wydra skoczyła. Ale ponieważ z wielkiej żarłoczności chciała pochwycić wszystkie boberki od razu, przeto nie mierzyła w żadnego z nich, tylko w całą gromadę. Dzięki temu maleństwa, szybkie i zwinne jak kulki rtęci, rozpierzchły się na wszystkie strony i drapieżnica trafiła nosem w ścianę domku. Wydra dała tego susa z rozmachem, nic więc dziwnego, że i cios był silny; toteż na chwilę została oszołomiona. Wykorzystały to małe, rzucając się w wolny już teraz tunel. Wydra była rozwścieczona niepowodzeniem pierwszego ataku, ale wiedziała, że na zewnątrz będzie mogła wyłowić bobrzaki jednego po drugim. Szykowała się więc do pościgu, gdy nagle wejście do tunelu znów pociemniało. Innego ostrzeżenia nie zdążyła otrzymać, bo w następnej chwili walczyła już o własne życie z dwoma wielkimi bobrami. Przybyły w samą porę. Zwierzątka, zawsze tak łagodne i wesołe, teraz walczyły na śmierć i życie w obronie swego potomstwa. Wydra była szybsza i dziksza od nich. Gdy pochwyciła wroga zębami, zaciskała szczęki jak kleszcze, ale stare bobry mają twardą skórę i straszliwe, podobne do dłuta zęby. Zęby te 3 Sejdżio i jej bobry 33 przeznaczone do ścinania wielkich drzew i nigdy dotąd nie używane przeciwko istotom żywym, poczęły głęboko przecinać skórę i mięśnie drapieżnicy. Przytrzymując napastnika łapami, bobry wciąż głębiej wrzynały groźne, ostre jak brzytwy siekacze. Wydra walczyła zajadle, nie odznaczała się przecież tchórzostwem. Próbowała zastosować ulubiony chwyt: pochwycić jednego z bobrów za nos i paszczę, aby w ten sposób uniemożliwić choć jednemu z nich korzystanie z najgroźniejszej broni. Tymczasem jednak musiała przede wszystkim bronić własnego gardła, do którego dobierały się bobry. Zwijała się i skręcała jak wielka włochata jaszczurka, miotając na wszystkie strony głową, sycząc i warcząc. Bobry walczyły w zupełnej, śmiertelnej ciszy, pozwalały przerzucać siebie z miejsca na miejsce, ale wciąż zagłębiały zęby w ciele wydry, nie dając jej ani chwili wytchnienia. Oto wróg, którego musiały się pozbyć za wszelką cenę, wróg najgorszy, śmiertelny. Równa walka — jeden na jednego — byłaby tutaj tylko stratą czasu, rzecz należało załatwić raz na zawsze, nie przebierając w chwytach. Toteż walczyły dalej, aż wreszcie cała skłębiona masa nóg, ogonów, łbów i zębów wpadła do otworu tunelu i wytoczyła się na zewnątrz, prawie do stóp Wielkiego Pióra, którego ostatni skok z jednego kamienia na drugi doprowadził wreszcie do samego domku bobrów. Na widok nowego wroga wydra do reszty straciła animusz, gwałtownym wysiłkiem wyrwała się bobrom i jednym susem znalazła się już poza ich zasięgiem. Bobry zupełnie nie zwróciły uwagi na Indianina, tak pochłonęła je walka. Rzuciły się w pogoń, ale muł i szlam, który im przeszkadzał w posuwaniu się po dnie jeziorka, ułatwił ucieczkę wydrze. Po potężnym skoku prześliznęła się jeszcze z pięć kroków za jednym zamachem, a gdy powtórzyła tę łyżwiarską sztuczkę kilka razy, znalazła się przy tamie i znikła za nią — na zawsze. O, już chyba nigdy nie zadrze z Bobrzym Ludkiem! Wielkie Pióro stojąc na pobliskim kamieniu widział ucieczkę wydry. Początkowo zmierzył nawet do niej ze strzelby, ale pomyślał, że napastnica poniosła dostateczną karę, i pozwolił 34 jej uciec. Bądź co bądź wszystko już było w porządku i woda zaczęła się na nowo zbierać. Na szarym dnie jeziorka utworzyła się rosnąca z każdą chwilą plama wody, utrzymywanej na miejscu przez tamę, którą bobry dopiero co zrepero-wały. Wielkie Pióro musiał śpieszyć na brzeg, bo głazy miały się już wkrótce znów znaleźć pod wodą. Czuł jednak pewien niepokój, bo widział, jak małe boberki wybiegały z domku, nie widział natomiast ich powrotu. Usiadł więc na brzegu, w takim miejscu, którego bobry nie mogły dojrzeć ani wywęszyć, i w ciszy przyglądał się przebiegowi wydarzeń. Wkrótce ujrzał, jak stara bobrzyca poczęła zbierać małe, sprowadzając je pojedynczo. Dwa boberki wylazły z ukrycia. Gdy matka zbliżyła się do nich, po właziły kolejno na jej płaski ogon, który odgrywał najwidoczniej rolę sani. Boberki stały na matczynym ogonie, trzymając się mocno jej futra, a stara wlokła je w ten sposób po mule do domu. W czasie jazdy na tym dziwnym wehikule małe rozglądały się uważnie po nieznanym świecie, bardzo widać zadowolone z samych siebie. Przypuszczam, że Wielkie Pióro cieszył się z tego w nie mniejszym stopniu niż same bobry. Podróż tę odbyły dwa małe boberki w jego obecności, bawiąc go mimo woli śmiesznym widokiem. Przyglądając się tej scence Wielkie Pióro pomyślał nagle, że to wstyd zabijać stworzenia, które tak ciężko pracują, aby obronić swe potomstwo i swój skromny domek, a przy tym tak są do siebie przywiązane. „To prawie tak, jak gdyby zabić małego człowieka" — przemknęło przez myśl Indianina. Wielkie Pióro nigdy jeszcze nie widział takiej sceny, jaka rozegrała się dzisiaj, i teraz dopiero zaczął rozumieć, dlaczego niektórzy starzy Indianie nazywają bobry Małymi Gadającymi Braćmi i Bobrzym Ludkiem. Chociaż nie miał ze sobą jadła ani koca, postanowił przenocować w pobliżu; obawiał się, że wydra może powrócić albo że przypadkjem zjawi się inna, zwłaszcza że drapieżnik ten często chodzi parami. Nic się jednak nie stało i gdy Wielkie Pióro wstał następnego ranka, jeziorko wypełniała już woda. j» 35 Potajemne wejście do mieszkania bobrów znów znalazło się pod powierzchnią, ukryte przed wzrokiem niepożądanych gości. Wszystko było jak dawniej. To jest — prawie wszystko. Wielkie Pióro nie wiedział, że dwa pozostałe boberki, nieprzytomne ze strachu, skryły sią w jednym z tuneli, które bobry często dla rozmaitych celów wiercą w brzegu jeziorka. Małe coraz bardziej zagłębiały się w tunel, aż wreszcie znalazły się tuż obok tamy. Pragnąc uciec jak najdalej od straszliwego napastnika, nie zastanawiały się wcale nad tym, gdzie się znajdują, i nie zauważone przez nikogo, przelazły tamę. Łożyskiem strumyka, obecnie już pozbawionym wody, podążyły w dół, czując w podnieconej wyobraźni oddech wydry na karku. Strach był tak silny, że małe wlazły w jakąś szczelinę przybrzeżną i ukryły się. Przypadkiem ocaliły w ten sposób własne życie, bo w następnej chwili wydra przemknęła tuż obok; boberki usłyszały ją naprawdę. Na szczęście małe bobry, podobnie jak wiele innych zwierząt w młodym wieku, nie wydają żadnego specjalnego zapachu, dzięki czemu nawet zwierzę, obdarzone tak znakomitym węchem jak lis, nie potrafi wywęszyć młodego bobra, chyba że przypadek zdradzi jego kryjówkę. Tak więc wydra nie dowiedziała się o ich obecności w sąsiedztwie i popędziła dalej pragnąc jak najszybciej powiększyć odległość dzielącą ją od bobrów, od których dostała przed chwilą takie cięgi. Maleństwa były zbyt przerażone, aby się poruszyć, obawiały się, że wróg może ladą chwila wrócić, więc siedziały bez ruchu czekając na matkę — pewnie bobrzyca zacznie ich szukać niedługo. Ale brak zapachu, który przed chwilą ocalił je przed wydrą, stał się przyczyną niepowodzenia poszukiwań rodziców. Stare bobry szukały bezustannie po wszystkich kątach, ale nie mogły małych wytropić, nie wiedziały nawet o tym, że opuściły one jeziorko. Małe zaś w przerażeniu nie zorientowały się wcale, jak niewielka odległość dzieliła je od domu. Zachowały się tak, jak na ich miejscu zachowałoby się każde zagubione dziecko: biedne i samotne siedziały w swojej 36 jamce, nasłuchując pilnie i wyczekując niskiego, głębokiego, kochanego głosu i wypatrując niecierpliwie wielkiej, dobrej matki, umiejącej pocieszyć w każdym zmartwieniu, ogrzać własnym brunatnym futerkiem i troskliwie wyczesać pazurkami. Z pewnością matka lub ojciec, który zawsze bawił się z nimi tak czule, uczył je pływania i znosił trawę na posłanie lub delikatne listki do jedzenia, przyjdzie tu wkrótce po nie. Teraz jednak nie było miękkiej trawy ani soczystych, delikatnych listeczków, tylko twarde kamienie i ostry piasek, a co najważniejsze — rodzice nie nadchodzili znikąd. Tak zeszła małym cała długa noc. Drżały z zimna, były głodne i wylęknione. W pewnej chwili do ich nory zajrzało jakieś zwierzę, podobne trochę do łasiczki, ale większe. Małe siedziały cicho jak myszki, nie ważąc się nawet odetchnąć głośniej. Przybysz prychnął u wejścia i oddalił się. Była to kuna; widząc dwoje zwierzątek, nie odważyła się ich zaatakować. Później boberki postanowiły wyjrzeć na świat. Wynurzyły się spod nasypu i ledwo zdążyły skryć się z powrotem, bo z góry rzuciła się na nie jakaś ogromna szara istota o wielkich, nieruchomych, żółtych oczach. Nie dosięgła ich, choć bardzo mało brakowało. Powróciła na gałąź, skąd wypatrywała ich uporczywie, kłapiąc dziobem i wydając straszliwe, podobne do chichotu, odgłosy. To wapaho, leśny puszczyk, wyśledził boberki i cierpliwie czekał na dogodną chwilę. Gdy tylko małe wysuwały pyszczek ze schroniska, dostrzegały okropne żółte oczy, chciwie wlepione w wyjście z ich tymczasowej siedziby. Gdy słońce wzeszło, puszczyk odleciał. Ponieważ tama gromadziła wodę przez całą noc, jeziorko było znowu pełne, a strumyk płynął po staremu. Małe poczęły szukać swojego domku, płynąc strumykiem. O, gdybyż tylko wiedziały, jak niedaleko się znajdował. Ale biedne maleństwa straciły zupełnie orientację i zgubiły się na dobre. Za słabe, aby popłynąć przeciwko prądowi, obrały to, co było najłatwiejsze — spłynęły z prądem, oddalając się z każdą chwilą coraz bar- 37 dziej od domu, rodziców i siostrzyczek*, z którymi tak wesoło i szczęśliwie bawiły się przez całe swoje krótkie życie. Małe płynęły wciąż dalej i dalej. Głód dokuczał im silnie, nie wiedziały bowiem jeszcze, skąd wziąć listków i roślin do jedzenia. Ale w wodzie czuły się znów bezpiecznie, jakkolwiek płynęły na próżno w dół strumyka, gdzie nic dobrego ich nie czekało. W miarę zbliżania się do Rzeki Żółtych Brzóz strumień stawał się szerszy i płynął coraz wolniej. Małe utrzymywały się z łatwością na jego leniwych wodach. W pewnej chwili spotkały jelenia, który przyszedł napić się w płytkim miejscu i ze zdziwieniem spojrzał na nie łagodnymi oczyma, nastawiając czujnie uszy. Później spotkały śpieszącego dokądś piżmoszczura; minął je wydając ostry okrzyk powitalny. Ze szczytów drzew przyglądały się im ptaki, wołające najróżniejszymi głosami. Słońce dogrzewało przyjemnie, świat był bardzo piękny, boberki płynęły leniwie i bez celu. Tak będą płynęły, aż w końcu, zmordowane głodem i trudem, podobnie jak czynią inne boberki, gdy są chore, usną i już się więcej nie obudzą. Ale na szczęście, gdy wypłynęły na szerokie wody Rzeki Żółtych Brzóz, ujrzał je Wielkie Pióro. Działo się to w tym samym miejscu, w którym poprzedniego dnia jadł obiad. Indianin spuścił kanu na wodę i powiosło-wał w ich stronę. Boberki usłyszały jego zbliżanie się, otworzyły z lekka ślepia i ujrzały go. Jakoś nie przelękły się bardzo, gdy powyciągał je za ogonki z wody. Być może, było juz im wszystko jedno, co się stanie, a może wielkie, groźne oko, wymalowane na przedzie kanu, wcale nie było takie groźne, jak to się wydawało ludziom. Być też może, że wyczuły przyjaciela; zdaje się, że nawet bardzo młode zwierzęta potrafią wyczuwać zamiary, jakie ludzie w stosunku do nich żywią. Indianin obchodził się z nimi niezwykle ostrożnie i łagodnie: zwierzątka były maleńkie i gdy tak trzymał je w złożonych dłoniach, wzbudzały w nim litość. Ich słabiutkie przednie łapki * Na taką samotną wyprawą odważyć się mogły tylko maleństwa płci męskiej (przyp. aut.). 38 zaciśnięte były w piąstki*, jak gdyby maleństwa zamierzały walczyć o życie. Lepki ciążyły nadmiernie, aż wreszcie opadły. Małe oczka zamknęły się. Wielkie Pióro zrozumiał, że boberki umierają, i zmartwił się ogromnie. Jak wielu myśliwych, był to bardzo dobry człowiek. Postanowił spróbować uratować im życie. „Ostatecznie — pomyślał sobie — przez całe życie zarabiałem na chleb zabijaniem bobrów i sprzedażą ich futerek, więc słusznie będzie, jeżeli teraz odwdzięczę się tym zwierzątkom chociażby przez okazanie pomocy tym dwojgu zabłąkanym maleństwom, które prąd przyniósł mi prawie do samych rąk". Po wylądowaniu wydostał z zapasów mleko i rozcieńczywszy je wodą wlał małym parę łyżeczek do pyszczków. A gdy tak trzymał wełniste ciałka w dłoni, czuł doskonale, że ich żołądeczki są puste, a maleńkie serduszka biją bardzo, bardzo słabiutko. Podczas karmienia boberki mocno pochwyciły łapkami palce Indianina. Wielkie Pióro rozczulał się coraz bardziej, chociaż doprawdy nie wiedział, co pocznie z małymi. Czasu miał niewiele, obiecał Sejdżio i Szejpianowi — swoim dzieciom — że wróci rychło, i nie chciał im sprawić zawodu. Gdyby zaniósł maleństwa na powrót do jeziorka, nie trafiłyby i tak do domku, a pozostawione tutaj, umrą z głodu lub padną łupem jastrzębi, orłów czy też nawet głodnej ryby. Jednakże Wielkie Pióro miał przed sobą długą drogę, a boberki zawadzałyby mu w niej mocno. Kłopot znaczny, bo chociaż to tylko zwierzęta, przecież koniecznie potrzebują pomocy. Indianin czuł, że porzucić je tutaj na pastwę losu byłoby bardzo brzydko. Indianie z dawnych czasów odznaczali się pod tym względem wielką wrażliwością. Dla swojej matki boberki były śliczne, Wielkie Pióro uznał, że są brzydkie; miały wielkie tylne łapki, krótkie, okrągłe * Postawa obronna bobra. Bóbr potrafi zadawać szybkie, silne ciosy łapą, bijąc pazurami lub zaciśniętą „pięścią". Ten ostatni sposóo stosuje wtedy, gdy nie chce wyrządzić krzywdy przeciwnikowi, np. podczas mocowania się z rodzeństwem. Godzi się podkreślić, że nasze boberki, nawet niepewne życia, obrały łagodniejszą metodę. Takie jest już usposobienie tego zwierzęcia (przyp. aut.). 39 ciała i małe, płaskie noski. „Doprawdy — pomyślał po chwili — są tak brzydkie, że aż zabawne, i w sam raz nadawałyby -się na zwierzątka domowe. Przecież wkrótce będą urodziny Sejdżio, która właśnie kończy jedenaście lat, boberki przydadzą się więc jako prezent urodzinowy. A gdy podrosną i będą już za duże na ulubieńców domowych, można je będzie odnieść do ich domu rodzinnego". Właśnie w tej chwili małe odczuły błogosławione działanie mleka i zawołały o jeszcze. Ich głosik dokonał reszty — Wielkie Pióro pomyślał, że człowiek nie może opuścić dwóch stworzonek, które mają głos tak podobny do krzyku niemowląt ludzkich. Mimo woli przypomniał sobie własne dzieci, gdy były maleńkie, i wlał boberkom do pyszczków jeszcze trochę mleka. Potem wyciął z pobliskiej brzozy, która stała wśród sosen, spory kawał giętkiej, podobnej do skóry kory ,i zrobił z niej mocny koszyczek. Dopasował do niego pokrywkę, powycinał otworki dla powietrza i dorobił drewniany pałączek, za który . wygodnie było koszyczek trzymać. Wnętrze wyłożył miękką, wonną trawą i wrzucił sporo delikatnych listeczków; wiedział dobrze, że stanowią one przysmak bobrów. A gdy uniósł boberki za ogonki — tak było najwygodniej i nie sprawiało małym bólu — i włożył je do środka, a maleństwa poczuły zapach aromatycznej, delikatnej trawy, takiej samej, jaką zawsze dostawały w domu od rodziców, i znalazły tuż obok młode listki, tak smaczne, a tak zarazem trudne dla nich do zdobycia — poczuły się od razu lepiej. Ponieważ w dodatku miały żołądki pełne mleka i słyszały miękki, cichy głos nowego przyjaciela, uspokoiły się zupełnie. Zaraz też zapomniały o wydrze, o jej syczącym i śmierdzącym rybą oddechu, o puszczyku ze strasznymi, żółtymi oczyma i groźnym dziobem i o jego złowrogim śmiechu, który przez całą noc nie dawał im spać. Zaczęły się bawić, czego już dawno nie czyniły, piszczeć radośnie, przede wszystkim zaś jadły bezustannie, aż wreszcie napchały się do pełna i więcej już nie mogły. 40 A Wielkie Pióro wiosłując w swym chyżym kanu w kieruń* ku domu i swoich bliskich bardzo się cieszył z prezentu, który wiózł swym dzieciom; wszak syn, starszy o trzy lata od córki, będzie miał również powód do radości, chociaż to nie jego urodziny nadchodzą. Ale jeszcze bardziej cieszył się Indianin dlatego, że pomógł dwom cierpiącym stworzeniom leśnym. Miękko zanurzając wiosło przy burcie zwinnego kanu mówił do swojej łodzi, do strzelby, do małych bobrów, a może po prostu mruczał do siebie samego: — Mino-ta-kia — co znaczy: dobrze się stało. — Ke-get mino-ta-kia — czyli: bardzo dobrze się stało. Przypuszczalnie dwaj mali podróżnicy podzielali jego zdanie, ponieważ uspokoili się zupełnie. W\ rzeczywistości było im bardzo wygodnie w nowym gniazdku. Przez otworki wentylacyjne boberki słyszały w swoim brzozowym pokoiku śpiew ptaszków, szmer wody, brzęczenie owadów i wszystkie inne dźwięki leśne, tak miłe dla ich uszu. Ale chociaż było im tak dobrze, nie zapomniały o dobrych rodzicach,, o domku nad jeziorkiem, swoim rodzeństwie i czuły się bardzo osamotnione, toteż tuliły się mocno do siebie z cichutkim jękiem. Czując bliskość braciszka boberek zapominał powoli o tęsknocie; po chwili małe łepki opadły na posłanie z pachnącej trawy, czarne ślepia zamknęły się, miłe odgłosy z zewnątrz zaczęły słabnąć coraz bardziej i w końcu maleństwa zasnęły. W ten sposób dwa małe, zagubione boberki, tak małe, że oba zmieściłyby się z łatwością w niedużym naczyńku, udały się w drogę do nowego domu i przyjaciół, ujrzały następnie wiele dziwnych i cudownych rzeczy, o których nawet najmądrzejsze bobry nigdy nie słyszały, i przeżyły przygody, jakich — jestem tego pewien — nie przeżył nigdy żaden inny bóbr. Tak, Wielkie Pióro miał zupełną rację, gdy twierdził, że mino-ta-kia — dobrze się stało. ¦ M ROZDZIAŁ V URODZINY SEJDŻIO Pewnego dnia, prawie o tydzień później, Sejdżio i Szejpian przygotowywali się gorączkowo na powitanie ojca. Domek Wielkiego Pióra mieścił • się niedaleko wioski indiańskiej o dziwnej nazwie O-pi-pi-sowej, co znaczy: „Miejsce, w którym Wody Rozmawiają". Nazwę tę Indianie nadali wiosce dlatego, że mieściła się w pobliżu niewielkiego wodospadu, którego fale bulgotały wydając przy tym odgłos podobny do ludzkiego szeptu. Indianie twierdzili, że w tych wodach mieszkają jakieś duchy. Domek z bali sosnowych stał na trawiastym pagórku, nad brzegiem jeziora. Tuż za pagórkiem zaczynała się puszcza, natomiast przestrzeń dzielącą domek od jeziora oczyszczono starannie z mniejszych drzewek i krzaków, pozostawiając tylko najładniejsze drzewa, tak iż powstała cudowna polani. Widok na jezioro roztaczał się doskonały i malowniczy. Jezioro było tak wielkie, że przeciwległy brzeg było widać tylko jak pasmo pokrytych lasem wzgórz biegnących daleko aż poza błękitny horyzont niczym fale jakiegoś wielkiego, ciemnego oceanu. Wąska ścieżka wiodła od chaty do brzegu, na którym rósł zagajnik pięknych młodych topólek. W ich cieniu, tuż nad wodą spędził Wielkie Pióro z dziećmi niejeden szczęśliwy letni dzień. Tam też rodzina często zasiadała do obiadu. Chatka nie była wielka, ale bardzo ładna. Drzewo, z któ- 42 rego ją zbudowano, nabrało czerwonawo-brunatnego zabarwienia; między bierwionami malowniczo zielenił się i żółcił mech. Składała się z jednej tylko, ale bardzo miłej izby. Podłoga, sklecona' z dobrze dopasowanych, gładko wyheblo-wanych grubych belek, biła w oczy czystością i jasnością. Na trzech prostych łóżkach, ustawionych w jeden rząd pod ścianą, leżały grube, czyste koce: czerwone, białe, zielone, a każdy obramowany grubym, czarnym szlakiem. Pstroka-cizna ta wnosiła do izby pogodny i wesoły nastrój. Trzy okna — każde z nich miało tylko jedną dużą szybę — były tak czyste, jak przystało na okna w przyzwoitym domu albo jak mówił Szejpian: czyste jak lufa strzelby, gdyż dla niego lufa strzelby była .czymś, co zawsze musi być doskonale wyczyszczone. Swoją strzelbę utrzymywał chłopiec zawsze w idealnym porządku, dzisiaj zaś oczyścił ją starannie i naoliwił, że aż błyszczała w kąciku naprzeciwko drzwi. Miejsce to było obrane specjalnie, aby każdy przybysz mógł ją od razu dojrzeć. Strzelba, która kosztowała cztery piękne nurkowe skórki, była ze wszystkich, co prawda nielicznych, rzeczy Szej-piana przedmiotem największej jego dumy. Sejdżio narwała sitowia, wysuszyła łodygi i pocięła je na drobne kawałeczki. Otrzymane w ten sposób niby korale po-nawlekała na nitki, pomalowała na rozmaite kolory i rozwiesiła w izbie przy oknach, tworząc ozdobny deseń o bardzo ładnym rysunku. „Zupełnie jak firanki" — myślała Sejdżio spoglądając na nie chyba już setny raz. Wszystkie noże, widelce i blaszane talerze świeciły na stole. Na środku leżał indiański chleb — placek, świeżo wyjęty z pieca. Unosiła się z niego jeszcze para i ulatywała między gałązki malutkiej, nie większej od dłoni ludzkiej jodełki, ustawionej wprost na placku. Jodełka wyglądała na małą choinkę, a chociaż do Bożego Narodzenia było daleko, Sejdżio była w takim humorze, jaki mają dzieci, gdy dostaną bogato obwieszone podarkami drzewko. Mały żelazny piecyk błyszczał jak nowy. Stał na płaskich kamieniach, co było bardzo wygodne, bo chcąc upiec chleb, wystarczyło po- 43 stawić ciasto na chwilę na samym piecyku, a potem umieszczało się je między rozgrzanymi kamieniami, gdzie wspaniale dochodziło i nabierało pięknego, rumianego koloru. Gdyby kto chciał ciasto piec przez cały czas w piecyku, musiałby je w połowie pieczenia przewrócić, co nie było wcale ani łatwe, ani pewne w skutkach. Sejdżio piekła doskonałe chlebki, mogę was o tym zapewnić, bo jadłem je wiele razy. Szejpian również uczynił wszystko, co mógł, aby uświetnić tę chwilę. Przy piecyku leżała spora kupka narąbanego drzewa. Na podłodze rozciągnięta była świeżo wysuszona skóra jelenia, a w kotle na piecyku gotowały się najlepsze kawałki mięsa tego zwierzęcia, zdobyte za pomocą cennej strzelby, stojącej teraz samotnie w kąciku. Szejpian był chłopcem wysokim jak na swój wiek, wygląd miał bardzo męski, miedzianą cerę i ciemne oczy swego szczepu — Odżibwejów. Siedział spokojnie i czekał; ojciec wyznaczył swój powrót na ten właśnie dzień, a ojciec zawsze dotrzymuje słowa, oczywiście, o ile mu coś nie stanie na' przeszkodzie w puszczy. Siostrzyczka, młodsza od niego, o błyszczących oczach i włosach związanych w dwa latające z tyłu warkoczyki, nie mogła zagrzać miejsca. Biegała po całej izbie, zaglądała do kotła, przestawiała sprzęty i po raz setny coś majstrowała przy paciorkach z sitowia, zdobiących okna. Szejpian usadowił się w miejscu, z którego miał dobry widok na całe jezioro, rozpościerające się za oknem. Wypatrywał kanu Wielkiego Pióra, choć udawał, że patrzy w inną stronę. Specjalnie też obrał punkt, z którego łatwo mu było obserwować jezioro bez zwracania uwagi Sejdżio; pragnął ukryć przed oczyma siostry własną niecierpliwość. Szejpian miał tylko czternaście lat, ale wydawało mu się, że jest zupełnie dorosły, ponieważ przez cały przeszło miesiąc odgrywał rolę głowy rodziny. Sejdżio uwijała się po pokoju, podśpiewując jakąś piosenkę, i była bardzo podniecona. Nosiła kolorową pstrą sukienkę, a na nóżkach miała parę ślicznych, wyszywanych paciorkami mokasynów, wkładanych tylko w wyjątkowych okolicznościach. A dzisiejszy dzień właśnie 44 zasługiwał na nazwę wyjątkowego. Nie tylko kochany ojciec miał powrócić, ale w dodatku były przecież jej urodziny. Biedna Sejdżio od czasu śmierci swej matki nieczęsto otrzymywała podarki urodzinowe, toteż troskliwie przechowywała dwie drewniane lalki, które kiedyś ojciec dla niej wyrzeźbił. W tym roku tak się złożyło, że Wielkie Pióro musiał udać się w podróż tuż przed urodzinami córeczki, nic więc pewnie nie przywiezie. Tak więc dwie stare lalki, Czilawi i Czikani, znów ukazały się w świetle dziennym, wyjęte z kufra, w którym leżały od dość dawna. Pomimo że odświętnie przystrojone, nie robiły zbyt wesołego wrażenia i chociaż farba, która pozłaziła z ich twarzyczek, została odnowiona, wyglądały właściwie głupio, gdyż brakowało im nosów, nie miały palców ani ust, ale z pewnością nic o tym nie wiedziały. Sejdżio jednak uznała, że musi się nimi zadowolić, bo nic w tym roku nie dostanie. Tak przynajmniej myślała, nic nie wiedząc o wielkiej niespodziance, jaka ją oczekiwała. Tymczasem Szejpian siedział w milczeniu i spokojnie patrzył przez okno na jezioro, pragnąc w duchu, aby siostra zachowywała się spokojniej i okazała więcej powagi, chociaż rozumiał, że takie dwa wydarzenia jednego dnia — powrót ojca i urodziny — musiały oddziałać na jej usposobienie. Wtem jego własne serce zaczęło bić szybciej i musiał użyć wszystkich sił, aby nie poderwać się z miejsca. Daleko, daleko ujrzał na powierzchni jeziora maleńką plamkę. — Siostrzyczko — powiedział spokojnie i powoli, jak to miał w zwyczaju — ojciec wraca. — Gdzie? Gdzie?! — wrzasnęła Sejdżio i nie czekając wcale na odpowiedź wybiegła z izby, chwytając po drodze wełnianą chustkę. Rozejrzała się na wszystkie strony. — Gdzie, pokaż prędko! Szejpian wskazał na małą plamkę. — Tam, widzisz tę kropkę? — Eee... — westchnęła Sejdżio zawiedzionym głosem. Przecież ta plamka mogła oznaczać najrozmaitsze rzeczy. — Może to płynie niedźwiedź lub łoś — odezwała się po chwili, pra- 45 gnąc, aby brat zaprzeczył. Ale zanim Szejpian zdążył otworzyć usta, nadbiegła inna odpowiedź: Z daleka rozległ się słaby trzask — wystrzał. Po chwili dobiegł dźwięk następnego. Dzieci nasłuchiwały pilnie; w czasie przerwy można było zliczyć do trzech, po czym znów nastąpił wystrzał. — To sygnał! Sygnał! — zawołała radośnie Sejdżio, a Szejpian dodał spokojnie: — Tak, to sygnał naszego ojca. — Potem zapomniał o powadze i pośpieszył do chatki, wołając: — Przygotujmy się szybko! Chociaż kanu znajdowało się jeszcze dość daleko i miało przybyć najwcześniej za godzinę, dzieci wzięły się raźnie do pracy. Z szafki wydostały spore słoiki z jagodami i poziomkami, nazbieranymi przez Sejdżio, postawiły na ogniu wielki im-bryk z wodą na herbatę, sprawdziły dużym widelcem, czy mięso jest dobrze upieczone, i w ogóle biegały od stołu do pieca i z powrotem, jakby to na ich miejscu robiły wszystkie inne dzieci bogate czy biedne, królewskie czy indiańskie. Gdy wreszcie nadszedł długo oczekiwany moment i do brzegu przybiło kanu z żółtej kory, z wymalowanym na przedzie wielkim okiem, wszyscy zaczęli mówić równocześnie. Wielkie Pióro wyszedł na piaszczysty brzeg, jedną ręką pochwycił dłonie swoich dzieci, drugą zaś z niewiadomych przyczyn trzymał za plecami. Starał się odpowiedzieć od razu -na wszystkie pytania, ale nie zdołał tego uczynić i wśród śmiechów i okrzyków dzieci, z uśmiechem na swojej, czasami tak surowej, twarzy zawołał: — Ależ, moje dziatki, pozwólcież mi powiedzieć słówko. Tak, jestem zupełnie zdrów, nie widziałem żadnych kłusowników, na naszych terenach łowieckich nie ma nikogo, byłem bardzo samotny, tęskniłem za wami, cieszę się, że to dziś twoje urodziny, Sejdżio, urośnij duża, córeczko... — I dopiero wtedy wysunął rękę spoza pleców. Trzymał w niej — jak tośmy się już domyślili — koszyczek z kory brzozowej. — Powoli, powoli! Spójrz, Sejdżio, co ci przywiozłem na 46 urodziny — powiedział Wielkie Pióro, wręczając jej koszyk i każąc trzymać go w ręku ostrożnie. — Tam są dwie sztuki — dodał zwracając się do syna — więc i dla ciebie będzie jeden, mój synku. — Dwie sztuki? Czego dwie sztuki? — zapytał chłopiec spoglądając za oddalającą się w kierunku domku siostrą. — Co tam jest w koszyku? Ale Wielkie Pióro oznajmił mu, że gdy zaczeka cierpliwie, niezawodnie się tego dowie. Poszli też obaj do chaty za Sejdżio, która stąpała niezwykle ostrożnie, starając się uniknąć gwałtowniejszych ruchów i niosąc koszyczek przed sobą tak, jak gdyby był wielkim i bardzo delikatnym jajem, które przez najmniejszy wstrząs może się rozbić na tysiąc kawałków. Dziewczynka kroczyła nader powoli, tym bardziej że z wnętrza tajemniczego koszyczka dobiegały najdziwniejsze odgłosy. „Dziecko — pomyślała sobie — nie, dwoje dzieci, chociaż musiałyby być bardzo maleńkie, aby zmieścić się w tak niewielkim koszyczku". Gdy wreszcie znalazła się w izbie, postawiła koszyczek na podłodze, a podczas gdy Szejpian, który właśnie ją dogonił, przytrzymywał go z boków, zdjęła ostrożnie pokrywkę. Wewnątrz ujrzała to, o czym wiemy już od dawna — dwa małe, ogrągłe, wełniste ciałka, cztery małe łapki, podobne do dłoni ludzkich, sięgające do brzegu koszyka, i dwie pary błyszczących, ciemnych ślepiów, przypominających guziczki przy trzewikach i spoglądających na świat wielce pewnym siebie spojrzeniem. — Och! —. westchnęła Sejdżio z zachwytu. — O! o! o! — i przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Wreszcie zawołała: — Niedźwiadki, żywe niedźwiadki! — (Trzeba dodać, że przez dłuższy czas Sejdżio marzyła o niedźwiadku, o takim, jakiego mają prawie wszystkie dzieci na świecie, a jeżeli nie mają, to również o nim marzą). Potem ostrożnie przewróciła koszyczek na bok i zwierzątka wylazły na zewnątrz. Wtedy Sejdżio ujrzała ich płaskie ogonki i zrozumiała, jakie to stworzenia. To coś lepszego nawet niż niedźwiadki. 