13368

Szczegóły
Tytuł 13368
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13368 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13368 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13368 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Klub włóczykijów 29 08. 2003 10 00. 2004 Edmund Niziurski FILIA nr7 Klub włóczykijów czyli trzynaście przygód stryja Dionizego i jego ekipy Przygoda pierwsza, Kornel chce spać, czyli dziwne spotkanie w Łazienkach ,,... A potem lodowiec wycofał się, zostawiając po sobie moreny, jeziora i kamienie..." — Kornel ziewnął szeroko, odsunął podręcznik i otarł sobie pot z czoła. — Do licha z morenami, kiedy pić się chce! — jęknął i sięgnął po syfon wody sodowej. Niestety, syfon był pusty. Kornel zaklął pod nosem i lawirując między kwiatami doniczkowymi, którymi gęsto zastawione było mieszkanie, powlókł się do kuchni. Odkręcił kran. W rurze rozległ się gniewny bulgot, char-kot i syczenie, kran krztusił się i dławił. Czyżby był zatkany? Zdenerwowany Kornel wepchnął do niego palec. Oburzony kran kichnął i strzyknął chłopcu prosto w oczy cuchnącą chlorem cieczą. Kornel odskoczył oślepiony. Ale gdy po chwili zbliżył się ze szklanką, kran znów zakrztusił się i wysączył jak z łaski kilka kropel rdzawego płynu. — Co za piekiełne lato! Nawet Wisła wysycha! — Kornel oblizał spieczone wargi i ze złością odstawił szklankę. W przedpokoju zabrzęczał telefon. Kornel zakręcił kran i poczłapał do aparatu. — Słucham. Kto mówi? Ze słuchawki wydobyły się nieartykułowane dźwięki przypominające piski torturowanej myszy. Kornel rzucił słuchawkę. „W tym upale nawet telefony wysiadają" — westchnął. Już drugi raz w ciągu godziny ktoś dzwoni i nie można zrozumieć kto. Z ponurą miną wrócił do podręcznika. „Kiedy lodowiec wycofał się..." „Wielka szkoda —¦ pomyślał — przydałby się kawałek lodowca. Nie byłoby takiego upału i w ogóle całego ambarasu z nauką. Jeśli chodzi o Kornela, nie miałby nic przeciwko życiu w tamtej odległej epoce. Polowałoby się na białe niedźwiedzie, foki i lisy polarne, ślizgałoby się po lodowcu... Taaak! Dobrze byłoby mieć w lipcu chociaż kawałek lodowca za oknem. — Kornel zamyślił się. — To wielka, niepowetowana szkoda, że lodowiec cofnął się. Pożałowania godne posunięcie natury. Nieszczęście. Klęska! Lodowiec powinien przetrwać. Zostawił po sobie wprawdzie te wspaniałe jeziora na północy Polski, ale... — Kornel zreflektował się — nie, w jego sytuacji lepiej nie myśleć o jeziorach. Nie pojedzie w tym roku nad jeziora, nie będzie miał żadnych przygód. Wszystko przepadło! Taki los! A dziś nie wyrwie się nawet na basen, ani do lasku Bielańskiego, ani do Łazienek. Zielona Niedojrzała z zemsty za wczorajsze bzdurne odpowiedzi zadała Kornelowi powtórkę. Od samego początku! No i trzeba wkuwać". Z tych żałosnych rozmyślań wyrwał go dźwięk dzwonka u drzwi. „Czyżby ciotka Pelagia już wróciła? Niemożliwe. Wróci dopiero za pół godziny. Może Zielona Nie- dojrzała już przyszła go dręczyć? — spojrzał na zegarek. — Nie, dopiero druga godzina, a Zielona Niedojrzała zawsze jest punktualna i zjawia się dokładnie o godzinie piątej. Więc może listonosz z listem od ojca albo od mamy?" Podniecony Kornel podbiegł do drzwi, otworzył... i cofnął się odruchowo. W drzwiach ukazał się wielki krzak o bujnym listowiu, jakaś egzotyczna roślina w potężnej donicy. Pod nią widać było zielone nogawki spodni. Co to ma znaczyć, u licha? Ale nim Kornel zdołał coś wykrztusić, zza rośliny dobiegły go uprzejme słowa: — Szanowna pani, przepraszam, że się ośmielam, po tym co się stało... Proszę mi wierzyć, że sam byłem wstrząśnięty... Przez trzy tygodnie myślałem, jak mógłbym to naprawić... I oto trafił mi się rzadki okaz afrykańskiej lipki pokojowej. Sparmania africana. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby pani zechciała ją przyjąć... — Do kogo ta mowa! — wykrzyknął Kornel. Afrykańska lipka zaszeleściła niespokojnie listowiem, po czym między jej gęstymi pędami pojawiła się niezmiernie zdziwiona twarz. Ptasia, wychudła, pryszczata i raczej znajoma. — To ty, Pirydion!? — wytrzeszczył oczy Kornel. — Co to za kawały? — Cicho — syknął gość — przyniosłem kwiatek dla twojej ciotki. Kornel chrząknął z rozterką. Wprawdzie ucieszył się odwiedzinami kolegi, ale jednocześnie czuł do niego żal. Łobuz przez trzy tygodnie nie raczył się pokazać ani zadzwonić, zostawiając Kornela samego jak palec w tych piekielnych opałach! Nie zainteresował się nawet, czy Kornel jeszcze żyje, czy nie wyzionął ducha storturowany nauką! I to ma być najlepszy przyjaciel. Kornel skrzywił się z goryczą i postanowił wcale nie 7 okazywać radości z odwiedzin Pirydiona, a przeciwnie, objawić lodowaty chłód. Pirydion nie zasługiwał na lepsze traktowanie. Wycedził więc zimno: — Ciotki nie ma. Pojechała do lecznicy kwiatów z palmą. — Z tą, którą skubnąłem? — Z tą samą, mój Pirydionie. Od czasu twojego skub-nięcia, palma zaczęła usychać. — Przykro mi, ale słowo daję, sam nie wiedziałem, co robię. Ostatnio stałem się nerwowy i muszę skubać... Rozumiesz? Kornel uśmiechnął się szyderczo. — Rozumiem. Doigrałeś się wreszcie! — O czym ty mówisz? , — O tych waszych akcjach w drużynie Teodora, którymi tak się pyszniłeś i o tej współpracy z kapitanem Jasz-czołtem, z powodu której tak zadzierałeś nosa. Zachciało ci się bawić w wielkiego detektywa, no to masz za swoje! Takie rzeczy zjadają nerwy. Wy tam się wykończycie wszyscy! — Głupi jesteś. Wykończyło mnie zupełnie co innego. Od miesiąca nie biorę