47 — Małe bobry, małe bobry! — zawołał blady z podniecenia Szejpian, który już nie mógł dłużej utrzymać swojej dziecięcej powagi. — Prawdziwe, żywe! Wielkie Pióro stał uśmiechnięty i przyglądał się z wielkim zadowoleniem objawom radości dzieci z tak niezwykłego podarku. Oczarowana Sejdżio siedziała na podłodze przy koszyczku, usta miała wciąż jeszcze złożone jak do wymówienia dźwięku „o", ale żaden głos się z nich nie wydobywał. Była zbyt zajęta, aby zwrócić uwagę ojca na ozdoby z paciorków, choć możecie być pewni, że jego bystre oko dojrzało je natychmiast. Obiad czekał na stole, a sławna strzelba, tak czyściutka i świecąca, stała zapomniana w kącie. Wielkie Pióro bardzo troskliwie obchodził się ze zwierzątkami podczas swojej podróży, odżywiał je dobrze, toteż były okrągłe, tłuściutkie i przyjemne. Sejdżio stwierdziła, że nic ładniejszego jeszcze w swoim życiu nie widziała. Gdy małe wlazły z radosnym piskiem na jej kolana, wtuliła twarzyczkę w ich ciepłe, pachnące wonną trawą futerka. Po chwili Wielkie Pióro i Szejpian poszli po świeże liście na posłanie dia nowych współmieszkańców. Sejdżio pozostała z gośćmi. Pochwyciła jednego z boberków w dłonie, do których pasował doskonale, i poczęła coś do niego mówić szeptem, a on — o, dziw nad dziwy! — odpowiedział jej zupełnie dziecięcym piskiem, pochwycił ją za palec rączkami (nie można o nich mówić, że były łapkami, bo bardziej przypominały rączkę dziecka niż łapkę zwierzęcia) i spojrzał prosto w oczy mądrymi, czarnymi ślepkami. A gdy wzięła oba boberki na ręce, poczęły wydawać zabawne piski i przyciskać ciepłe, mokre noski do szyi dziewczynki. Sapały przy tym i parskały zupełnie jak niemowlęta. Sejdżip zrozumiała od razu, że bardzo pokocha te zwierzaki. Dwie lalki, Czilawi i Czikani, które i tak wyglądały bardzo smętnie, nabrały w tej chwili jeszcze bardziej ponurego wyglądu, więc dziewczynka posadziła je na półce twarzami do ściany, aby zaoszczędzić im widoku, który je widocznie przyprawiał o zazdrość. 48 W domku, skleconym z prostych bali drewnianych, stojącym w gęstym borze na Dalekiej Północy, było tego dnia troje szczęśliwych ludzi. Wielkie Pióro cieszył się z radosnego powrotu na łono małej rodziny, Szejpian rad był, że ojciec przyznał mu również prawo do bobrów i pochwalił jego pracę, a Sejdżio cieszyła się z najwspanialszego podarku urodzinowego, jaki kiedykolwiek otrzymała. 4 Sejdżio 1 jej bobry * ROZDZIAŁ VI : /..:> WIELKI MALEC ts*^^ I MAŁY MALEC ? ' / Boberki szybko przyzwyczaiły się do nowego trybu życia. Wprawdzie żadna istota na świecie nie zdołałaby im w pełni zastąpić rodziców, ale ludzie, w których race zwierzątka wpadły, uczynili wszystko, aby im ułatwić i umilić życie. Szejpian zagrodził przestrzeń pod swoim łóżkiem sporymi kawałkami kory brzozowej pozostawiając z jednej strony wejście. Tam też boberki urządziły sią rychło, czując się jak u siebie w domu. Wielkie Pióro wyciął otwór w podłodze i umieścił w nim balijkę. W ten sposób zwierzątka otrzymały coś w rodzaju jeziorka, wprawdzie niewielkiego, ale nie mniejszego niż otwór tunelu w ich domu rodzicielskim. Spędzały też bardzo wiele czasu, leżąc na powierzchni wody; nieraz nawet smaczne listki znajdowały pływając. Ilekroć wychodziły z balijki, zawsze wyciskały wodę z futerek, czesząc je starannie pazurkami, przede wszystkim zaś wygniatając je dłońmi. Potem dopiero następowało troskliwe czesanie całego ciała przy pomocy silniejszych pazurków tylnych łapek. Trwało to przez dłuższą chwilę, a tak je ta czynność zajmowała i takie do niej przywiązywały znaczenie, że Sejdżio częstokroć pomagała im własnoręcznie, wyciskając ostrożnie wodę z futerek czubkami palców, aby delikatnych stworzeń nie uszczypnąć. 50 . I_ € Susząc się w ten sposób unosiły jedno ramię do góry, aby móc drugą dłonią wycisnąć wodę z futerka na boku ciała Stojąc tak, wyglądały, jak gdyby miały zamiar zatańczyć jakiś taniec. W tej samej pozycji zajadały często korę z drobnych patyczków brzozowych. Trzymając patyczek oburącz i obracając go dłońmi w szybko ogryzających korę ząbkach, przypominał mały bóbr człowieka grającego na flecie. Czasami, gdy kora była już objedzona, a patyk świeży i delikatny, zjadały go również, wsuwając go sobie powolnym ruchem między zęby, które z ogromną szybkością odgryzały koniec. Zgrzyt zębów przypominał wtedy pracę sieczkarni, a one same wyglądały jak popisujący się na podwórzach i w cyrkach połykacze noży. Patyk znikał w gardłach, ą boberki wydawały się zupełnie zadowolone. Pewnie im smakowało. Przez pierwsze dwa tygodnie trzeba było dawać im mleko, więc Sejdżio pożyczyła w sąsiedniej wiosce butelkę ze smoczkiem do karmienia niemowląt i przy jej pomocy po kolei poiła maleństwa. Podczas gdy dziewczynka karmiła jednego malca (trzymającego przy tym obie łapki mocno zaciśnięte na szyjce butelki), drugi biegał dokoła i starał się za wszelką cenę dostać do smoczka, podnosząc głośny pisk, kłócąc się z braciszkiem i nawet wywracając bańkę z mlekiem. W końcu wypadło postarać się o jeszcze jedną butelkę ze smoczkiem i Sejdżio z Szejpianem karmili małe równocześnie. Później zaczęto je żywić kawałeczkami placka, rozmoczonego w mleku, co znacznie uprościło sprawę, gdyż każde miało własną miseczkę. Bobrzątka chwytały kawałki placka garstką i pośpiesznie pakowały do pyszczka; nie dbały przy tym wcale o maniery — wciąż rozlegało się głośne sapanie, mlaskanie; często nawet rozmawiały ze sobą, mając usta pełne jadła. Ale miały też jedną zaletę, którą nie wszyscy ludzie się odznaczają: po jedzeniu lubiły odstawiać miseczki na miejsce, przez nie same obrane — do kącika lub pod piec. Naturalnie w miseczkach pozostawało zawsze jeszcze troszeczkę mokrych okruszyn i zanim naczynia dostały się na miejsce przeznaczenia, cała podłoga po drodze pokrywała się wilgotnymi, lepkimi 4* 51 śladami, ale nikt o to nie miał żalu. Sejdżio zawsze zmywała później naczynia, podobnie jak to czyniła z naczyniami „dużych ludzi". A plamy na podłodze trzeba było albo zmyć, albo też zeskrobać. Ponieważ małe karmiono osobno, każde z nich zaczęło uważać jedno z dzieci za swego przyjaciela i przychodziło na wołanie wprost do niego. Początkowo nie miały żadnych imion i dzieci wołały po prostu: „undaas, un-daas, arnik, arnik", co znaczy „pójdź tu, pójdź tu, boberku, boberku". Wkrótce jednak Sejdżio przypomniała sobie, ze bo-berki zastąpiły jej obie lalki, które tak ponuro wyglądały w dniu przybycia zwierzątek, pomyślała więc, że mogłyby odziedziczyć również imiona lalek, i nazwała je Czilawi i Czi-kani, co znaczy Duży Malec i Mały Malec. Oczywiście większy nazywał się Czilawi, a trochę mniejszy — Czikani. Imiona te doskonale pasowały do zwierzątek, które przecież naprawdę były bardzo małe i zupełnie przypominały parę wełnianych zabawek, zdjętych z półki w sklepie i ożywionych jakimś cudem. Boberki przyzwyczaiły się szybko do swych imion i na wołanie zawsze wyłaziły spod łóżka Szejpiana. Ponieważ jednak nazwy'ich brzmiały bardzo podobnie, przychodziły na wołanie obydwa. W gruncie rzeczy odznaczały się takim podobieństwem jak dwa ziarna grochu, tylko jeden był trochę większy, dzieci z trudem więc nawet rozróżniały je na pierwszy rzut oka. Rozpoznanie stawało się coraz trudniejsze, ponieważ oba bobrzaki rosły z różną szybkością. Najpierw jeden wyrastał trochę, potem przestawał rosnąć na pewien czas i braciszek nie tylko doganiał, ale i przeganiał go. Nic więc dziwnego, że właściwie przez pewien czas Mały Malec był dużym malcem, podczas gdy Duży Malec był małym malcem. Z ostatecznym ustaleniem nazwy trzeba więc było poczekać, dopóki nie będzie między nimi jakiejś widocznej różnicy. Wszystko to nastręczało sporo trudności i Sejdżio postanowiła już nadać obojgu jedno wspólne imię i nazywać je po prostu Małymi, gdy Czilawi sam usunął trudność. Miał zwyczaj sypiania w ciepłym zagłębieniu między kamieniami piecyka. Pewnego razu po izbie rozszedł się swąd spalonych wło- 52 sów. Nikt początkowo nie domyślał się przyczyny, przejrzano, cały piecyk, obejrzano rurę kominową, a tymczasem przykry zapach nabierał z każdą chwilą mocy. Wreszcie ktoś zerknął pod piecyk i zauważył, że Czilawi śpi sobie najspokojniej, choć futerko przypala mu się na grzbiecie. Małego wydobyto z dużą pręgą wypalonych włosów. Był to doskonały znak rozpoznawczy, podobny do tych, jakie wypala się trzodzie w dużych hodowlach. Ponieważ zarośnięcie takiej skazy na futerku musiało trwać dość długo — przynajmniej przez całe lato — odtąd już łatwo przychodziło rozpoznawanie, który boberek jest Czilawi, a który Czikani. Teraz nikt wołając na nie nie mylił się już więcej, dzięki czemu same zwierzątka również przyzwyczaiły się do swoich imion i wszystko było dobrze. Czilawi i Czikani stanowili parę wielkich gadułów; wciąż coś tam między sobą mówili, wydając czasami najfantastyczniejsze dźwięki. Gdy dzieci zwracały się do nich, zawsze odpowiadali chórem głośnych pisków i okrzyków. Wystarczyło, aby ludzie zabrali się do jakiejkolwiek pracy, jak na przykład do noszenia wody lub drzewa czy też zamiatania podłogi, bądź też, aby zaczęli śmiać się albo rozmawiać głośniej niż zazwyczaj, lub gdy przychodzili goście — a już małe wyłaziły ze swojego schowka, pragnąc zobaczyć, co się dzieje, i wziąć udział w wydarzeniach zachodzących w izbie, przy czym właziły wszystkim w drogę. Dzieci szybko się przekonały, że wszelkie smakołyki,, otrzymane ze stołu, bobry zanosiły do siebie i chowały na zapas. Gdy więc małe uprzykrzały się ludziom nadmiernie, dawano im kawałek placka, przy pomocy którego chciano je skłonić do opuszczenia towarzystwa. Jednakże po niedługiej chwili powracały, prosząc o jeszcze, choć bynajmniej nie zjadły poprzedniego. Wkrótce małe zorientowały się, że najwięcej przysmaczków otrzymują wtedy, gdy w domu są goście, i wystarczyło nakryć do stołu, aby już poczęły się kręcić wkoło, pociągać obecnych za ubranie i domagać sią głośno haraczu, a nawet włazić domownikom po nogach na kolana, aby tym łatwiej sięgnąć po przysmak. Na- turalnie, zawsze otrzymywały, czego chciały, i oddalały się z tym pod łóżko, kiwając pociesznie łepkami i podskakując | zabawnie. Bezustannie dreptały po wszystkich kątach za dziećmi, wyróżniając się przy tej czynności niezwykłą cierpliwością. Ponieważ miały bardzo krótkie nóżki, wyglądały jak nakręcone zabawki dziecinne na kółkach: wydawać się mogło, że ktoś je nakręcił raz na zawsze. Cokolwiek znalazły na podłodze — mokasyny, kawałki drzewa opałowego i temu podobne rzeczy — włóczyły je z kąta w kąt, a później, gdy podrosły i nabrały więcej siły, poczęły nawet kraść drzewo opałowe i znosić je do siebie. Ostrymi jak brzytwa ząbkami strugały je na delikatne wiórki, z których robiły sobie ładne i bardzo czyste posłania. Każdy drobiazg z odzieży, który spadł na j podłogę i nie został dostatecznie szybko podniesiony, znikał wnet w mieszkaniu boberków. Bardzo chętnie włóczyły po izbie miotłę; stanowiła, obok drzewa opałowego, ulubioną ich zabawkę. Przypuszczam, że cieszyły się bardzo z hałasu, jaki potrafiły przy jej pomocy wywołać. Ale źródłem największej uciechy było dla zwierzaków mocowanie się. Stojąc na tylnych łapkach obejmowały się prze- i dnimi, opierały sobie nawzajem łepki na barkach i starały się przewrócić jeden drugiego. Obalenie przeciwnika nie przychodziło łatwo, bo płaskie ogonki i mocne tylne nogi dawały pewne oparcie, gra toczyła się więc wśród wysiłków, sapania I i wzajemnego popychania się dopóty, dopóki jeden z nich, czując, że grozi mu upadek, nie zaczynał się cofać dla utrzymania równowagi. Drugi wykorzystywał natychmiast sytuację" i pchał tym mocniej. Zdarzało się, że przegrywający zdołał odzyskać równowagę i przechodził do ataku, wtedy cały spacer odbywał się w przeciwnym kierunku i mogło to trwać kilka minut, a przypominało najbardziej ludzi tańczących walca. Cała zabawa odbywała się przy akompaniamencie głośnych okrzyków, tupania i walenia ogonkami o podłogę. Wreszcie ogonek cofającego się zapaśnika podwijał się i nie dawał już swemu właścicielowi oparcia, boberek przewracał się na 54 grzbiet, po czym gra kończyła się dziką gonitwą. Wszystko to boberki robiły z najlepszym humorem i dzieci nigdy nie nudziły się, patrząc na zabawne widowisko. A i poza chwilami wrzaskliwej zabawy, poza walką zapaśniczą, „grą na flecie" czy też „połykaniem noży", małe zawsze były w ruchu, który ustawał tylko wtedy, gdy zasypiały. W ogóle stanowiły parę bardzo zabawną i hałaśliwą, przyjemnie też było z nimi mieszkać. Nb - awsze jednak były tak żywe. Czasami siadały cichutko jak dwie myszki, z ogonkiem wysuniętym do przodu, obserwując ludzi, jak gdyby pragnęły zrozumieć, co też się dokoła nich dzieje. A gdy tak siedziały na wzór dwóch pomalowanych na kolor czekolady posążków, Sejdżio klękała przed nimi i zaczynała im coś opowiadać, podkreślając znaczenie niektórych słów palcem, którym wodziła przed nosem małych; można było pomyśleć, że dyryguje jakąś dziwaczną orkiestrą. Zwierzątka siedziały cierpliwie i słuchały, przyglądając się uważnie jej palcowi. Wkrótce zaczynały kiwać głowami na wszystkie strony, jak to zwykle czynią bobry, gdy coś im się podoba, wreszcie ruch ten ogarniał całe ich ciało, aż wywracały się na grzbiet, jak gdyby rozumiały każde słowo i zupełnie nie mogły opanować ataku gwałtowego śmiechu*. Szejpian przyglądał się temu zawsze z zainteresowaniem i bardzo mu się ta zabawa podobała, żałował tylko — oczywiście bardzo skrycie — że jest już dorosły i nie może brać osobiście udziału w tym opowiadaniu bajek bobrom. Zdarza się często, że lepiej wcale nie być dorosłym. Chwilami boberki ogarniała tęsknota. Wtedy siedziały w swojej izdebce pod łóżkiem i cichutko popiskiwały. Sejdżio, która zawsze pamiętała własną matkę, rozumiała przyczynę tęsknoty zwierzątek, brała je wtedy na ręce, tuliła, przemawiała łagodnym głosem i pocieszała małe, jak tylko mogła. * Fakt ten nie jest zmyślony, podobnie jak prawdziwe są wszystkie zwyczaje zwierząt opisane w tej książce. Małe bobry wychowane wśród ludzi często zachowują się podobnie w obecności dobrze im znanych osób. Dzikie bobry przejawiają wzruszenie w ten i wiele innych sposobów (przyp. aut.). 55 Bobrzątka garnęły się do niej, trzymając się mocno za futerka, jak gdyby bojąc się rozstania z braciszkiem. Wciskały noski we wgłębienie w szyi Sejdżio i po chwili zapominały o trosce. Po kilku głębokich westchnieniach i jękach radości zasypiały mocnym snem. Trzeba pamiętać, że były to dwie małe sierotki, które — chociaż psotne i rozdokazywane w chwilach zabawy — całą swoją miłość przelały na tych dwoje dzieci i pokochały je tak, jak kochały niegdyś utraconych obecnie, ale niezapomnianych rodziców. Czikani, słabszy, spokojniejszy i łagodniejszy niż Czilawi, obdarzał wielką miłością przede wszystkim Sejdżio. Czilawi był w ogóle weselszy i hałaśliwszy — jeden z tych wesołków, dla których „grunt to zabawa". Czikani często smucił się i wypadało go wtedy brać na ręce, tulić, pieścić i pocieszać. Częstokroć podchodził nocą pod łóżko Sejdżio i piszczał cichutko prosząc, aby go wzięła do siebie i pozwoliła spać przy swoim boku, gdy tymczasem Czilawi leżał na posłaniu z wiórków i chrapał w najlepsze. Z każdym zmartwieniem — jak na przykład rozbicie noska o piecyk lub przegranie walki zapaśniczej — przychodził Czikani do Sejdżio po pociechę. A Sejdżio, zawsze pełna współczucia dla niego jako dla słabszego, klękała na podłodze, po czym Czikani właził jej na kolana i po chwili znów był szczęśliwy i zadowolony. W takich wypadkach Czilawi — gdy się wyszumiał — czuł się zapewne trochę pokrzywdzony, bo przybiegał też co rychlej, aby upomnieć się o należną mu porcję pieszczot, wciskał się gwałtem na kolana dziewczynki, siadał obok braciszka i wiącej niczego nie wymagał. Sejdżio wyczekiwała cierpliwie, aż malcy zlezą jej z kolan, gdyż nie chciała im przeszkadzać. Teraz dzieci rozpoznawały je już z łatwością, gdyż bobrzątka zachowywały się zupełnie różnie. Czilawi był silniejszy, od-ważniejszy i bardziej przedsiębiorczy od brata, pocieszny malec, który zdawał się cieszyć, gdy sobie nabił guza o nogę stołową, opuścił jakiś ciężar na palce lub wpadł do skrzynki z drzewem. Był niezwykle ciekawski — rad by w każdy kąt 56 zajrzeć, co też w gruncie rzeczy czynił, o ile oczywiście mógł tam dotrzeć. Pewnego razu wlazł na brzeg wiaderka, które ktoś postawił na podłodze, a sądząc, że to otwór tunelu w domu rodzicielskim, dał nura w głąb. Rzecz prosta — wiaderko wywróciło się z głośnym pluskiem rozlewanej wody. Boberek zdziwił się ogromnie. Pomimo jednak krnąbrności, Czilawi był równie przywiązany do opiekunów, jak Czikani i — jeżeli nie zajmowało go nic innego — łaził po wszystkich kątach za Szejpianem równie wytrwale, jak jego braciszek za Sejdżio. Nie znosił też dłuższej rozłąki z drugim malcem. Boberki wszędzie były razem, krocząc obok siebie lub gęsiego, gdy zaś je rozdzielano lub gdy gubiły się nawzajem podczas łażenia po zagrodzie, szybko zaczynały się poszukiwać i nawoływać. Kiedy się odnalazły, tuliły się do siebie i przez dłuższą chwilę trwały w zupełnym milczeniu, choć wkrótce nastrój uroczystej radości przemijał i małe zaczynały bawić się po swojemu, kończąc prcgram powitania zaciętą walką zapaśniczą, sprawiającą im zawsze najwięcej przyjemności. Sejdżio nieraz myślała, że rozdzielić kiedykolwiek takie zwierzątka byłoby prawdziwym okrucieństwem. ł ROZDZIAŁ VII v i / HANDLARZ Przyszedł wreszcie czas, kiedy Wielkie Pióro oznajmił, że boberkom trzeba dać zupełną ^swobodę. Były już dość duże i silne, dzieci obawiały się więc, że odejdą na zawsze, ale Wielkie Pióro opowiedział im o obyczajach małych bobrów, które nigdy nie porzucają ludzi traktujących je dobrze: małe będą stale powracały do chaty, tak jak do swego prawdziwego domu. Powiedział też, że stęsknią się bardzo prędko i wrócą po godzinie lub najdalej po dwóch. Tak więc pewnego pamiętnego dnia usunięto barykadę, zagradzającą próg drzwi, i bobry ruszyły w świat. Nie od razu jednak — początkowo myszkowały dość długo po kątach, rozglądały się i węszyły. Z zewnątrz dobiegało mnóstwo nieznanych dźwięków i zapachów. Małe popróbowały kilka razy wyjść, lecz powracały do izby, po czym wreszcie ruszyły w stronę jeziora. Szejpian i Sejdżio kroczyli po bokach jako straż. Z początku boberki poruszały się powoli i ostrożnie, przysiadając co chwila i rozglądając się, czy przypadkiem nie ma gdzie w pobliżu wilka lub niedźwiedzia. Naturalnie, żadnych drapieżników nie było, ale przecież to tak przyjemnie udawać, że coś tam się w krzakach czai, i przykucać pod każdym krzaczkiem w trwożnym wyczekiwaniu, czy aby naprawdę jakiś potwór nie ukaże się na widowni. Nic się 58 jednak nie ukazało, więc małe przyspieszyły kroku, który przeszedł w truchcik, a potem w coś w rodzaju galopu. Boberki pędem wbiegły do wody i zaraz wróciły na brzeg, nie wiedząc prawdopodobnie, co począć w tak wielkiej balii. Ale szybko się oswoiły i poczęły wesoło pływać, nurkując, piszcząc radośnie i waląc o powierzchnię wody płaskimi ogonkami. — Zupełnie jak prawdziwe bobry — oznajmiła Sejdżio. Wkrótce potem zaczęły ścinać ostrymi ząbkami młode pędy topolowe. Pocięły je następnie na krótsze kawałki i z wielkim ukontentowaniem przystąpiły do objadania z nich kory; oczywiście wylazły w tym celu z wody i obecnie siedziały w trawie i sitowiu na brzegu. Bawiły się wesoło; naturalnie nie obeszło się bez zapasów, biegały po brzegu, igrały z dziećmi, wskakiwały do wody i wyskakiwały z niej. Takiej uciechy jeszcze nigdy w życiu nie miały. Wsuwały swe ciekawskie noski w każdą szparę na brzegu i znalazły pustą norę piżmo-szczura. Ponieważ były niewiększe od właściciela nory, pomieściły się w niej doskonale i natychmiast przystąpiły do kopania. Wejście do nory znajdowało się pod powierzchnią, gdy więc małe zabrały się do roboty, woda dokoła zmętniała zupełnie od poruszonego mułu. Przez dłuższą chwilę nie było nic widać, aż wreszcie zaniepokojony Szejpian wszedł po kolana do wody i wsadził rękę do otworu, w którym zniknęły boberki. Bobrów w norze nie było. — Sejdżio — zawołał z przerażeniem — bobry uciekły! Dzieci wzięły się gorączkowo do poszukiwań wśród trzcin i sitowia na brzegu. Po chwili z tyłu odezwał się słaby okrzyk — boberki biegły za swoimi przyjaciółmi tak szybko, jak im na to pozwalały krótkie nóżki. Przestraszyły się śmiertelnie, że dzieci odejdą i pozostawią je same. Jak się okazało, zaniechały szybko kopania i przepłynęły pod powierzchnią trochę dalej, gdzie wyszły na brzeg. Ponieważ woda była mętna od mułu, nie było ich widać. Teraz, po tylu nowych wrażeniach, ogarnęło je zmęczenie. Przysiadły więc swoim zwyczajem na tylnych łapkach i po- 59 częły wyczesywać futerko i wyciskać z niego wodę. Po ukończeniu tej czynności były zupełnie suche. Wtedy wstały i powoli, uroczyście, krocząc tuż obok siebie, udały się ścieżką do chaty. Tam dostały po sporym kawałku placka, z którym zaraz wlazły do siebie, pod łóżko. Po posiłku ułożyły się na czyściutkim posłaniu ze świeżych wiórków i usnęły, mocno przytulone do siebie. Tak zakończył się pierwszy dzień wolności. Nareszcie stały się — jak to powiedziała Sejdżio — prawdziwymi bobrami. Odtąd, co dnia, gdy tylko otwierano drzwi, biegły do jeziora i pływały, ile im się podobało. Całymi godzinami ryły i pogłębiały norę piżmoszezura, którą znalazły uprzednio. Po pewnym czasie uznały, że zapewnia już dostateczne bezpieczeństwo, ponieważ sięgała bardzo daleko w głąb brzegu. Przyglądając się tej pracy, można było nabrać przekonania, że okolica pełna jest jakichś groźnych, drapieżnych smoków, małe dokładały bowiem wszelkich starań, aby zbudować jak najbezpieczniejszy schron. Gdy osądziły, że tunel podwodny jest odpowiednio głęboki, zmieniły kierunek kopania i poczęły ryć pionowo w górę. W ten sposób dotarły do powierzchni ziemi, otrzymując wylot tunelu, uchodzącego w dno jeziora. I teraz nastąpiła rzecz najciekawsza — ku wielkiej uciesze dzieci bo-berki wybudowały nad otworem maleńki domek bobrowy. Miały więc teraz prawdziwe mieszkanie, właściwe ich gatunkowi. Był i domek, i tunel podwodny, i przestrzeń mieszkalna, i w ogóle wszystko, co być powinno. Wprawdzie ścianki nie odznaczały się wielką trwałością i nie były jeszcze należycie umocnione, ale całość nadawała się zupełnie nieźle na mieszkanie. ^ Potem pozbierały trochę młodych pędów topolowych i wierzbowych i zrobiły z nich tratwę, umieszczając ją tuż nad podwodnym wejściem do domku. Tratwa taka jest po prostu zapasem żywności. Wielkie bobry mają również ten zwyczaj — Czikani i Czilawi zbudowały oczywiście tratwę odpowiednio mniejszą. Rzecz prosta, cała żywność, składająca się na tratwę, 60 zaczęła gnić, zanim boberki ją zjadły, gdyż ten sposób gromadzenia zapasu żywności stosowany jest przez przemyślne zwierzątka tylko w zimie. Sam domek, jakkolwiek niezły, nie chronił w pełni od deszczu, ale to małych nie zrażało. Przecież miały doskonałe, ciepłe posłanie w ludzkiej izbie, dostawały tyle placków, ile im się zachciało, od czasu do czasu otrzymywały nawet jakiś przysmaczek, każde z nich miało własną miseczkę, więc doprawdy — gdyby tak wszystko wziąć pod uwagę, okazałoby się, że jak na swój wiek są dość zamożne. Dlatego też zabawny domek i tratwa żywnościowa nie były im potrzebne, ale dawały mnóstwo uciechy. Podobnie przyjemnie było ścinać ząbkami młode drzewka, budować domki z mułu (o ileż przyjemniej budować takie domki niż stawiać babki z piasku) i w ogóle zajmować się tymi wszystkimi czynnościami, które wykonują dorosłe bobry, nie znajdujące bez tego zadowolenia w życiu. Sejdżio i Szejpian, którzy spędzali przy bobrach całe niemal życie, bawili się doskonale. Niejednokrotnie dzieci pomagały boberkom w pracy, a każdy kawałek przyniesionego przez ludzi materiału budulcowego — jak patyki, trzcina, ziemia lub kamień — zwierzątka natychmiast chwytały i unosiły. Często zdarzało się przy tym, że małe nicponie wyłaziły na brzeg kompletnie unurzane w mule i w tym stanie chciały koniecznie wleźć swoim przyjaciołom na kolana. Naturalnie toczyła się wtedy walka i wiele było śmiechu. Szejpian wybudował nad jeziorem małą altankę, w której cieniu dzieci często odpoczywały. Czikani bardzo polubił to miejsce i często tam, przychodził, szukając Szejdżio, a już zawsze przybiegał, gdy na niego stamtąd zawołała. Natomiast bardziej awanturniczy Czilawi, który zdradzał nawet skłonności rozbójnicze, nigdzie nie potrafił wysiedzieć dłużej, stale uciekał i zawsze gdzieś się gubił. Naturalnie, sam wiedział dobrze, że wcale nie jest zagubiony, ale inni o tym nie wiedzieli i oczywiście wszczynali poszukiwania. Psotnika odnajdywano w najmniej oczekiwanych miejscach: był w altance, gdy sądzono, że go tam nie ma, w chacie, gdy przypuszczano, 62 że jest w altance, w domku bobrowym, pod kanu, a czasem w ogóle zaszył się w byle jaki kąt i spał sobie w najlepsza. Znaleziony, siadał prosto, wysuwając ogonek do przodu, i kiwał na wszystkie strony ciałem, potrząsając równocześnie łep-kiem, jak gdyby śmiał się z figla, który mu się udało wszystkim spłatać. Jeżeli tylko gdzieś powstało jakieś zamieszanie, można było z pewnością twierdzić, że łobuz ten stał.się jego sprawcą, a w chórze wesoło pokrzykujących głosów jego głos zawsze rozlegał się najdonośniej. Nie myślcie jednak, że Czikani był znowu takim świętoszkiem. Bawił się równie dobrze jak wszyscy inni. Ale zdarzały się chwile, kiedy nagle przerywał zabawę, jak gdyby o czymś w tej chwili pomyślał. Być może przypominał sobie rodzinne jeziorko, leżące daleko wśród Wzgórz Szepczących Liści. Jeżeli w takich wypadkach nie znajdował się w pobliżu Sejdżio, która go zawsze pocieszała, udawał się na swych krótkich nóżkach do altanki, szukając opiekunki. Gdy ją odnalazł, przystępował przede wszystkim do swojej zwykłej, starannej toalety. Potem, już zupełnie czyściutki, przytulał się do Sejdżio, kładł jej łepek na kolanach i swoim dziwnym, niezrozumiałym językiem coś jej tam opowiadał — może mów'ł o przyczynie swego zmartwienia? Długo tak potrafił przy niej przeleżeć. Zamykał ślepia i usypiał, wydając ciche pomruki zadowolenia, tęsknoty czy może miłości do dziewczynki — tego nie wiemy. W każdym razie jedno nie ulega wątpliwości — para ta żyła w wielkiej przyjaźni i gdzie znajdowało się jedno, musiało wkrótce znaleźć się i drugie. Doprawdy trudno powiedzieć, kto wśród tej zabawy, figlów i pracy (oczywiście niezbyt uciążliwej) był najszczęśliwszy — istoty czworonożne czy też te, które natura obdarzyła tylko dwiema nogami. Ale wiem na pewno, że w owe dni w O-pi-pi-sowej cała czwórka była bardzo, a bardzo szczęśliwa. * * 62 Ostatnio coraz mniej miały bobry placka na przysmaczki. Wielkie Pióro wyruszył przed paru dniami po nowy zapas żywności, tymczasem jednak w domu prawie nie było mąki. Ani dzieci, ani bobry nie dostawały zbyt wiele do jedzenia. Aż pewnego dnia, powróciwszy do izby, cała czwórka znalazła tam Wielkie Pióro. Indianin — bardzo posępny — wyglądał, jak gdyby miał ciężkie zmartwienie. Ale przyniósł jadło — na podłodze leżał worek mąki i inne zapasy. U boku ojca stał jakiś obcy biały człowiek, który trzymał w ręku sporą skrzynkę. Wielkie Pióro przywitał się z dziećmi serdecznie — jak zwykle — ale przez cały czas nie uśmiechnął się ani razu; Sejdżio i Szej-pian zaniepokoili się tym bardzo. Obcy również milczał. Coś tu było nie w porządku. Nawet małe bobry wyczuły to; zwierzątka często odczuwają nastrój panujący między ludźmi. Przycupnęły cichutko, przyglądając się obecnym. Szejpian, który uczęszczał niegdyś do szkółki misyjnej i nieźle rozumiał po angielsku, usłyszał, jak ojciec zwrócił się do obcego: — Oto są; którego pan weźmie? Co się stało? Cóż to miało znaczyć? Z nagłym przerażeniem Szejpian spojrzał na siostrę, ale ona rozumiała jeszcze mniej, gdyż wcale nie znała angielskiego. — Zaraz, przyjrzę się im wpierw — odpowiedział przybysz na pytanie Wielkiego Pióra. — Niech sobie trochę pochodzą. — Obcy był wysokiego wzrostu, miał czerwoną twarz i surowe niebieskie oczy — „jak szkło czy też lód", pomyślał sobie Szejpian. Natomiast Wielkie Pióro miał smutek w oczach, gdy spoglądał na dzieci. Poprosił gościa o chwilę zwłoki. — Moje dzieci — powiedział po indiańsku. — Chciałbym wam coś powiedzieć. Sejdżio zrozumiała, że stanęło przed nimi jakieś zmartwienie. Zbliżyła się do Szejpiana, patrząc z przestrachem na obcego. Dlaczego ten człowiek tak się przygląda bobrom? 63 — Moje dzieci — powtórzył ojciec — oto jest nowy handlarz futer z placówki w Króliczym Brodzie; stary, nasz wielki przyjaciel, wyjechał. Placówkę objęli nowi, obcy ludzie, którzy żądają, abym natychmiast spłacił dług. Dług ten jest dość duży i nie możemy go spłacić przed ukończeniem łowów zimowych. Dawni handlarze zawsze zgadzali się zaczekać, a nowi powiadają, że nie mogą. Wiecie dobrze, że nie mamy żywności. Nowi handlarze nie dadzą nam nic, dopóki nie spłacimy starego długu. Muszę więc, moje drogie dziatki, udać się w daleką podróż. Będę pracował, aż spłacę dług i zarobię jeszcze trochę ponadto. Tymczasem jednak nie otrzymam ani grosza, a przecież wy musicie mieć żywność już teraz. Ten handlarz daje nam zapasy, które tu widzicie. — W tym miejscu Wielkie Pióro wskazał na pakunki. — W zamian za to chce... chce jednego z bobrów. — Zamilkł. Nikt w izbie nie poruszył się, zamarły nawet bobry. Wielkie Pióro dokończył: — Żywe bobry mają dużą wartość i bóbr, którego ten pan zabierze, pozostanie przy życiu. Ale ciężko mi, moje dzieci, bo wiem, jak przykro wam... — spojrzał na boberki — i jak przykro będzie temu boberkowi, który musi odejść. Szejpian stał wyprostowany i milczał. Spoglądał na handlarza gniewnie swymi ciemnymi oczyma, a Sejdżio, nie wierząc uszom, szeptała: — Och, to nieprawda, to nie może być prawda. Szejpian nie odezwał się nawet, otoczył tylko siostrę ramieniem i dalej spoglądał z nienawiścią na człowieka, który przybył tutaj zniszczyć ich szczęście. Pomyślał nawet o nabitej strzelbie, stojącej za nim w kącie, ale przypomniał sobie, że przecież właściwie takie jest życzenie ojca, trzeba więc słuchać i — nie poruszył się. Ale dalej patrzył na obcego tak uporczywie, że chociaż był zaledwie czternastoletnim chłopcem, przybysz poczuł się nieswojo pod jego spojrzeniem. Po chwili handlarz schylił się, pochwycił jednego z B6l5erB!