udziału w żadnej akcji. Teodor dał mi urlop okolicznościowy, żebym przygotował się do egzaminów. — Więc co cię tak wykończyło? — No, właśnie ten egzamin do liceum — westchnął Pirydion. — Mówię ci, wolałbym mieć do czynienia z dziesięcioma opryszkami w rodzaju Alberta Flasza niż zdawać jeden egzamin z matmy. Byłem wypompowany, bracie. — I dlatego nie pokazywałeś się przez trzy tygodnie?... Pirydion chrząknął zakłopotany: — No... niezupełnie dlatego... — Bałeś się ciotki Pelagii? — przymrużył oczy Kornel. — No, wiesz... po tej hecy z palmą wolałem się nie pokazywać... nie wiedziałem, jak ugłaskać twoją ciotkę. — I teraz nagle przyszedł ci pomysł do głowy. — Właśnie. — Kręcisz, stary... Mogłeś się nie pokazywać, ale gdybyś był równy chłop, to zadzwoniłbyś przynajmniej i zapytał co robię. — Byłem zajęty... Kosmicznie zajęty. — Łażeniem na basen Legii? — Biedny Kornelu, co ty wiesz o życiu! Pracowałem zarobkowo. — Ty?! No, nie rozśmieszaj mnie. — Jak pragnę orbitować! Byłem niańką. — Niańką?! — Tak jest, niańką trojga rozkosznych krasnali: postrzelonego Arturka, piekielnego Robusia i rozwydrzonej Buby. To dzieci naszych sąsiadów z willi naprzeciwko, doktorostwa Strupowiczów. Oboje pracują w klinice i są zajęci przez cały dzień. Dotychczas mieli babcię i gospo- się, ale babcia dostała szału... czy też zawału, nie wiem dokładnie, w każdym razie przestała funkcjonować. A gosposia uciekła. Zgodziłem się je zastąpić przez dwa tygodnie. Dostałem za to patyk. — Patyk?! — To znaczy tysiąc złotych. Ale to mi stargało nerwy do ostateczności. Skubię teraz dwa razy więcej. W dodatku dostałem tiku! — Tiku? — Ruszam uszami, czyli strzygę. Kornel spojrzał z niedowierzaniem na wielkie uszy Pi-rydiona. — Nie widzę... — Doktor Strupowicz badał mnie i orzekł, że jestem uczulony na wysokie tony, zwłaszcza na ultradźwięki. Pi-śnij cienko i przeraźliwie, to zobaczysz. Kornel pisnął i rzeczywiście spostrzegł, że Pirydion poruszył trzy razy uszami, zupełnie jak koń, albo królik. — Coś takiego! Jak ty to robisz? — zapytał ze zdumieniem — Nie wiem, to odruchowe. Odruch warunkowy, bracie. Te krasnale tak mnie urządziły. — No to po jakie licho zgodziłeś się na taką pracę?... — Musiałem. Moi starzy nigdy nie byli nadziani, a w tym roku specjalnie ich przycisnęło. Z wakacji nici. Po prostu nie finansują i koniec. Niewydolność kieszeni. A ja sobie zaplanowałem specjalne wakacje... — Jak to, nie jedziesz z Teodorem na obóz? Zawsze jeździłeś. — W tym roku krewa! Teodora zabrali na kurs instruktorski. A bez Teodora to nie ma zabawy. Już wolę sam odpocząć gdzieś solidnie. Doktor Strupowicz powiedział, że jak się zaraz nie wyrelaksuję, to mi ten tik i skubanie zostaną na całe życie... Ja właśnie w związku z tym do ciebie... 10 — Aha! — Kornel ochłódł ponownie — więc przyszedłeś tylko dlatego, że masz interes... — Prawdę mówiąc — tak... Muszę z tobą pomówić. Pozwolisz, że wejdę... — Pirydion chciał się wpakować z donicą do mieszkania. — O, nie... — Kornel zlodowaciał już zupełnie i zagrodził mu drogę — ciotka zakazała cię wpuszczać. Ty, Maciek, jesteś u nas spalony. — E, nie bądź taki cerber, interes jest w dechę! Mam dla ciebie korzystną propozycję... — O co chodzi? — Może najpierw wniosę tę donicę. — Wykluczone. Przyrzekłem ciotce, że cię więcej nie wpuszczę. Ty jesteś skubacz. Porozmawiajmy tutaj... — Kiedy ręce mi mdleją od tej donicy. — No, to ją postaw — wzruszył ramionami Kornel. Pirydion pokręcił głową. — Nie mogę, bo się rozleci. — Dlaczego miałaby się rozlecieć? — Bo jest cała popękana. Miałem zderzenie na ulicy. Czołowe. — Z tramwajem? —zadrwił Kornel. — Nie, ze słoniem! — zgrzytnął zębami Pirydion. — Ze słoniem?! — Szedł taki słoń ulicą, czytał gazetę i nic nie widział poza tą gazetą, a ja szedłem z tą diabelską lipką i nic nie widziałem poza jej liśćmi, no i nastąpiło zderzenie. — I wtedy upuściłeś donicę? — Nie upuściłem. Ja mam żelazny chwyt, bracie! — Więc dlaczego pękła? — Bo ten słoń miał bardzo twardy brzuch. — Chcesz powiedzieć, że ty go tą donicą... — Niestety... — To straszne. I... i co mu się stało? — Jemu nic, ale donica pękła... Zobacz! 11 — Ech, co ty opowiadasz, przecież się trzyma... — Trzyma się, bo ją ściskam, ale jak ją postawię, to się zaraz rozleci. No, jak długo jeszcze będziesz marudził! Już nie mam siły, słowo daję! — Chcesz, żeby się rozleciała w mieszkaniu? — Wstawimy ją do kubła — zasapał Pirydion — nie, chyba się nie zmieści... no więc do wanny i zwiążemy sznurkiem. Tylko szybko, bo jeszcze chwila, i nie wytrzymam... Zobaczysz... Upuszczę donicę i będzie straszny skandal! Cały dom zadrży i wszyscy lokatorzy się zlecą... A ty będziesz zbierał na czworakach skorupy! Kornel zawahał się. — A może wolisz ją sam potrzymać? Proszę bardzo — zaproponował Pirydion. Kornel zmierzył donicę nieufnym spojrzeniem. — Nie... wolę, nie... — No to odsuń się draniu, i pozwól mi wejść... — Mówię ci, że ciotka... — Przecież ciotki nie ma... — Ale są rośliny doniczkowe. Znów zaczniesz skubać i ciotka dostanie spazmów. Wiesz, jaka z niej maniaczka na punkcie kwiatów. — Nie będę skubał. Jak mamę kocham. Przyniosłem pestki do skubania — sapał Pirydion. — Zobacz, mam je w kieszeniach, dwie torby. Istotnie z obu kieszeni w spodniach Pirydiona sterczały jakieś torby. Kornel zbadał ich zawartość. Były tam naprawdę pestki. — No więc?... —jęknął Pirydion. — Czekaj, muszę się zastanowić — Kornel wziął kilka pestek i zaczął je łuskać flegmatycznie. — Dosyć tego! Będziesz żałował, draniu! — zacharczał Pirydion. — Niech się dzieje co chce, upuszczam donicę... — Nie potrzebujesz. Już się zastanowiłem. Możesz 12 wejść, tylko smaruj od razu do wanny — powiedział Kornel. Pirydion wbiegł truchcikiem do łazienki. — Dawaj coś do związania... — zasapał. — Zaraz — Kornel skierował się do kuchni po sznurek. Ale ledwie sięgnął do szuflady, od strony łazienki rozległ się straszny łomot. — Zdaje się, że sznurek już niepotrzebny — zauważył głośno. — Tak, już niepotrzebny — oświadczył z ulgą Pirydion. — Jak tam wygląda? — Nieźle... Coś w rodzaju grządki. Świeżo spulchnionej. — Cała posadzka? — Nie. Tylko wanna. Mieliśmy szczęście. Roślina wylądowała w wannie, rozumiesz... — Rozumiem. To był poślizg? — Poślizg. — Na mydle, czy na paście od zębów? — Na grzebieniu. — Czerwonym? — Tak. — To mój, ciotka używa czarnego. Dziękuję, że go znalazłeś. Szukam go od niedzieli. Dawaj go! — Chodź, weź sobie. — Wolę tam nie zaglądać. Kornel niechętnie podszedł do drzwi łazienki i wyciągnął rękę. Pirydion wręczył mu grzebień. Kornel cofnął się szybko. — Ej ty, zaczekaj no, bracie — jęknął Pirydion — to ja sam mam to sprzątać? — Sam, bo ja muszę przygotować pokój do konferencji. Pestki pestkami, ale ty jesteś skubacz i trzeba będzie zabezpieczyć przed twoim nałogiem kwiaty. 13 II — No, wiesz, wstydziłbyś się — zasapał Pirydion. — Nie gadaj tyle. Z ciotką nigdy nic nie wiadomo. Jak szybko załatwi z tą palmą, może tu być lada chwila — powiedział Kornel i przekręcił klucz w zamku. — Co ty! Dlaczego mnie zamknąłeś?! — przestraszy! się Pirydion. — To na wypadek, gdyby ciotka wróciła. Zawsze zyskamy na czasie. Powiem, że zamek się zaciął, a klucz gdzieś zawieruszył i nie można otworzyć łazienki. A ty zdążysz posprzątać przez ten czas. — Kornel? — Czego jeszcze? — Ty jesteś straszny łotr, ale ja za ciebie się wezmę! Kornel roześmiał się beztrosko. Wrócił do pokoju i zaczął go spiesznie przygotowywać do konferencji. Poprze-suwał rośliny doniczkowe w jeden kąt, a bardziej wrażliwe na skubanie przeniósł do kuchni. Dopiero, gdy uznał, że kwiatom nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, otworzył drzwi i wypuścił Pirydiona z łazienki. — Siadaj i gadaj szybko, co to za interes. — Potrzebuję „Chatki Puchatka" — odparł Pirydion, sadowiąc się na fotelu i zabierając do skubania pestek. ,?Chatki Puchatka"? Coś ty?! Zdziecinniałeś na starość? — Zdziwił się Kornel i sięgnął na półkę z książkami. — Nie wygłupiaj się — Pirydion strzyknął łuską pestki. -— Nie chodzi o książkę. Chodzi o namiot. Jutro wyjeżdżam z bratem na Mazury. — Z bratem? O ile wiem, nie masz brata. — Mam. Przyrodniego. Ma dwadzieścia sześć lat i jest inżynierem, ale gołym, bo wszystko przepuszcza na wynalazki. Ma tylko wózek, więc on daje ten wózek, a ja daję tego zarobionego patyka na żarcie i benzynę, ale jeszcze potrzebny nam jest namiot. Pomyślałem, że możemy zrobić interes. — Jaki interes? 14 — Ty pożyczysz nam „Chatkę Puchatka", a my za to zabierzemy cię na Mazury. Gratisowo. — Na Mazury?! Gratisowo?! — Kornel zaśmiał się gorzko. — Dlaczego rżysz? — zapytał zdumiony Pirydion. — Propozycja jest chyba w dechę. — Człowieku, myślisz, że prażyłbym się w lipcu w Warszawie, gdybym mógł prysnąć? — jęknął Kornel. — Nic z tego... ja, widzisz... jestem skazany... — Skazany? Na co?! — Na pocenie lipcowe. — Nie rozumiem. Dlaczego? — Mam poprawkę z geografii! Dostałem na świadectwie bombę i muszę zdawać poprawkę — uśmiechnął się smętnie Kornel. — O rany! Nic mi nie mówiłeś — Pirydion spojrzał na niego zaskoczony. — Ostatnio widywaliśmy się rzadko — wzruszył ramionami Kornel — zresztą nie było się czym chwalić. — Nie bądź frajer — mruknął Pirydion — dla głupiej poprawki „geo" marnować sobie lato?! Zdążysz jeszcze wkuć w sierpniu. Po prostu urwiesz się i koniec. Załatwimy jakoś z ciotką. Dostanie od nas jeszcze jeden kwiatek i zmięknie... — Nic z tego — westchnął Kornel — tu nawet nie chodzi o ciotkę Pelagię. Chodzi, widzisz o to, że ja... ja jestem w rękach Zielonej Niedojrzałej. — Jakiej znowu Zielonej Niedojrzałej? — wytrzeszczył oczy Pirydion. — To moja korę... — Korepetytorka? — Petytorka? Raczej pytelnica — skrzywił się Kornel. -— Wciąż pyta, a potem pytluje, albo pytluje, a potem pyta, co zresztą na jedno wychodzi. Jeśli cię interesuje, pokażę ci portret tej korepytelnicy — dodał i wycią- 15 gnał z głębi szuflady biurka arkusz kartonu. — Ona wygląda mniej więcej tak. Pirydion pochylił się ciekawie nad wizerunkiem kore-pytelnicy. Przedstawiał on obleczone w zieloną powłokę sukni czupiradło płci żeńskiej o rudych włosach, wyłupiastych, zielonych rybich oczach, wygiętych gniewnie truposinych wargach i krzywych nogach. Maszkara ta siedziała na fotelu, niczym na tronie, trzymając władczo w jednej muskularnej ręce globus, a w drugiej rulon mapy jak berło. Pirydion spojrzał na Kornela z niedowierzaniem. — Ależ to potwór! — A ty myślałeś, że nimfa? — Naprawdę tak wygląda? — Oczywiście jest to portret symboliczny — uśmiech- nął się blado Kornel — udało mi się jednak uchwycić wszystkie zasadnicze rysy Zielonej Niedojrzałej. — No, to rzeczywiście nie zazdroszczę ci... — Mama wyjeżdżając oddała mnie w jej ręce. Zielona Niedojrzała przychodzi codziennie o piątej i dręczy mnie geografią. — Ja bym tym bardziej prysnął. — Jak?! Ona mieszka naprzeciwko i wszystko widzi. Zresztą ma swój wywiad, bracie. Wszystkie pętaki na podwórku szpiegują każdy mój krok i w ogóle... W tym momencie zadźwięczał telefon. — Znowu! — jęknął Kornel. — Od rana prześladują