ó*w, wsadził do skrzynki i zamknął wieczko. Skinął głową Wielkiemu Pióru: 64 — Czekam na pana za parę dni — powiedział. Wyszedł, unosząc pod pachą skrzynkę i starannie zamykając drzwi. I koniec. Wtedy Sejdżio nie wytrzymała i w milczeniu wtuliła twarzyczkę w ramię brata. Bobrem, którego zabrał handlarz, był Czikani. A Czilawi, który nie wiedział, co to wszystko znaczy, przestraszył się nagle i samotny wlazł do siebie pod łóżko. 5 Sejdżio i jej bobry SEJDŻIO SŁUCHA, CO WODA MÓWI Nazajutrz Wielkie Pióro wyruszył w drogę. Podążał do pracy, pragnąc spłacić stary dług. Towarzyszyło mu siedemnastu ludzi z rodzinnej wioski. Płynęli w trzech wielkich kanu z kory. Przy Króliczym Brodzie naładowali zapasy, które mieli przetransportować daleko na północ, do Jeziora Łąkowego, gdzie mieściła się następna placówka tych samych handlarzy. Cała karawana miała przed sobą miesiąc podróży. Sejdżio, Szejpian i Czilawi pozostali sami w O-pi-pi-sowej. Drzwi, które handlarz zatrzasnął za sobą, wychodząc z chaty, oddzieliły Sejdżio od stworzenia, które po ojcu i bracie kochała najbardziej na świecie. Nic dziwnego, że dziewczynka była zrozpaczona i wszystkie jej myśli i uczucia towarzyszyły małej skrzynce, w której siedział Czikani. W życiu dzieci i drugiego boberka nastąpiła wielka zmiana. Szczęśliwe dni przeminęły. Skończyły się wesołe zabawy w altance, śmiechy i figle na brzegu jeziora. Czilawi przestał dokazywać i umilkł, choć dawniej głos jego — tak ostry i donośny — rozlegał się wszędzie o każdej porze dnia. Przestał ROZDZIAŁ VIII ?^-?*,: 66 wywracać pocieszne kozły, nie bawił się, natomiast całymi dniami myszkował po okolicy, szukając braciszka. Nie mógł ani rusz zrozumieć, że towarzysz zabaw opuścił go. Każdego ranka wstawał świeży, pełen nadziei i wyruszał drobnym kroczkiem na poszukiwania, pewien, że gdzieś odnajdzie braciszka. Zaglądał we wszystkie kąty altanki, myszkował w trawie i sitowiu, szukał w każdym miejscu, w którym dawniej siadywał obok niego Czikani, czesząc futerko lub wygrzewając się na słońcu. Pływał przy brzegu, przetrząsając zakątki podwodne, i wielokrotnie dawał nura, przeszukując podwodny tunel, prowadzący do domku, zbudowanego ongiś z tak wielką uciechą. Poszukiwania te trwały do wieczora, aż wreszcie mały rezygnował, a jego żwawy krok zamieniał się w powolne łażei-nie. Ciężko powłócząc łapkami wracał do domu i kładł się w swojej pustej norce osamotniony i milczący. Przestał być małym awanturnikiem i nicponiem, zamienił się po prostu w samatnego, strapionego boberka.. Nie był też już Wielkim Malcem, tylko zwykłym Malcem, bo drugiego przecież zabrakło. Dzieci chodziły za nim wszędzie i udawały, że również szukają, chociaż wiedziały najlepiej, jak bezcelowe są te wysiłki. Ciężko było jednak patrzeć na nieszczęśliwego zwierzaka snującego się samotnie jak upiór w bezsilnej rozpaczy. Gdy mały spożywał posiłek, dzieci siadały po obu jego stronach, pomagając mu na wszelki sposób — przytrzymując miseczkę, nalewając wody i świadcząc rozmaite drobne usługi. Nieraz na chleb lub do miseczki z mlekiem spadały dwie wielkie łzy, gdy Sejdżio pomyślała, że Czikani również powinien się tutaj znajdować. Biedny Czikani, biedny Mały Malec, taki cichy i łagodny, często stęskniony za ciepłem matczynym, teraz znajduje się gdzieś w wielkim, obcym mieście, nie może bawić się, dokazywać, a chyba i placka już nie dostaje... Chwilami dzieciom wydawało się, że w gruncie rzeczy nie zabrano go im wcale. Podświadomie wciąż liczyły na to, że oto za chwilę wychyli się z altanki mała, okrągła figurka lub też ukaże się Czilawi w towarzystwie braciszka. A może 5* 67 siedzą obaj w swojej izdebce i zaraz wyjdą po swoją dzienną porcję placka? Zdawało się dzieciom także, że słyszą głos Czikaniego przy przystani. Przecież nawet jego zabawne małe ślady o wielkich palcach skierowanych do środka znajdowały się jeszcze na mule przybrzeżnym. Sejdżio często chodziła na brzeg popatrzeć na nie, a gdy nikt jej nie widział, klękała i dotykała" ich łagodnie palcami, coś szepcząc cichutko. W końcu woda zmyła je zupełnie. Ostatni z nich dziewczynka przykryła kawałkiem kory brzozowej i co dzień przychodziła samotnie popatrzeć nań, ale i ten ślad wysechł w końcu zupełnie i rozsypał się. I nic już więcej nie pozostało po tamtym boberku. Czilawi na ogół milczał w owym czasie, ale nieraz budził się nocą i pojękując żałośnie, szukał przy sobie ciała braciszka, którego mu odebrano. Budziła się wówczas także Sejdżio, właziła do niego pod łóżko, kładła się przy nim na posłaniu z wiórków, tuliła małego do siebie i tak leżała przy nim, aż wreszcie oboje zasypiali. Szejpian spędzał całe godziny nad jeziorem, patrząc na dalekie zbocza gór. Nie odzywał się .ani słowem, ale bardzo cierpiał widząc, jak martwi się siostra. Dziewczynka przestała śpiewać wesołe piosenki i śmiać się radośnie jak dawniej. Chłopca nieraz zaczynało coś dławić w gardle, spoglądał wtedy ostro dokoła, nie chciał bowiem, aby ktokolwiek .zauważył, jak trudno mu przychodzi powstrzymywanie łez. O jakże nienawidził tych worków i pakunków, .które handlarz wymienił im na małego boberka. Placek nie chciał mu przejść przez gardło przy śniadaniu. Dlaczegóż nie wpadło mu na myśl zaproponować handlarzowi strzelby, przecież kosztowała cztery piękne skórki nurkowe i z pewnością przedstawiała taką wartość jak jeden bardzo malutki boberek... Chociaż w swoim czasie dzieci podzieliły się bobrami i Czilawi był jego własnością, Szejpian oddał go teraz całkowicie we władanie siostrzyczce. Sejdżio zabierała często małego do niewielkiego potoczku, który przepływał za wioską i tworzył maleńki wodospad. Rosła tam wielka, wiecznie szumiąca 68 na wietrze sosna, pod którą dziewczynka siadywała, zastanawiając się, jakby tu odzyskać utraconego ulubieńca. Tymczasem Czilawi kąpał się, pływał, nurkował i nawet trochę dokazywał w głębokiej, cichej zatoczce. Tutaj czuł się szczęśliwszy — tak się przynajmniej wydawało Sejdżio — bo zatoczka nie była tak wielka, głęboka i pusta jak ich jezioro, którego brzegi oddzielało parę mil, a cały ten obszar miał wypełnić jeden malutki bóbr. Podczas gdy jej mały towarzysz pływał przy brzegu, ogryzał gałązki wierzbowe lub czasami czesał futerko, siedząc na jej kolanach, Sejdżio wsłuchiwała się w głos wodospadu. Musicie wiedzieć, że wystarczy posiedzieć cierpliwie przy wodospadzie, a już po chwili szmer wody zaczyna przypominać cichy gwar głosów ludzkich, zbliżających się i oddalających, a chwilami zupełnie znikających w pomruku fal. Wszyscy Indianie znają to zjawisko dobrze, a biali, którzy poświęcili trochę czasu na przysłuchiwanie się wodospadom, przyznają również, że szmer ich bardzo przypomina głos, a chwilami nawet śpiew ludzki. Indianie twierdzą, że to głosy ludzi z krainy duchów, którzy wracają tu, aby porozmawiać ze swymi ukochanymi. Sejdżio przesiadywała tam częstokroć zasłuchana. Starała się zrozumieć, co mówią te głosy, i miała pewność, że któregoś dnia jej się to uda. Łatwo ten przesąd zrozumieć, ponieważ język indiański jest doprawdy bardzo podobny do szmeru wody, westchnień wiatru i szeptu wierzchołków drzew. Czilawi często siedział cichutko, jak-gdyby również słuchał. W każdym razie słyszał na pewno więcej niż Sejdżio, gdyż bobry mają znakomity słuch, o wiele lepszy niż ludzie. Właśnie to miejsce Indianie nazwali O-pi-pi-sowej, to znaczy: „Miejsce, w którym Wody Rozmawiają".* Od niego wzięła też nazwę wioska i cala okolica. Sejdżio darzyła je szczególną sympatią już od paru lat; przychodziła tutaj zawsze jeszcze jako zupełnie mała dziewczynka, gdy miała jakieś zmart- * Właściwa nazwa brzmi: „Miejsce Burzących się Wód", ale zgodnie z legendą, przyjęło się znaczenie późniejsze. Prawdopodobnie pożar zniszczył akustyczne właściwości tego miejsca (przyp. aut.). 69 wienie lub chciała się nad czymś namyślić. Często kładła się w cieniu wielkiej sosny, spoglądając w ciemne luki między jej konarami; czasem przeglądały tamtędy promienie słońca, wtedy było bardzo pięknie i cała okolica wyglądała jak zaczarowany świat z bajki. W takich chwilach Sejdżio najbardziej wierzyła w istnienie duchów umarłych, które przemawiają do żywych. Godzinami leżała patrząc na łagodnie rozkołysane wierzchołki, wsłuchując się w głos strumyka; wydawało jej się wtedy, że matka jest tuż w pobliżu i przemawia do niej. Czuła się szczęśliwa. Pewnego dnia, siedząc tam z boberkiem na kolanach, wsłuchiwała się w cichy pomruk niewielkiej fali. Szmer wody rozlegał się tak wyraźnie jak nigdy. Sejdżio oparła się o drzewo i zamknęła oczy, aby lepiej słyszeć. Po chwili głos wody ucichł, zamarł w oddali, a w zamian wydało się dziewczynce, że słyszy tuż obok siebie jakiś cichy, miękki szept ludzki. Sejdżio poczęła wsłuchiwać się jeszcze pilniej i w końcu usłyszała mowę indiańską, tak bardzo podobną do szemrania wody: „Sejdżio, Sejdżio, ma-dżian, ma-dżian, Sejdżio, Sejdżio, denna, dżia-dan" — powtarzało się rytmicznie i bezustannie jak rym wiersza czy piosenki: Sejdżio, Sejdżio, ma-dżian, ma-dżian, Sejdżio, Sejdżio, den-na, dżia-dan. Sejdżio, Sejdżio, musisz iść, musisz iść, do miasta. Owe śpiewne słowa powtarzały się jednostajnie i bez przerwy; chwilami rozlegały się mocniej, chwilami znów zamierały jak oddalająca się fala wodna. W końcu stały się tak wyraźne, że Sejdżio rozpoznała nawet głos — głos matki. I zawołała: — O, mamusiu. To ja, Sejdżio, mów jeszcze, chcę słuchać. — Wyciągnęła rękę w kierunku, z którego dobiegał głos, i dotknęła czegoś ciepłego i miękkiego. Otworzyła nagle oczy: 70 ~\* ¦¦??"*. & I Mfer > ¦i\ ?> ?? m ¦ 5 •L «er ? I trzymała rękę na ciepłym, wilgotnym nosku boberka. Gzilawi siedział spokojnie, ciągnąc ją tylko z lekka za szal. Dziewczynka zrozumiała, że usnęła na chwilę i przyśnił jej się sen, bo teraz w pluskaniu wody nie było już słychać głosu matki. Wodospadzik pomrukiwał tak jak zawsze. Sejdżio zerwała się na równe nogi, podniosła boberka i zawołała: — Czilawi, pobiegniemy do Miasta. Tam czeka na nas Czi-kani. Musimy się tam dostać i odebrać go. Mamusia' tak powiedziała. Tak będzie. I niosąc małego na ręku pobiegła szybko do domu, mówiąc jeszcze do siebie po drodze: — Tak, to na pewno był głos mamusi, Wielki-Duch pozwolił jej zejść do wodospadu i przemówić do mnie. Kazała mi pójść do Miasta, zaraz powiem o tym Szejpianowi... A skąd miała wiedzieć mała Sejdżio, czy podczas jej snu Wielki Duch Dzikich Krain strzegący wszystkich ludzi i zwierząt, nie kazał rzeczywiście wodzie mówić głosem jej zmarłej matki? Tymczasem Czilawi źle się czuł podczas biegu dziewczynki, trzęsło go niemiłosiernie, zaczął się więc wyrywać i wrzeszczeć na całe gardło, jak już dawno nie krzyczał. A Sejdżio pomyślała: „Odzyskał głos, krzyczy tak samo jak wtedy, gdy jeszcze był tu Czikani, to znaczy, że moje marzenie się sprawdzi". I pobiegła tym prędzej. Sejdżio — jak wszyscy Indianie — wierzyła w sny i często kierowała się nimi. Tymczasem zmęczyli się oboje — jedno krzykiem, drugie szybkim biegiem, i do domu wpadli bez tchu. Szejpian przestraszył się trochę i wybiegł zapytać, co się stało. Na to Sejdżio opowiedziała mu swój sen i oznajmiła, że muszą koniecznie udać się do Miasta. Ale Szejpian nie był tak skłonny zgodzić się na jej postanowienie, jak to się dziewczynce zdawało. Nie miał czasu się zastanowić, a poza tym jemu przecież nic się nie śniło. Powiedział więc: — Głupstwa mówisz, siostrzyczko. Miasto jest daleko, nie 71 znamy drogi i nie mamy pieniędzy, a bez pieniędzy nie dostaniemy ani posiłku, ani noclegu. A co będzie z Czilawim? Trzeba go zabrać ze sobą. A co ojciec powie na to? Wszystko to brzmiało niezachęcająco, ale gdy Sejdżio raz coś postanowiła, niełatwo dawała się zniechęcić. — Tatuś martwi się tak samo jak my — odpowiedziała. — Jeżeli Czikani powróci, tatuś będzie bardzo zadowolony, bo od czasu kiedy handlarz zabrał go w tej skrzynce, wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi. Nic jednak nie powiedziała o tym, w jaki sposób dostaną się do Miasta ani co poczną, jeżeli nawet uda im się tam dotrzeć. Ale niezachwianie wierzyła, że do Miaista — zgodnie ze snem* — musi iść i tam stanie się coś cudownego. Szejpian przyglądał się siostrzyczce uważnie i dostrzegł jej błyszczące nadzieją oczy i radość, która od tak dawna już nie gościła na jej twarzy. Spełnić jej życzenie będzie bardzo trudno — o tym wiedział dobrze, przypuszczał nawet, że nigdy w życiu nie stał przed podobnie trudnym zadaniem, ale chyba jeszcze trudniej po prostu odmówić i ujrzeć Sejdżio pogrążoną w jeszcze głębszej rozpaczy niż dotąd. A przecież ojciec, żegnając się, polecił mu dokładać wszelkich starań, aby siostrzyczkę rozweselić i przywrócić jej humor. Nie miał więc wyboru. — Dobrze — oświadczył — udamy się do Miasta. — Po czym wyprostował się dumnie właściwym sobie zwyczajem i spojrzał ostro, po męsku dokoła. — Tak jest, jutro zabiorę cię do Miasta. Jakkolwiek wyglądał dumnie i uroczyście, przecież mały mężczyzna nie miał najmniejszego pojęcia, jak się do tej sprawy zabrać. Nie domyślał się też nawet, jak awanturnicza i pełna przygód okaże się ta wyprawa. * Wśród prymitywnych Indian istnieje zwyczaj doszukiwania się w szczególnie wyrazistych snach wskazówki działania (przyp. aut.). ROZDZIAŁ IX GROŹNY NIEPRZYJACIEL Późnym wieczorem tego samego jeszcze dnia wszystko było już gotowe do drogi. Za jakiś tydzień spodziewali się stanąć w Króliczym Brodzie, przez który prowadziła droga do Miasta. Dalej drogi nie znali zupełnie. Przygotowali więc spore zapasy, potrzebne podczas tak długiej podróży. Sejdżio upiekła kilkanaście wielkich placków, nasypała mąki do paru płóciennych woreczków, inne mniejsze napełniła herbatą i solą, upiekła i wysuszyła spory kawałek mięsa jeleniego, zabrała garnuszek słoniny i zapakowała zapałki do pudełka ze szczelną pokrywką, w którym na pewno nie zamokną. Szejpian zwinął tymczasem namiot i koce, przygotował wędkę, naostrzył siekierkę i nóż myśliwski, opatrzył wiosła i pochował do skrzynki rozmaite naczynia, które mogły być użyteczne w drodze. Nazajutrz słońce nie zdążyło jeszcze wyjść spoza widnokręgu, gdy Sejdżio i Szejpian byli już po śniadaniu i mieli wszystkie rzeczy załadowane do kanu; leżała tam też strzelba chłopca. Jakkolwiek przywiązał się do niej bardzo, postano- 73 wił ją sprzedać, gdyż spodziewał sią, że w ten sposób zdoła opędzić koszty podróży do Miasta. O tym, co będzie dalej, nie miał odwagi nawet pomyśleć. Czilawi powędrował do tego samego koszyczka z kory brzozowej, w którym przybył z braciszkiem do O-pi-pi-sowej. Sejdżio zabrała wśród naczyń miseczki obu boberków, gdyż dzięki temu czuła się pewniejsza, że przywiezie obu malców z powrotem. — Będą nam obie potrzebne — powiedziała głośno — bo... — tutaj głos jej opadł trochę — przecież chyba go odnajdziemy. — Potem dodała głośno, potrząsając głową i wydymając wargi: — Wiem na pewno, że go odnajdziemy! >— I jak gdyby chcąc nadać swym słowom większej wagi, dorzuciła jeszcze: — Mamusia sama tak mówiła. Słyszałam jej głos przy wodospadzie. Jak widzicie, zwyczajny sen znaczył dla tej indiańskiej dziewczynki bardzo wiele. Wioska indiańska mieściła się w pewnej odległości od chaty Wielkiego Pióra, nikt więc nie dowiedział się o ich planie. Dzieci zachowały tajemnicę, obawiając się, że starsi, a zwłaszcza stary wódz, mogliby im zakazać tej podróży. Wymknęły się więc z domu rankiem, gdy nad wodą unosiły się jeszcze opary, a w okolicy jeziora nie było nikogo. Gdy kanu poczęło się oddalać od brzegu, Sejdżio uniosła wiosło ponad głowę i wydała głośny okrzyk. Wiedziała, że Indianie mają zwyczaj przed wyruszeniem wznosić wiosło i wykrzykiwać nazwę miejscowości, do której zmierzają. Uczyniła więc to samo i zawołała głośno: „Czikani. Czikani". Wprawdzie Czikani nie był miejscowością, ale Sejdżio pomyślała sobie, że przecież udają się właśnie do niego, bez względu na to, gdzie się obecnie znajduje. Szejpian siedział spokojnie, nie machał wiosłem i nie wykrzykiwał; niepokoił go los tej awanturniczej wyprawy. Tak więc opuścili Miejsce, w którym Wody Rozmawiają, i ruszyli w świat, na spotkanie czekającej całą trójkę Wielkiej Przygody. Dzieci jechały owym kanu z okiem i ogonem, w którym po 74 raz pierwszy ujrzeliśmy Wielkie Pióro na Rzece Żółtych Brzóz. Wiosłowały żwawo przez cały dzień. Oko na przedzie kanu wpatrywało się bystro w dal, a lisi ogon powiewał wesoło z tyłu. Łódka mknęła szybko, prawie skacząc naprzód za każdym pociągnięciem wiosła. Zatrzymywano się na krótko tylko wtedy, gdy Czilawi pragnął wyleźć za burtę, napić się i wykąpać dla ochłodzenia, ponieważ zaczął się wielki upał. Wieczorem dzieci rozbiły namiot w lasku nad brzegiem i spędziły w nim noc. Nazajutrz już o brzasku ruszyły w drogę i znowu wiosłowały do wieczora, zatrzymując się tylko dla spożycia posiłku i wykąpania bobra. I tak co dzień — wyruszały w drogę przed świtem, a wieczorem rozbijały obóz w zacisznym miejscu nad wodą. Czilawi pływał przez całą noc, powracając nad ranem prosto do koszyka, w którym natychmiast zasypiał i leżał spokojnie przez cały dzień. Gdy kilkakrotnie wypadło przenieść łódź brzegiem, aby ominąć miejsca, w których kamienie uniemożliwiały żeglugę, dzieci dzieliły się bagażami — każde przenosiło część, stosownie do swoich sił. Rzeczy najcięższe, jak na przykład łódź, niósł Szejpian osobno, powracając po przeniesieniu rzeczy lżejszych. Praca nie wydawała się im ciężka i nawet o niej nie myślały po drodze; przyzwyczaiły się od dawna do tego sposobu podróżowania. Tak mijał dzień po dniu, a one wciąż dążyły naprzód. Dwa małe grzbiety pochylały się rytmicznie jak wahadła, dwa wiosła śmigały regularnie przez cały dzień jak nogi maszerujących żołnierzy. Słońce wstawało z boku, przechodziło nad głowami i zapadało jak wielka, czerwona kula za ciemną ścianę lasu. Z każdym dniem wierne kanu posuwało dzieci dalej, zbliżając je do celu, którym był zaginiony Czikani. W ogromnej puszczy, przez którą wędrowały dzieci, ich łódeczka stanowiła maleńką, samotną kruszynkę pełznącą po srebrzystej powierzchni niezliczonych jezior,- ale kruszynka ta niosła dwa młode, dzielne serca, z których jedno przynajmniej biło wielką nadzieją. Trzecia istotka w kanu leżała spokojnie w koszyku, pochrapując delikatnie — najadła się plac- 75 INDIAŃSKI SPOSÓB PRZENOSZENIA KANU A Przód łodzi Al Przednie siedzenie ? Tył (rafa) łodzi. C Rzemyki utrzymujące wiosła na miejscu D Rzemyki o tym samym znaczeniu co C E Uprząż na głowę wioślarza F, Tutaj umieszcza się głowę i barki. Piórka wioseł spoczywają wtedy na barkach wioślarza, a całe kanu spoczywa na nim do góry dnem Rzemyków C i D nigdy się nie odpina, dzięki czemu zawsze łatwo wiosła umieścić na miejscu. Kanu z kory mierzące około czterech metrów, waży około 10 kilogramów. ka i jeżeli nawet nie była w pełni szczęśliwa, to w każdym razie radował ją ten tryb życia. Pewnego poranka mali wędrowcy poczuli słaby zapach dymu z palonego drzewa pomieszanego z zapachem smalonego mchu, trawy i liści. Zrozumieli, że gdzieś — przypuszczalnie dość daleko — wybuchł pożar lasu. Tymczasem pożar srożył się bliżej, niż sądzili, i gdy wypłynęli na wody jeziora, zauważyli obłok dymu unoszący się nad wzgórzami. Po krótkiej chwili wiosłowania dzieci doszły do wniosku, że zmierzając.do celu podróży będą się coraz bardziej zbliżały do ognia. Jezioro zwęziło się w tym miejscu bardzo i dalej przechodziło w rzeczkę, przez którą płomienie łatwo mogły przeskoczyć. Szejpian postanowił więc jak najszybciej przebyć to wąskie miejsce, aby znaleźć się na wielkim jeziorze, leżącym za nim i zapewniającym już całkowite bezpieczeństwo. Ze zdwojonym zapałem wzięto się do wioseł, a tymczasem obłok dymu rozpościerał się po niebie coraz szerzej, aż przesłonił całą okolicę i zakrył słońce; powietrze było bardzo ciężkie i duszące, panowała zupełna cisza. Wydawać się mogło, że cała wschodnia część kraju płonie, chociaż samych płomieni nie było widać spoza wzgórz. Po chwili dał się słyszeć słaby, ale z każdą chwilą wzrastający pomruk ognia. Kanu pędziło wprost w jego kierunku. Wielkie jezioro znajdowało się dość daleko i wypadało jeszcze po drodze przenieść łódkę brzegiem, należało więc spieszyć się bardzo, aby wyprzedzić zmierzające w tym samym kierunku płomienie; trzeba pamiętać, że pożary leśne, które czasami posuwają się nader wolno, kiedy indziej mają szybkość pędzącego pociągu. Kłęby ochłodzonego dymu opadały w dół, tworząc tuż nad ziemią ciemną, sinawą mgłę. Przesłaniała ona wszystko tak, że widać było tylko wierzchołki drzew przybrzeżnych. Dzieci utrzymywały kierunek patrząc na te drzewa i orientując się według szumu wody, wirującej na głazach w wąskim kanale, do którego zmierzały. Po chwili przybyły do miejsca, gdzie woda pędziła i kłębiła się między ogromnymi, czarnymi kamieniami — zagradzały one niemal zupełnie koryto na prze- 77 strzeni kilkuset kroków. W normalnych warunkach należało kanu przenieść brzegiem, aby ominąć to niebezpieczne miejsce, ale Szejpian lękał się przede wszystkim straty czasu i obrał szybszą drogę wodną. Płomienie huczały już niedaleko, a chłopiec wiedział, że na zakręcie rzeczki, w samym środku tego bystrza zbliżą się jeszcze bardziej. Ryk ognia rozlegał się już tak głośno, że prawie zagłuszał szum wody na kamieniach, Szejpian zrozumiał więc, że wyścig do jeziora będzie ciężki i trzeba go poprowadzić w szalonym tempie. Dym stał się tak gęsty, że nie widać było dalej niż na trzydzieści kroków, a gdy dzieci zbliżyły się do przesmyku, Szejpian tylko z wielkim trudem mógł znaleźć wejście. Stojąc w kanu, aby lepiej widzieć, chłopiec w końcu odnalazł poszukiwane miejsce i szybkimi ruchami wiosła pchnął łódkę w tamtym kierunku. Kanu skoczyło pomiędzy głazy, wprost na białą grzywę pieniącej się i szalejącej wody. Chociaż w dymie nie było prawie nic widać, młody wioślarz zręcznie wyszukiwał wąską drogę między przeszkodami. Wielkie fale z wściekłością rzucały się na wątłą łódeczkę, pragnąc ją cisnąć na kamienie. Ogromne, spienione bałwany usiłowały przelać się przez burtę i zatopić małe kanu. Wirujące odmęty wyrywały dzieciom wiosła z ręki, grożąc rozbiciem kanu na głazach podwodnych. Łódka podskakiwała i pędziła jak oszalały koń na wyścigach. A nad grzmiącym rykiem wody panował głębszy, straszliwszy jeszcze huk zbliżającego się ognia. Dym unosił się nad wodą w gęstych, poskręcanych kłębach, przez które przedzierało się małe kanu wraz z załogą. Pasażer, śpiący dotąd spokojnie w koszyku na dnie łódki, przebudził się i z niespodziewanego hałasu wywnioskował, że dzieje się coś niezwykłego. Natychmiast też postanowił wziąć udział w ogólnym harmide-rze i odezwał się cienkim, przenikliwym piskiem, prawie wcale niedosłyszalnym. Poza tym miotał się w swym domku z kory brzozowej tak gwałtownie, że aż zaszła potrzeba poświęcania mu chwili uwagi i jakkolwiek czasu było nad wy- 78 raz mało, Sejdżio zajęła się unieruchomieniem koszyczka, aby boberek nie mógł go wywrócić do góry nogami. Szejpian nie szczędził chłopięcych sił, przykładał się gorliwie do wioseł i bez chwili wytchnienia walczył z potęgą rwącego potoku, zręcznie kierując kanu w prawo i lewo, przemykając się w spokojniejsze miejsca i prześlizgując między głazami. Co pewien czas wstawał, aby lepiej rozejrzeć się po wodzie, i znów kierował łódkę w białą pianę. Tymczasem Sejdżio wiosłowała bez przerwy, słuchając rozkazów brata, który wolał: „giuk-anik — na prawo" lub „maszk-anik — na lewo". Czasami rzucał krótko: ,,wi-bicz — prędzej", a niekiedy rozkazywał też „pe-kicz — wolno". Spod dzioba kanu le- . ciały bryzgi, kanu wznosiło się i opadało, przy czym sporo wody przedostawało się do środka i Sejdżio, siedząca na przedzie, wkrótce przemokła. Gdyby nie to, ,że dym utrudniał odnalezienie właściwego koryta rzeki między kamieniami, niebezpieczeństwo nie przedstawiałoby się groźnie, bo Szejpian, podobnie jak wszyscy Indianie — starzy i młodzi — był bardzo zręcznym wioślarzem i chociaż młody, orientował się doskonale w biegu wód; poza tym kilka razy przebywał już te wodne progi w towarzystwie ojca. Sejdżio ufała bratu całkowicie, śmiała się i pokrzykiwała z zadowolenia, wszystko to wydawało jej się bowiem zabawą. Nieraz widywała ojca i innych Indian płynących w kanu po takiej niebezpiecznej wodzie. Zawsze przy tym pokrzykiwali, więc obecnie naśladowała ich; zapomniała tylko, że przyglądając się ojcu stała bezpieczna na brzegu. Szejpian natomiast rozumiał doskonale, że sytuacja jest bardzo poważna, i milczał rzucając tylko co chwila krótkie rozkazy swojej jednoosobowej załodze i spoglądając ukradkiem — gdy mógł oderwać wzrok od wrzącej i ryczącej wody — w stronę, z której zbliżał się ogień. A płomienie pędziły ku nim z szybkością niezwykłą. Spływały po zboczu jak ocean czerwieni, świszczące języki ognia wyskakiwały wysoko ponad płonący las. Gdy chłopiec obejrzał się poza siebie, zauważył, że płomienie przedostały się już na drugą stronę wąskiego przesmyku. Teraz mieli tylko jedną jedyną drogę ra- 7.9 tunku — naprzód! Siostrze nie powiedział o tym ani słowa. Powietrze, już przedtem szare od dymu, pociemniało jeszcze bardziej i ciemniało z każdą chwilą dalej. Światło zaczęło gasnąć, jakby zapadł nagle zmrok, i nic nie było widać dokoła. Cała okolica wydawała się nierealna, dzieci same wyglądały jak widziadła senne. Szejpian zabrał się rozpaczliwie do wioseł, gdyż wiedział dobrze, że jeżeli ogień dosięgnie ich w tym miejscu, spalą się żywcem, a w najlepszym wypadku uduszą się dymem. Trzeba jeszcze tylko dociągnąć do niedalekiego już brodu, za którym leży zbawcze jezioro, ale trzeba dociągnąć jak najprędzej. Kanu wyskoczyło nagle na głębokie wody spokojnego stawku. Wioślarze znaleźli się w otoczeniu jakichś dziwacznych ruchomych kształtów, słabo widocznych spoza obłoków dymu. Zwierzęta wszelakich gatunków biegały po brzegu, pływały po jeziorze lub z pluskiem cwałowały przez płytkie miejsca. Trzymały się pojedynczo, parami lub w małych grupkach. Wszystkie zmierzały do wielkiego jeziora, podobnie jak nasi wędrowcy. Stworzenia te rozumiały, że tam znajdą bezpieczne schronienie przed strasznym żywiołem. Zwierzęta, które na ogół rzadko maczają nogi w wodzie — wiewiórki, dzikie króliki, świstaki i nawet jeżozwierze — obecnie pływały po jeziorku. Przerażone jelenie z wybałuszonymi ze strachu ślepiami i powiewającymi na wietrze białymi ogonami wyskoczyły z krzaków i runęły do wody. Za nimi wypadł z puszczy krótkim, niedołężnym galopem niedźwiedź i dwa wilki. Choć jeleń — ich normalna zdobycz — znajdował się o krok, nie spojrzały nawet na niego. Nie było teraz zwierząt wrogich sobie, lękających się siebie nawzajem, głodnych czy krwiożerczych. Wszyscy żywi mieszkańcy puszczy — dwu- lub czworonożni, skrzydlaci i pływający, zwierzęta, ptaki i gady, istoty, które w zwykłych warunkach-nie ośmielą się spojrzeć sobie w ślepia, uciekały teraz razem, jeden przy drugim przed najokrutniej szym z wrogów, niebezpiecznym i śmiertelnym dla 80 | każdego z nich, od najmniejszego do największego — przed Czerwonym Wrogiem Puszczy, pożarem lasu. Tuż obok dzioba łodzi stał w wodzie olbrzymi łoś, największe zwierzę puszczy. Włosie na grzbiecie miał spalone i brakowało mu jednego z niewielkich jeszcze o tej porze roku rogów. Potężne boki wznosiły się i opadały, gdy chwytał głębokie oddechy. Zwierz został prawdopodobnie zaskoczony przez ogień i musiał przecwalować wielki dystans z ogniem dosłownie przypiekającym z tyłu. Ocalenie zawdzięczał tylko swej ogromnej sile i szybkości. Kanu przesunęło się tak blisko, że Szejpian mógłby dosięgnąć łosia wiosłem, ale olbrzym nie zwrócił na łódkę uwagi. Nabrał tchu, wyskoczył na brzeg i przyłączył się do innych zwierząt, które, zbratane wspólnym nieszczęściem, śpieszyły obecnie ku bezpiecznemu jezioru. Do tej fantastycznej i dziwacznej procesji przyłączyli się też nasi mali Indianie ze swoim ulubieńcem. Sejdżio, która dopiero teraz zrozumiała, co to wszystko znaczy, przeraziła się śmiertelnie. Szejpian, choć sam bliski rozpaczy, pamiętał zawsze, że życie całej trójki zależy od niego, trzymał się więc dzielnie i starał się uspokoić siostrzyczkę. Odważna dziewczynka wiosłowała dalej. Ale puszcza, która zawsze była ich domem i tak przyjaźnie traktowała swoich mieszkańców, stała się nagle straszliwym miejscem. Wydałaby się zresztą straszliwa również dorosłym, a przecież tych dwoje dzieci, z których jedno liczyło jedenaście, a drugie czternaście lat, walczyło bohatersko o ocalenie siebie i małego boberka. Domyślacie się zapewne, że Czilawi nie na wiele się zdał w tej walce, wprost przeciwnie — przeszkadzał i opóźniał szaleńczą jazdę. Jak każde zwierzę, wyczuł prawdziwe niebezpieczeństwo. Zapach i głosy rozmaitych zwierząt doprowadziły go niemal do obłędu, wrzeszczał wniebogłosy i dobijał się do pokrywki koszyka, którą szarpał i tarmosił wewnątrz. Niewątpliwie koszyk wydawał mu się teraz więzieniem i z pewnością wyrwałby się z niego, gdyby nie znaleziono jakiegoś sposobu na chwilowe chociażby uspokojenie go. A trzeba pamiętać, że dostawszy się raz do jeziora, przepadłby « Sejdżio i jej bobry fi} na zawsze, w tym bowiem rozgardiaszu i pośpiechu nie dałoby się go już odnaleźć. Po kilku minutach cała załoga znalazła się w miejscu, przez które wypadało przenieść kanu brzegiem. Dym zakrywał ścieżkę prawie zupełnie, a z pobliskiego wzgórza dobiegał już ryk szybko spływającego morza płomieni. Ciemność, która zapadła wskutek przesłonięcia światła przez kłęby dymu, zaczęła się rozjaśniać od straszliwej, czerwonej łuny i wyraźnie odczuwało się już piekielne gorąco ognia. Dzieci błyskawicznie wyniosły na brzeg wszystkie rzeczy. Czilawi był w takim stanie, że trzeba go było koniecznie przenieść osobno. Tutaj w ciągu najbliższych paru minut nie zagrażało niebezpieczeństwo, a nie wiedząc, co się dzieje przy drugim końcu ścieżki — już nad zbawczym jeziorem — dzieci postanowiły zostawić bo-berka chwilowo samego. W ciągu jednej chwili ukryły koszyk pod wywróconym do góry dnem kanu, co uniemożliwiało podniesienie pokrywki, po czym każde pochwyciło część rzeczy i pobiegły żwawo naprzód. Ze wszystkich stron okrążyły je natychmiast kłęby czarnego i żółtego dymu, przybierające fantastyczne kształty. Niektóre wyglądały jak jakieś tajemnicze postacie, wyciągające dłonie, aby zatrzymać biegnących. Drzewa przeglądały przez dym niczym wysokie, ciemne widma. Tu i ówdzie z sinej mgły wyskakiwały czerwone języki płomieni. Dzieci biegły jednak wytrwale naprzód. Z daleka doleciał wietrzyk sponad jeziora: cel był już blisko. Zaczerpnąwszy kilka oddechów świeżego powietrza i złożywszy rzeczy tuż nad wodą, pobiegły szybko z powrotem po kanu i boberka. Piszę „pobiegły", choć chwilami bieg zamieniał się w powolny, utykający krok, gdy na wpół oślepione szukały ścieżki, a potem podążały nią naprzód, zamykając oczy, aby ochronić je przed gryzącym boleśnie dymem. Chwil takiego strachu żadne z nich nigdy jeszcze w życiu nie przeżywało. Gdy znalazły się przy łodzi, iskry i płonące gałązki zaczęły już spadać w pobliżu, a płomienie dotarły tak blisko, że wszystko — drzewa, dym i woda — nabrało czerwonego zabarwienia. 