mnie te telefony. Jakiś głuchoniemy bełkocze coś i piszczy, nic nie mogę zrozumieć. Z westchnieniem podniósł słuchawkę. — Słucham. — Czy to mieszkanie inżyniera Kiwajłły? — zachrypiał głos tym razem na szczęście wyraźnie. Kornel odetchnął. — Tak. A kto mówi? — Dionizy. Kornel zdębiał. — Stryj Dionizy!? — wykrztusił z niedowierzaniem. — Czy to ty, Rochu? — zachrypiał ucieszony głos. — Nie, tu Kornel, brat Rocha, o ile stryj pamięta. Roch wyjechał na wakacje tydzień temu... Ale co stryj robi w Warszawie, przecież... — Cicho, Kornelu... Nie tak głośno, bo jeszcze ciotka Pelagia usłyszy. Wiesz, że mam z nią na pieńku — przestraszył się stryj. — Niech się stryj nie boi. Nikogo nie ma w domu. Ciotka wyszła, a rodzice wyjechali. — Wyjechali? — Tak, tatuś do Maroka... a mamusia... do sanatorium... — Do Maroka? Co ty opowiadasz! 17 i — CEKOP buduje tam cukrownię i wysłali na rok tatusia. — A ciotka Pelagia prędko wróci? — zapytał bojaźli-wie stryj. — Spodziewam się jej w każdej chwili... — Fatalnie — jęknął stryj. — W takim razie będę musiał spotkać się z tobą gdzieś na mieście. — A o co chodzi? — Chodzi o pewną sprawę niezmiernie ważną i, że tak powiem, poufną, dziecko moje... — stryj ściszył tajemniczo głos. — Czy nie może stryj powiedzieć przez telefon? — Niestety... mam wrażenie, że ktoś mnie podsłuchuje... Słuchaj, Kornelu, o pół do czwartej będę czekał na ciebie w Łazienkach. Zrobisz to dla mnie i przyjdziesz, moje dziecko? — Jeśli to takie ważne... — wykrztusił Kornel. — Bardzo ważne i ściśle tajne. Będę czekał pod pomnikiem Szopena. Poznasz mnie chyba, moje dziecko? — No, nie wiem, tak dawno się nie widzieliśmy. Chyba z siedem lat... — Nic się nie zmieniłem od tamtej pory — zapewnił stryj. — Zresztą jestem bardzo podobny do ciebie, Kornelu. Wybitne podobieństwo rodzinne. Kornel chrząknął zakłopotany, gdyż mimo natężenia wyobraźni, nie mógł jakoś skojarzyć rysów stryja ze swoim wyglądem. — A więc pamiętaj... pod pomnikiem Szopena — ściszył poufnie głos stryj i odłożył słuchawkę. Kornel spojrzał na Pirydiona oszołomiony. — Tego jeszcze brakowało! — wybełkotał. — Przyjechał stryj Dionizy z Krakowa i zwalił mi się na głowę. Maciek — spojrzał błagalnie na Pirydiona — w tobie cała nadzieja. Nie rozumiem. 18 — Stryj chce się ze mną spotkać. Musisz iść ze mną na to spotkanie i wyrwać mnie z rąk Dionizego. — Ja? Dlaczego? — zdumiał się Pirydion. — Och, nie znasz stryja. Cała nasza rodzina to okropni maniacy. Już od wielu pokoleń. A stryj to chyba największy... Pelagia przy nim wysiada. — Czy... czy on też na punkcie roślin? — Nie, gorzej, na punkcie starych akt i historii — jęknął Kornel. — Grzebie się w ohydnych szpargałach i... i... stale mu się wydaje, że jest na tropie wielkiego odkrycia... Będzie ględził i nudził... zadręczy mnie na śmierć... — Ale co ja ci mogę pomóc? — zapytał przerażony Pirydion. — Przy tobie pohamuje się nieco... A gdyby nie pomogło powiesz, że ciotka Pelagia mnie szuka. Stryj boi się ciotki Pelagii. To przerwie potok jego wymowy i może mnie puści... Zrobisz to dla mnie, bracie?! Pirydion chrząknął w rozterce. — Ale pożyczysz mi „Chatkę Puchatka". — „Chatkę Puchatka" i wędki na dodatek... — zasapał Kornel. — Dobra. No, to idziemy — uśmiechnął się Pirydion. Kiedy wysiedli z trolejbusu w Alejach Ujazdowskich, Kornel spojrzał na zegarek i stwierdził, że była już za dwadzieścia czwarta. — Musimy teraz biegiem, Maciek — powiedział do Pirydiona — spóźniliśmy się już dziesięć minut. — Nie bój się nic. Jeśli to taka ważna sprawa, twój stryjo na pewno będzie czekał — uspokoił Kornela Pirydion, ale przyspieszył kroku. Niestety wejście do Parku Łazienkowskiego było zatarasowane przez zwarty tłum kobiet. Jakaś babska wycieczka, pod kierownictwem żwawego czupryniastego staruszka przewodnika, urządziła sobie postój w tym niestosownym miejscu. 19 — A więc jak wspomniałem, po dawnym folwarku ujazdowskim została tylko nazwa Aleje Ujazdowskie... Jeszcze w czternastym wieku... Chłopcy spojrzeli po sobie zdenerwowani. — Znam tego przewodnika — mruknął Pirydion — to świetny znawca zabytków, ale okropny ględa. Jak już zaczął od czternastego wieku, to prędko nie skończy. Przepraszam, panie drogie — rzekł głośno, zwracając się do turystek, ale żadna z nich ani drgnęła. Wszystkie jak zahipnotyzowane wpatrywały się w przewodnika. — Nie ma rady — westchnął Pirydion — przebijamy się na chama. Już gotowali się do forsowania przebojem ciżby niewiast, gdy wtem tłum zafalował jakby pchnięty taranem gdzieś z drugiej strony. Kobiety rozpierzchły się z krzykiem. Z ogrodu wyjechał pędem jakiś inwalida na wózku. — Jak można tak nie uważać! — podniosły się oburzone głosy. — Niby to chory człowiek, a pędzi jak wariat! Chuligan na wózku! Ale inwalida nie zwracał zupełnie uwagi na potrącone kobiety. Przed oczyma chłopców mignęła jego pasiasta marynarska koszula, zapadła ascetyczna twarz ozdobiona czarną, żałobną brodą. Przyspieszając pęd, wózek potoczył się wzdłuż alei w kierunku śródmieścia. Pirydion patrzył na kalekę w dziwnym osłupieniu. — Poczekaj chwilę! — rzucił nagle do Kornela, a potem co sił w nogach popędził za wózkiem. Kornel patrzył za nim oszołomiony. „Co mu się stało?" — pomyślał. Tymczasem staruszek przewodnik przyszedł już do siebie. Uspokoiwszy zdenerwowane kobiety, odchrząknął i powrócił do przerwanych objaśnień: — Niedaleko stąd stał sławny zamek ujazdowski, z którego pozostały dziś niestety tylko ślady i tajemnicze lochy... — zachrypi! nagle i głos mu się załamał — Boże, 