82 Obecnie, gdy od ognia dzieliła je tak niewielka odległość, dzieci słyszały wyraźnie jego okrutny, niski ryk. Pożar srożył się dosłownie o krok tylko. Tymczasem Czilawi postanowił za wszelką cenę uratować życie i zabrał się pośpiesznie do przegryzania ścianek koszyczka, zrobionych, jak pamiętamy, z cienkiej kory. Już niewiele brakowało, aby wygryzł otwór. Obyż koszyczek wytrzymał jeszcze chociażby z pięć minut! Szejpian' zerwał błyskawicznie siostrze chustkę z głowy, umoczył ją w wodzie i szybko owinął nią głowę Sejdżio, pozostawiając odsłonięty jedynie nos i oczy. Potem spryskał jej sukienkę wodą i zawołał: — Nie czekaj na mnie! Za chwilę cię dogonię! Żywo! Przyciskając oburącz koszyczek, w którym siedział Czilawi, Sejdżio znikła na groźnej, jarzącej się różowo ścieżce, która wyglądała jak tunel przekopany przez ścianę z dymu. 6* ROZDZIAŁ X PUSTY KOSZYK ) Po oddaleniu się siostry Szejpian nie tracił czasu. Nie więcej niż minutę trwało zwilżenie własnego ubrania i wygodne umieszczenie wioseł, aby nie przeszkadzały podczas przenoszenia łodzi. O, jakże przydałaby się teraz dzielna, pomocna dłoń ojcowska! Chłopiec dokładał wszelkich starań i sięgnął po całe swoje, niewielkie jeszcze doświadczenie, aby ocalić życie wszystkich trojga; pomyślał też sobie, że dotychczas postępował tak, jak należało. We wszystkich rozmyślaniach Szejpian traktował małego bobra jak człowieka, uważając go za mniejszego braciszka, którego musi ocalić, podobnie > jak siostrzyczkę. A teraz Sejdżio znajduje się zupełnie sama wśród grożącego zewsząd niebezpieczeństwa, trzeba się więc pośpieszyć! Uniósł kanu do góry, odwrócił dnem na wierzch i założył je na barki, umieszczając głowę wewnątrz, między złożonymi wiosłami. Szybko ruszył w drogę. Jednakowoż w ciągu krótkiej minuty, którą zabawił tutaj, płomienie zdołały przesunąć się bliżej i biegnąc jak najszybciej — tak szybko, jak może biec czternastoletni chłopiec, dźwigający dwunastopudowe ¦ kanu — Szejpian ujrzał zbliżającą się z boku wielką, huczącą ścianę ognia. Pod jej dotknięciem padały drzewa, trzaskając, jak gdyby kto wystrzelił. Chłopiec pędził przez obłoki purpurowego dymu, który dusił go, wgryzał się w oczy i ża- 8I rem przebiegał po całym ciele. Szejpian zacisnął zęby i nie zwalniał kroku, gdy tymczasem za nim i z boku trzeszczała, huczała i ryczała puszcza. Z donośnym, ogłuszającym świstem zapalały się szczyty drzew, płomienie przerzucały się z jednego drzewa na drugie, zbliżając się z każdą chwilą do biegnącego ścieżką chłopca. Wewnątrz kanu pozostało trochę świeżego powietrza, które nieco ułatwiało mu oddychanie, ale gorąco panowało nieznośne. W pewnej chwili płonąca jodła zwaliła się w poprzek ścieżki, rozsypując deszcz iskier i liżąc ognistymi jęzorami pobliskie krzaki. Chłopiec musiał stracić parę cennych chwil, dopóki płomienie na ścieżce nie uspokoiły się cokolwiek, a następnie przeskoczył — trzymając łódź na barkach! — przez gorejący pień. Tchnienie żaru owiało go, wypierając oddech z płuc; Szejpian potknął się i upadł na kolana. Zerwał się szybko, znów pochwycił kanu, zanim płomienie zdołały je uszkodzić, i pobiegł dalej. Wprawdzie lisi ogon zdążył spłonąć, ale to przecież drobnostka. Na odwrócone kanu spadały iskry, tlące się gałązki i rozżarzone do czerwoności niewielkie głownie, które skwierczały i dymiły i gdyby ktoś podążał z tyłu, sądziłby, że łódka już płonie, co w gruncie rzeczy nie bardzo by odbiegało od rzeczywistości. Szejpian powinien był już za chwilę dopędzić siostrę, gdyż bieganie z koszykiem w rękach nie należało do zadań bardzo łatwych, tymczasem zaś kanu z kory, jakkolwiek znacznie cięższe od koszyka, było przecież lepiej umieszczone — znajdowało się w równowadze, nie przeszkadzając nawet niezbyt jeszcze silnemu chłopcu. Nagle przyszła mu do głowy myśl straszliwa: a nuż Czilawi wygryzł otwór w koszyku i uciekł, a Sejdżio zapędziła -się za nim w bok? W takim wypadku mógł minąć siostrę niepostrzeżenie. Ale oto już dym się rozjaśnia, czuć wyraźnie świeży powiew od jeziora. Na wpół oślepiony, dusząc się od dymu, Szejpian rzucił się ostatnim wysiłkiem naprzód i nagle potknął się gwałtownie, padając jak długi, razem z kanu. Na drodze zawadził nogami o coś miękkiego... Twarzą w dół, mocno ścis- 85 kając w rękach pusty koszyk, leżała na ścieżce Sejdżio. Czilawi zdołał ostatecznie przegryźć korę i znikł! Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, wypełzł Szejpian spod łodzi, z wielkim wysiłkiem dźwignął siostrę, uniósł się z trudem, aż stanął na nogach, i z, uginającymi się pod ciężarem kolanami, z łkaniem w gardle i wielkim szumem w uszach, ruszył w stronę jeziora. Ułożywszy dziewczynkę na brzegu, spryskał jej twarz zimną wodą, natarł dłonie i zaczął wołać ją głośno po imieniu. Sejdżio otworzyła oczy i cicho powiedziała: — Czilawi. — Nie śmiał jej powiedzieć, że małego boberka już nie ma, a pozostał tylko koszyk. Dym począł doganiać uciekinierów nawet tutaj. Cała droga, którą przebyli przed chwilą brzegiem, stała w ogniu. Szejpian jeszcze raz zmoczył chustę Sejdżio, narzucił ją na twarz siostry i skoczył po łódkę. Na szczęście kanu leżało tuż obok. Na szczęście, ponieważ chłopiec nie miał już siły, aby je unieść, pochwycił je więc po prostu za dziób i powlókł do brzegu. Byle jak, pragnąc jedynie wygrać na czasie, zepchnął kanu do wody, ułożył w nim Sejdżio i począł pośpiesznie wrzucać rzeczy. Dziewczynka wciąż tuliła nieprzytomnie koszyczek i powtarzała: — Czilawi, Czilawi — pojękując co chwila z cicha. Wszystko to poszło bardzo szybko. Przełożywszy cały bagaż na ten koniec kanu, który już znajdował się w wodzie, Szejpian począł powoli spychać z brzegu tylną część łodzi i wreszcie sam do niej skoczył. Łkanie wydobywało mu się z gardła na myśl, że mały przyjaciel został na brzegu i nie można mu już wcale dopomóc. Ale przecież bobry posiadają instynkt, pozwalający im zawsze odszukać wodę — pomyślał sobie chłopiec — może więc i Czilawi trafi jakoś do jeziora i chociaż go utracą — będzie jednak ocalony. Wtem od strony jeziora dobiegł głośny plusk i oto ukazał się Czilawi, wesołym waleniem ogonka o wodę pokpiwający sobie z groźnego nieprzyjaciela, srożącego się na brzegu. Mały zupełnie zapomniał, że jeszcze przed chwilą niewiele brakowało, a był- 86 by się stał łupem ognia, z którego teraz drwił. Szejpian zawołał radośnie: — Sejdżio! Sejdżio! Spójrz! Nic mu się nie stało! Pływa sobie po jeziorze! A na to Sejdżio, leżąca dotychczas bez ruchu na dnie kanu, wybuchnęła wielkim płaczem. Przedtem, gdy przypuszczała, że jej mały przyjaciel zginął, nie mogła płakać, obecnie widząc go żywym i całym rozpłakała się z radości. Czilawi odpłynął dość daleko i nie zagrażało mu żadne niebezpieczeństwo. Kanu natomiast znajdowało się w sytuacji gorszej, ponieważ brzeg był wciąż jeszcze zbyt blisko, a na samym skraju płonącego lasu, tuż nad wodą rosło ogromne drzewo, solidnie już ogarnięte płomieniami. Szejpian robił gwałtowne wysiłki, aby wykręcić łódkę na płytkiej wodzie, co wcale nie przychodziło łatwo, chociaż trwało o wiele krócej niż pisanie o tym. Wtem kora płonącego drzewa pękła od gorąca z wielkim hukiem i ogień skoczył po szczelinie na sam wierzchołek. Wielka, wachlarzowata korona drzewa, które niezawodnie przez parę stuleci majestatycznie wznosiło się nad okoliczną puszczą, stanęła w płomieniach, wystrzelających wysoko ponad leśnego olbrzyma. Tymczasem dobrze już spalony pień u podstawy nie wytrzymał i całe potężne cielsko zaczęło się chwiać, przechylając się groźnie w stronę jeziora, dokładnie w kierunku kanu. Początkowo powoli, z każdą jednak chwilą coraz prędzej płonący olbrzym tracił równowagę, aż wreszcie zaczął padać. Po raz pierwszy Szejpiana ogarnęło śmiertelne przerażenie. Rozpaczliwymi ruchami wiosła wstrzymał łódkę, zmierzającą bardzo powoli w stronę głębszej wody, i wpędził ją z powrotem prawie na sam brzeg. Tuż za nimi, niczym potężna pochodnia, runęła wielka sosna. Rozległ się ogłuszający huk, trzask i syk wody, stykającej się z ogniem; słychać go było pewnie w całej okolicy. Buchnęły kłęby pary i dymu gaszonych płomieni, przesłaniając cały świat. Fale powstałe w chwili upadku olbrzyma wstrząsnęły wątłą łódeczką jak piórkiem. Sejdżio straciła ze strachu panowanie nad sobą i zerwawszy się w chyboczącym kanu na równe no- 87 -» gi, zaczęła krzyczeć jak małe dziecko. Szejpian wyskoczył z łodzi i podbiegł do siostry, aby ją objąć, pocieszyć i uspokoić, że już teraz doprawdy nie ma się czego obawiać. Tymczasem wielce szanowny Czilawi igrał sobie beztrosko na środku jeziora, poklepując wodę ogonkiem. A może w ten sposób chciał naśladować plusk wody, w którą runęła owa sosna? Jeżeli tak, to zapewniam was, że podobieństwo było bardzo, ale to bardzo niewielkie. Po kilku chwilach kanu ruszyło w drogę, tym razem już bez wypadku, a mały bóbr, wyraźnie zadowolony z tego, że się znalazł, poddał się bez oporu i pozwolił się wciągnąć za ogon do łodzi. Łaził po dnie, obwąchiwał rzeczy i pasażerów i okazywał wszelkie objawy wielkiego podniecenia i zadowolenia. W całej tej przygodzie włos mu nawet z głowy nie spadł, co zawdzięczał głównie krótkim nóżkom, na których biegł tak ¦-nisko przy ziemi, że cały pożar przeszedł dosłownie nad nim. Teraz więc cała trójka, znajdująca się na środku jeziora, cieszyła się, że uniknęła tak groźnego niebezpieczeństwa. Po krótkim czasie Sejdżio poczuła się o wiele lepiej i usiadła. Szejpian nie pozwolił jej wiosłować i usadowił ją twarzą do siebie. Opowiedziała mu swoją przygodę. Oślepiona, dławiąc się od gorąca i dusząc się dymem, nie zdołała pochwycić boberka, wyskakującego z koszyka. W tej samej chwili potknęła się, przewróciła i już nie mogła powstać. Nie pamiętała też dokładnie, gdzie się to wszystko działo. Odzyskała świadomość dopiero wtedy, gdy Szejpian spryskał jej twarz wodą. Nie pamiętała wcale, że wołała „Czilawi, Czilawi", chociaż zrozumiała, co się dzieje, widząc go uciekającego i znikającego w dymie. Skończywszy opowiadanie Sejdżio wpatrzyła się nagle pilnie w twarz brata i wybuchnęła śmiechem. A im dłużej patrzyła, tym głośniej się śmiała, aż Szejpian przestraszył się cokolwiek: pomyślał, że niebezpieczeństwo, przez które przeszli, odbiło się na jej umyśle. Ale dziewczynka zawołała: — Och! Twoja twarz, gdybyś mógł ją widzieć! Przecież ty zupełnie nie masz brwi! — Nagle przestała się śmiać i dotknę- 88 ła palcami własnych brwi, pytając z niepokojem: — A jak wyglądają moje? Czy są na miejscu? — i przechyliła się przez burtę kanu, pragnąc przejrzeć się w wodzie. Ale naturalne zwierciadło nie nadawało się do użytku, gdyż ruch łodzi stwarzał małą falę, która zniekształcała odbicie twarzy dziewczynki. Sejdżio przelękła się bardzo i zawołała: — Zatrzymaj kanu na chwilę! Ja chcę zobaczyć! Powiedz mi prawdę, czy ja mam brwi? Była teraz bardzo poruszona. Z kolei Szejpian zaczął się śmiać i nie chciał jej odpowiedzieć, aż wreszcie ulitował się i uspokoił siostrę zapewnieniem, że jej brwi nie opuściły swego zwykłego miejsca. Brwi Sejdżio nie przypaliły się, ponieważ przez cały prawie czas zakryte były chustką. Szejpian pomyślał, że to podobne do dziewczyny martwić się o taką drobnostkę jak brwi wtedy, gdy cała ta przygoda o mało nie kosztowała ich życia. To prawda, niewiele brakowało, a nasza opowieść nie miałaby szczęśliwego końca. Najwięcej ucierpiała łódka, która mocno przeciekała, poza tym jednak właściwie wszystko przeszło bardzo gładko. Z tyłu, za nimi szalał ogień, który przedostał się na drugą stronę przesmyku i pędził dalej, pozostawiając wszędzie za sobą czarne, dymiące ruiny. Dzieci odczuwały trochę ból głowy i łzawiły im oczy po okropnym dymie. Szejpian był w doskonałym humorze, udało mu się wszak wyjść zwycięsko z walki z ogniem, a to przecież najgroźniejszy przeciwnik, z jakim można się w puszczy spotkać. Sejdżio cieszyła się niezmiernie, bo wydawało jej się, że jeżeli pożar puszczy nie potrafił ich wstrzymać, to nic na świecie nie zdoła im już przeszkodzić w odzyskaniu utraconego boberka. Najlżej, zdaje się, potraktował całą przygodę Czilawi, który przestał o niej w ogóle myśleć, rozciągnął się wygodnie na dnie kanu, ułożył łepek na kolanach opiekunki i szybko usnął. Tego popołudnia rozbili obóz wcześnie, obierając w tym celu bezpieczną samotną wysepkę na środku jeziora. Najpierw przystąpili do obejrzenia szkód poniesionych w walce z ogniem. Szejpian nie mógł wprawdzie zreperować swoich 89 brwi, które muszą same odrosnąć, ale wiele miał roboty przy kanu. Piękny, wesoło powiewający ogon lisi zamienił się w poczerniały, skręcony kawałek skóry, a bystre i pilne niegdyś oko, wymalowane na przedzie, stało się brudną plamą, ponieważ farba wypaliła się i popękała, odpadając miejscami zupełnie. Podczas uderzenia kanu o brzeg w chwili ucieczki przed walącym się drzewem, urwał się z przodu spory kawał kory. Żywica jodłowa, która uszczelniała wszystkie szpary w łodzi, stopiła się od gorąca, a iskry i głowienki, spadające na kanu podczas przenoszenia po ścieżce, tliły się dostatecznie długo, aby nadwątlić trochę dno. W namiocie i na kocach czerniało kilka otworków, wypalonych przez spadające iskry. Ale straty te były nieznaczne i dzieciom mogło się powieść znacznie gorzej. Przepadła także pokrywka koszyczka, w którym mieszkał Czilawi, a w samym koszyku widniał spory otwór, przegryziony przez malca — był to ślad po jednej z czynności, jaką wykonał podczas tych rozpaczliwych minut. W pobliżu nie brakowało jednak brzóz, Szejpian wyciął więc kilka arkuszy kory brzozowej, zmajstrował z niej zgrabną łatkę na koszyk, dorobił do niego nową pokrywkę i zreperował kanu, uszczelniając je ponownie za pomocą żywicy. Oko i ogon musiały poczekać na kiedy indziej. Tymczasem Sejdżio zajęła się igłą i nićmi, bez których żadna Indianka"— kobieta czy dziewczynka — nie udaje się w dłuższą podróż. Wkrótce namiot i koce zostały doprowadzone do poprzedniego stanu, a gdy zmrok zapadł, cały sprzęt był już gotowy do dalszej drogi. Wieczorem, siedząc razem i wpatrując się w puszczę na brzegu, dzieci rozmyślały, jak niewiele brakowało, aby już nigdy nie ujrzały ojca. Zatęskniły też za nim. Jeszcze teraz dolatywał z oddali słaby pomruk ognia, a niebo świeciło pięknym, ale straszliwym czerwonym blaskiem, w którym odbijało się najgroźniejsze niebezpieczeństwo puszczy, niebezpieczeństwo, w obliczu którego wszyscy są jednakowo bezradni, a które tak łatwo sprowadzić. Nieraz już się zdarzyło, że ogromne bory, tysiące zwierząt i całe wsie ginęły przez nieostroż- 90 ność jednego człowieka, niedbale obchodzącego się z zapałkami. Później, nocą, gdy Szejpian leżał już na posłaniu z trawy mógł obserwować, jak zanika na płachcie namiotowej czerwony odblask - ogień w końcu dobiegł do moczarów i nagich skał, na których musiał skonać. Chłopiec pomyślał z przyjemnością, że jeżeli jeszcze nie jest dorosłym, to w każdym razie, jeśli wypadki będą się rozwijały w tym tempie, nie potrwa długo, zanim stanie się naprawdę mężczyzną Spojrzał na Sejdżio, śpiącą mocno z boberkiem w ramionach, westchnął głęboko z ulgą i sam usnął po chwili ROZDZIAŁ XI BIAŁY BRAT INDIAN Po dalszych dwóch dniach podróży wędrowcy przybyli wreszcie do Króliczego Brodu. Właściwie miejscowość ta nazywała się Wa-puz ka ni-micz, to znaczy Miejsce Tańczących Królików. Nazwa powstała stąd, że kiedyś było tu bardzo wiele królików, a zwierzątka te mają zwyczaj głośnego tupania tylnymi nóżkami o ziemię; gdy zaś czynność tę wykonywa przy blasku księżyca większa ich liczba, przypominają tańczący tłum. Będziemy jednak używali nazwy nadanej temu miejscu przez białych — Króliczy Bród. Dzieci rozbiły obóz w małej zatoczce, niedaleko placówki handlarzy futer. Czilawi mógł tam pływać bezpiecznie, ponieważ stałe osiedle indiańskie, które stanowiłoby dla małego bobra sąsiedztwo nader groźne, było teraz opustoszałe. Po wsiach indiańskich włóczy się zazwyczaj mnóstwo psów zaprzęgowych, które latem muszą same sobie zdobywać żywność i pożerają niezwłocznie każde słabsze stworzenie, tak że nawet małe dzieci nie są zupełnie bezpieczne i rodzice pilną na nie zwracają uwagę. Po rozpięciu namiotu i zagospodarowaniu się w nim Szej-pian wskoczył do łodzi i popłynął w stronę placówki handlarzy. 92 Zastał tam tego samego handlarza, który odwiedził ich domek owego pamiętnego dnia. Człowiek ten mieszkał tutaj dopiero od niedawna i bardzo słabo mówił po indiańsku, Szejpian zaś z trudem tylko porozumiewał się po angielsku. Weszli do niewielkiego pokoiku, w którym mieścił się kantorek handlarza, i usiłowali jakoś nawiązać porozumienie. Szejpian stał przed biurkiem wyprostowany jak struna i ze wszelkich sił próbował wytłumaczyć cel swego przybycia. Opowiedział, jak źle im się działo po sprzedaży małego bobra, jak boleśnie odczuła ten cios jego siostrzyczka, jak tęskni za braciszkiem Czilawi i w ogóle jak nieszczęśliwi są wszyscy troje. Handlarz siedział spokojnie za biurkiem i wyglądał bardziej na sędziego niż na kupca. Słuchał uważnie, a gdy Szejpian skończył, zapytał: — A więc powiadasz, że Czila... jak mu tam? — Czilawi — wyjaśnił Szejpian. — Aha — powiedział handlarz uroczyście. — Więc ten Czikali tęskni, powiadasz. I siostrzyczka tęskni. I chciałbyś Czik — jak mu tam? Znów zapomniałem — chciałbyś go odebrać, co? — Tak — odpowiedział cierpliwie Szejpian — my chcieć Czikani wrócić do nas. Handlarz chrząknął dość szorstko i sapnął. „Co za bzdur-stwo — pomyślał sobie — tyle zachodu o jedno skomlące zwierzątko, niewiększe od szczeniaka". Ale Szejpian ciągnął dalej spokojnym, niskim głosem, dobierając starannie wyrazów angielskich, których znał tak mało: — Ja — pracować. Robić drzewo (miał na myśli rąbanie drzewa) na zimę. Całe lato pracować dla pana. Także sprzedać strzelbę. Daję moja praca i strzelba za Czikani. Takie moje słowa. — Ale słowa te drżały pod koniec wyraźnie, strzelba stanowiła przecież największy skarb chłopca. — Nie potrzebuję twojej strzelby — przerwał ostro handlarz. — Ta sama placówka sprzedała ci ją przecież nie po to, aby ją teraz od ciebie odkupywać. Tu nie jest lombard! — 93 Po czym swoimi okrutnymi, niebieskimi oczyma spojrzał ostro na chłopca. Biedny Szejpian nie wiedział nawet, co to jest „lombard". Spojrzał na czubki swoich mokasynów, aby ukryć drżenie warg, i powiedział cicho: — Ja pracować także cała zima dla pana. Cały rok pracować za Czikani. „Głupiec — pomyślał sobie handlarz. — Czy on zwariował?" Biały zadawał sobie takie pytania, nie znał bowiem Indian. Nagle zapytał Szejpiana: — Widziałeś pożar? — Tak — odpowiedział chłopiec. — Ja, Sejdżio, Czilawi przejść przez pożar. Ledwo nie zginąć. Biały spojrzał na mówiącego ze zdumieniem. „Przeszedł przez ogień! Co za niedorzeczność!" — chciał zawołać. Zamierzał już nawet powiedzieć coś ostrego, ale powstrzymał się i tylko znów głośno odchrząknął. Nie mógł nie zauważyć szczerości, z jaką zwracał się do niego chłopiec, i przez chwilę zrobiło mu się naprawdę przykro, bo wiedział, że nic nie może dla Szejpiana uczynić. Czikani został sprzedany do Miasta. Kupił go jakiś pan, który trzymał w klatkach dzikie zwierzęta (Czikani dzikim zwierzęciem!), a żywy bóbr stanowił rzadki i cenny okaz. To wszystko handlarz wyjaśnił chłopcu, wciąż jeszcze mówiąc dość ostro („władczo", jak mu się samemu wydawało). Człowiek ten nie znał Indian i sądził, że taki ton jest w stosunku do nich najwłaściwszy. Zresztą, jakkolwiek' miał czerwoną twarz o gniewnym wyrazie i niemiłe niebieskie oczy, bynajmniej nie był taki zły, za jakiego pragnął uchodzić. Pod koniec rozmowy zrobiło mu się nieswojo i zaczął mówić jak najuprzejmiej. Zakomunikował Szejpianowi, że Czikani (tym razem nazwany dla odmiany Czikaru!) został sprzedany jeszcze przed miesiącem za pięćdziesiąt dolarów. Pięćdziesiąt dolarów! Chłopcu zamarło serce — toż to suma, o jakiej mu się nigdy nie śniło. Handlarze na ogół nie dawali Indianom pieniędzy, za futra najczęściej płacili żywnością lub towarami, gdyż otrzymując pieniądze Indianie 94 musieliby je tak czy owak wydać na zakupy w tej samej placówce handlowej, szkoda więc było fatygi i noszenia się z pieniędzmi. Pięćdziesiąt dolarów! A przy tym handlarz odrzucił propozycję pracy i nawet drogocenną strzelbę... A przecież już nic więcej chłopiec zaofiarować nie mógł! Nie miał jednak zwyczaju rezygnować bez walki, powrócił więc do obozu i opowiedział Sejdżio, że odkrył miejsce, w którym przebywa Czikani. Na to dziewczynka ucieszyła się ogromnie, gdyż brat nie powiedział jej ani słowa o szorstkim postępom wamiu handlarza ani o wielkiej sumie, której nigdy nie potrafią zdobyć. Sejdżio przypuszczała, że wystarczy poczekać, aż Szejpian narąbie trochę drzewa i sprzeda je, a za uzyskane w ten sposób pieniądze oboje pojadą do Miasta (dziewczynka była przekonana, że to nie będzie kosztowało drogo — przecież różni ludzie jeździli tam co kilka dni) i wykupią przyjaciela z niewoli. Właściwie miała nawet rację — nic więceg przecież nie można było zrobić. Ale nie wiedziała, jak beznadziejnie przedstawia się to w rzeczywistości. Chłopiec dźwigał tedy cały ciężar zmartwienia samotnie, wytężając młody mózg nad wyszukaniem sposobu zarobienia pięćdziesięciu dolarów; o koszt biletów kolejowych bał się nawet zapytać. Chwilami zastanawiał się, co też ojciec powie na to wszystko, chociaż miał pewność, że cokolwiek uczyni dla uszczęśliwienia Sejdżio, zostanie mu niewątpliwie wybaczone, nawet gdyby chodziło o coś zupełnie niespodziewanego. Przez całą noc miotał się na posłaniu i układał najrozmaitsze plany. O, gdybyż udało im się przynajmniej dotrzeć do Miasta! Słyszał kiedyś, że niektórzy mieszkańcy Miasta bywają dobrzy, wcale niepodobni do tego handlarza. Gdyby mu się udało opowiedzieć ludziom, w których rękach znajdował się teraz Czikani, jak ciężkie przeżycia spowodowało odebranie zwierzątka, może pozwoliliby Sejdżio wrócić do domu z małym, podczas gdy on pozostałby jeszcze w Mieście, aby odpracować należność za przywrócenie wolności maleńkiemu więźniowi. Inaczej — myślał Szejpian — cała ta sprawa wymagałaby około stu dolarów. Biedak w ogóle sobie nie wyobra- 95 żał, że może nawet istnieć większa suma pieniędzy. Słyszał kiedyś o bogatym Indianinie, który zarobił sto dolarów w prawdziwych pieniądzach, nie w towarach; jako przewodnik oprowadzał on po puszczy grupę amerykańskich turystów. Gitczi Mokoman — Wielkie Noże, jak Indianie nazywają Amerykanów — byli dobrymi pracodawcami. Przewodnika traktowali nie jak służącego, lecz kolegę — tak przynajmniej twierdzili mieszkańcy wioski — i płacili bardzo dobrze, a często po ukończonej wyprawie obdarzali go namiotami, kocami, strzelbami i całym w ogóle wypasażeniem obozowym. Na tę myśl przyszedł chłopcu do głowy pewien pomysł. Co drugi lub trzeci dzień z dołu rzeki przypływał do Króliczego Brodu duży, niezgrabny parostatek. Opalany drzewem, miał dwa pokłady, a po obu stronach pracowały wielkie koła, z hałasem rozbijające wodę łopatami. Dziwny ten stwór jeździł do kolei i z powrotem. Ale na statek nie wpuszczano bezpłatnie. „Zawsze te pieniądze" — pomyślał sobie Szejpian i począł się zastanawiać, ile też kapitan może żądać za przejazd. Z pewnością więcej, niż on ma przy sobie; nie miał przecież ani centa. Z pokładu schodzili jednak dość często na brzeg jacyś Amerykanie, pomyślał, więc, że może będą potrzebowali przewodnika, a tej pracy podołałby z łatwością*. Przejęty tym planem pośpieszył nazajutrz zaraz po śniadaniu do placówki. Nie zastał nikogo oprócz handlarza. Ruch zaczynał się dopiero około południa, kiedy spodziewano się przybycia parostatku. Tuż przed dwunastą starożytny ten korab nadpłynął z dołu rzeki, z wielkim łoskotem kół zatoczył łuk i zawinął do przystani wśród ogólnego zamieszania, na które składały się głośno wykrzykiwane rozkazy, dzwonki i w ogóle wszelkiego rodzaju głośne objawy respektu dla jedynego statku parowego w całej okolicy. Rzeczywiście na ląd * Doskonałe warunki do uprawiania myślistwa i rybołówstwa w północnej Kanadzie ściągają tysiące sportowców, głównie amerykańkich. Wynajmują oni miejscowych Indian na przewodników lub tragarzy i liczne wioski czerpią dochody z tego źródła (przyp. aut.). 