20 co za upał! — wykrztusił, po czym wyciągnął wielką kraciastą chustkę z kieszeni, otarł spoconą szyję, a następnie począł się wachlować dysząc ciężko. — Może poczęstuje się pan piwem — zaproponowała jedna z turystek, gruba niewiasta w kwiecistej sukience, wyciągając z koszyka butelkę. — To pana wzmocni. — Co takiego?! — uniósł do góry brwi przewodnik. — Niech pan się nie krępuje. Mamy jeszcze w autokarze całą beczułkę — uśmiechnęła się zachęcająco grubaska. — To świeże piwo, prosto z naszego browaru w Okocimiu. Proszę, niech pan skosztuje. Nie znajdzie pan w Warszawie takiego piwa... Staruszek przestał się wachlować i spojrzał zgorszony na niewiasty. — Panie tu przyjechały z beczułką? Bardzo przepraszam, że wyrażę moje szczere ubolewanie, by nie powiedzieć wzburzenie. Alkohol to wróg turysty. — Ależ to nasz prawdziwy „Okocim" — bąknęła zmieszana kobieta. — „Okocim" nie „Okocim", proszę nie agitować! Proszę przyjąć do wiadomości, że jestem aktywnym członkiem Społecznego Komitetu Przeciwalkoholowego i zwalczam wroga we wszelkich jego maskach i etykietkach, także okocimskich. — To mówiąc dzielny staruszek położył sobie chusteczkę na rozpalonej głowie, po czym zakomenderował ochryple: — Idziemy dalej! Przed nami Park Łazienkowski, tam odetchniemy w cieniu i napijemy się wody mineralnej. Proszę za mną! Wycieczka ociężale wtoczyła się do ogrodu. Niemal w tej samej chwili wrócił zdyszany Pirydion. — Słuchaj, Maciek — odezwał się Kornel, patrząc podejrzliwie na kolegę. — Czy ty masz wszystkie klepki w porządku? Po co pobiegłeś za tym kaleką na wózku? — Głupstwo — zasapał Pirydion — zdawało mi się, że 21 skądś znam tę twarz i że widziałem ją w dość... niebezpiecznych okolicznościach. — I co? Dogoniłeś faceta? Pirydion pokręcił głową markotnie. — Niestety... Wyobraź sobie, już miałem go dogonić, gdy typ włączył nagle silnik spalinowy, zjechał na jezdnię, wmieszał się w tabun pojazdów i zniknął mi z oczu... — pziwna historia — mruknął Kornel. — Tak, dosyć dziwna... Gdzie ja mogłem widzieć tego typa? — zamyślił się Pirydion. — potem sobie przypomnisz — zdenerwował się Kornel. — Nie mamy czasu. Jesteśmy już spóźnieni przeszło kwadrans... Pobiegli kłusem w kierunku pomnika Szopena. Ledwie jednak przybyli na miejsce, miny im się wydłużyły. Zamiast jednego stryja Dionizego, pod pomnikiem stał cały tłum czarno ubranych dostojnych starców. Zapewne jakaś wycieczka związku emerytów. — 1 bądź tu mądry, który z nich jest stryjem Dionizym — jęknął Kornel, rozglądając się bezradnie. Prawie każdy ze starszych panów przypominał mu stryja... Na szczęście tę wycieczkę prowadziła młoda przewodniczka, energiczna i szybka. — A więc jeszcze ostatni rzut oka na pomnik. Proszę patrzeć — zawołała ostrym sopranem, a głowy wszystkich starców jak na komendę podniosły się do góry. — Kamienny Szopen w cieniu rozpłakanej wierzby. Rzeźbił Wacław Szymanowski. Charakterystyczny, neoromanty-czny, liryczny styl. Dzieło zniszczone przez hitlerowców. Odbudowane. Dosyć! Ruszamy dalej! — Starcy posłusznie spuścili zadarte głowy. — Szybko, moi panowie. Z nerwem! Życie jest krótkie, tylko sztuka długa! Popędzani przez energiczną dziewczynę emeryci pobiegli truchcikiem w głąb ogrodu. 22 — Ten z nich, który zostanie, to będzie stryj Dionizy — powiedział Kornel. Niestety, teren dookoła pomnika opustoszał zupełnie w ciągu paru sekund, jakby miotłą wymiótł. — Jakoś żaden ze starszych panów nie raczył zostać — zauważył z uśmiechem Pirydion. — I co teraz zrobimy? — Nic. Pójdziemy na lody. Zafunduję ci trzy porcje za twoje poświęcenie. Nie ma stryja, to nie. Jeszcze lepiej. Myślisz, że się tym martwię? Niestety, okazało się, że w kawiarni parkowej zabrakło lodów i napojów chłodzących. — Była tu przed chwilą wycieczka bezalkoholowych kobiet — wyjaśniła barmanka — i wszystko poszło. Może panowie napiją się wina? — Dziękuję — uśmiechnął się kwaśno Pirydion. — My też jesteśmy bezalkoholowi. Zmęczeni i spragnieni poczłapali więc ochłodzić się nad stawem przy pałacu. Tu jednak stwierdzili z przykrością, że znów wdepnęli w ową wycieczkę okocimskich niewiast, którą poznali przy wejściu. Bezalkoholowy staruszek, przewodnik, odzyskał już formę, zapewne po wypiciu wody mineralnej i donośny głos jego unosił się nad wodami. — Nie bez powodu obiekt ten nosi nazwę „Łazienki", proszę szanownych pań. Tutejsze grunta należały bowiem niegdyś do marszałka wielkiego koronnego, a także znakomitego pisarza, pana Stanisława Herakliusza Lubomir-skiego, który przyjeżdżał tu się kąpać na łonie natury... — W stawie? — zapytała jedna z turystek. — W specjalnie urządzonej łazience, szanowna pani — wyjaśnił staruszek. — Zbudował ją na zamówienie marszałka znany architekt Tylman z Gamaren i pan Stanisław Herakliusz Lubomirski kąpał się w niej w każdej wolnej chwili, gdyż dbał o czystość cielesną ów mąż znakomity. Łazienki tej pozazdrościł mu sam król Stanisław August Poniatowski... I — Ja też mu zazdroszczę — westchnęła umęczona niewiasta. — Czy nie można by się wykąpać w tej łazience, proszę pana? To by nas odświeżyło... — Niestety, łazienka obecnie nie funkcjonuje — chrząknął staruszek. — Ale to nie jest ważne... Ważna jest architektura, proszę pani. Otóż kiedy król Stanisław August Poniatowski odkupił od Lubomirskich łazienkę z przylegającym ogrodem, sprowadził świetnych architektów: Merliniego i Kammsetzera, tudzież artystów plastyków Plerscha i Bacciarellego i kazał im zbudować ten pałac i urządzić park. Zasadzono nowe drzewa i wpuszczono łabędzie