96 wysypała się liczna czereda turystów, wyposażonych w sprzęt obozowy, mogący, w pojęciu Szejpiana, wystarczyć dla czterdziestu ludzi. Ze zdziwieniem przyglądali się chłopcu indiańskiemu, noszącemu mokasyny z jeleniej skóry i długie, splecione w warkocze włosy. Dla wielu spośród nich był to pierwszy żywy, prawdziwy Indianin, zamieniali więc szeptem uwagi, a ze dwa lub trzy czarne pudełeczka zwróciły się w stronę Szejpiana i cicho trzasnęły metalicznym głosem. Chłopiec zmieszał się na widok tych wszystkich hałaśliwych ludzi, tak dziwnie poubieranych i odznaczających się bardzo bladymi albo też bardzo czerwonymi twarzami. Poczuł się nagle bardzo mały i samotny wśród obcych i wydało mu się, że nigdy nie miałby odwagi nawet jednemu z nich służyć za przewodnika. Odwrócił się i szybko ruszył przed siebie, hamując ochotę rzucenia się do ucieczki. Nagle usłyszał jakiś głos, wołający po indiańsku: — Zaczekaj, mój synu, zaczekaj! Chciałbym z tobą pomówić! Szejpian nie dostrzegł na przystani ani jednego Indianina, ale stanął i obejrzał się. Zbliżył się do niego człowiek, władający równie dobrze jak on sam językiem Odżibwejów. Jednakże nie był to Indianin, lecz biały — wysoki, barczysty, o jasnych jak len włosach i niebieskich oczach. Miały one inne spojrzenie niż oczy handlarza: uśmiechały się i wyrażały życzliwość. Białą koszulę nosił rozpiętą u szyi, rękawy podwinięte powyżej łokci. Śniade, spalone przez słońce ciało brązowiło się indiańskim prawie kolorem. Przy tym nosił mokasyny, ale Szejpian — chociaż podniecony — zdołał zauważyć, że obcy stąpał w nich nader ostrożnie, widocznie nie był przyzwyczajony do tego rodzaju obuwia. Biały podszedł zupełnie blisko i położył rękę na ramieniu chłopca. Tak się jakoś stało, że nieśmiałość opuściła nagle Szejpiana i chłopiec przestał zwracać uwagę na rozmawiających głośno turystów, którzy stale mu się przyglądali. Patrzył jedynie w brązową, uśmiechniętą twarz i słuchał tylko jasnowłosego człowieka, tak dobrze posługującego się jego ojczystym językiem. W jego 7 Sejdżio i jej bobry 07 ^??? sposobie wymawiania słów indiańskich nie brakowało ani jednego z miękkich tonów, do których Szejpian tak się od urodzenia przyzwyczaił. — Nie lękaj się — powiedział jasnowłosy (chłopiec zdążył już nadać mu w myśli nazwę Żółtowłosego). — To dobrzy ludzie, ci Gitczi Mokoman — Amerykanie. Lubią Indian i chcą cię sfotografować. — Potem ruszył z chłopcem naprzód, mówiąc dalej: — Chodźmy do twojego obozu, tam pogadamy. Chciałbym usłyszeć o przygodach, jakie przeszliście podczas pożaru, a poza tym od dawna już pragnąłem poznać dzieci Pióra. — Powiedział, że zna dobrze Wielko Pióro. Podobnie jak wszyscy biali nazywał go po prostu Piórem. Szejpian poczuł od razu przyjaciela i serce mu odtajało. Chociaż poznał tego człowieka przed chwilą, natychmiast nabrał do niego zaufania. Poprowadził więc nowego znajomego do obozu. Obrał w tym celu drogę leśną, gdyż zawsze słyszał, że biały nie potrafi się utrzymać w małym kanu i może je łatwo wywrócić. Później zresztą przekonał się, że brązowy młodzieniec umiał doskonale kierować indiańską łódeczką. Sejdżio przyrządzała właśnie obiad, ale widząc nadchodzących skryła się co rychlej w namiocie. Oprócz handlarza, do którego pałała nienawiścią, nie widziała jeszcze z tak bliskiej odległości ani jednego białego. Szejpianowi wcale nie łatwo było przekonać ją, aby wyszła z płóciennej nory, w której się zaszyła. Gdy jednak usłyszała, jak płynnie mówi przybysz po indiańsku, gdy doszedł ją jego wesoły śmiech, wyjrzała ostrożnie. Spotkało ją dwoje najdobrotliwszych i najweselszych pod słońcem oczu. Chyba nikt — oczywiście oprócz Wielkiego Pióra — nie miał takich oczu. Dziewczynka wiedziała już, że ją zauważono, wylazła więc z ukrycia, usiadła przy ognisku i zaczęła udawać, że jest ogromnie zajęta garnkami i talerzami. Ale równocześnie chciała niepostrzeżenie przyglądać się miłemu gościowi, naciągnęła więc chustkę na głowę, zostawiając z boku małą szparkę, przez którą zerkała ku niemu co chwila. Ilekroć jednak przybysz przyłapał jej spojrzenie, pochylała pośpiesznie głowę w wielkim zawsty- 98 dzeniu, a rumieniec wykwitał na jej policzkach. Chowała wtedy twarzyczkę w chustce i zabierała się tak gorliwie do gotowania, że wreszcie naprawdę przygotowała coś do jedzenia. Do obiadu zasiedli razem. Szejpian poczuł jeszcze więcej szacunku dla białego, gdy stwierdził, że tamten potrafi siadać na ziemi równie łatwo i wygodnie jak Indianie. Jak dotąd nigdy nie widział, aby którykolwiek z białych — wyjąwszy traperów, wiodących przecież tak bardzo indiański tryb życia — potrafił to czynić w sposób tak naturalny. A jasnowłosy pochwalił smak potraw i powiedział, że już od dawna nie jadł takiego obiadu. Moim zdaniem mówił prawdę, bo na obiad Sejdżio podała tylko placek ze słoniną zamiast masła, parę kawałków suszonej jeleniny i herbatę bez cukru. Jednakże z zachowania się białego nikt nie mógłby odgadnąć, że obiad nie był 'bynajmniej ucztą. Po obiedzie gość zapalił papierosa i przez chwilę zaciągał się w milczeniu. Ten sposób palenia bardzo zadziwił Sejdżio. Wszyscy Indianie — a nawet spora liczba starszych kobiet — palili fajki, dziewczynka nie widziała więc nigdy papierosa. Pomyślała sobie, że to jeszcze jeden dziwny pomysł tego dziwnego pana, który tak dobrze mówi po indiańsku i w ogóle jest taki niezwykły. W każdym razie obcy spodobał się dzieciom bardzo, co sobie zakomunikowały szeptem. Paląc papierosa, zaczął on opowiadać dzieciom o sobie. Jest misjonarzem — ale pośpiesznie dodał — nie z tych misjonarzy, którzy chcieliby zmienić wszystkie zwyczaje i wierzenia indiańskie, choć niektóre są bardzo piękne. Nie zamierza też narzucać Indianom swoich przekonań ani wiary; ot, po prostu chce być im bratem. Języka indiańskiego nauczył się z książek i przebywał wśród Indian plemion Kri, Soto, Algonki-wów i Odżibwejów. Wszystkie te plemiona mówią językami bardzo podobnymi. Pracował z nimi, uczył ich, opiekował się chorymi, starał się im we wszelki sposób dopomóc. A wszystko to czynił dlatego, że, jak twierdził, wszyscy ludzie na świecie należą do jednej wielkiej rodziny, zaś Wielki Duch (tak Indianie nazywają Boga) kocha jednakowo czerwonych 7* 99 i białych. Opowiedział dzieciom, że dobrzy ludzie z Miasta dają mu pieniądze, dzięki czemu może poświęcać cały swój czas pracy wśród Indian, nie będąc równocześnie dla nich ciężarem. Mały Indianin i Indianka słuchali go z wielkim podziwem. Dotąd wydawało im się zawsze, że Indianie są narodem zapomnianym, o który nikt nie dba od chwili, gdy pozbawiono go ziemi. Teraz jednak musieli uwierzyć w to, co mówił ten człowiek, brat Indian. Wierzyli, chociaż jego skóra była w miejscach nie tkniętych przez słońce zupełnie biała, a już niebieskie oczy całkiem nie były podobne do ich własnych, czarnych jak węgle. Tymczasem Czilawi, który siedząc w namiocie wyciskał wodę z futerka i czesał je po kąpieli, usłyszał głośną rozmowę i przypuszczalnie domyślił się, że jest już obiad. Z głośnym tupotem wybiegł z namiotu, rozejrzał się wokoło i postanowił poddać obcego ścisłym oględzinom. Zbliżył się do stołu biesiadnego, czyli po prostu kawałka rozłożonego na ziemi czystego płótna, i poczłapał pomiędzy ustawionymi na nim naczyniami, aż wreszcie znalazłszy się tuż przed gościem przysiadł na tylnych łapkach i począł mu się uporczywie przyglądać. Nie wiadomo, co tam sobie pomyślał, w każdym razie jednak przybysz spodobał mu się niewątpliwie bardzo, i uważając prawdopodobnie, że od takiego wielkiego gościa można byłoby wyprosić przy umiejętnym podejściu do sprawy sporo placków, boberek zaczął kiwać głową i potrząsać całym ciałem na swój sposób, jak gdyby zamierzał zatańczyć. Wreszcie przewrócił się w tył, między naczynia, trzęsąc się i wyginając uciesznie. Rozległ się głośny szczęk talerzy i kubków, powstało ogólne zamieszanie i Sejdżio pragnąc uspokoić małego dała mu spory kawałek placka; spodziewała się, że malec uda się z nim do namiotu, aby tam spożyć go w ciszy. Jednak tym razem nie tak łatwo dał się przekupstwem wygnać z towarzystwa. Usiadł na obrusie i trzymając placek oburącz zajadał smacznie, jednym okiem zerkając stale na gościa. 100 Pierwszy to raz od chwili rozstania z braciszkiem odtańczył swój zabawny taniec; Sejdżio uznała to za przepowiednię; odtąd była jeszcze pewniejsza niż kiedykolwiek, że wszystko skończy się jak najlepiej. Żółtowłosy stwierdził, że jeszcze nigdy nie widział podobnie zabawnego przedstawienia, i śmiał się tak serdecznie, że Sejdżio zapomniała o wstydliwości i zawtórowała mu głośno. Rzeczywiście, widowisko należało do najzabawniejszych i nawet Szejpian, jakkolwiek kłopoty leżały mu na sercu wielkim ciężarem, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Potem Żółtowłosy zapytał dzieci, w jaki sposób oswoiły najpłochliwsze zwierzę, jakim niewątpliwie jest bóbr; wiedział już zresztą sporo z opowiadania handlarza. Zadał im jeszcze dużo pytań. Chociaż dzieci nie miały wielkiej ochoty na zwierzenia, przecież w końcu wyciągnął z nich całą historię. O, ten młody człowiek był bardzo przebiegły i umiał zadawać pytania! Dowiedział się o uratowaniu dwóch małych boberków, nad którymi wisiała już śmierć, o podarunku ojca dla Sejdżio w dniu jej urodzin, o tym, że nazwano je Wielkim Malcem i Małym Malcem, o smutku, jaki zapanował po odebraniu im Małego Malca, o tym, jak nieszczęśliwy i samotny jest Czilawi, o wyprawie na poszukiwania, wreszcie o strasznym pożarze puszczy, w którym omal nie stracili życia. Obcy słuchał bardzo uważnie. W końcu Szejpian opowiedział mu o tym, że poszukuje pracy, pragnąc zarobić na przejazd do Miasta i na wykupienie boberka. Po wysłuchaniu całej opowieści gość zasępił się i siedział bardzo cicho. Już się nie śmiał. Wiedział przecież dobrze, że Szejpian nie znajdzie pracy, ale nie chciał mu tego powiedzieć. Wyciągnął rąkę, pogładził miękkie, jedwabiste futerko bobra i powiedział na wpół do siebie, po angielsku: — A więc to jest Wielki Malec, a Mały Malec jest daleko, samotny, w wielkim Mieście. A te dzieci... Nie, tak nie może być! Zerknął ukradkiem na Sejdżio i dojrzał, jak naciąga na głowę chustkę, która zsunęła jej się na barki; dostrzegł też 101 dwie wielkie łzy, ściekające powoli po jej twarzy, chociaż dokładała wszelkich starań, aby je powstrzymać. Wreszcie wstał i poszedł, ale przedtem jeszcze zwrócił się do dzieci: — Jestem waszym przyjacielem i przyjacielem waszego ojca. Jutro przyjdę i znów zjemy razem obiad. Może uda mi się rozpędzić chmury z waszego horyzontu. Nie wiem na pewno, ale bardzo będę się o to starał. Przecież to jest moje zadanie — rozpędzać mgły, które przesłaniają słońce, aby mogło świecić nam wszystkim! Później skinął im ręką i oddalił się. ROZDZIAŁ XII r WIELKIE NOŻE Natychmiast po powrocie do placówki misjonarz odbył dłuższą rozmowę z handlarzem. Wkrótce wyszedł z jego biura, niosąc zapisany arkusz papieru, na którym wielkimi literami wymalował: „UWAGA!" Arkusz ten umocował na ścianie budynku. Dokoła krążyło jeszcze dość dużo turystów, toteż zbliżyli się natychmiast, aby zobaczyć, o co chodzi. Ogłoszenie wzywało wszystkich do stawienia się o godzinie czwartej na ogólnym zebraniu, w nader ważnej sprawie. Zebranie miało się odbyć w budynku szkółki indiańskiej, mieszczącym się na wzgórzu. Osada była niewielka, więc wiadomość rozeszła się w ciągu krótkiego czasu. Część mieszkańców przez ciekawość, a część dla braku innego zajęcia przyszła na zebranie, pragnąc się dowiedzieć, co też powie ten wysoki, jasnowłosy młodzieniec. Nieduża sala szkolna nie mogła pomieścić wszystkich, wielu ludzi musiało stać za oknami, skąd zresztą dobrze słyszeli, co się dzieje wewnątrz. Młody człowiek o jasnych włosach wszedł na katedrę i po chwili, gdy ucichło, zaczął mówić. Początkowo jeszcze niektórzy szeptali, pokasływali i szurali nogami, ale niebawem uciszyło się zupełnie; wszyscy słuchali bardzo pilnie. Nic dziwnego, młodzieniec opowiadał jakąś dziwną bajkę, zupełnie co innego, niż się ogólnie spodziewano. Biały 103 brat Indian umiał bardzo ładnie opowiadać. Cisza panowała zupełna, rozlegał się w niej tylko głos młodzieńca. Bajka, którą im opowiedział, była historią Sejdżio, Szej-piana, Wielkiego Malca i Małego Malca. A pod koniec rzekł: — ... nie zapominajmy, że te dzieci, które tak dzielnie pokonały niebezpieczeństwa puszczy, jak być może nikt z nas nie potrafiłby uczynić, dzieci mające inny kolor skóry niż my, inny język i inne obyczaje, stają przed nami jako przypomnienie naszych obowiązków. Nie jest to po prostu para dzieci indiańskich, lecz dwoje dzieci nieszczęśliwych. A nikt z nas przecież nie będzie twierdził, że postępują niesłusznie, podobnie jak nie możemy z pewnością utrzymywać, że te ich małe zwierzątka nie mają zmartwień i smutków takich samych jak ludzie. Na zakończenie powiem wam więc, moi drodzy, że wychodząc stąd przez drzwi po prawej stronie znajdziecie dużą pustą skarbonkę, zrobioną ze starego pudełka po herbacie. Cóż wy na to, moi mili? Gdy skończył, rozległ się głośny szmer, wszyscy bowiem chcieli mówić równocześnie. Panie wołały: „Słyszeliście coś podobnego?" albo „Pomyślcie tylko! Całą drogę same!", albo też „Biedactwa, przez taki straszny pożar!". A panowie wstawali i sięgali do kieszeni, rzucając głośne uwagi i pytając: „Gdzie są te dzieci? Trzeba im pomóc koniecznie. Muszę się do tego przyczynić". K.toś zapytał głośno: „Gdzie, powiada pan, jest ta skarbonka?"\ A gdy zaczęli wychodzjić przez drzwi z prawej strony, rozległ się wesoły brzęk monet, wpadających do blaszanej skarbonki, i szelest wsuwanych tam banknotów. Daję słowo, że nie były to- same jednodolarowe papierki, ale dwu- i pięciodolaro-we, a trafiła się też i dziesięciodolarówka. Byli tam poza tym zupełnie młodzi ludzie, którzy też chcieli dopomóc i wrzucali do skarbonki niewielkie sumy, jakie zdołali urwać z pieniędzy przeznaczonych na spędzenie wakacji. Ostatni wychodził handlarz. Gdy zbliżył się do drzwi, rozejrzał się pilnie dokoła, czy aby nikt nie widzi, mrugnął 104 okiem i szybko — tak żeby nikt nie zauważył — wcisnął do skarbonki kilka papierków. Mruknął przy tym pod nosem: — No, Czikawi, Czilaki, Czikali, czy jak się tam nazywacie, życzę wam dużo szczęścia! Ale brązowy młodzieniec, stojący jeszcze na katedrze, umiał nie tylko zręcznie zadawać pytania i ładnie i zajmująco opowiadać, ale potrafił też doskonale patrzeć. Miał przy tym świetny wzrok. Zauważył więc postępek handlarza. Tego samego jeszcze dnia Żółto włosy udał się do obozu dzieci. Gdy Szejpian ujrzał całą tę masę pieniędzy, nie chciał wierzyć, że to wszystko dla niego. Przeląkł się nawet w pierwszej chwili i zapytał: — A co mam za to zrobić? Jakiej pracy żądają ode mnie w zamian? — Żadnej — odpowiedział Żółtowłosy. — Nie ma tera2 czasu na pracę. Musisz jak najszybciej dostać się do Miasta, bo inaczej twój mały przyjaciel może umrzeć. Zwierzęta często umierają z tęsknoty. Wielkie Noże kazały powiedzieć wam, że to jest podarek. Naród, do którego należą, był dawniej bardzo okrutny w stosunku do Indian i wyrządził im wiele krzywd, toteż jego potomkowie uważają teraz okazanie wam pomocy za swój obowiązek. To bardzo mili i wspaniałomyślni ludzie. W zamian żądają tylko, abyście wy z kolei — jeżeli spotkacie kogoś w potrzebie — również udzielili mu pomocy, ile będziecie mogli. — Oz pewnością, z pewnością! — zawołał szczerze Szejpian. — Proszę im powiedzieć, że dotrzymam na pewno słowa i że im dziękuję. — W oczach stanęły mu łzy, których nie zdołały dotąd wycisnąć nawet najcięższe kłopoty i zmartwienia. Pieniądze schowano starannie do koperty, a Sejdżio przyglądała się temu okrągłymi ze zdziwienia oczyma. Była rozradowana, podniecona i w ogóle rozsadzało ją tysiąc uczuć* których sama nie umiałaby określić. Nie znała się wprawdzie na pieniądzach, ale rozumiała, że teraz już nic nie stoi między nimi i małym boberkiem uwięzionym w Mieście. Cieszyła 105 się bardzo, ale bynajmniej nie, dziwiła się temu obrotowi rzeczy. Przecież już dawno wiedziała, że cała sprawa musi się dobrze skończyć, bo biali ludzie wcale nie są tacy źli, za jakich uchodzą. Obecnie jej przepowiednia sprawdzała się. Do koperty Żółtowłosy włożył kartkę do kasjera kolejowego, prosząc o dwa bilety do Miasta i z powrotem. I chociaż Szejpianowi wydawało się w pierwszej chwili, że jest najbogatszym człowiekiem na świecie, to jednak okazało się, że po odliczeniu kosztów jazdy w kopercie pozostało bardzo niewiele pieniędzy. Jakkolwiek turyści okazali ogromną wspaniałomyślność, jednak nie było ich wielu. Misjonarz pomyślał sobie, że kto wie, czy Szejpianowi nie wypadnie popracować trochę w mieście, aby zarobić na wykupienie bobra z niewoli, oczywiście, o ile właściciele zwierzyńca zgodzą się na taką propozycję. Nie pozostawało w każdym razie nic innego, jak spróbować. Żółtowłosy dał też Szejpianowi list do znajomego w Mieście, prosząc w nim o wyszukanie noclegu dla dzieci. Pouczył chłopca, że natychmiast po przybiciu do Miasta powinien zapytać o policjanta i pokazać mu adres wypisany na kopercie. Misjonarz opisał dokładnie wygląd i mundur policjanta i kazał Szejpianowi wyuczyć się dobrze słowa „policjant" — nie było to łatwe, ale wreszcie chłopiec zaczął wymawiać je zupełnie poprawnie. Czikani został sprzedany właścicielowi ogrodu rozrywkowego w Mieście, do którego drogę potrafi im wskazać każdy policjant. „A teraz — pomyślał Szejpian — jeżeli wszystko ułoży się pomyślnie, zdążymy jeszcze do domu przed powrotem ojca, bo już niedługo powinien wrócić". Cieszył się tym bardzo, gdyż łatwiej opowiedzieć ojcu o jakimś samowolnym postępku, gdy postępek ten skończył się dobrze. Nowy przyjaciel dopomógł dzieciom uzbierać młodych pędów topoli na żywność dla boberka, któremu Sejdżio upiekła jeszcze sporo placka na drogę, a poza tym przyrzekł opiekować się ich kanu i sprzętem obozowym. A gdy nazajutrz dzieci ruszyły w drogę, wszyscy zebrali się w przystani, aby je pożegnać. Kilka Amerykanek polubiło od pierwszego wej- 106 rżenia małą Sejdżio, nadając jej pocieszne imiona, jak Brązowe Oczy, Małe Mokasyny, a jedna nazwała ją nawet Motylkiem. Mężczyźni ściskali kolejno dłoń Szejpiana, nazywając go dzielnym chłopcem i mówiąc, że szczycą się zawarciem z nim znajomości. Nawet Czilawi zdobył należną sobie część uznania i zainteresowania, pomimo że odwrócił się niegrzecznie do wszystkich plecami i całą uwagę poświęcił własnym drobnym sprawom. Znalazł się też na przystani i handlarz, który rozglądał się dokoła bardzo surowo, jak gdyby chciał potępić całe to przedsięwzięcie. Ogromnie mu na tym zależało, aby nikt nie wiedział, że i on przyczynił się do dostarczenia środków pieniężnych na tę śmieszną imprezę. Pod koniec misjonarz, który dotąd stał w tłumie na uboczu i spoglądał na handlarza uśmiechając się do siebie od czasu do czasu, podszedł bliżej i pochwycił dzieci za dłonie w chwili, gdy już wkraczały na pomost, łączący statek z lądem. Pogłaskał bobra po nosie i powiedział: — Życzę wam wszystkiego najlepszego, dziatki Wielkiego Pióra. Opowiem o wszystkim waszemu ojcu. Niechże się wam powiedzie i wracajcie do domu we czwórkę, a zdrowi. Będziemy na was czekali! Tego samego dnia do miejsca, w którym Sejdżio, Szejpian i Czilawi przeprawiali się lądem, przenosząc rzeczy z jednego jeziora na drugie, zbliżyły się trzy kanu. Pędziły w wielkim pośpiechu. Znajdowali się w nich rozebrani do pasa Indianie, o związanych w jeden węzeł na czubku głowy włosach. Milczeli, miny mieli ponure, nagie barki błyszczały od potu; wiosłowali bardzo szybko. Brunatne ciała zginały się i kołysały, a wiosła błyskały w słońcu; kanu podążały pośpiesznie do miejsca, w którym ogień najbliżej podszedł do wody. Ledwo pierwsza łódka zdążyła dotknąć brzegu, a już wyskoczył z niej jeden z wioślarzy. Był to Wielkie Pióro. Powrócił dziś z dalekiej podróży i zastał swoją chatę pustą. Schylił się nad wodą, odgarnął spaloną trawę i odnalazł ostry znak „V", jaki zawsze pozostawia kanu, wrzynając się 107 w brzeg. Tuż obok zauważył odcisk małego mokasyna, na wpół już zmyty przez wodę. Wyprostował sią szybko i zawołał: — Tędy przechodziły. Prędko. Weźcie siekiery, oczyścimy ścieżkę, a ja tymczasem będę mógł poszukać... Wtem przerwał mu starzec o siwych włosach i mądrej pomarszczonej twarzy: — Zaczekaj, mój synu. Moje stare oczy widziały już bardzo wiele rzeczy. Pozostań tutaj i wypocznij. Ja pierwszy przejdę ścieżkę, może uda mi się co odczytać. Wielkie Pióro poważnie przytaknął skinieniem głowy słowom starego wodza i uzbroił się w cierpliwość. Ścieżkę pokrywały zupełnie poczerniałe pnie drzew, leżących na krzyż, we wszystkich kierunkach. Indianie rąbali zajadle, pragnąc oczyścić drogę dla przeniesienia łodzi, a Wielkie Pióro, nie mogąc usiedzieć bezczynnie, zajął się gotowaniem posiłku dla wszystkich, oszczędzając w ten sposób sporo czasu. Starzec wkroczył na ścieżkę i bardzo starannie przeszukał wszystkie jej zakątki, zaglądając pod każdy strawiony ogniem pień w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów po dzieciach. Oczywiście nie znalazł małych ciał, ale pounosił i poodsuwał wszystkie pnie, które mógł ruszyć z miejsca, zaglądając pilnie pod nie. Ogień wędruje czasami tak szybko, że opuszcza niektóre miejsca, nie ukończywszy na nich dzieła zniszczenia, toteż pod jednym z pni stary wódz odnalazł zgniecioną, ale tylko na wpół spaloną pokrywkę koszyka, w którym podróżował Czilawi. Daleko, przy drugim jeziorze odszukał też głębokie wcięcie w miękkiej ziemi brzegu; tutaj musiano gwałtownie wpędzić kanu dziobem. Po co? — zadał sobie stary Indianin pytanie. Po co wjechano tutaj na brzeg, kiedy przecież kanu zamierzało płynąć w przeciwnym kierunku? Potem rozejrzał się uważnie i zauważył ogromne drzewa, prawie zupełnie zwęglone, leżące w wodzie w tym miejscu, przez które kanu niewątpliwie musiało przepływać, dążąc na środek jeziora. Natychmiast domyślił się, co tu zaszło. Był to bardzo mądry starzec, który niegdyś wsławił się jako wojownik. Umiał czytać ze śladów w puszczy, tak jak"my czytamy z ksią- 208 . mj® ^rx *4* ?'4 ???????i '*??, Wielkie Pióro stał tu w świetle księżyca ¦i żek. Za to właśnie otrzymał Ni-Ganik-Abo — to znaczy Człowiek Stojący na Czele swego ludu. Wrócił więc stary wódz do swoich i powiedział nieszczęsnemu ojcu, że może być spokojny. Stojąc z powiewającym na wietrze białym włosem i ciemną, wyrażającą siłę woli twarzą opowiedział też zgromadzonym Indianom, co znalazł i dlaczego jest pewien, że dzieci uniknęły groźnego niebezpieczeństwa. Wielkie Pióro zaś, trzymając w rękach czarną wypaloną pokrywkę koszyka, pragnął tylko, aby się okazało, że wódz ma rację. W nocy, gdy Indianie rozbili obóz, a ciemność zapadła zupełna, Wielkie Pióro wdrapał się na wyniosły, nagi, skalisty pagórek, wznoszący się wysoko ponad zniszczoną puszczą. Twarz osamotnionego ojca nosiła piętno wielkiego bólu. Wyciągnął ramiona do nieba i modlił się głośno do Wielkiego Ducha Puszczy: — O-wej, o-wej! Manitu, duchu strzegący Leśnego Ludu, chroń dzieci moje przed krzywdą. Pilnuj ich bezpieczeństwa. Odkąd odeszły, życie moje zamarło i leży u mych stóp jak popiół tej złamanej i spalonej puszczy. Słońce utraciło dla mnie blask, nie słyszę śpiewu ptasząt — słyszę tylko śmiech Sejdżio, widzę tylko twarz mojego Szej-piana i jego dzielne oczy, spoglądające w płonący las. Manitu, zawiniłem. To moja wina, bo zmartwiłem Sejdżio i rzuciłem cień na jej uśmiechniętą twarzyczkę. O, Wielki Manitu, sprowadź je szczęśliwie do O-pi-pi-sowej. Wielki Duchu mego ludu, strzeż moich dzieci! O-wej, o-wej! Podczas gdy głos jego rozbrzmiewał nad pustą, cichą, spaloną ziemią — za nim, w świetle księżyca siedział stary, siwy wódz o pomarszczonej twarzy i mądrych oczach i powoli, miękko uderzał w malowany bębenek. Tymczasem Sejdżio i Szejpian, nie wiedząc wcale o niepokoju ojca, śpieszyli naprzód, oddalając się coraz bardziej od O-pi-pi-sowej i mknąc ku Miastu, do którego niosły ich szybkie koła pędzącego pociągu. \ /J ,. ROZDZIAŁ XIII \ MAŁY WIĘZIEŃ Cóż tymczasem porabiał Czikani? Musimy wrócić do owego dnia, gdy handlarz wyszedł z domku Wielkiego Pióra, unosząc małego i rozdzielając go z przyjaciółmi, jak się wtedy zdawało — na zawsze. Podczas cztero- czy pięciodniowej podróży handlarz powrócił ze swoimi odżibwejskimi wioślarzami do Króliczego Brodu. Czikani zniósł drogę dobrze, gdyż jeden z Indian opiekował się nim troskliwie, zaopatrując go w wodę i żywność. Ale mały ani rusz nie mógł pojąć, czemu Czilawi gdzieś się zapodział. Czemu zniknęli Sejdżio i Szejpian? Zaczął też tęsknić za wszystkimi i często wołał żałosnym głosem, na który zawsze przychodziła Sejdżio. Teraz jakoś nikt nie przychodził oprócz obcego Indianina, a i on zjawiał się tylko po to, aby mu zmienić wodę lub przynieść żywność. Na rozkaz handlarza człowiek ten towarzyszył boberkowi podczas podróży statkiem, bacząc, aby mały dotarł szczęśliwie do kolei. Potem zostawił go. Otrzymał już wynagrodzenie za doglądanie bobra i reszta go nie obchodziła. Ponieważ tutaj nastąpiła przerwa w podróży, Czikani pomyślał, że wrócił do domu. Począł więc głośno domagać się wolności i opieki i wołać swych przyjaciół, aby wypuścili go 310 z tej małej, dusznej skrzynki. Ale nikt się nie zjawiał. Zabrał się więc do przegryzania jej ścianek, a wtedy odezwały się jakieś gniewne, obce głosy. Próbował dostać się na ścianę swego więzienia, ale to mu się nie udało, obcy znów go skrzyczeli i zastukali do skrzynki, aby się uspokoił. Przerażony, leżał cichutko, piszcząc tylko boleśnie. O, gdzie jest Sejdżio, która zawsze pocieszała go w jego maleńkich zmartwieniach? Taki był szczęśliwy, gdy go brała na kolana lub tuliła do siebie! Gdzie jest Czilawi, z którym nigdy dotąd nie rozstawał się na dłużej niż godzinę? Trochę później załadowano go do pociągu, który przez wiele godzin grzmiał i huczał po szynach. Gdy pociąg ruszył, Czikani zapomniał zamknąć usząt*, więc hałas ten niemal doprowadził go do szału. Biedak ze strachu spróbował znowu wydostać się na wolność... nurkując w mały talerzyk z wodą. Oczywiście naczynie wywróciło się. Poza innymi niedolami zaczęło go też wkrótce gnębić pragnienie. Z domu zabrano go tak nagle, że Sejdżio nie zdążyła nawet wrzucić do skrzynki kawałka placka na kilka dni, teraz zaś nikt nie dbał o to, czy boberek ma coś do jedzenia. Głodny, zmęczony, stęskniony i oszalały ze strachu zabrał się z rozpaczliwą energią do przegryzania skrzynki. Dalby sobie z nią szybko radę, ale trafił na gwóźdź i złamał na nim dwa z czterech siekaczy; dalsze przegryzanie przyprawiało go o ból, więc zaniechał tego chwilowo. Niewielkie posłanie było brudne, a ruch i wstrząsy pociągu obijały małego o ścianę, wnet więc nabił sobie wiele bolesnych sińców. Bardzo się starał trzymać pośrodku więzienia, z dala od ścian, ale to mu się nie udawało. Jeden z kolejarzy z życzliwości przyniósł mu parę kawałków chleba z własnego śniadania. Ale gdy mały zrozpaczony bóbr pochwycił go mocno łapką za rękę — kolejarz przyjął to za oznakę gniewu i złośliwości, bo nie wiedział, że boberek — który dla niego był tylko dzikim zwierzęciem — prosi jedy- * Bobry potrafią zamykać i otwierać uszy jąk sakiewkę. W ten sposób nie dopuszczają do ucha wewnętrznego wody i niemiłych dźwięków (przyp. aut.). Ul nie w ten sposób o pomoc. Odtąd kolejarze bali się go — to śmieszne, bać się takiego maleńkiego zwierzątka! — i nikt już nie próbował zmieniać mu posłania. Dla tej samej przyczyny talerzyk i miseczka pozostały puste. Czikani zaczął głośno krzyczeć, nawołując bezustannie swoich drogich towarzyszy, którzy nie mogli go przecież usłyszeć, skarżył się im jednak i błagał, aby przyszli i wybawili go z tych wielkich tarapatów. Nikt z obsługi kolejowej nie zwracał na te piski najmniejszej uwagi, a może ich po prostu nie słyszano, bo przeszkadzał łoskot kół pędzącego pociągu. Wiele jeszcze razy pociąg stawał i ruszał w dalszą drogę, a za każdym razem biedak obijał się o ściany swego więzienia. Wreszcie ostatnia, okrutna podróż furgonem i — zapanowała długotrwała cisza i spokój. Z przeraźliwym zgrzytem wyciągnięto gwoździe, przytrzymujące pokrywkę skrzyni bo-berka, a jego samego wyciągnięto za ogonek. Jakaś wielka, silna dłoń ujęła go w mocnym uścisku, ale mimo to wyczuł w jej chwycie coś łagodnego. Potem zjawiła się i druga dłoń, która pochwyciła go koło łepka i zwisającego na ogonie doprowadziła do pozycji poziomej. Jakiś palec dotknął lekko gorącej, zmęczonej łapki; głęboki głos odezwał się łagodnymi słowami pociechy i pieszczoty. I nagle małemu zrobiło się trochę lżej. Człowiek, trzymający go w rękach, był dozorcą zwierząt w parku, w którym Czikani miał zamieszkać. Znał się bardzo dobrze na zwierzętach i na obchodzeniu się z.nimi. W ciągu jednej minuty zbadał swojego nowego wycnowańca i zauważył jego niedolę, wychudzenie oraz brud pokrywający futerko, z którego mały do niedawna był tak dumny. Nowy opiekun odezwał się gniewnie do Bogu ducha winnego furmana: — Bez wody, bez jedzenia, łapki suche, ogonek suchy, nos suchy, zęby połamane — przecież to wstyd tak męczyć zwierzęta! Czy to jest sposób przewożenia bobrów? No, ja cię przywrócę niedługo do normalnego stanu, mój biedaku! — Człowiek ten czekał na przyjazd małego, o którym został zawiadomiony listownie, i przygotował się na jego przybycie. 112 Wkrótce też Czikani znalazł się wewnątrz ogrodzenia z żelaznych prętów. Podłoga z czegoś podobnego do kamienia w niczym nie' przypominała kochanych, ciepłych kamieni znad jeziora. I w tym więzieniu z żelaza i betonu miał biedny Czikani, który nie popełnił żadnej zbrodni, spędzić całe życie! Czikani, łagodny, miły, potulny Czikani, był widać obecnie uważany za dzikie, a może i niebezpieczne zwierzę! Niewielka ogrodzona przestrzeń wydawała się jeszcze mniejsza na wspomnienie wielkiego jeziora, nad którym boberek spędził większą część swojego krótkiego życia. W tej chwili nie miało to jednak dla niego znaczenia, bo poczuł wodę. Tuż przed sobą ujrzał głęboki, czysty zbiornik, wprawdzie nie bardzo wielki, ale niewątpliwie zawierający wodę. Skoczył do niego natychmiast i przez dłuższą chwilę pił chciwie. Spękany i wysuszony ogonek i łapki chłonęły z rozkoszą życiodajny dla bobra płyn. Kawałki błota zmiękły i poodpa*dały. Pływał z największą rozkoszą od ściany do ściany. Po trzech dniach hałasu, przymierania głodem, brudu i zmęczenia wydało się teraz małemu, że trafił do jakiegoś bobrzego raju. Gorące ciałko ostygło, miejsca obite i posiniaczone przestały dokuczać — zimna woda robiła swoje. No — pomyślał sobie — to jest pewnie wylot tunelu. A więc gdzieś na dole, w głębi mieści się podwodne wejście, przez które niewątpliwie wydostać się można na świat, do rodzinnego jeziora, do towarzyszy zabaw. Czilawi przybiegnie zacaz powitać go i wywróci się na wełnisty grzbiet z wielkiej uciechy, a Sejdżio podbiegnie i weźmie go na ręce, aby trochę popieścić, poszeptać do ucha i połechtać pod pyszczkiem. Wszystkie przykrości pójdą za chwilę w zapomnienie. Z głośnym pluskiem skoczył więc do zbiornika, kierując się prosto w dół. Oczywiście uderzył łepkiem o twarde dno i prawie go zamroczyło. Spróbował jeszcze raz z podobnym skutkiem. Zaczął drapać i gryźć dno, szukając dostępu do tunelu, który przecież — jak mu się wydawało — musiał być tam gdzieś ukryty. Ale jeszcze bardziej uszkodził i tak już sfaty- 8 Sejdżio i jej bobry 213 gowane pazury i zęby. Wylazł z wody i usiłował przecisnąć się między kratami, ale pręty tkwiły zbyt blisko jeden drugiego. Spróbował je przegryźć, ale złamane zęby nie zostawiły nawet śladu na żelazie. Biegał nieprzytomnie w kółko bez celu. Tu i ówdzie chciał kopać, ale oczywiście kamień pozostawał niewzruszony. Tak męczył się przez dłuższy czas, skacząc co chwila do basenu lub rzucając się do krat. Zaczynał „kopać" w kamieniu — wszystko na próżno. Wtedy wreszcie zrozumiał, że nie ma stąd wyjścia, nie ma tunelu, nie ma ucieczki. Zmęczony, sponiewierany i przygnębiony położył się plackiem na podłodze. Piszczał tak samo jak wtedy, gdy Sejdżio pocieszała go i uciszała przed snem jego tęsknotę, tylko że wtedy popiskiwał z radości, a teraz z rozpaczy. Zbolałe pazurki tęskniły za miękkim, jedwabistym futerkiem braciszka. Nie było go jednak, nie było też Sejdżio, był tylko jeden nieszczęśliwy, samotny, uwięziony Mały Malec. Dozorca stał obok klatki i przyglądał się. Pokiwał głową i mruknął: — Zle, mój mały, niedobrze. Do obowiązków jego należało oswajanie dzikich zwierząt, które tu co pewien czas przysyłano. Ponieważ kochał bardzo zwierzęta, przychodziły chwile, kiedy nienawidził swego. zawodu. Dla niego były to najczęściej nie dzikie zwierzęta, ale biedne, nieszczęśliwe istoty, nie umiejące poskarżyć się ludzkim głosem, a tak czasami potrzebujące ciepła i życzliwości, o którą nie umiały poprosić. Zawsze uważał, że człowiek o tyle większy od tych zwierząt i o tyle od nich mądrzejszy powinien być dla nich dobry i pomagać im ze wszystkich sił. Żałował więc bardzo małego boberka, tak beznadziejnie walczącego o wolność, tym bardziej że miał już do czynienia z jego braćmi i dobrze znał łagodną naturę tych zwierząt. Wszedł do klatki i wziął małego na ręce. Uczynił to nader zręcznie i delikatnie, starając się nie wyrządzić mu najmniejszego nawet bólu i nie przestraszyć biedaka. Czikani odczuł to z wdzięcznością — o ileż przyjemniej czuł się w tych dłoniach niż na twardej, niegościnnej podłodze więzienia! 