do stawu. Na tamtej wyspie powstał malowniczy teatr, który zaraz obejrzymy... — A co to za golasy, proszę pana? — zapytała gruba turystka, ta z piwem okocimskim w koszyku, wskazując na posągi nad stawem. — To są posągi mitologiczne — odparł cierpliwie staruszek. — Oto złe satyry porywające nimfy, proszę pań. Lecz zauważcie, jak wdzięcznie to czynią... co za elegancja ruchów u tych złych satyrów! — Ten tutaj, to chyba nie taki znów zły — zażartowała grubaska — skoro okrył troskliwie swoją nimfę marynarką. Pewnie żeby się nie przeziębiła, biedaczka! Przez tłum niewiast przebiegła fala chichotów. — Co takiego? Marynarką? Jaką marynarką? — staruszek odwrócił się i osłupiał. Istotnie, jedna z porywanych nimf miała na sobie męską marynarkę w kratkę. Oburzony przewodnik dopadł do posągu, zdarł z niego niestosowne okrycie i zapytał surowo: — Czyja to marynarka? Okazało się jednak, że marynarka nie ma właściciela. — To jakiś żart w złym guście — zasapał staruszek — więc nikt się nie przyznaje...? — urwał nagle, bo oto 24 po drugiej stronie stawu rozległy się podniecone okrzyki kobiece. Dwie niewiasty z Okocimia biegły zadyszane do przewodnika, wołając głośno: — Proszę pana, proszę pana, tam ktoś leży! — Leży? — zmarszczył brwi staruszek. — Kto leży? — Chy... chyba trup — wykrztusiły przerażone. — Trup! — wzdrygnął się staruszek. — Co też panie mówią?! Gdzie? — Tam w krzakach, nad drugim stawem. Staruszek z marynarką w ręku ruszył spiesznie we wskazanym kierunku, otoczony tłumem podnieconych niewiast. Pirydion i Kornel wymienili niespokojne spojrzenia i pobiegli za nimi. Istotnie nad stawem z gęstwiny krzaków sterczały sztywno czyjeś łydki, wielkie i nagie. Roztrzęsiony przewodnik powstrzymał ciekawe kobiety, ostrożnie rozchylił gałęzie... i słaby okrzyk wyrwał się z jego piersi. Oto bowiem na trawie spoczywało potężne męskie ciało, aczkolwiek nie w charakterze bezwładnego trupa, lecz jakby upozowane do fotografii. Podłożywszy sobie rękę pod głowę, pękatą i kompletnie łysą, osobnik ów zdawał się kontemplować uroki przyrody, mimo że oczy miał zamknięte. Na twarzy malował mu się wyraz zupełnej błogości. Jeden tylko szczegół psuł ogólne wrażenie. Otóż starszy pan był w bieliźnie. Jego spodnie, kapelusz, kamizelka oraz płaszcz wisiały obok na gałęzi. Przewodnik trącił śpiącego w ramię. — Panie starszy! Osobnik nie poruszył się. Zaniepokojony staruszek klęknął i przyłożył mu ucho do piersi. Dopiero wtedy śpiący olbrzym zamruczał coś przez sen i pogłaskawszy przewodnika po głowie, przytulił go pieszczotliwie. — Co pan robi! — wykrztusił przyduszony staruszek, 25 na próżno usiłując wydostać się spod tulącego go ramienia. Olbrzym uniósł się półprzytomnie i zamrugał oczyma. — Przepraszam... Myślałem, że to Mruczka. — Mruczka?... — zasapał wzburzony staruszek. — Moja kotka — ziewnął olbrzym — a pan kto jest? — To ja pana pytam. Kim pan jest?! — wykrzyknął przewodnik. — Dionizy Kiwaj łło, archiwiusz — odparł dziwny osobnik, drapiąc się zaspany po łysinie. — O Boże, to mój stryj — szepnął Kornel i spojrzał zmieszany na Pirydiona. Ale Pirydion zachował olimpijski spokój. — Co pan tu robi?! — denerwował się -staruszek — jakże tak można... — Czekam na mojego bratanka — wymamrotał półprzytomnie stryj Dionizy. —¦ Rozebrany? — Co? — dopiero teraz stryj Dionizy zorientował się, że jego ubiór, delikatnie mówiąc, jest nieco niekompletny. — Pan chciał się tu kąpać! — zasapał staruszek. — Ja? Kąpać? W tym wstrętnym bajorze z kaczkami? — stryj Dionizy spojrzał z niesmakiem na zielone kożuchy pokrywające mętne wody stawu. — Jak pan śmie wyrażać się w ten sposób o królewskich stawach?! — oburzył się przewodnik. — To są stawy historyczne, założone przez Merłiniego... — Niech one sobie będą założone przez Merłiniego, ale w tej chwili są to stawy obrzydliwe — odparł stryj. — Musiałbym być chyba zboczeńcem, by pławić się w podobnym bajorku! — To po co pan się rozebrał?! — Ja wcale się nie rozebrałem. To mnie rozebrano, jak widzę — zagrzmiał Dionizy. — Skandal! Złodzieje odzieży w parku. W biały dzień obrabowano mnie z ubrania! — Nikt pana nie obrabował. Pańskie ubranie wisi na drzewie, a oto pańska marynarka, o ile się nie mylę — zasapał staruszek — sądząc po kratce stanowi razem z tymi spodniami komplet. Stryj wyrwał marynarkę z rąk staruszka, po czym zaczął ściągać pozostałe części garderoby z gałęzi. — Nic nie rozumiem — zamruczał oszołomiony — gdzie znalazł pan tę marynarkę? — Na nimfie. — Na nimfie? Niech pan nie robi ze mnie wariata. — Mam świadków. Marynarka otulała posąg nimfy. To są wulgarne kpiny z dzieł sztuki! Skandal! Starszy człowiek! Jak to działa na młodzież! — Naprawdę nic nie rozumiem! — stryj oglądał z niedowierzaniem części swej garderoby. — Za to ja rozumiem wszystko doskonale. Pan znaj- 27 I ' duje się w stanie upojenia alkoholowego — wycedził pogardliwie staruszek. — Wypraszam sobie! Jakim prawem podejrzewa mnie pan o stan upojenia. Po prostu padłem ofiarą zamachu. — Stryj Dionizy wyprostował się, usiłując przybrać minę obrażonej godności, co było jednak raczej trudne zważywszy na jego skąpy strój. — Proszę, nawet popruli mi złośliwie ubranie... Cała podszewka popruta! Pan widzi? — Widzę, ale nie dziwię się — staruszek uśmiechnął się złośliwie — w pana stanie wszystko jest możliwe... To alkoholizm pana niszczy. Niech pan chuchnie! — Powtarzam, że jestem trzeźwy. — Mam dowody pańskiego opilstwa. Niech pan sięgnie do kieszeni marynarki. Stryj sięgnął do kieszeni i osłupiały