314 I ' '-' ¦.-.¦¦,.¦>:.„ .,. ,_ W tym więzieniu z żelaza i betonu Czikani, który nie popełnił żadnej zbrodni, miał spędzić resztę swego życia p'- Potem dozorca zabrał boberka do swego mieszkania, znajdującego się w tym samym parku. Gdy jego małe dzieci — miał ich troje — ujrzały ojca, wracającego do domu z bober-kiem, zbiegły się do niego i z radości klaskały w dłonie. Czi-kani przestraszył sią i poszukał schronienia w marynarce swojego opiekuna — jemu już ufał. Ojciec uciszył dzieci i umieścił małego na podłodze. W mieszkaniu Czikani poczuł się lepiej niż w klatce. Wszyscy przyglądali mu się z ciekawością, a żona dozorcy powiedziała: — Małe biedactwo, popatrz, jaki on mizerny. — Potem zwróciła się do jednego z dzieciaków. — Przynieś, Jakubie, prędko jabłko. Te bobry, które tu dawniej bywały, przepadały za jabłkami. Jakub prędziutko przyniósł jabłko i położył je na podłodze. Czikani nigdy jeszcze nie widział jabłka. Powąchał. Ach, jaki cudowny zapach! Wgryzł się w owoc jak najmocniej swymi biednymi, połamanymi zębami. Jakie smaczne! Chyba najsmaczniejsza rzecz na świecie! Pochwycił oburącz wspaniały przysmak i w mgnieniu oka zjadł chyba połowę. Dozorcy sprawiło to ogromną przyjemność, ponieważ niektórzy jego wychowańcy odmawiali pokarmu, zagładzając się na śmierć. Co do tego nabrał już pewności, że wyzdrowieje. A dotychczas wcale nie miał tego przekonania. Dzieci ogarnął zachwyt na widok zwierzątka siedzącego w ludzki sposób podczas jedzenia. Żona dozorcy zawołała: — A co? Nie mówiłam?! Tylko patrzeć, a wróci do siebie. Potem dozorca przyniósł wiązkę świeżych, soczystych liści topolowych, które w klatce leżały nietknięte. Obecnie Czikani zabrał się do nich z apetytem, a dzieci cieszyły się, widząc, jak trzyma łapkami liście. Mały zaczął popiskiwać wesoło, co wywołało jeszcze większy zachwyt dzieci, a jedno z nich — mała dziewczynka o złotych włosach i okrągłej, rumianej buzi — zawołało: — Posłuchajcie, posłuchajcie tylko! Przecież on mówi' tak samo jak małe dziecko. O, tatusiu, pozwól nam zatrzymać go w kuchni! 8» 115 A na to matka wtrąciła: — Słusznie, pozwól go< zatrzymać. Przecież teraz nikogo już nie ma w parku. Wsadzić go do klatki to tak samo, jak trzymać dziecko w więzieniu. Dozorca odpowiedział: — Może macie słuszność. Urządzimy go jakoś tutaj na noc. Przenieśli więc małego do kuchni. Dozorca przymocował do podłogi duże, płytkie naczynie z wodą i ustawił obok niego sporą skrzynkę, pełną czystej słomy na posłanie. Tutaj spędził Czikani noc. Nie był wprawdzie szczęśliwy, ale miał wygodny nocleg. Nazajutrz dozorca zaniósł go z powrotem do klatki, aby publiczność, odwiedzająca park, mogła oglądać bobra. Ale gdy nadszedł wieczór i park opustoszał, znów zabrał go do siebie. Tak się już odtąd działo codziennie — Czikani spędzał godziny wolne ,,od pracy" w mieszkaniu dozorcy, na swoim posłaniu w kuchni, obok dużego zbiornika wody i kupki liści i gałązek. Co dzień dostawał duże soczyste jabłko, dzięki któremu zapomniał o niektórych zmartwieniach, choć nie o wszystkich*. Zawsze był biednym, osamotnionym zwierzątkiem, którym miał już pozostać do końca życia. Codziennie było teraz dużo sprzątania: wszędzie leżały obgryzione gałązki i liście, a podłoga w kuchni bywała zupełnie zalana wodą — mimo to dzieci chętnie robiły porządek, gdy tylko małego odnoszono do klatki. Czikani żył bardzo dobrze z całą rodziną i wkrótce stał się kimś w rodzaju domownika. Z czasem przyzwyczaił się do dzieci i bawił się z nimi nie raz. Dla małych stanowił rodzaj zabawki, podobnej do zwierząt z płótna i pluszu, jakie otrzymywały zawsze na choinkę. Ale Czikani odczuwał, że to wszystko jest inne niż w O-pi-pi-sowej. Zdarzało się też, że nie chciał się bawić, leżał cicho w skrzynce, stęskniony za dawnymi towarzyszami zabaw. * Bobry odznaczają się najlepszą chyba pamięcią ze wszystkich zwierząt północng-amerykańskich i pod tym względem mogą się śmiało mierzyć ze słoniami (przyp. aut.). 116 Wkrótce zęby mu odrosły i odtąd wiele czasu poświęcał na ich ostrzenie. Ostrzył jedne o drugie — górne o dolne, trąc je o siebie z wielką szybkością i z cichym zgrzytem*. Futerko, do niedawna zaniedbane, pozlepiane i brudne, obecnie codziennie myte i czesane — odzyskało dawny blask. Ciałko, zmienione przez ciężką podróż w worek kości, poczęło się powoli wypełniać. Czikani wyglądał już tak jak dawniej, ale nie był szczęśliwy jak dawniej. W klatce stawał się rzeczywiście godnym litości stworzeniem. Dozorca rozumiał jego niedolę i bardzo mu było ciężko umieszczać małego każdego rana w zamknięciu. Tym bardziej że Czikani tak żałośnie spoglądał na oddalającego się opiekuna, siedząc na gołej cementowej podłodze, otoczone] kratą żelazną, która nie ulękłaby się najsilniejszego niedźwiedzia! Dozorca czytał, że bóbr może przeżyć dwadzieścia lat dwadzieścia lat w żelaznym więzieniu. Za dwadzieścia lat jego własne dzieci będą już dorosłe, a on sam może nawet umrze. Miasto może urosnąć (teraz bynajmniej nie było tak wielkie), do parku będzie przychodziło coraz więcej ludzi — wolnych i szczęśliwych — aby obejrzeć biedne, nieszczęśliwe zwierzątko, które nikomu nie wyrządziło najmniejszej krzywdy, a pragnęło jedynie odrobiny ciepła i życzliwości. Dwadzieścia długich lat spędzi w więzieniu jak jakiś okrutny zbrodniarz. Będzie czekało na wolność, która nigdy nie nadejdzie, aż wreszcie doczeka się śmierci. „A przecież — pomyślał dozorca — wszystko to jest zupełnie bezcelowe, chodzi tylko o to, aby paru bezmyślnych ludzi, którym zupełnie wszystko jedno, czy zobaczą bobra, czy nie, mogło pogapić się przez parę minut na zrozpaczonego małego więźnia, choć i tak po wyjściu z parku zapomną o nim zupełnie". Wszystko to wydawało się temu dobrotliwemu człowiekowi niesprawiedliwe. Patrząc na małe stworzonko, bawiące się z dziećmi, zastanawiał się nad tym, co by mógł dla niego uczynić, i postanowił dopomóc * Zęby bobrów rosną stale i zwierzę musi je bezustannie ostrzyc i ścierać podobnie jak jeżozwierze, piżmoszczury i inne gryzonie (przyP-aut.). 317 mu w miarę swoich możliwości i zabierać go przynajmniej zawsze do siebie na noc. Ale Czikani nie ze wszystkiego zrezygnował; miał jeszcze jedną nadzieję, której długo nie tracił. Był zupełnie pewien, że któregoś dnia w jakiś tajemniczy sposób w klatce znajdzie się Czilawi, który podzieli z nim niedolę. Za dawnych czasów przecież zawsze w pewnej chwili z jakiegoś kąta wynurzał się Czilawi, poszukujący braciszka. Toteż Czikani często go szukał, oglądając wszystkie zakamarki swego więzienia, jak również myszkując po kuchni przyjaciół. Poszukiwania prowadził bardzo starannie i pewien był, że któregoś dnia zostaną uwieńczone sukcesem. Gdy jednak przeminął miesiąc codziennych rozczarowań, zaczął tracić nadzieję, a wreszcie zaniechał wysiłków, tak dotąd bezowocnych. Tymczasem o setki mil oddalony Czilawi czynił co rano to samo. Czikani zaczął się już powoli oswajać z nowym stanem rzeczy, gdy wtem nastąpiło coś, co było chyba najgorsze ze wszystkiego — ale zarazem bliskie spełnienia jego życzeń. Pewnego dnia obok klatki przeszła jakaś Indianka, ubrana w kolorową, jasną chustę. Ujrzawszy ją, Czikani rzucił się jak opętany do krat i lękając się, że kobieta przejdzie nie zauważywszy go, pochwycił łapkami za pręty, krzycząc przeraźliwie. Indianka przystanęła i przemówiła do niego. Dźwięki słów, wypowiedzianych w mowie indiańskiej, przypomniały mu rodzinne jezioro, nad którym mowa ta rozbrzmiewała zawsze w ustach jego najbliższych przyjaciół. Ale głos był 'inny! Gdy mały ujrzał twarz mówiącej i poczuł jej zapach, odwrócił się i powoli, ociężale podążył na swoje legowisko. Był bardziej przygnębiony niż poprzednio. Myślał, że to Sejdżio... Ale przejście to równocześnie podnieciło go i napełniło świeżą otuchą. Nabrał pewności, że któregoś dnia musi przybyć Sejdżio. Odtąd już stale jej wyglądał. Po południu odwiedzały park tłumy ludzi, którzy stawali często przed klatką, aby przyjrzeć się bobrowi. Mało kto zatrzymywał się 118 jednak na dłużej, większość odchodziła po chwili, przekonawszy się, że bóbr jest po prostu małym zwierzątkiem o płaskim ogonku. Niektórzy ludzie przyglądali się obojętnie, inni z ciekawością, jeszcze inni przesuwali laski między prętami i szturchali go, wydając przy tym głośne i — jak Czikani sądził — groźne okrzyki. Bardzo nieliczni litowali się i wrzucali mu łakocie, ale i wśród nich nie było Sejdżio. Niemniej Czikani wciąż jeszcze miał nadzieję i zawsze wpatrywał się we wszystkie twarze i obwąchiwał każdą rękę przysuwającą się do kraty. Ale ani razu nie ujrzał twarzy, której wyglądał, ani razu nie poczuł zapachu małej rączki, za którą tęsknił. A przecież wciąż się spodziewał, że pewnego dnia dobrze znany głosik zawoła: „Czikani", brązowe dłonie, których dotknięcie tak wiele razy sprawiało mu przyjemność, uniosą go i... O, jakże rozkosznie będzie znów wcisnąć nos w znajomą, ciepłą szyję, posapać parę chwil, a potem usnąć i zapomnieć o wszystkich dotychczasowych zmartwieniach. Nieraz spędzał całe godziny na takich marzeniach, przyglądając się ludziom, oczekując i łudząc się nadzieją. Później w kuchence dozorcy, leżąc na posłaniu, wspominał szczęśliwe dni, które wydawały mu się teraz tak bardzo odległe. Myślał o małej izdebce pod łóżkiem Szejpiana, stanowiącej własność dwóch małych bobrów, o chatce nad jeziorem i o wszystkich tych urządzeniach, nad którymi pracował razem z bratem. Wskutek tych rozmyślań stał się z czasem markotny i ponury; przestał się też bawić z dziećmi. Zaniedbał futerko, które zbiło się i posklejało. Wcale nie chciało mu się jeść i często siadywał ze zwieszoną główką, trzymając jabłko w łapkach, przymykając oczy i dysząc ciężko. Dozorca spozierał na niego z troską. Zrozumiał, że nie ma mowy o dwudziestu latach. Pomyślał, że to może nawet jednego roku nie potrwa... Boberek długo nie wyżyje. Potem biedak dostał gorączki i wydawało mu się, że widzi obok siebie towarzyszy zabaw. Zapadł w ciężki sen i śnił o nich. Może nie wiecie o tym, drodzy czytelnicy, ale zwierzętom często przytrafiają się sny — zupełnie jak nam, lu- 119 dziom. Budzą się wtedy śmiertelnie przerażone, jeżeli przeżyły sen nieprzyjemny, albo też okazują wszelkie objawy radości, gdy widziadło senne było miłe. Pewnego wieczora Czikani obudził się ze snu, przekonany o tym, że rzeczywiście jest już między swoimi. Począł radośnie uganiać się po kuchence, szukając Sejdżio i swego brata, a gdy ich nie znalazł, rozkrzyczał się głośno i tęsknie z wielkiego smutku i osamotnienia. Gdy tak płakał, głos jego był podobny do głosu małego dziecka, które się zgubiło. Przecież nie wiedział, bo nie mógł wiedzieć, że o niecałą milę od niego, w małym pokoiku przebywa podobny do niego boberek, a przy nim siedzi dwoje dzieci indiańskich, które nie mogą usnąć ze zdenerwowania i wyczekują niecierpliwie poranka — młody chłopiec o dumnej, prostej jak strzała postawie i dziewczynka w jasnej, kolorowej chustce. A w kąciku pokoju stoi dobrze znany, porządnie już zniszczony koszyczek z kory brzozowej. Tak, czytelnicy, zgadliście, Seidżio i Szejpian przybyli nareszcie. ROZDZIAŁ XIV I. i ' ? 4L_ w,.»miJ POLICJANT PATRYK Gdy pociąg, którym jechali Sejdżio, Szejpian i mały Czi-lawi, stanął wreszcie — po wielu innych przystankach — na dworcu miejskim, dzieci były tak zalęknione, że nie śmiały wysiąść. Konduktor, opiekujący się nimi przez całą drogę, zachęcił je do wyjścia z wagonu kilkoma słowami otuchy. Przybysze wpadli od razu w nowy dla siebie, hałaśliwy świat. Zgiełk śpieszących dokądś tłumów ludzkich, świst pary z lokomotywy, gwizdki konduktorów i grzmot zajeżdżających pociągów — wszystko to ogłuszało i przerażało dzieci. Stały na peronie przytulone do siebie, nie wiedząc, dokąd pójść, i nie ważąc się ruszyć z miejsca. Z przodu, z tyłu, ze wszystkich stron panowało niebywałe zamieszanie. Po peronie jeździły wózki, naładowane stertami bagażu, a jeden znalazł się nagle tak blisko, że Szejpian ledwo zdążył odciągnąć siostrę na bok, aby uniknęła przejechania. Dworzec wydawał im się jakąś straszliwą, rozbrzmiewającą echem jaskinią, pełną okropnych widoków i odgłosów. Nigdy jeszcze dzieci nie czuły się tak małe i bezbronne. Tutaj, wśród tak wielu ludzi były sarnot-niejsze niż w puszczy, między cichymi, spokojnymi drzewami. Ludzie przechodząc rzucali na nie zaciekawione spojrzenia, ale zbyt się wszyscy śpieszyli, aby mieć czas zająć się nimi na dłużej. Stała więc dwójka małych przybyszów z Krainy Ciszy wśród 121 ogłuszającej wrzawy, równie bezradna, jak dwa boberki, które Wielkie Pióro znalazł kiedyś na falach Rzeki Żółtych Brzóz. A tymczasem Sejdżio, chociaż sama bała się bardzo, myślała tylko o jednym — jej Czikani przeszedł przez to wszystko samotnie. Szejpian pragnął w duchu znaleźć się już na powrót w puszczy, wśród przyjaznych zwierząt, a Czilawi zamknął uszy jak najmocniej i leżał cichutko w kącie koszyka. Dzieci stały tak przez parę minut, choć im się wydawało, że musiała minąć co najmniej godzina. Szejpian postanowił wreszcie poruszyć się o krok w stronę wielkich drzwi, przez które płynął szybki strumień ludzki, gdy wtem zjawił się przed nimi jakiś młody chłopiec. Był mniej więcej rówieśnikiem Szejpiana. Nosił zgrabny, czerwony mundurek z błyszczącymi guzikami na marynarce. Na czubku głowy miał wsadzoną na- bakier maleńką czapeczkę, przypominającą pokrywkę jakiegoś pudełka. — Serwus, dzieciaki, jak się macie? — zawołał wesoło, takim tonem, jak gdyby sam był dorosły. — Zabłądziliście? Kogo tutaj szukacie? Biedny Szejpian, który nigdy dotąd nie widział chłopca na posyłki, stracił się zupełnie na widok tak wspaniałej i pewnej siebie osoby. Zapomniał całkiem angielskiego i z trudem zdołał sobie przypomnieć jedno tylko słowo. — Policjant — mruknął zdenerwowany. — Szukacie policjanta? — zapytał domyślny chłopiec docierając od razu do sedna sprawy. — Świetnie, chodźcie za mną. Kiwnął na rodzeństwo i ruszył naprzód wielkimi krokami, tupiąc głośno błyszczącymi trzewikami po twardym peronie. Para małych Indian, miękko stąpających w mokasynach, podążyła za nim bezszelestnie, chociaż chcąc dotrzymać mu kroku, dzieci musiały bez mała biec kłusem. Szejpian niósł jedną ręką koszyk z boberkiem, a drugą prowadził — właściwie mówiąc, ciągnął — za sobą siostrę. Cała ta karawana musiała wyglądać dość zabawnie. Chłopiec z miasta poprowadził dzieci przez tłum do wyjścia. Później była wielka poczekalnia, pełna 222 ludzi czekających na przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi („wszyscy ludzie z całego świata zebrali się tutaj" — pomyślał Szejpian), aż wreszcie dzieci znalazły się przed wysokim, tęgim mężczyzną, stojącym u drzwi w najdalszym rogu wielkiej sali. Ten również miał na ubraniu mnóstwo świecących guzików. — Halo, panie władzo! — zawołał chłopiec w mundurku. — Przyprowadziłem panu parę brzdąców szukających policjanta. — Po czym wysuwając naprzód naszych znajomych-, dodał tonem całkowicie pozbawionym szacunku: — Pan jest taki duży, że każdy potrafi pana znaleźć. Ta para wygląda mi na Indian, niech pan dobrze pilnuje swego skalpu. — W tym miejscu uśmiechnął się bezczelnie do policjanta, mrugnął na dzieci, skoczył w tłum i zniknął. — Oho! — zawołał głośno policjant, spoglądając z wysoka na dzieci i zakładając ręce za siebie. — Przyjechaliście po skalpy, co? — powiedział, patrząc groźnie w dół, jak gdyby zamierzał aresztować przybyszów. Ale mrugnął przy tym wesoło okiem, które i tak miało dobroduszne zmarszczki w kąciku. — Ha, młodzi Indianie. Ha, mikrusy. Cóż, marny będziecie mieli skalp z mojej głowy, która jest łysa jak jajko już od dwudziestu lat. Ten mały łobuziak, który was przyprowadził, dobrze o tym wie. Policjant przypominał trochę Świętego Mikołaja. Chociaż przemawiał tak groźnie, twarz miał okrągłą i wesołą, a hełm nosił nieco na ukos, jak gdyby zawód policjanta był najweselszy na świecie. Po chwili zauważył jednak, że „mikrusy" zlękły się nie na żarty, zapytał więc ciszej (moim zdaniem człowiek ten nie umiał w ogóle mówić cicho, ale mniejsza o to): — W czym mogę wam pomóc? — Pan — policjant? — zapytał Szejpian skromnie. — Tak, mój chłopcze — odpowiedział policjant, przechylając hełm jeszcze odrobinę na bakier. — Jestem policjantem, w dodatku nienajgorszym. Wszyscy członkowie rodziny 0'Reilly zawsze byli najlepsi... Ale cóż wy tam macie w koszyku? — Czilawi zaczął właśnie piszczeć. 123 — A-mik — odpowiedział Szejpian, co znaczyło po indiański! „bóbr". Uniósł pokrywkę koszyki i powtórzył kilkakrotnie „a-mik". Ku zdumieniu dzieci policjant przyjął to wybuchem śmiechu. — Ho-hoh-hoh-ho, ten mały nazywa mnie Mikiem. A to bystra szelma, od razu poznał, że ja jestem Irlandczyk. Rzeczywiście, chłopcze, jestem Mikiem. Irlandczyków nazywają bowiem w Ameryce Mikami, ponieważ jest to imię wśród nich bardzo pospolite. A że nasz policjant bardzo był dumny ze swojego irlandzkiego pochodzenia, wyobraził sobie od razu, że Szejpian domyślił się tego natychmiast i dlatego użył słowa „a-mik", będącego — jak nam wiadomo — w gruncie rzeczy nazwą zwierzątka. Toteż nabrał szacunku dla przenikliwości młodego Indianina. Tymczasem Szejpian, słysząc słowa „jestem mikiem", pomyślał, że ma do czynienia z przedstawicielem jakiejś dziwnej rasy białych ludzi, nazywających siebie samych „bobrami" — nazwą w jego oczach nader zaszczytną. Nabrał więc z kolei szacunku dla nowego znajomego. Oczywiście, uważając się wzajemnie za ludzi bardzo mądrych, poczuli do siebie niezwłocznie sympatię i zaufanie. — Dokąd chcecie pójść? — zapytał policjant. Przed chwilą, zapomniawszy angielskiego, Szejpian zapomniał też o liście otrzymanym od Zółtowłosego, obecnie jednak przypomniał sobie o nim i wydobywszy go z zanadrza, pokazał policjantowi. — Aha! Widzicie, teraz jestem na służbie i nie mogę się stąd oddalić. Zaczekajcie na mnie, później was tam zaprowadzę. Nie bójcie się, Patryk 0'Reilly ręczy wam osobiście, że żadna krzywda was nie spotka. — Poklepał przyjaźnie Sejdżio po plecach, a Szejpian skorzystał z chwili milczenia i wytłumaczył mu po angielsku, co to jest „a-mik". Policjant poprosił, aby dzieci pokazały mu swojego wychowańca, zajrzał do koszyka i powiedział, że to „piękna bestyjka", jakkolwiek niewiele widział, bo nasz dzielny Czilawi najprawdopodobniej przekonany, że zbliża się koniec świata, skrył się w ką- 124 ciku, wciągając pod siebie ogonek i łapki, aby stać się jak najmniejszym i jak najmniej zwracać na siebie uwagi podczas nadciągającej — jak mu się wydawało — katastrofy. Młodzi wędrowcy poczuli się o wiele lepiej i usiedli na długiej ławce w kącie sali, aby zaczekać na policjanta. Wielki Irlandczyk, który zdawał się być bezustannie w doskonałym humorze, począł zadawać im różne pytania. Teraz Szejpian jakoś sobie przypomniał angielskie słowa i w niedługim czasie opowiedział całą historię, nam już dobrze znaną. Wesoły policjant zasmucił się i oznajmił, że on sam — Patryk 0'Reilly we własnej osobie, proszę sobie wyobrazić — zaprowadzi dzieci do właścicieli parku. — Sam opowiem im całą prawdę — dorzucił i tak się przejął całą sprawą, że trochę mu się słowa pomieszały, oznajmił bowiem: — Nawet serce z kamienia będzie miało łzy w oczach. I w ogóle wszystko stopnieje. Po pewnym czasie zastąpił go inny policjant, który dobrotliwie żartował z „rodziny", czekającej na jego kolegę. Dzieci wyszły na ulicę w towarzystwie nowego opiekuna; było tu mniej ludzi, nie panował tak wielki jak na dworcu hałas i pośpiech. Patryk gadał przez cały prawie czas, gdyż pragnął, aby dzieci czuły się jak u siebie w domu. Szejpian gadał też, posługując się swoją dziwną łamaną angielszczyzną. Sejdżio przysłuchiwała się uważnie, jakkolwiek nic absolutnie nie rozumiała. Czuła, że w towarzystwie tego wielkiego pana w niebieskim mundurze jest zupełnie bezpieczna. Strach ją opuścił i niemal płakała z radości. Przecież wiedziała dobrze, że Czikani znajduje się w tym samym mieście, a kto wie, może nawet na tej samej ulicy? Z przyjemnością rozglądała się Wokoło, zaciekawiona nowymi rzeczami, które ukazywały się na każdym kroku. A więc na przykład konie, o których tak wiele słyszała, ale ich nigdy nie widziała, tramwaje, mknące gładko po ulicy nawet bez pomocy konia, piękne panie w pięknych sukniach, przede wszystkim zaś — cudowne okna wystawowe sklepów. W pewnej chwili mijali jakąś restaurację. Zapach potraw i widok smakowitych pasztetów 225 i ciastek na wystawie zwrócił uwagę dzieci, które jak na komendę przystanęły przed wejściem, spoglądając na przysmaki i żywo zamieniając między sobą parę słów po indiańsku. Zauważył to ich przyjaciel policjant i domyślił się natychmiast, że są głodne. — Głodne jesteście, mikrusy! — zawołał. — A ja tymczasem włóczę was po mieście i plotkuję jak jakaś stara baba. Zupełnie zapomniałem, że możecie mi tutaj paść z głodu. O, tak nie postępował nigdy żaden 0'Reilly. Żaden 0'Reilly nie pozwoli przyjacielowi przymierać głodem w swoim towarzystwie. Wejdziemy do środka i zjemy coś. — Dobrze — powiedział Szejpian. — Siostra być głodna cały czas — dodał, choć z pewnością trudno byłoby dokładnie powiedzieć, które z nich bardziej cierpiało z głodu w tej chwili. Patryk wprowadził dzieci do restauracji i usadowił przy stoliku, po czym zapytał je, kiedy jadły po raz ostatni. Szejpian odpowiedział: — Na placówka handlowa. Ja nie bać się głód. Moja siostra bać się. Siedzieć długo, nic nie jeść. Ja pilnować siostra. Być razem zawsze. Nikt nie jeść, tylko Czilawi kawałek placek. A policjant pochwalił: — Dzielny z ciebie chłopak. Każdy 0'Reilly... — ale już się nigdy nie dowiemy, co by każdy 0'Reilly uczynił w takiej sytuacji, gdyż w tej samej chwili kelner przyniósł zamówione potrawy. Na widok tacy, naładowanej po sam wierzch smacznym jadłem, dzieci zrobiły wielkie oczy. Wszystko wyglądało tak ponętnie i pachniało tak cudownie, iż dzieci były zupełnie oszołomione, a Sejdżio z wrażenia prawie omdlała. Wkrótce też zapomniały o rozmowie, przyglądaniu się nowym dla siebie zjawiskom lub nawet słuchaniu uwag przyjaciela, a zabrały się do jedzenia z niepospolitą szybkością. Wśród ogólnej uciechy Sejdżio nie zapomniała jednak o tym, że Czilawi też jest głodny, wrzuciła więc kilka przysmaczków pod po- 126 krywkę koszyczka. Czilawi dostał parę kawałków piernika, trochę chleba z masłem, parę orzeszków i w ogóle po tro-szeczku ze wszystkiego, co stało na stole. Toteż po chwili tak samo pilnie zajął się jedzeniem jak wszyscy współbiesiadnicy, odrabiając duże zaległości. Znajdowali się w niewielkim gabinecie, jakie spotyka się we wszystkich większych restauracjach. Byli zupełnie sami, toteż po uczcie zapanował nastrój niefrasobliwy. Wszyscy najedli się do syta i nawet Czilawi nie mógł już zjeść nic więcej. Pan 0'Reilly zapalił cygaro, a będąc — jeżeli to w ogóle jest możliwe — w jeszcze lepszym niż poprzednio humorze, spozierał z zadowoleniem na swoich gości. Zdjął przy tym hełm, dzięki czemu Szejpian mógł przyjrzeć mu się dokładnie i zauważyć, że wcale nie jest tak łysy, jak mówił, to znaczy jak jajko. Przy prawym uchu wyrastało mu spore pasmo włosów, które biegło w tył przez całą głowę, kończąc się obok drugiego ucha, ,,a takiej ilości włosów nie znajdzie się przecież nawet na najlepszym jajku" — pomyślał sobie chłopiec. Sejdżio, zawsze bardzo gospodarna, poustawiała wszystkie talerze po jednej stronie w rogu stołu, zachwycając się ich białością i pięknem. W gruncie rzeczy była to zupełnie zwyczajna porcelana, ale biedaczka nigdy nie widziała nic podobnego. W małym pokoiku panowało miłe ciepło, więc Sejdżio zdjęła wreszcie chustkę, ukazując błyszczące, czarne włosy i łagodne, ciemne oczy, jaśniejące teraz radością i zadowoleniem. Pan 0'Reilly dopiero teraz przyjrzał jej się dobrze i oznajmił, że nie widział ładniejszej dziewczyny, odkąd wyjechał z Irlandii, „gdzie są najładniejsze dziewczęta na świecie". Gdy Szejpian przetłumaczył siostrze te słowa, Sejdżio zawstydziła się bardzo i naciągnęła chustkę na głowę. Trudno jednak było siedzieć tak cichutko i skromnie w obecności tego dobrodusznego poczciwca, toteż po chwili dziewczynka znów zaczęła na niego spoglądać, aż uparta chusta ześliznęła się sama na plecy i tak już pozostała. Do policjanta nabrała Sejdżio tyle zaufania i sympatii, że śmiała się głośno, gdy tylko coś powie- 227 ^?^'^^i ??i? ani słowa-sze^. prawie tak samo 7?? f \?°8????i?? h^orze, śmiał się -^ uczty, S iaStaPk°hCJaHnt °'Rem^ -dowolony z we! dur i wytrzecTip *«****>. że musiał rozpiąć mun- kawa. ŁZSliZZ^ ChUStką' ??? W^nał * 4-* Sejdżio, po^^^^** ? P°Ufną r02m°^ indiańskiego od SzeiplLa Na ? US-ł0Wał naUCZyć sie ??, zdołał jednak Sfr-h • g°ł mewielkie ?2?™1 postę- słówko ,,??I??^????7? ??1? P° dłUŻSZyCh W^siłkach ?o „doskonale», z' TJZ?^ P° mdiańsku ^le' co .kwietnie», Patryk bard'2o" i^??i?? ?° * ** ** Ut"* ^ mówić o.jd^^fa^^T"4'"" P°tem ZaCZął -aną^S^n/3^11^ ~ P0Wiedział' naŚladu^c ła- drzwi pokoju !!yjuLt]piana- Zamknął prz? ^? m°™° wyjść. - Otworzy" drzwrrZylPark' ty d3Ć PieniL*dze' bóbr policjanci darsamocholn / Zr°b,ł ręką ruch> J>akim tak, jak gdybj spTdz ?;??- ^ ^^ Wyglądał° t0 cały oddział boK 7I?' * i r^^ dBWł Wyjdzie i zawołał: ™ Wyjął hst' uderzył w«ń dłonią i doda': -Ke^t JUtr°- Wy CZekaĆ- - ZnÓW ™<*??1 ** nąf's?1";^"" mÓWlł P° ??§I?I8?? 3Ż tak zIe> «**«*-pan oVeiS^^J^l*?*** d°Sk0nale'-a d°bry je-zyka i noLttt0y;i\łroadrł ?1??^? 1???I? ?***> cie^cz^f^" °dPrOWadził P°d ad- -ka-ny w ?-pewni je z Ze l T PanU' d° ktÓreg° był ad—ny, i za-fe te Sil I' Ź€ PPZyJdZie P° ?I? Z rana- UP°m"-ł Przy Lem Odb ' ? ?I? °ddalały Się Stad Przed ^go da chw la b0 ^?? 3?" ^^ + ??^?I? *** b-wizycie Gdy t^oTa Zy71>telegram' UprZedza^ ^ o tej «L nocf ??i?