wyciągnął z niej... ćwierćlitrówkę z resztą alkoholu. — Niech pan sięgnie do drugiej! Stryj włożył rękę do drugiej kieszeni i wyciągnął z niej żyłkę wędkarską, bardzo długą i z haczykiem na ryby na końcu. — A więc wszystko jest jasne, drogi panie zachrypiał oburzony przewodnik. — Najpierw ćwiartka wódki, potem kąpiel, a potem kłusownictwo rybne. To są niedopuszczalne praktyki! Czy pan nie widział tablic ostrzegawczych, surowo zakazujących zarówno kąpieli jak i łowienia ryb w stawach?! Pana szczęście, że zatraciwszy umiar w piciu, popadł pan w ciężki sen i nie zdołał urzeczywistnić swych przestępczych zamiarów. Proszę się natychmiast ubrać i zachowywać kulturalnie, inaczej będę zmuszony oddać pana w ręce milicji. To powiedziawszy staruszek wycofał się z krzaków i fuknął na podsłuchujące niewiasty z Okocimia: — Proszę odejść! Tu nie ma nic do oglądania! Wracamy zwiedzać zabytki. 28 Gdy tylko wycieczka oddaliła się, Kornel i Pirydion wysunęli się zza krzaków. — Dzień dobry, stryju — wykrztusił Kornel. Stryj Dionizy zamrugał oczami, jakby go nie poznawał... ale wkrótce twarz mu się rozjaśniła. — Jak się masz, Kornelu! O Boże, jak mnie łupie! — Co stryja łupie? — Głowa! — Dionizy począł sobie rozcierać łysinę. — Co mi się tak przyglądasz? — Bo... bo myślę, że... to wszystko jest bardzo dziwne. Umówiliśmy się przecież pod pomnikiem Szopena... — wykrztusił Kornel. — Pod pomnikiem Szopena — zdumiał się Dionizy. — Nie przypominam sobie... — Jak to, przecież stryj dzwonił i mówił, że ma mi coś ważnego do powiedzenia... — Kornel patrzył na Dionizego z niepokojem. — Rzeczywiście, chyba dzwoniłem... tak, na pewno dzwoniłem, ale chyba nie miałem ci nic do powiedzenia... po prostu chciałem cię zobaczyć... — Ależ stryju, niech sobie stryj przypomni! — Usiłuję, ale nadaremnie... coś się ze mną dziwnego stało, ta moja głowa... To sprawka tych chuliganów, którzy mnie rozebrali... Musieli mnie rąbnąć przy okazji. — Przepraszam pana, czy panu nic nie zginęło? — zapytał milczący dotąd Pirydion. — Kto to jest? — zapytał stryj Dionizy, wskazując nieufnie na Pirydiona. — To mój kolega. Maciek Pirydion. Stryj przywitał się z Pirydionem. — Nie... nic mi nie zginęło, mój chłopcze — powiedział oglądając portfel — ani jedna złotówka... Natomiast wzbogaciłem się o tę butelkę i haczyk z żyłką — dodał rozgoryczony. — Po prostu ktoś zrobił mi niesmaczny kawał... 29 I Pirydion przyglądał mu się ciekawie. — Nie, proszę pana — powiedział zamyślony — to nie był chyba kawał. — Ależ naprawdę nic mi nie zginęło! — Właśnie dlatego, że panu nic nie zginęło, to jest bardzo podejrzane. Chciałbym z panem pomówić... — Proszę bardzo. Pozwólcie mi się tylko ubrać — rzekł Dionizy i sięgnął do kieszeni spodni. — Gdzież się, u licha, podziały moje papierosy?! — Zginęły panu papierosy? — zapytał Pirydion. — Nie... nie... to tylko moje roztargnienie. Zapomniałem, że przecież od miesiąca nie palę, jadam tylko cukierki... A właśnie, cukierki! — zasapał archiwariusz i wyciągnął z kieszeni kamizelki dwa miętusy. — Może poczęstujecie się chłopcy? Kornel wziął cukierek i zjadł. — A ty, kolego? — stryj zwrócił się do Pirydiona. — Dziękuję, nie lubię cukierków — odparł Pirydion. Dionizy wsunął do ust drugiego miętusa i wszedł z ubraniem w krzaki. — Pirydion, o czym ty myślisz? — zapytał niespokojnie Kornel, patrząc na zaaferowanego kolegę. — Myślę, że twój stryj, Kornelu, tym razem naprawdę dokonał jakiegoś wielkiego odkrycia... — Oszalałeś — wytrzeszczył oczy Kornel — ty zawsze wszędzie musisz węszyć podejrzane historie. Wstyd mi to mówić o własnym stryju, ale ja osobiście myślę, że on po prostu się zalał... — Nie — odparł stanowczo Pirydion — twój- stryj nie wypił nawet kropli. To całkiem inna historia. — Niesamowita historia — szepnął Kornel. — Wiesz, mnie się zdaje, że to jest jakiś sen. — Bzdura — powiedział Pirydion i obrócił się do krzaków. — Panie Dionizy! — zawołał. 30 Nikt nie odpowiadał. Pirydion rozchylił gałęzie. W krzakach nie było nikogo. — Zniknął — wykrztusił Kornel, rozglądając się zdumiony. — Panie Dionizy! — krzyknął z niepokojem Pirydion i ruszył w głąb zarośli. Kornel chciał pobiec za nim, ale nagle zrobiło mu się jakoś słabo i sennie. Mgła zaczęła otaczać park... drzewa przestały szumieć... ptaki śpiewać... Tylko gdzieś bardzo, bardzo daleko usłyszał jakiś krzyk. Ale już nie mógł rozpoznać, czy to był głos stryja, czy Pirydiona, czy tylko łabędzie krzyczały na stawie... Kiedy się obudził, zobaczył, że leży na kanapce w mieszkaniu. Na suficie paliła się lampa. Ciotka Pelagia krzątała się przy kwiatach. W powietrzu unosił się silny zapach leków. — Ciociu, która to godzina? — Dziewiąta. No, nareszcie się obudziłeś — odetchnęła ciotka. — Czy... czy długo spałem? — Nie wiem dokładnie. Wróciłam dopiero koło piątej i zastałam cię na kanapce śpiącego — odparła ciotka. — Pomyślałam sobie, że musiałeś przemęczyć się tą nauką i nie chciałam cię budzić. Wiesz, to okropne! W lecznicy powiedzieli, że palmy się nie da uratować! O mało nie dostałam ataku sercowego! I od razu odnowiła mi się migrena. Taki cios! A do tego zdenerwował mnie doktor Szmerkowski. Tak się fatalnie poczułam, że musiałam do niego wstąpić. Wystałam się w kolejce, a on wszystko zbagatelizował i zapisał mi „nervosol"! Podejrzewam, że on jest dotknięty znieczulicą. Mnie, z moim sercem „ner-vosol"! Zupełna znieczulica! Kornel słuchał piąte przez dziesiąte na pół przyto- mny i dziwnie oszołomiony. Głowę miał ciężką jak kamień. — Czy... czy nikt do nas nie