^2:;?? z:ł 3e do/okoju-w któr^ ™* wysłał telegram, donoszący o szczęśliwym 128 przyjeździe dzieci. A równocześnie policjant Patryk prowadził przez telefon długą rozmowę, dotyczącą * małych Indian. Sporo też o nich mówiono w odległym Króliczym Brodzie. W ogóle powstało dużo zamieszania dokoła trojga małych wędrowców, choć żadne z nich nic o tym nie wiedziało. Na górze, gdzie miały przenocować, dzieci ogromnie podniecone rozmawiały szeptem. W dużym pokoju, wymalowanym na biało, czuły-się tak maleńkie jak dwie myszki, które zakradną się do cudzej spiżarni lub raptem znajdą się w jakiejś świątyni. W każdym razie tutaj nie mogło im grozić żadne niebezpieczeństwo, to nie ulegało wątpliwości, więc Szejpian wyjął ze skórzanego woreczka zawieszonego na szyi wszystkie pieniądze. Rozłożył je na stole i wygładził starannie banknoty. Sejdżio przyglądała się uważnie i kiwała błyszczącą czarną główką, jak gdyby chciała powiedzieć: „Oto są pieniądze, oto co sprawiłam swoim snem". Szejpian — drżący i wzruszony — pragnął zliczyć, ile ich jest, ale cyfry dla żadnego z nich nic nie znaczyły, więc mimo że Sejdżio bardzo mądrze wyglądała z przechyloną główką i palcem włożonym do ust, trzeba było zrezygnować z zamiaru poznania własnego bogactwa. Dzieci jednak doszły do przekonania, że pieniędzy mają mnóstwo, było ich wszak więcej, niż kiedykolwiek widziały. Szejpian poskładał starannie banknoty i umieścił je na powrót w woreczku, pod koszulą. Przecież te pieniądze stanowiły cenę, za którą miał odzyskać wolność Czikani, należało ich więc pilnować jak oka w głowie. Tymczasem Czilawi zażywał na podłodze rozkoszy kąpieli w blaszanej misce. Równocześnie bawił się wspaniale bochenkiem chleba, otrzymanym od gospodarza. Czego nie zdołał zjeść, zamienił w lepką, gęistą masę i możecie mi wierzyć, że dywan, na którym to wszystko się działo, zbyt wiele na tym nie zyskał. Żadne z nich nie mogło usnąć tej nocy. Mały bóbr nie spał, ponieważ zbyt wiele interesujących przedmiotów znajdowało 9 Sejdżio i jej bobry dział wesołym tonem, choć nie rozumiała ani słowa. Szejpian, widząc siostrzyczkę w tak„ doskonałym humorze, śmiał się prawie tak samo. Zaś policjant 0'Reilly, zadowolony z wesołej uczty, śmiał się tak serdecznie, że musiał rozpiąć mundur i wytrzeć łysinę czerwoną chustką, którą wyciągnął z rękawa. Nawet Czilawi odezwał się i wdał w poufną rozmowę z Sejdżio, podczas gdy pan 0'Reilly usiłował nauczyć się indiańskiego od Szejpiana. Na ogół niewielkie czynił postępy, zdołał jednak pochwycić po dłuższych wysiłkach jedno słówko „ke-get", oznaczające po indiańsku tyle, co „świetnie", „doskonale", „z pewnością". Słowo to było dość łatwe, ale Patryk bardzo się pysznił tym, że je zapamiętał. Potem zaczął mówić o.planach na dzień jutrzejszy. — Ten park być zamknięty — powiedział, naśladując łamaną angielszczyznę Szejpiana. Zamknął przy tym mocno drzwi pokoju. — Jutro otworzyć park, ty dać pieniądze, bóbr wyjść. — Otworzył drzwi szeroko i zrobił ręką ruch, jakim policjanci dają samochodom sygnał przejazdu. Wyglądało to tak, jak gdyby spodziewał się, że z otwartych drzwi wyjdzie cały oddział bobrów. Potem wyjął list, uderzył weń dłonią i zawołał: — Ja być tam. Jutro. Wy czekać. — Znów machnął ręką i dodał: — Ke-get. Szejpian, który nie mówił po angielsku aż tak źle, uśmiechnął się z lekka, gdyż zrozumiał wszystko doskonale, a dobry pan 0'Reilly bardzo się radował pierwszą lekcją indiańskiego języka i nowonabytym słowem. Swoją „rodzinkę" odprowadził pod adres wskazany w liście, wręczył list temu panu, do którego był adresowany, i zapewnił jeszcze raz dzieci, że przyjdzie po nie z rana. Upomniał je też kilkakrotnie, aby nie oddalały się stąd przed jego przyjściem. Odbiorca listu spodziewał się przybycia dzieci lada chwila, bo właśnie otrzymał telegram, uprzedzający go o tej wizycie. Gdy tylko zaprowadził je do pokoju, w którym miały spędzić noc, sam wysłał telegram, donoszący o szczęśliwym 128 przyjeździe dzieci. A równocześnie policjant Patryk prowadził przez telefon długą rozmowę, dotyczącą* małych Indian. Sporo też o nich mówiono w odległym Króliczym Brodzie. W ogóle powstało dużo zamieszania dokoła trojga małych wędrowców, choć żadne z nich nic o tym nie wiedziało. Na górze, gdzie miały przenocować, dzieci ogromnie podniecone rozmawiały szeptem. W dużym pokoju, wymalowanym na biało, czuły się tak maleńkie jak dwie myszki, które zakradną się do cudzej spiżarni lub raptem znajdą się w jakiejś świątyni. W każdym razie tutaj nie mogło im grozić żadne niebezpieczeństwo, to nie ulegało wątpliwości, więc Szejpian wyjął ze skórzanego woreczka zawieszonego na szyi wszystkie pieniądze. Rozłożył je na stole i wygładził starannie banknoty. Sejdżio przyglądała się uważnie i kiwała błyszczącą czarną główką, jak gdyby chciała powiedzieć: „Oto są pieniądze, oto co sprawiłam swoim snem". Szejpian — drżący i wzruszony — pragnął zliczyć, ile ich jest, ale cyfry dla żadnego z nich nic nie znaczyły, więc mimo że Sejdżio bardzo mądrze wyglądała z przechyloną główką i palcem włożonym do ust, trzeba było zrezygnować z zamiaru poznania własnego bogactwa. Dzieci jednak doszły do przekonania, że pieniędzy mają mnóstwo, było ich wszak więcej, niż kiedykolwiek widziały. Szejpian poskładał starannie banknoty i umieścił je na powrót w woreczku, pod koszulą. Przecież te pieniądze stanowiły cenę, za którą miał odzyskać wolność Czikani, należało ich więc pilnować jak oka w głowie. Tymczasem Czilawi zażywał na podłodze rozkoszy kąpieli w blaszanej misce. Równocześnie bawił się wspaniale bochenkiem chleba, otrzymanym od gospodarza. Czego nie zdołał zjeść, zamienił w lepką, gęstą masę i możecie mi wierzyć, że dywan, na którym to wszystko się działo, zbyt wiele na tym nie zyskał. Żadne z nich nie mogło usnąć tej nocy. Mały bóbr nie spał, ponieważ zbyt wiele interesujących przedmiotów znajdowało s Sejdżio i jej bobry 229 się w pokoju, szafce i po kątach. Dzieci czuwały, gdyż jutro nadejść miał wyczekiwany od dawna dzień, dzień tak utęskniony i ciężko, wśród licznych, groźnych niebezpieczeństw, zapracowany. Jutro Czikani wróci ostatecznie do nich. Oczywiście, ani jedno, ani drugie nie pomyślało nawet przez chwilę, że zarząd parku mógłby nie oddać im małego, którego przecież nie po to kupowano, aby go teraz zwrócić. W każdym razie, jeżeli Szejpian miał jakieś wątpliwości, to Sejdżio była niezłomnie pewna, że jej sen musi się sprawdzić. Toteż oznajmiła krótko: — Jutro Czikani wróci do nas. Wiem o tym. ROZDZIAŁ XV POKONANIE OSTATNICH TRUDNOŚCI Nazajutrz wczesnym rankiem zgłosił się stosownie do przyrzeczenia Patryk ?'?????. Jednakże nie zaprowadził dzieci od razu do parku, jak się tego spodziewały, lecz do wielkiego budynku w Mieście, gdzie mieściło się biuro właścicieli parku. Szejpian bał się bardzo, że w ostatniej chwili coś złego się stanie z pieniędzmi, więc co chwila macał ręką pierś, aby się przekonać, czy torebka nie zginęła. Przecież już za chwilę pieniądze będą potrzebne. W drugiej ręce niósł koszyk z bobrem, a tuż obok kroczyła Sejdżio, przebierając szybko nogami, aby nadążyć za większymi, męskimi krokami brata. Nosiła swoją zwykłą, codzienną chustkę. Po odbyciu szybkiej jazdy windą — która bynajmniej nie wzbudziła zachwytu małych Indian — dzieci w towarzystwie Irlandczyka znalazły się w niewielkim pokoju. Za biurkiem siedział jakiś mężczyzna. Oto więc człowiek, który trzyma w ręku los ich małego, utraconego przyjaciela. Sejdżio, dotąd wierząca niezachwianie w spełnienie swojego snu, przestraszyła się nagle i zaczęła drżeć jak liść. Zupełnie nie wiedziała, co zrobić, jeżeli ich prośbie odmówią, i oto teraz, gdy nadeszła chwila decydująca, miała wielką 9* Sejdżio i jej bobry 131 ochotę narobić krzyku i uciec. Wytrwała jednak dzielnie na miejscu, postanowiwszy w każdym razie doczekać do końca. Obcy pan za biurkiem był młodym człowiekiem o bladej, podłużnej twarzy i cofniętym nieco podbródku. W kąciku ust trzymał papierosa, wypalonego już prawie do samych warg. Jedno oko mrużył, bo dym papierosa go raził; nadawało to jego twarzy niemiły wygląd. Na przybyłych spoglądał drugim okiem, wskutek czego wydawało się chwilami, że ma zeza. Mówiąc nie wyjmował papierosa z ust i ostro patrzył na gości otwartym okiem. Oko to spoglądało bardzo nieprzychylnie. — No i czego sobie życzycie? — zapytał krótko. Nastąpiła chwila ciszy, zupełnej, ciężkiej ciszy. Zdaje się, że Sejdżio i Szejpian nawet oddychać przestali. A potem przemówił Patryk policjant: — Proszę pana, wczoraj wieczorem telefonowałem do pana H. w sprawie tych oto moich przyjaciół. Mieliśmy się spotkać tutaj z panem H. celem omówienia pewnego interesiku... — Może pan załatwić ten interes ze mną — przerwał młody człowiek niezbyt uprzejmym tonem. — Pan H. jest teraz zajęty. — Spojrzał przy tym w kierunku lekko uchylo- / nych drzwi sąsiedniego pokoju. — Otóż widzi pan... — zaczął jeszcze raz Patryk, ale młodzieniec zerknął na zegarek na ręce i znów przerwał: — Niech pan szybko przystąpi do rzeczy, bo jestem dziś bardzo zajęty. 0'Reilly poczerwieniał z lekka i już bez przeszkód zaczął wygłaszać starannie obmyślone poprzedniego wieczora przemówienie. Były to właśnie owe słowa, po których „nawet serce z kamienia" miało mieć „łzy w oczach". Młody człowiek nie miał chyba serca z kamienia, nie wzruszył się bowiem do łez. Natomiast kilkakrotnie spojrzał z niecierpliwością na zegarek i zapalił świeżego papierosa, nie używając w tym celu zapałki, tylko poprzedniego niedopałka sterczącego w ustach. Ktoś mógłby pomyśleć, że człowiek ten nie ma serca z kamienia, tylko... w ogóle jest go pozbawiony. Dobry policjant poczuł się niewyraźnie i zakończył dosyć niezręcznie: 132 — ...więc te dzieciaki chcą odkupić zwierzątko od pana. Ośmielę się dodać, że jeżeli pan zwróci bobra dzieciom, będzie to uczynek bardzo miły Bogu. — Tak się zmęczył tą przemową, że teraz stał bezradnie, ocierając twarz swoją wielką, czerwoną chustką. Młodzieniec przerzucił jakieś papiery na biurku i przechylił się w tył na krześle. — Czy to już wszystko? — zapytał zimno. — Tak jest — odpowiedział Patryk słabym głosem. Zaczął się obawiać —. i miał słuszność — że przegrał już całą walkę. — Dziękuję — rzucił urzędnik. —'A teraz niech pan pozwoli sobie zakomunikować, że tego bobra kupiliśmy w normalny, przyjęty w handlu sposób. — Słowa te padały ostro jak kawałki lodu na szklaną tacę. — Nie kupiliśmy go wcale od tych obszarpańców, tylko od poważnego handlarza. Zapłaciliśmy pięćdziesiąt dolarów, czyli o wiele więcej, niż ten mały dzikus jest wart. Nie mamy więc zamiaru sprzedawać go teraz, chyba że zaofiarują nam dobry zarobek, a ... — tu spojrzał na dzieci — nie sądzę, aby pańscy czerwonoskórzy przyjaciele — jak ich pan nazywa — mogli sobie na to pozwolić. Przynajmniej sądząc z ich wyglądu nie muszą być bardzo zamożni. „ Patryk zaczerwienił się jeszcze bardziej, ale szybko pojął, że do tego człowieka można przemówić jedynie pieniędzmi, wypchnął więc naprzód Szejpiana. — Pieniądze — szepnął ochrypłym głosem. — Daj teraz szybko pieniądze. — Szejpian, nieprzytomny ze strachu, ponieważ zrozumiał prawie wszystko, przysunął się do biurka, przez chwilę grzebał w zanadrzu, aż wreszcie rozłożył przed urzędnikiem całe swoje bogactwo. Tamten zgarnął pieniądze, przeliczył i zaśmiał się nieprzyjemnie. — Tu jest tylko czternaście dolarów. — Zwrócił je Szej-pianowi. — Nic z tego — a pragnąc, aby wszyscy dobrze zrozumieli, dodał: — Koniec. Nie ma pieniędzy, nie ma towaru. Zrozumiano? o* 133 Wszyscy rozumieli doskonale. Zrozumiała cała trójka. Umilkli i stali bez ruchu. Dla Szejpiana oznaczało to koniec świata. Czy to możliwe, aby wszystkie plany się rozchwiały? Potem panująca wokoło cisza zaczęła przygniatać chłopca. Biała twarz człowieka, siedzącego za biurkiem, poczęła mu się wydawać z każdą chwilą większa; nagle ruszyła ku niemu, a równocześnie wydało mu się, że gubi podłogę spod nóg. Cóż to, czy zemdleje, jak jakaś słaba kobieta lub dziewczynka? Przymknął oczy, aby nie widzieć bladej twarzy, patrzącej nań tak szyderczo jednym okiem. Zagryzł zęby, zacisnął pięści i po swojemu wyprężył dumnie młodzieńcze ciało. Zawrót głowy przeszedł, pozostawiając tylko jakieś drżenie i uczucie chłodu. Policjant stał przy nim bezradnie, pocierając z zakłopotaniem łysą głowę i mrucząc: — O, cóż to za hańba. Bez litości. Zawiodłem te dzieciaki, które mi zaufały. To mnie będzie gnębiło przez wiele lat. A Sejdżio? Czujnie obserwowała każdy ruch obecnych, jej oczy przebiegały z jednej twarzy na drugą, miotając się jak ptaszki w klatce. Zrozumiała wszystko, tłumaczenie było zbyteczne. Nie udało się. Po prostu w ciągu dwóch minut spotkała ich klęska. Sejdżio zbliżyła się cichutko do brata. — Rozumiem — powiedziała bardzo spokojnie takim głosikiem, że Szejpian otoczył ją ramieniem i spojrzał na nią z niepokojem. — Zrozumiałam wszystko. On nie chce nam go zwrócić. Omyliłam się we śnie. Przybyliśmy tutaj, ale Czikani nie wróci z nami... A może przybyliśmy po to, żeby mu przywieźć braciszka? Może o to chodziło mamusi we śnie, kiedy powiedziała, że małe będą znów razem? Pewnie o to. Żeby nie tęskniły. Więc... Głosik jej osłabł, główka opadła. Skończyła szeptem: — Powiedz panu, że podarujemy mu drugiego też. Po czym postawiła na biurku koszyk z boberkiem i cofnęła się za brata. Twarzyczkę miała białą jak papier, wargi bla- 134 de, oczy szeroko rozwarte i błyszczące gorączkowo. Nie odrywała ich od koszyka. 0'Reilly zamilkł zdumiony. Cóż to znowu takiego? — Co to jest? — wrzasnął urzędnik, wpadając w gniew. Szejpian wyjaśnił: — Drugi bóbr, Czilawi. Jego brat, Czikani, tęsknić bardzo. Pan dać mu Czilawi, on nie tęsknić więcej. Tak mówić siostra. Ja... — Głos utknął mu w gardle i nic już nie mógł powiedzieć. — A! — zawołał urzędnik, uśmiechając się po raz pierwszy. Zresztą twarz jego wcale nie stała się dzięki temu przyjemniejsza. — To zupełnie inna sprawa. Taką rzecz załatwimy bardzo szybko — zawołał, sięgając po pióro. — NIE... — ryknął nagle policjant straszliwym głosem. Walnął przy tym pięścią w stół, aż wszyscy podskoczyli. Zadzwoniły na biurku flaszki z atramentem, stuknęły suszki i przycisk, nawet spokojny młodzieniec zadrżał i przybladł jeszcze bardziej, a niedopałek papierosa wypadł mu z ust na podłogę. — Nie pozwolę — grzmiał Pat coraz głośniej. — Żaden 0'Reilly nie będzie się przyglądał obojętnie, jak pan albo inni, podobni do pana, znęcają się nad dwojgiem bezradnych dzieci. Pan jest łajdakiem bez serca! — wrzasnął tracąc panowanie nad sobą. — Jestem stróżem prawa i zaaresztuję pana jako oszusta, bandytę, rozbójnika... — W tym miejscu zabrakło mu już nazw rodzajów zbrodniarzy, więc ruszył — sapiąc wściekle ku młodzieńcowi, który przerażony nie na żarty cofał się pośpiesznie w kierunku drzwi do sąsiedniego pokoju. Sejdżio i Szejpian przyglądali się tej scenie okrągłymi ze zdumienia oczyma. Właściwie nie wiadomo dokładnie, co zamierzał uczynić popędliwy syn sławnego rodu irlandzkiego, albowiem w tej samej chwili, gdy młodzieniec chronił się za drzwiami, ukazał się w nich starszy pan o szpakowatych włosach. Spokojnym, niskim głosem powiedział: — Przepraszam bardzo — i wszedł do pokoju, który o mało nie zamienił się w pole walki. Chwilę spoglądał na zebranych 135 przez okulary. Potem lekko zakasłał i zwrócił się uprzejmie do naszych znajomych: — Proszę mi wybaczyć, jeżeli przeszkadzam. Siadajcie państwo. Patryk wciąż jeszcze sapał i spozierał na niedoszłego are-sztanta gniewnym wzrokiem. Młodzieniec zaś, bynajmniej nie pewny, czy przypadkiem rzeczywiście nie popełnił jakiegoś przestępstwa, drżał trochę i nowy papieros dygotał mu między wargami. — Proszę, siadajcie państwo — powtórzył jeszcze raz zaproszenie starszy pan. Usiedli. Ton tego uprzejmego człowieka zmuszał do posłuszeństwa. Był to właściciel parku, pan H. we własnej osobie. — No, a teraz pogadamy jeszcze raz o tej sprawie — zaproponował, spoglądając na policjanta, na urzędnika, później na dzieci i znów na policjanta. — Gdy wczoraj pan telefonował, panie 0'Reilly, obiecałem wysłuchać prośby tych dzieci i uczynić wszystko, co się da. Wszystko słyszałem z sąsiedniego pokoju, słyszałem może lepiej, niż bym słyszał będąc w tym pokoju. Zdarzyło się też coś, co by nie nastąpiło, gdybym się tutaj znajdował. Od pana już się dowiedziałem, z jak daleka dzieci przybyły i przez jakie trudy i niebezpieczeństwa przeszły dla odzyskania swego wychowańca. Musiałem jednak być ostrożny, trzeba się było przekonać, że to nie oszustwo. A przecież nie znam ich języka, pragnąłem więc zobaczyć, co uczynią, jak się zachowają. Później dopiero miałem zamiar powziąć ostateczną decyzję. Teraz znam już dokładnie całą historię i widzę, że jest dość trudna, trudna dla mnie. Na to stojący za nim młody urzędnik rozejrzał się tryumfalnie dokoła, jak gdyby chciał powiedzieć: „A co, nie mówiłem?" Pan H. również rozejrzał się po obecnych i ciągnął dalej, postukując okularami o biurko: — Mam nadzieję, że wszyscy słuchają mnie uważnie, prawda? — Widać było, że przyzwyczajony jest, aby ludzie go słuchali. Trzymane w dwóch palcach okulary unosił co chwi- 136 la do oczu i spoglądał po kolei na każdego ze słuchaczy. Dzieciom spojrzenie jego wydało się przeszywające, o wiele ostrzejsze niż głos. — Aha — mruknął z zadowoleniem, stwierdziwszy, że wszyscy czekają na to, co powie. Nawet Sejdżio nasłuchiwała pilnie, choć nie rozumiała arii słowa; była jednak głęboko przekonana, że zdania, tak gładko spływające z warg tego pana, mają ogromne znaczenie dla ich sprawy. — Doskonale. Słyszałem, że ta para dzieci indiańskich ofiarowała drugiego faworyta, pragnąc, aby oba zwierzątka były razem. To dowodzi najzupełniej prawdomówności dzieciaków. Muszę jednak pomyśleć równocześnie i o swoim interesie. Jak zaznaczył Jerzy, transakcja, dzięki której weszliśmy w posiadanie bobra, odbyła się najnormalniej w świecie i kosztowała mnie sporo pieniędzy. Nie mogę się zdecydować od razu. Poza tym, to niedobrze, by ludzie, zwłaszcza ludzie młodzi, otrzymywali zbyt łatwo wszystko, o co proszą. Chyba, że zapracowali sobie na to rzetelnie. — Tu spojrzał dość surowo na dzieci przez szkła, które właśnie nałożył. — A co pan zamierza uczynić? — zapytał z niepokojem 0'Reilly, pragnąc w duchu, aby starszy pan przestał się bawić szkłami i przeszedł nareszcie do załatwiania sprawy. Ale pan H. zwrócił się do swego urzędnika: — Jesteś dobrym kupcem, Jerzy, czasami zdaje mi się nawet, że prawie za dobrym kupcem. — Spełniałem jedynie swoją powinność — odpowiedział Jerzy, nie bez racji. — A, powinność, tak... — mruknął zamyślony pan H. — No, mniejsza o to. — Ale co pan zamierza uczynić? — zapytał ponownie Patryk, którego rozsadzała niecierpliwość. — Uczynić? — powtórzył niebywale spokojny pan H. — Uczynić? O, tak, już postanowiłem. Oto właśnie czynię. — Pochwycił koszyk, w którym siedział Czilawi, i skinął na dzieci. — W tym koszyku — powiedział miękkim głosem — znajduje się wasz mały przyjaciel. Teraz... — tutaj głos jego 137 stał się zupełnie urzędowy — możecie pójść z panem 0'Reilly do parku i zabrać sobie drugiego. Należy do was, zarobiliście sobie na niego rzetelnie. — Napisał parę słów na kartce papieru i podał ją Patrykowi. Szejpian patrzył na mówiącego z szeroko otwartymi ustami. Nie dowierzał uszom. Czy aby na pewno dobrze słyszał? A może to jakiś nowy sen Sejdżio, śniący się tym razem i jemu? Lub też on sam marzy? Ale Sejdżio ożywiła się gwałtownie i pośpiesznie wyrwała mu z rąk koszyk. — Powiedz mi, och, powiedz mi nareszcie! — wołała w wielkim podnieceniu. — O co chodzi, co ten pan powiedział?... Pan H. zauważył, że dzieci niezupełnie zrozumiały jego zamiar, miał więc już powtórzyć swoje ostatnie słowa, gdy Patryk — który ogromnie pragnął pierwszy zakomunikować dzieciom dobrą nowinę — wybuchnął: — O, niech pan łaskawie pozwoli, że ja im powiem. Znam ich język. — Zwrócił się do Szejpiana: — On — zawołał klepnąwszy kilkakrotnie pana H. po plecach tak silnie, że biedak nie przygotowany na taką czułość o mało nie upadł nosem naprzód, a okulary ku ogólnej radości spadły mu z nosa. — On. Ten byczy chłop. On — tu znów walnął oszołomionego pana H. w piersi, aż zadzwoniło, a ofiara przechyliła się do tyłu — ten wielki wódz, dobry chłop. Świetnie. — Ja — widzi pan, to trudny język — pójść z wami, złapać dwa bobry, hop, hop. Rozumieć?? — A zakończył najczystszym indiańskim: — Ke-get. Ke^get... — i zwrócił się z dumą do pana H.: — Zdolności językowe są cechą rodzinną 0'Reillych, jak pan widzi. — Oczywiście, zauważyłem to już przed chwilą — odpowiedział uprzejmy pan H. Uśmiechnął się i przepuścił szczęśliwa gromadkę przez drzwi wyjściowe, wychodząc jako gospodarz ostatni. Wciąż uśmiechał się do siebie. „Jakaż to miła zabawa — pomyślał sobie... — Miła, chociaż tracę na niej trochę pieniędzy". Zatarł ręce z radością, zupełnie jak gdyby ubił świetny interes. 138 Mocno wątpię, czy Sejdżio lub Szejpian pamiętali drogę do parku. Odbyli ją jak we śnie. W pewnej chwili Patryk wskazał im z daleka wejście. Sejdżio nie wytrzymała i pobiegła. Bladość znikła z jej twarzy, oczy — do niedawna suche i zmęczone — obecnie pałały. Chustka zsunęła jej się na barki, warkocze fruwały, trzepocząc na wietrze, a małe mokasyny szybko migały po chodniku. Za nią podążał Szejpian, nie mogąc dotrzymać jej kroku, gdyż przeszkadzał mu koszyk. Czilawi, uprzykrzywszy sobie długotrwałe zamknięcie, podniósł wielki wrzask. Z tyłu śpieszył pan 0'Reilly, z hełmem w ręku, ocierając czerwoną chustką pot z głowy „łysej od dwudziestu lat jak jajko". Dyszał i sapał niczym lokomotywa chora na astmę. Zawołał nawet z gniewem: — Heij, cóż to, wyścigi sobie urządzacie, czy co? — Ale dzieci dalej wyrywały naprzód i chyba go wcale nie słyszały, zaczął więc mruczeć pod nosem: — A, łobuzy. O śmierć mnie chcą przyprawić. — Spieszył jednak dzielnie ku wejściu. Kilku przechodniów przystanęło na widok dwojga młodych Indian, biegnących z całych sił, jak gdyby w ucieczce przed ścigającym ich policjantem. Słysząc okrzyki, dobiegające z koszyka — to Czilawi protestował głośno przeciwko gwałtownym wstrząsom, jakie przechodził jego brzozowy domek — parę osób rzuciło się również w pościg, biegnąc za małą, czarnowłosą dziewczynką. A z tyłu, za wszystkimi — ale daleko za ostatnim z biegnących — podążał jeszcze ktoś: wysoki mężczyzna o brunatnej skórze. Szedł lekko, ale bardzo szybko, z łatwością dotrzymując kroku całej grupie. Cerę miał ciemną, a wygląd tak surowy, że wielu ludzi ustępowało mu z drogi, a niektórzy pytali głośno: „Kto to jest? Co to za człowiek?" Nieznajomy nawet nie spojrzał na nikogo. Przy wejściu do zamkniętego jeszcze parku zatrzymano całą gromadkę, ale 0'Reilly wylegitymował się, po czym wpuszczono ich. Natychmiast po otwarciu bramy wepchnął się za nimi dość spory tłum. Dozorca — nasz stary przyj a- 139 ciel — wiedział już, co ma czynić, gdyż pan H. w ostatniej chwili postanowił również przyjść do ogrodu i znajdował się już na miejscu, w tłumie. Właśnie przed chwilą wydał odpowiednie polecenia i dozorca szybko wskazał Sejdżio drogę do klatki z bobrem. Dziewczynka pobladła ze wzruszenia. Zdawało jej. się, że biegnie w wielką pustkę, kończącą się gdzieś daleko, o parę mil, przy ciemnej, brzydkiej palisadzie z żelaznych prętów. Palisada zbliża się coraz bardziej, już widać między prętami jakieś małe, brązowe zwierzątko. Siedzi w samym środku. Czy to możliwe? Czy jej wzrok nie myli? Ależ nie, na pewno. To Czikani!! Sejdżio zapomniała o nieśmiałości, o przyglądających się jej ludziach, zapomniała o wszystkim oprócz małego brązowego futerka, tak już teraz bliskiego. Dopadła wreszcie do samych krat, przesunęła między nimi obie ręce i zaczęła wołać coraz głośniej: — Czikani! czikani!! CZIKANI!!! Boberek nie wierzył sobie i siedział bez ruchu, przypatrując się uważnie. — To ja, Sejdżio... O, Czikani... — Krzyk jej przeszedł prawie w płacz. Czyżby mały zapomniał o niej? Jeszcze przez chwilę stworzonko siedziało cicho, obserwując. Przechylona na bok główka wyrażała wielką uwagę i pilne nasłuchiwanie. Wreszcie, gdy Sejdżio jeszcze raz zawołała: — Czik-a-ni-i-i-i!!! — mały uwierzył oczom. Z całą szybkością, na jaką pozwalały jego krótkie nóżki, podbiegł do kraty, wydając zabawne, urywane dźwięki. W tłumie rozległy się oklaski, powstało poruszenie. Dozorca przecisnął się bliżej, otworzył furtkę i powiedział: — Proszę panienki... Mademoiselle... Senioriła... — bo właściwie sam był podniecony i nie wiedział, jak się ma zwracać do małej Indianki. Sejdżio wbiegła do środka, uklękła i pochwyciła przyjaciela na ręce. Oboje ucichli. Kolorowa chustka zakryła powitanie przed wzrokiem obcych. Co tam sobie szeptali pozostanie ich tajemnicą. A siwy pan H. wyciągnął z kieszeni chusteczkę i z hała- 140 sem wytarł sobie nos. Dozorca zaczął nagle kasłać. — Yhum. Yhumhum. — Masz rację! — zawołał serdecznie Patryk policjant, chociaż dozorca nic w ogóle nie powiedział. Teraz miała nastąpić scena najważniejsza. Czilawi i Czikani znów miały znaleźć się razem. Dzieliło je zaledwie dziesięć stóp, a nic o tym nie wiedziały. Co za uciecha je czeka! Z łomocącym sercem Sejdżio i Szejpian zajęli się koszykiem. Jedno nie dałoby sobie rady z tą prostą czynnością, we dwójkę więc unosili pokrywkę, tak podniecało ich przywitanie starego przyjaciela. Uniesiony przez cztery ręce, znalazł się Czilawi na wprost braciszka. Oba zwierzątka przyglądały się sobie bez ruchu. Nawet oddychać przestały. Przez jakieś dwie sekundy trwały w osłupieniu. Później prawda zaczęła im zwolna przenikać do mózgów. Posunęły się trochę ku sobie. Było to coś w rodzaju pełzania z szeroko otwartymi ślepiami, nastawionymi czujnie uszami, z pilnym, wzajemnym obserwowaniem się i rozgłośnym sapaniem. Wreszcie pełzanie przeszło w zwykły krok, a gdy z bliższej już odległości rozpoznały się ponad wszelką wątpliwość, krok przeszedł w pocieszny bobrzy galop. Spotkanie nastąpiło pośrodku, przy akompaniamencie zderzających się łepków. Starły się gwałtownie, a nie mogąc już biec dalej, stanęły od razu na tylnych łapkach, z głośnym piskiem zarzuciły sobie na szyję ramiona i na oczach wszystkich widzów zaczęły się mocować. Przeminęły codzienne, beznadziejne pohukiwania, wieczne rozczarowania, przeminęła ciężka niedola tęsknoty i samotności. Wielki Malec i Mały Malec znów są razem. Po chwili zaczęły igrać w klatce. Ponure, brzydkie więzienie stało się terenem radosnych figli i zabaw. Dzieci klaskały w dłonie, pokrzykiwały, śmiały się i wołały na boberki, podczas gdy bohaterowie dnia, mocując się, tańcząc i dokazując, zachowywali minę najważniejszych postaci w całym otoczeniu. Był to z pewnością największy dzień w ich krótkim dotychczasowym życiu, a kto wie, czy kiedykolwiek cze- 141 kało je jeszcze coś równie radosnego. W każdym razie takiego widowiska nie urządziły jeszcze nigdy. Publiczność biła brawo i śmiała się, a siwy pan H. machał gorączkowo chusteczką. Bardzo być może, że i on wznosił okrzyki wraz z całym tłumem. Pan 0'Reilly, bezgranicznie rozradowany szczęśliwym biegiem wydarzeń, w których odegrał tak znakomitą rolę, a zarazem bardzo dumny, ponieważ on jeden tylko znał dokładnie cały przebieg historii, poprzedzającej dzisiejszy poranek, objął rolę mistrza ceremonii. Spełniając obowiązki policjanta utrzymywał porządek w tłumie, ale równocześnie wykonywał funkcje zapowiadacza radiowego i tłumaczył przypadkowym widzom, co się właściwie dzieje. Był usłużny wobec wszystkich i w ogóle promieniał z radości. Zgodzicie się chyba, czytelnicy, że niemała część zasługi spadła na niego, można mu więc wybaczyć, jeżeli nawet usiłował przypisać sobie więcej, niż mu się w rzeczywistości należało. Gdy wreszcie dwaj malcy zaczęli tańczyć swój dziwny taniec, policjant oznajmił głośno, że po raz pierwszy w życiu widzi kogoś tańczącego równie dobrze jak Irlandczycy. A uwagę swoją zakończył słowami: — Ha, widzę to przecież na własne oczy, ale dalibóg nigdy w to nie uwierzę. Łatwo nam to przyjdzie zrozumieć, gdy weźmiemy pod uwagę, że dla człowieka, który nie widział nic podobnego, widok tańczących po ludzku bobrów musiał być zupełnie niezwykły. * * A teraz na widownię wkroczyła nowa postać — ów wysoki mężczyzna o ciemnej cerze, obuty w mokasyny. Już od pewnego czasu przyglądał się widowisku w klatce, ale nie chciał przeszkadzać w radosnej chwili. Był to ten sam człowiek, który przed niedawnym czasem podążał ulicą za śpieszącą gromadką. Gdy wystąpił naprzód, w tłumie zapadła cisza. Ale Sejdżio i Szejpian, zajęci swoimi przyjaciółmi, nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi, dopóki nie usłyszeli tak dobrze 142 znanego głosu, cicho mówiącego miękkim, dźwięcznym językiem Odżibwejów: — O-wej, chmury ustąpiły z oblicza słońca. Moja troska uleciała jak mgła wczesnym porankiem. Moje dzieci, ci ludzie uczynili dla nas bardzo wiele. Podziękujemy im. Synku i córeczko, weźcie swoich Nitczi-kiwense — Małych Braci. O-pi-pi-sowej czeka na nas. Wielkie Pióro zjawił się, aby zabrać całą czwórkę z powrotem do Miejsca, w którym Wody Rozmawiają, do Krainy Wiatru Północno-Zachodniego. \ Sen Sejdżio ziścił się ostatecznie. ROZDZIAŁ XVI i MINO~TA.KIA Pożegnaii więC Miasto — jego hałas, zgiełk i pośpiech. Pożegr^aii ludzi, którzy wydali się Sejdżio zupełnie podobni do wszystkich innych ludzi — więcej wśród nich było dobrych n}ż złych. Po namyśle dziewczynka doszła do przekonania, Ze wszyscy mieszkańcy Miasta okazali się dobrzy, i postanowiła opowiedzieć o tym Indianom. Pożegnali dozorcę, który tyle współczucia miał dla biednego wiążnia i teraz doprawdy cieszył się z jego losu; pożegnali dziwaeZnego, lecz miłego, a teraz uśmiechniętego pana H.-, który dług0 jeszcze radował się myślą, że wniósł trochę radości ^ dwa małe, zrozpaczone serca. Chociaż Wielkie Pióro usiłował zapłacić mu za boberka, pan H. nie chciał nawet 0 ^?? słyszeć, mówiąc, że przyjemność zrobienia dobrego uczynku warta jest więcej. Policjant Patryk, dzielny syn 0'Reillych, odprowadził przyjaciół na dworzec i czekał do chwili odejścia pociągu. Póź-nleJ opowiadał kolegom: Osobiście wyprawiłem ich w drogę. Ich ojciec słyszał, jak rozniawiałem z dziećmi po indiańsku, i śmiał się z radości. Wiesie pióro prawdopodobnie śmiał się naprawdę. Gdy 144 pociąg ruszył, dzieci długo jeszcze machały rękami przyjacielowi, który tak wiele im okazał dobroci i życzliwości. Patryk stał na peronie z odkrytą głową, wyciągnąwszy rękę z hełmem w górę niczym sygnał kolejowy. Pociąg odjechał już dość daleko, a jego łysina jeszcze świeciła. Szejpian uwiózł głębokie przeświadczenie, że gdzieś na dalekim oceanie istnieje zielona wyspa Irlandia, której mieszkańcy nazywają się Bobrami. Pierwszą osobą, którą spotkali po przybyciu do Króliczego Brodu, był Żółtowłosy. Jeszcze zanim statek przybił na dobre do brzegu, misjonarz wskoczył na pokład, aby przywitać się czym prędzej z przyjaciółmi. Szejpian zwrócił mu natychmiast pozostałe pieniądze. Żółtowłosy przywołał kilku białych i zapowiedział,' że zaraz odda im część ofiarowanych niegdyś pieniędzy. Na to wystąpił jeden z ofiarodawców i odrzekł, że wszyscy są bardzo zadowoleni, ponieważ cała historia skończyła się jak najlepiej, a tych pieniędzy nie potrzebują, niech je więc misjonarz lepiej zatrzyma i odda jakiemuś biednemu Indianinowi. Wielkie Pióro podziękował obecnym za dobroć okazaną jego dzieciom i powiedział, że ma nadzieję, iż przyjdzie dzień, gdy on z kolei będzie mógł dopomóc komuś potrzebującemu, bo każdemu zawsze się zdarza sposobność zrobienia dobrego uczynku. Żółtowłosy postanowił odprowadzić ich do wioski, gdyż chciał popracować między Indianami. Wtedy zjawił się znany nam już handlarz, który dotąd trzymał się skromnie na uboczu. Powitał wszystkich i oznajmił, że chętnie przyłączy się do wyprawy, gdyż pragnie, jak przystało na rozsądnego kupca, poznać lepiej swoich indiańskich klientów. Oczywiście, ani słowem nie wspomniał, że i on przyczynił się do powodzenia wyprawy dzieci do Miasta. Nikt też nie wiedziałby o tym, gdyby w swoim czasie Żółtowłosy nie zauważył pamiętnej sceny w sali szkolnej. Opowiedział o tym na ucho Wielkiemu Pióru. Tymczasem boberki były przedmiotem wielu pieszczot i ogólnej uwagi. Zgodziły się nawet wykonać popisową walkę 145 dla zebranych Gitezi Mokoman — Wielkich Noży; sądzę jednak, że w gruncie rzeczy mało dbały o to, czy ktoś obcy na nie spogląda. Prawdopodobnie też odczuły ulgę, gdy ruszono w podróż i zostawiono je same w koszyku. Wielkie Pióro, wiosłował w swoim kanni, na którym widoczne były ślady pożaru. Szejpian pomagał ojcu, siedząc na przedzie, a Sejdżio, Czilawi i Czikani byli pasażerami. Przez większą część podróży dziewczynka zaglądała do koszyka. Żółtowłosy, handlarz i jeszcze paru Indian płynęło innym, o wiele większym kanu. Wykonane również z kory brzozowej miało dumnie wzniesiony dziób i tył, co nadawało mu podobieństwo do jakiejś średniowiecznej łodzi wojennej. Przy pierwszym progu wodnym spotkali starego wodza — Człowieka Stojącego na Czele, który tutaj obozował czekając na nich. Kazał sobie opowiedzieć cały przebieg wydarzeń, słuchał bardzo pilnie, a w najważniejszych miejscach mruczał głębokim, wychodzącym z gardła głosem „ho", „hah" lub „hum". Mrugał przy tym oczyma, w których świeciły mądre ogniki. Potem przez chwilę myślał o tym, co mu dzieci opowiedziały, aż wreszcie oznajmił, że odtąd Sejdżio i Szejpian są chlubą swojego plemienia. Czyn^ich będzie opiewany w pieśni, a ich przygody z Małymi Mówiącymi Braćmi — jak nazywał bobry — przejdą do historii plemienia. Spojrzał też na Czilawiego i Czikaniego i powiedział, iż oni również należą teraz do plemienia i że historia ich przejdzie do wielkiej tradycji narodowej. Uśmiech, który rozjaśnił jego pomarszczoną, mądrą twarz, był pierwszym od dłuższego czasu, muszę bowiem dodać od siebie, że był to starzec w gruncie rzeczy dość ponury. Potem stary wódz wyprostował się, białe włosy opadły mu na plecy, ręka wyciągnęła się w kierunku słońca, a pomarszczone usta wypowiedziały uroczyście: — Ha! Mino-ta4da, ke-get mino-ta-kia — dobrze, naprawdę dobrze! Wszyscy obecni — Indianie, Wielkie Pióro i Żółto- 146 włosy — powtórzyli chórem ostatnie słowa: „Mino-ta-kia". Nastrój był bardzo uroczysty i wywierał wrażenie nabożeństwa. Gdy płynęli do swej O-pi-ipi-sowej, drzewa nadbrzeżne zdawały się powiewać radośnie gałęziami, a wiatr szeptał w liściach: „ke-get mino-ta-kia". Nawet krakanie wron przypominało „mino-ta-kia". Słowa te rozbrzmiewały wszędzie, cała przyroda była ich pełna. Progi rzeczne, które małej Sejdżio wydawały się zawsze takie dzikie i groźne, obecnie śpiewały „mino-ta-kia", a maleńkie wiry powstające przy wynurzaniu wiosła mruczały cichutko, przyłączając się do ogólnego chóru radości i szczęścia. Nigdy jeszcze las nie wydawał się dzieciom równie piękny, nigdy niebo nie jaśniało podobnym błękitem. Po raz pierwszy słońce świeciło takim cudnym blaskiem, po raz pierwszy wiewiórki igrały tak wesoło, a ptaszki śpiewały najsłodsze melodie — dla Sejdżio, która wracała do O-pi-pi-sowej. W ciągu całego swego życia dzieci nie były jeszcze tak szczęśliwe jak owego dnia powrotu. Po przyjeździe Wielkie Pióro zaprosił wszystkich do swojej chaty, gdzie uroczyście odtańczono radosny taniec. Przybyli wszyscy mieszkańcy wioski i kilku podróżujących tamtędy półkrwi Indian (jak się okazało, nie byli oni wcale kłusownikami), którzy mieli z sobą skrzypce. Wykonywano szybkie skomplikowane kroki taneczne, muzykanci rżnęli od ucha, Indianie tańczyli do upadłego starodawne tańce ludowe — na niewielkiej podłodze izby uwijało się po dwadzieścia osób na raz. Goście bawili się chętnie i radośnie. Wszyscy młodzi Indianie chcieli koniecznie zatańczyć z małą Sejdżio, toteż dziewczynka była ogromnie zajęta, a muszę dodać, że tańczyła doskonale; mogłem się o tym przekonać naocznie jako uczestnik tej pamiętnej zabawy. Szejpian cieszył się bardzo z powodzenia siostry i jeszcze dumniej nosił głowę niż zazwyczaj. Sam zresztą też nie miał trudności ze znalezieniem partnerki i tańczył wiele z dziewczętami ze 147 wsi, które były bardzo ładne i wcale nie chowały się za chustkami. Przed chatą płonęło wielkie ognisko, na którym bezustannie gotowano herbatę. Przed ogniskiem zgromadziła się grupka starców; siedzieli przy ogniu, palili fajki i gawędzili o dawnych dniach, podczas gdy dzieciarnia bawiła się w berka i w ciuciubabkę. Wielkie Pióro krążył między gośćmi, rozmawiał z nimi, bawił ich, a jego twarz — częstokroć surowa i smutna — promieniała teraz uśmiechem radości i wesela. Co chwila obchodził wszystkich z wielkim imbrykiem herbaty, gdy tymczasem Sejdżio i Szejpian roznosili kubki i obsługiwali gości, a w wolnych chwilach tańczyli. W pewnej chwili tańczący ustąpili ze środka izby i rozsiedli się wieńcem dokoła. Zapadła cisza. Wewnątrz koła pozostali dwaj uczestnicy zabawy z bębnami. Rozległo się głośne dudnienie i w drzwiach stanął stary wódz — Ni-Ganik-Abo — Człowiek Stojący na Czele. Nosił wielki pióropusz z orlich piór, twarz miał pomalowaną w groźne pasy. Zaczął tańczyć przy akompaniamencie bicia w bębny. Pod kolanami zwisały mu pęczki wydrążonych kopyt jelenich, które przy każdym kroku odzywały się rytmicznym stukotem., W ręku trzymał grzechotkę, wykonaną z żółwiej skorupy. Wymalowana była w czarne i czerwone prążki. Gdy tańczył, kopytka jelenie wybijały głośno takt, zgodny z taktem bębnów, frędzle przy spodniach dygotały, wielki pióropusz chwiał się dostojnie, otwierając i zamykając wachlarz z orlich piór nad barkami starca, a żółwia skorupa grzechotała niezmordowanie. Stary wódz tańczył i niskim głosem śpiewał pieśń opisującą czyny i przejścia Sejdżio, Szejpiana i dwóch małych bobrów. Za dawnych czasów opisywano w podobny sposób wielkie bitwy. Po każdej zwrotce odzywał się chór. Pieśń miała dziwną i pociągającą melodię, która działała przejmująco. Taką właśnie pieśń przyrzekł dzieciom stary wódz, mówiąc, że ich przygoda stanie się jedną z legend plemienia. Dzięki takim pieśniom opiewającym rozmaite wydarzenia i dzięki swym prymitywnie malowanym obrazom Indianie 148 zachowali w pamięci całą historię swego narodu. Tymczasem handlarz, który dotychczas takich rzeczy nie widział, przestraszył się cokolwiek, gdyż sądził, że wódz tańczy taniec wojenny, ale Wielkie Pióro uspokoił go natychmiast wyja-śnienieoi, że Ni-Ganik-Abo tańczy taniec Wabino, którym Indianie mają zwyczaj upamiętniać wielkie wydarzenia. Właśnie rozległ się głośny okrzyk i wszyscy umilkli równocześnie, na znak, że Wabino dobiegło końca. Znów żwawą nutą rozbrzmiały skrzypki, izba zapełniła się tańczącymi i zabawa potoczyła się dalej. Żółtowłosy tańczył bez chwili wytchnienia, śmiał się jak nigdy i zapraszał do tańca najstarsze Indianki. Baczył też wciąż, aby przypadkiem na niczyjej twarzy nie zagościł smutek. Handlarz zapomniał jakoś o uroczystej minie i wpadłszy w rozbawiony tłum, okazał się równie wesoły, jak wszyscy inni, tańczył też wcale nie gorzej od najlepszych tancerzy miejscowych. Zawarł przyjaźń nawet z bobrami, ale wciąż "jakoś nie mógł sobie przypomnieć ich imion, chociaż Szejpian, który już zapomniał o nieprzyjaznych uczuciach, jakie niegdyś do tego człowieka żywił, cierpliwie poprawiał Czilaki, Cziroki lub Czikaru na Czilawi i Czikani. Nic to nie pomagało — handlarz miał niewyczerpany zapas imion podobnych i zawsze jednakowo błędnych. Naturalnie Czilawi i Czikani nie pozwoliły o sobie zapomnieć wśród ogólnej zabawy. Czytelnik już sam chyba zbyt dobrze zdążył je poznać, aby. mieć pod tym względem jakiekolwiek wątpliwości. Zawsze potrafiły przypomnieć się otoczeniu; od tego przecież miały dwa silne głosy i osiem nóg. Podniecone hałasem i muzyką, biegały po podłodze między tańczącymi, a gdy tylko ujrzały kogoś siedzącego, natychmiast zaczynały żebrać o jakiś przysmaczek. W pewnej chwili Czilawi stanął zuchwale na samym środku izby i wypadło wstrzymać tańce, nikt bowiem nie chciał potrącić małego lub potknąć się o niego. Przez minutę albo dwie boberek panował dzięki temu nad całą izbą, stał spokojnie, rozglądając się dokoła, jak gdyby chciał powiedzieć: „Oto jestem, tutaj zo- 10 Sejdżdo i jej bobry J4 c x C o ¦a o O, a J2 g a a ni ? 1? ? N O < d ? O li gdzieś się zapodziewał i regularnie go odnajdywano, przy czym zawsze okazywało się, że coś tam spsocił. Przyłapany na tym, rozpoczynał nieodmiennie swój niedorzeczny taniec, kończący się upadkiem na grzbiet z wielkim krzykiem — nie wiadomo, oznaką zwykłego rozweselenia czy też radości z powodu spłatanego figla. Obaj Malcy wyrośli solidnie, ale Czikani jakoś zaniechał wyścigu o pierwszeństwo w szybkości rośnięcia. Wyścig ten, dzięki któremu to jeden, to znów drugi był wyższy od brata, utrudniał, jak pamiętamy, rozróżnianie bobrów. Obecnie Czilawi był cokolwiek większy i tak już odtąd miało być stale. Czikani zaś pozostał na zawsze Małym Malcem i odznaczał się łagodnością i miękkością, cechującą go od samego początku. Nie znaczy to, że bez przerwy zachowywał się poprawnie; tak wiele wymagać nie można. Wciąż jednak lubił leżeć na kolanach Sejdżio lub wpychać nosek w zagięcie jej szyi, gdzie trochę sapał i prychał z zadowolenia, po czym usypiał cichutko i spokojnie. Już mu więcej samotność nie zagrażała. Otwierał co pewien czas oko, aby się upewnić, że to nie sen, lecz rzeczywistość, i uspokojony zasypiał na nowo. Wszystko szło jak dawniej. Dni wypełniało pływanie i rycie tuneli w brzegu, czesanie i czyszczenie futerek, zabawa w chowanego pod kanu, mocowanie się lub reperowanie pociesznego domku bobroweigo, który w żaden sposób nie chciał chronić przed deszczem, bo przeciekał jak sito. A po całym dniu pracy i zabaw zmęczone łapki wkraczały na wydeptaną ścieżkę, wiodącą do chaty przyjaciół. Stały tam przygotowane już miseczki (te same, stare miseczki!) pełne gotowanego ryżu, mleka, a czasem, w wyjątkowych okolicznościach nawet konfitur. Potem każdy z Malców dostawał po kawałku placka i układał się do snu na miękkim, ciepłym posłaniu. Tak minęło szczęśliwe lato. Przyszła jesień, a z nią ciche Dni Opadających Liści. Czas już był obecnie odnieść boberki na powrót do ich starego domu. Trzeba im ułatwić rozpoczęcie tego życia, do którego zostały stworzone — życia normalnych, dorosłych bobrów. Zimą 10* 151 niełatwo będzie dostarczać tyle wody, ile im trzeba, nie będą też mogły używać tak wiele ruchu jak latem. Pewnego dnia Wielkie Pióro przywołał dzieci i wyjaśnił im to wszystko dokładnie. Powiedział, że boberki, które już zaczynają zbliżać się do początku wieku dojrzałego*, nie będą szczęśliwe, żyjąc dalej w tak nienaturalny sposób jak obecnie. Trzeba oddać je ich własnemu Bobrzemu Ludkowi, aby mogły żyć tak, jak im Natura i Prawa Puszczy nakazują. Dzieci od dawna wiedziały, że kiedyś musi to nastąpić, choć nigdy o tym nie wspominały. W miarę gdy zbliżał się dzień rozstania, Sejdżio zamyślała się coraz bardziej i całe dni spędzała w towarzystwie małych, które — wesołe jak szczygły — bawiły się z nią jak dawniej, dokazując bez miary i nie myśląc oczywiście o nadchodzącym dniu wielkiej zmiany. A dziewczynka tak kochała ulubieńców, że wcale nie myślała o tym, czy sama będzie tęskniła za nimi. Uspokajała ją myśl o wielkim szczęściu małych przyjaciół, którzy znów znajdą się u boku ojca i matki. „Jakże mogę być smutna wobec tego?" — pytała samej siebie dziewczynka i mówiła głośno, choć nieco drżącym głosikiem: — Jestem bardzo szczęśliwa. Jestem szczęśliwa. Wiem o tym na pewno. — I tak też było istotnie. Sejdżio była szczęśliwa, bo szczęśliwi są ci, którzy czynią coś dla innych... * Pewnego więc poranka w październiku — Miesiącu Opadających Liści, gdy wzgórza pyszniły się karmazynem, brązem i złotem barw jesiennych, Czilawi i Czikani — Wielki Malec i Mały Malec — opuściły mały pokoik pod łóżkiem i chatkę, w której spędziły szczęśliwe, beztroskie dni wczes- * Bobry rosną bardzo wolno, i dochodzą do zupełnej dojrzałości dopiero w trzecim roku życia (przyp. aut.). 152 nego dzieciństwa. Porzuciły nadwątlony domek bobrowy, ścieżkę nad jeziorem, miłe zakątki na brzegu i wlazły do starego koszyka z kory brzozowej, który tak długo i wiernie im służył. Wyruszyły w ostatnią najważniejszą ze wszystkich podróż. Gdy ją rozpoczynały, leżąc na posłaniu z miękkiej, wonnej trawy, nie domyślały się zapewne, jak wielkie wydarzenie czeka je pod koniec tej wędrówki. ROZDZIAŁ XVIII %& *& MIESIĄC OPADAJĄCYCH LIŚCI Miało to być wielkie wydarzenie. Sejdżio przystroiła się w wielobarwną chustę, na głowę zarzuciła nowy, pstry szal i włożyła ślicznie wyszywane paciorkami mokasyny. Była bardzo wesoła. Szejpian i Wielkie Pióro włożyli najlepsze ubrania ze świeżo wyprawionej skóry jeleniej, które służyły im tylko w wyjątkowych okolicznościach. Niezapomniany koszyk pomalowała dziewczynka w barwne kwiaty, zielone liście, ptaszki i zwierzątka, pragnąc, aby towarzyszyły one dwóm Malcom w ostatniej ich podróży. Przyozdobiony poza tym wielkim białym piórem, koszyk wyglądał na zupełnie nowy. Wewnątrz ułożyła najmiększą, najwonniejszą świeżą trawę i umocowała mały woreczek, ozdobiony kolcami jeżozwierza. Leżały w nim małe, ale tak cenne, pamiętne miseczki. Nie zapomniano też o kanu, które służyło im wiernie od / 0 6 0 \ "//777 / //// fa> 154 tak dawna i dzieliło ich losy w licznych przygodach. Nie pozostawiono ani jednego znaku po ogniu. Łódź otrzymała nowy, piękny ogon lisi, boki pomalowano na żółto, upiększając dziób nowym okiem, już nie tak groźnym jak dawne, zniszczone przez płomienie, lecz przeciwnie — spoglądającym dość wesoło. Kanu miało teraz bardzo dumny wygląd, jak gdyby wiedziało dobrze, że nie będzie to zwyczajna podróż. Powiewało wesoło swoim nowym cgonem, a wymalowane oko zdawało się mrugać z zadowoleniem do samego siebie, gdy kanu mijało kołyszące się trzciny i krzaki przybrzeżne. Cała wyprawa skierowała się ku Rzece Żółtych Brzóz, znajdującej się w sinej dali, między Wzgórzami Szepczących Liści, gdzie urodzili się Czilawi i Czikani. Podróż trwała sześć dni. W miarę posuwania się kanu powietrze stawało się coraz spokojniejsze, woda coraz mniej ruchliwa. Co noc przelatywały nad nimi stada dzikich gęsi, zmierzając na południe; w głębokiej ciemnej ciszy rozbrzmiewało donośne łopotanie skrzydeł. Co ranka słońce wydawało się trochę większe i szkarłatniejsze, liście pyszniły się coraz piękniejszymi barwami. Puszcza jest bardzo piękna w Miesiącu Opadających Liści, podczas babiego lata. Sejdżio była naprawdę bardzo szczęśliwa, o wiele szczęśliwsza, niż się tego sama spodziewała. Działo się tak dlatego, że rozumiała, co czeka jej Małych Braci, wracających do siebie, do swoich, którzy mogą im zapewnić daleko więcej szczęścia niż ona. Rozumiała dobrze, że ich dzieciństwo już prawie minęło, stały się teraz o wiele poważniejsze. Wkrótce zaczną pracować — ale nie dla zabawy, tylko dla zaspokojenia prawdziwych potrzeb, tak jak pracują wszystkie zwierzęta i niemal wszyscy ludzie. „Przecież — pomyślała — zostały stworzone nie na domowe zwierzątka, lecz po to, aby pracowały". Sejdżio myślała rozsądnie, szybko więc przyznała sobie słuszność. W ogóle — dodam przy okazja — człowiek najchętniej przyznaje rację samemu sobie. W każdym razie, mając na widoku prawdziwe zadowolenie i szczęście boberków, nie można było inaczej postąpić. 155 A jednak od czasu do czasu ból przenikał serce dziewczynki i oczy zachodziły mgłą. Przecierała je wtedy szybko dłonią i mówiła do siebie: „Jestem samolubna, bo martwię się, że utracę miłą rozrywkę, ale przecież dla nich będzie tak najlepiej"... Po czym spoglądała bardzo mężnie na drzewa i jezioro, zerkała do koszyka lub wsuwała tam rękę i pieściła małe, zabawne uszęta. Strasznie jej się chciało pozostać przy nich dalej, aby zobaczyć, jak się zachowują i co je czeka w domu rodziców. O, gdybyż bóbr-ojciec i bohrzyca-matka wyszły na ich spotkanie razem z resztą rodziny! Można by je wtedy zobaczyć wszystkie razem. Sejdżio miała także nadzieję — i to ogromną nadzieję — że żaden myśliwy ich nigdy nie znajdzie. Ostatnią noc spędziła gromadka pod sosnami, w zacisznym miejscu, w którym ujrzeliśmy kiedyś po raz pierwszy Wielkie Pióro, przygotowującego posiłek nad brzegiem strumyczka wypływającego z jeziorka bobrów. Tej pamiętnej nocy, gdy już uprzątnięto wszystkie naczynia po kolacji, a wesołe ognisko rozświetliło mroki nocy, Wielkie Pióro oznajmił dzieciom, że ma im coś ważnego do powiedzenia, coś, co schował na sam ostatek. Zapadła cisza. Dzieci siedziały przy ogniu, patrząc uważnie na ojca. Nawet boberki — Czilawi, siedzący bez ruchu przy koszyku z przechyloną na bok głową, i Czikani, leżący cicho jak myszka z łepkiem na kolanach Sejdżio — pewnie słuchały pilnie. Woda przepływała szybko i cicho tuż obok; słyszała na pewno każde słowo i powtórzyła je później napotkanym bystrzom i wodospadom. Wielkie, czarne drzewa, uroczyście trzymające wartę dokoła obozu, zdawały się szumieć ciszej niż zawsze, żeby nie uronić ani słowa. Ognisko rzucało na nie fantastyczne, migocące blaski. — Moje dziatki — zaczął Wielkie Pióro. — Oto Czikani i Czilawi spędzają z nami już ostatnią noc. Od jutra będą mieszkały ze swoimi i żyły po swojemu. Bardzo przyjemne były te dni, które spędziły z nami. Wiele radości wniosły do 156 naszego domu, a jasne, piękne lato stało się dzięki nim jeszcze jaśniejsze i piękniejsze. Znalazłem je w tym oto miejscu. Bezradne, słabe stworzenia ledwo żywe. Teraz wracają tutaj zdrowe, mocne, gotowe do życia. Ich przygoda skończyła się pomyślnie, odtąd będą szczęśliwsze niż kiedykolwiek. Mogę wam obiecać jedną rzecz; nigdy nikt ich nie zabije. W tym miejscu Sejdżio chciała coś powiedzieć, ale pisnęła tylko i umilkła. Wielkie Pióro mówił dalej: — Pamiętajcie, że stary wódz Ni-Ganik-Abo odtańczył taniec grzechotek. Był to taniec Wabino, który miał specjalne znaczenie. W czasie tego tańca wódz wydał rozkaz, aby nikt nie polował na bobry — ani tutaj, ani nawet w pobliżu. Biali ludzie nigdy nie zachodzą nad tę rzeczkę, jest ona moim terenem łowieckim, ja zaś nie wyrządzę najmniejszej krzyw-ry żadnemu z tej rodziny bobrów. Zabić któregoś z nich to tak, jak zabić małego, przyjaznego człowieka. Zwierzątka te dały wiele radości moim dzieciom; gdybym mógł przemówić językiem zrozumiałym dla bobrów, podziękowałbym im za to. Niechże przynajmniej żyją tu sobie bezpiecznie do samej śmierci. Jutro, gdy wypuścicie je na wolność, zawołam głosem bobra, nawołującego swoich braci. Młode boberki w domku może nie zwrócą na to uwagi, stare mogą jednak usłyszeć i wyjść na powitanie. Nie jestem tego pewien, ale spróbuję. Tym razem Sejdżio zakryła ręką usta, aby nie wydać żadnego dźwięku — Indianie bardzo przestrzegają zwyczaju, aby dzieci nie odzywały się podczas przemawiania dorosłych. Właśnie wtedy z daleka, gdzieś spoza wzgórz dobiegło niskie, głębokie wycie. Przez chwilę wzmagało się i rosło, ale potem ucichło i przepadło. Głęboki tęskny dźwięk był głosem wilka. Wielkie Pióro w ciszy czekał, aż głos umilknie. Wszyscy nasłuchiwali w skupieniu. Indianie nie obawiają się wilków tak jak biali; uważają je za kolegów-myśliwców i nazywają Samotnikami. — Nie na zawsze utracicie Wielkiego Malca i Małego Mal- 157 ca _ ciągnął dalej starszy Indianin, uśmiechając się przy wymawianiu tych nazw. - Bobry różnią się od innych zwierząt tym, że podobnie jak ludzie nie zapominają o przyjaciołach. Te boberki już zawsze będą wasze. A teraz rzecz najważniejsza. - (Zapadła głęboka cisza nawet wilk się nie odzywał). - Raz do roku, w Miesiącu Opadających Liści, gdy liście zlatują z drzew jak wielkie, pstre płatki śniegu, a dzikie gęsi stadami przelatują po mebie, będziecie przychodziły tutaj, do ich domku i pozostaniecie przy nim przez kilka wieczorów, aby przyjrzeć się, ]ak nasze bobry pływają, pracują i bawią się. Bardzo być może, ze zbhzą się na wasze wołanie, będziecie mogły do nich przemówić, a kto wie - może i dotknąć się pozwolą. Nie wiem, czy bobry potrafią zapamiętać wiele rzeczy, niejedno z tego, co widziały lub przeżyły razem z wami, wymknie się im z pamięci, ale was na pewno nigdy nie zapomną. Mówili mi o tym starzy, mądrzy ludzie. Za czasów młodości sam widziałem takie przypadki. , . . . Oto i wszystko, co wam chciałem powiedzieć, moje dziatki. Słowa te wypędziły z serduszka Sejdżio ostatnie chyba ślady smutku. Trzeba pamiętać, że była tó mała dziewczynka, która wyrzekała się teraz wszystkiego, co miała najdroższego _ dwóch małych stworzonek, kochanych taką miłością, na jaką zdobyć się może tylko mała dziewczynka. Ale ojciec powiedział przecież, że bobry mają dobrą pamięć, więc Sejdżio postanowiła powiesić na jednym z pobliskich drzew koszyk i miseczki, aby boberki, patrząc na nie, wspominały przyjaciół Tej nocy, gdy leżała na posłaniu z pachnącej trawy, a Wielki i Mały Malec po raz ostatni spały skulone u jej boku, przeżyła w myśli wszystko, co się wydarzyło od ich przybycia w owe niezapomniane urodziny. Wspomniała miłe i niemiłe przygody, które ostatecznie tak dobrze się zakończyły, pomyślała o wszystkim, co ojciec powiedział wieczorem, o wołaniu starych bobrów, które może przyjdą na jego zew, i o innych rzeczach — aż wreszcie doszła do przekonania, ze to wstyd przespać tak ważną noc. Czuwała więc w ciszy, wsłu- 158 I J3 o 'C CO 0) a ¦o T3 o ¦? ? II 'W N >f a o ej >> % A o >, N U a o a ? ii o chana w oddechy boberków, aż wreszcie złożyła głowę przy dwóch małych noskach, sapiących głośno, a chwilami odzywających się nawet chrapaniem; jeszcze parę chwil walczyła ze snem, ale nie wytrzymała i mocno usnęła. Nazajutrz pod wieczór, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, nasi wędrowcy znaleźli się obok jeziorka bobrów. Stąd właśnie Czikani i Czilawi, dwa maleńkie, zabłąkane stworzonka, rozpoczęły wędrówkę, stąd wyruszyły na spotkanie Wielkiej Przygody, dobiegającej teraz końca. Nic się tu prawie nie zmieniło od tego czasu, kiedyśmy oglądali jezioro, to znaczy od maja, Miesiąca Kwiatów. Tama była utrzymana wzorowo, woda przelewała się przez nią, a domek bobrowy wznosił się wysoko nad wodą jak kopiec. Ale jeziorko już się nie wydawało puste. Wszędzie widać było ślady pracy, świeżo wykonanej. Wydawać się mogło, że pracowała tutaj drużyna robotników uzbrojonych w siekiery d łopaty. A tymczasem wszystkiego dokonały dwa bobry, małych bowiem nie można w ciągu pierwszego lata brać poważnie w rachubę jako robotników. Ściany domku zostały znacznie wzmocnione dla ochrony przed deszczem i chłodem, a tuż obok unosiła się spora tratwa z licznych gałązek, które miały stanowić pożywienie bobrów podczas zimy. Puszczę w pobliżu przecinały liczne, gładko udeptane ścieżki, a znajdujące się obok nich równo ścięte pnie nosiły ślady zębów pracowitych zwierząt. Większość ściętych drzew ukryta była w wodzie pod tratwą, kilka innych leżało nad wodą. Były już porozcinane na mniejsze kawałki, co dowodziło, że bobry jeszcze pracują i przygotowują się gorączkowo do nadciągającej zimy. Panowała tu cisza i spokój. Drzewa, otaczające jeziorko, odbijały się bardzo wyraźnie w przejrzystej wodzie. Wierzchołki ich nie zieleniły się już, jak ostatnio, kiedyśmy je widzieli wiosną, lecz czerwone, żółte i brązowe złociły się barwami przekwitłego lata. W cichej puszczy pełno było powoli opadających, unoszonych najlżejszym powiewem i wirujących w powietrzu liści. Wielkie Pióro pozostał w tyle, podczas gdy Sejdżio i Szej- 159 pian zanieśli koszyk nad wodę. Stojąc pod wysoką, srebrzystą topolą, zdjęli pokrywkę. Szejpian wsunął rękę i wyciągnął małe, jedwabiste ciałka. — Do widzenia, Mali Bracia. — Mówił dość cicho, bo głos mu drżał trochę, a wiecie przecież wszyscy, że mężczyzna nie lubi, aby kobiety — nawet własne siostry — widziały chwile jego słabości. Potem ujął dłonie siostrzyczki w swoje i powiedział: — Nie martw się. Co roku, gdy liście będą jak dziś opadały, sprowadzę cię tutaj, abyś je mogła zobaczyć. Dużośmy rzeczy widzieli i przeżyli we czwórkę; o tym zawsze będziemy pamiętali, a i one nie zapomną. Przecież tatuś sam tak powiedział. Teraz będą już szczęśliwe przez całe życie. Dobrze im będzie. — Tak — odpowiedziała szeptem — wiem, że będą szczęśliwe, muszę więc też być szczęśliwa. — Uśmiechnęła się do niego. — Dziękuję ci, braciszku. Potem Szejpian zbliżył się do ojca i zostawił Sejdżio samą z bobrami. Przez chwilę tuliła je jeszcze do siebie, szepcąc w małe uszka: — Do widzenia, Czilawi, do widzenia, Czikani, do widzenia, Mali Bracia! Nie zapominajcie o nas... I puściła je. Szła za nimi do samej wody i spoglądała, jak odpływają. Płynęły naprzód w kierunku domku rodzicielskiego. Okrągłe łepki znajdowały się jak zawsze — tuż obok siebie. Za parę minut znikną. Zniknie kapryśny, uparty, dzielny Czilawi, zniknie łagodny, miły, tkliwy Czikani... A chociaż urosną i będą dużymi bobrami, w sercu Sejdżio pozostaną na zawsze małe i bezradne. Dla Sejdżio zawsze będą Malcami. Gdy zbliżyły się do domku- bobrów, Wielkie Pióro wydał donośny okrzyk — zew bobra nawołującego towarzyszy. W ciszy jeziora głos jego rozbrzmiewał nutą muzyczną wielekroć powtórzoną przez echo. Nagle na powierzchni wody, tuż obok 260 domku ukazał się czarny łepek. Po chwili wynurzył się drugi. Duże brązowe ciała' płynęły w kierunku, z którego dobiegał głos. Sejdżio wstrzymała oddech. Stało się to, o czym marzyła, ale nie śmiała wierzyć, że się spełni: znęceni wołaniem Wielkiego Pióra ojciec i matka boberków wypłynęli na ich spotkanie! Wszystko się sprawdziło! Ludzie trwali w niemej ciszy, dorównując drzewom w spokoju. Stare bobry zbliżały się zwolna do małych. Opłynęły je raz lub dwa razy dookoła, obejrzały, obwąchały, wydając przy tym zabawne chrząkanie, aż wreszcie zawróciły i popłynęły wraz z nimi — dwa większe i dwa mniejsze łepki tworzyły już teraz jedną linię. Płynęły prosto i szybko („O, za szybko" — pomyślała Sejdżio) w kierunku domku. Za każdym łepkiem rozchodziły się na wodzie dwie smugi, tworząc kształt litery „V". Raz dobiegł od jeziora wyraźny odgłos dziecięcych głosików — małe mówiły. Ciemne łepki malały z każdą chwilą, były coraz dalej, a przed samym domkiem dały nura i zniknęły pod wodą bez dźwięku. Wielki Malec i Mały Malec wrócili do domu. Sejdżio stała cicho, bez ruchu. W kolorowej sukience, pięknych mokasynach, pstrym szalu i z czarnymi, połyskującymi w zachodzącym słońcu włosami wyglądała jak pomalowany posążek. Tak czekała z rozchylonymi ustami i szeroko rozwartymi oczyma, wpatrzona w domek bobrów, dopóki nie wygładziła się na wodzie ostatnia zmarszczka, pozostawiona przez ostatni znikający brązowy łepek. Właśnie w tej chwili pośród złotych, szepcących nad jej głową liści, odezwał się rozedrgany głos małego, niepozornego kosa. Malutki śpiewak miał krtań tak silną, że śpiew jego wypełnił całą cichą dolinę. W uszach Sejdżio melodia pierzastego artysty rozbrzmiała nadzieją, szczęściem i miłością. „Mino-ta-kia, dobrze się stało — oto co słyszała dziewczynka w tym głosie. — Mi-mi-mi-i-i — no-no-no-o-o — no-ta-ki — no-ta-ki — no-ła-ki — a"... 161 Stojąc cicho, z oczyma wbitymi jeszcze w ciemny domek, który był mieszkaniem jej Bobrze go Ludku, dziewczynka powtórzyła szeptem kilkakrotnie: — Mino-ta-kia*. Mały koszyk z dwiema miseczkami i posłaniem z wonnej trawy wymalowany wesołymi kolorami w zwierzęta i kwiaty zawiesiła na gałęzi tuż nad ziemią, w pobliżu zwierciadła czystej, spokojnej wody. Potem odwróciła się i z wyciągniętymi ramionami, uśmiechając się dzielnie, pobiegła do ojca i brata. Teraz postacie rozpływają się i nikną. Ukończyliśmy podróż, opowiadanie dobiegło kresu. Słuchaliście pilnie mojej opowieści, a tymczasem wesołe ognisko, płonące w środku namiotu, dopaliło się do samej' ziemi; pozostały już tylko rozżarzone głownie. Na ścianach za naszymi plecami kładą się wielkie, czarne cienie. Musimy się rozstać. Ale może czasami, siedząc samotnie w półmroku letniego wieczora, pomyślicie w braku innego zajęcia o dwojgu dzieciach indiańskich, które istniały naprawdę, przeżywały chwile trwogi i nadziei i miały swoje kłopoty i radości, pewnie bardzo podobne do waszych własnych. Niech się wam też przypomną Czilawi i Czikani, dwa małe boberki, które kochały te dzieci i podobnie jak one — także istniały w rzeczywistości, były do siebie przywiązane i wiedziały dobrze, co to tęsknota i szczęście. * Piosenka tego kanadyjskiego ptaszka jest w rytmie i dźwięku podobna do tego, co usiłowałem oddać powyżej. Biali mieszkańcy lasów tłumaczą sobie jego pieśń jako: „O-O-O — Kan-a-da — Kan-a-da — Kan-a-da-a", podczas gdy Indianie rozumieją ją jako „Mi-mi-mi — no-ta-ki — no-ta-ki — no-ta-ki — a". Tę żałosną, urwaną melodię słychać przez miesiące letnie we wszystkich lasach Północy i dla wielu z nas ta pieśń, bóbr i sosna są symbolami Puszczy. A ponieważ ta piosenka dla ucha Indianina brzmi krzepiącym echem słów „Dobrze się stało..." wysłuchanie jej pod drzewem, na którym siedzi śpiewający ptak — jest uważane za wróżbę szczęścia (przyp. aut.). 162 W ten sposób odbędziecie w pamięci powtórnie podróż do Wzgórz Szepczących Liści, jeszcze raz ujrzycie wysokie sosny kołyszące się nad głowami wędrowców i jeszcze raz popłyniecie w kanu z żółtej kory brzozowej, ozdobionym wymalowanym na przedzie okiem i powiewającym w tyle lisim ogonem. A może też, jeżeli posiedzicie w zupełnej ciszy, uda się wam posłyszeć szelest opadających liści lub tajemniczy szmer rozmawiającej wody i ciche, miękkie głosy mieszkańców puszczy — wielkich i małych — którzy obrali sobie za siedzibę daleką, rozległą, samotną krainę, tak od was odległą, tak dziką, a tak przy tym piękną — Krainę Wiatru Północno-Za-chodniego. 33^9@????I?? ? ? ? > ? > ? > ? ? ? 2 ? ? N ftj W 2 ? g 0 ? ?? ?i ? ? ?" ? ? ? > ? ? ? D > g ? ? ^ ? ?? l-t 1-I ? ? w ? I? >> ? ? 5 ? 'N 1-I ? ? ? a ?? owa ? ? ? 8 > I ? ? ? § ? ? ? Ń w ?I ?? w ? N ? N ? ?i ?. w ? ?i i? ?* ? . V*