przychodził? — Owszem, jacyś hydraulicy w sprawie kranów, ale ich nie wpuściłam i kazałam przyjść jutro. Bałam się, że cię zbudzą, a spałeś tak smacznie... — A... Zielona Niedojrzała?... — Kto? — Przepraszam. Pani Joanna. — Zadzwoniłam do Joanny, żeby dziś zwolniła cię z lekcji. Ona naprawdę zamęcza cię, Kornelu. Wczoraj siedziała z tobą do północy. — A... a... czy kwiaty w pokoju były poprzestawia-ne? — zapytał Kornel. Ciotka spojrzała na niego zdziwiona. — Nie... Wszystko stało na miejscu. Co ci przyszło do głowy? — A lipka? — Jaka lipka? / — Afrykańska lipka pokojowa. Powinna tu być... — szepnął Kornel. — Co ty opowiadasz? — A w łazience... Jak jest w łazience? — Wyjątkowo czysto. To ładnie, że posprzątałeś! — I nie ma tam lipki? Afrykańskiej lipki, niestety bez doniczki, bo... bo się stłukła. — Nie rozumiem... Owszem, marzyłam zawsze o afrykańskiej lipce — odparła coraz bardziej zdumiona ciotka — ale przecież jej nigdy u nas nie było. — Naprawdę nie było? — Kornelu, czy ty się dobrze czujesz? Co za dziwne pytania! — zaniepokoiła się ciotka. — Czuję się nieźle — odparł Kornel — tylko mi się śniło... — Co ci się śniło? 32 — Ciociu, czy jak ktoś bardzo o czymś marzy, to... to może mu się przyśnić? — zapytał nagle Kornel. — Oczywiście. A o czym ty marzyłeś? — Żeby pójść do Łazienek — wykrztusił Kornel — i żeby mnie spotkało coś ciekawego... trochę śmiesznego i trochę dziwnego... i żeby przyszedł do nas Pirydion i przeprosił za to, że oskubał palmę i przyniósł cioci wspaniałą afrykańską lipkę... — Och, ty mój kochany — ciotka Pelagia spojrzała na Kornela z rozrzewnieniem. — Nie przypuszczałam, że ty 0 tym myślisz... .— I jeszcze myślałem, żeby przyjechał stryj Dionizy 1 nie był taki nudny jak zawsze i żeby nareszcie odkrył coś ciekawego... coś wspaniałego... Żal mi stryja... — No, wiesz — chrząknęła powściągliwie ciotka — masz zbyt bujną wyobraźnię, Kornelu. Nie powinieneś myśleć o stryju Dionizym. To największy maniak w naszej rodzinie. Największy i niebezpieczny. Wstawaj! Kolacja stygnie! Przygoda 2 czyli tajemnica stryja Dionizego Nazajutrz rano ciotka Pelagia znów poczuła się gorzej i Kornel musiał sam zrobić zakupy w sklepie spożywczym oraz pójść do apteki. Wracał właśnie do domu, kiedy niespodziewanie pod bramą zauważył znajomą postać. — Pirydion! — wykrzyknął ucieszony. — Co tutaj robisz? — Właśnie czekam na ciebie — odparł Pirydion żując 33 flegmatycznie pestkę dyni i przypatrując się uważnie Kornelowi. — Jak się czujesz? — Nie najgorzej. Pirydion uśmiechnął się pod nosem. — Już ci się nie chce spać? — Nie... — Kornel zmieszał się nieco — ale skąd to pytanie? Pirydion nic nie odpowiedział, tylko dalej przyglądał się Kornelowi w jakiś badawczy, by nie rzec naukowy sposób, zupełnie jakby Kornel był jakimś zwierzęciem doświadczalnym. — Nareszcie się ujawniłeś... — bąknął Kornel, żeby przerwać tę głupią scenę. — Dawno się nie widzieliśmy... —- Już się stęskniłeś za mną? — uśmiechnął się dziwnie Pirydion. — Tak, właśnie. Stęskniłem się — mruknął Kornel, starając się zrozumieć, co znaczą te uśmieszki i aluzje Maćka. — To ładnie, że się stęskniłeś — Pirydion wypluł pestkę — ale nie przesadzaj, stary. Widzieliśmy się przecież wczoraj. Kornel wytrzeszczył oczy. — Wczoraj?! Pirydion spojrzał na niego z troską. — Słuchaj no, Kornel, czy ty się naprawdę dobrze czujesz? Widzę, że coś u ciebie nietęgo z pamięcią — zauważył. — Mylisz się — odburknął Kornel — pamiętam wszystko doskonale. — Czyżby? — pokręcił głową Pirydion. Kornel przygryzł wargi. „Albo łobuz robi swoim zwyczajem balona ze mnie — pomyślał — albo... albo te wszystkie wczorajsze przedziwne wypadki, które brałem za sen, przytrafiły mi się naprawdę." 34 I I, żeby się nie wygłupić, postanowił delikatnie wysondować kolegę. — Jestem tylko trochę przemęczony tym wkuwaniem — zaczął ostrożnie — ale pamiętam, że... że istotnie widzieliśmy się wczoraj... Przyszedłeś do mnie o pół do trzeciej — urwał i spojrzał badawczo na Pirydiona, ale Pirydion ani nie przytaknął ani nie zaprzeczył, tylko wciąż przyglądał się Kornelowi tym nieznośnym przenikliwym wzrokiem, jak lekarz, który obserwuje ciekawy przypadek choroby. — Przyszedłeś, żeby mnie naciągnąć na „Chatkę Puchatka" — dodał Kornel po chwili — a potem był telefon od stryja Dionizego i... i... — zająknął się. To co się potem zdarzyło, wydawało mu się tak nieprawdopodobne, że wolał milczeć. — I co potem? — zapytał z uśmieszkiem Pirydion. — Czy mam ci wszystko opowiadać?! Chyba sam wiesz, co było potem — rozzłościł się Kornel. — Potem chyba usnąłeś — podpowiedział Pirydion. — No właśnie — odetchnął Kornel z ulgą, że jednak reszta przygód była tylko snem. — Cały dzień wczoraj byłem bardzo senny i jak tylko wyszedłeś, położyłem się na kanapce... — Biedaczek — zadrwił Pirydion — położył się grzecznie i usnął na kanapce... — Och, nie myśl, że ja naprawdę... — zaczerwienił się Kornel — to... to był tylko taki... taki trick z mojej strony — zełgał — owszem, chciało mi się spać, ale przemogłem senność. Udałem tylko, że śpię, żeby się wykręcić od lekcji z Zieloną Niedojrzałą. Ciotka dała się nabrać. Ona ma miękkie serce i... bardzo mi współczuje, że tak się muszę męczyć przez całe wakacje. Więc jak wróciła i zobaczyła, że śpię, westchnęła tylko, otuliła mnie kocem, zadzwoniła do Zielonej Niedojrzałej, że nie będę mógł mieć lekcji i poszła o czwartej do lekarza. Ona co 35 tydzień chodzi do lekarza ze swoją migreną. Tylko na to czekałem. Zerwałem się z kanapki i popędziłem na basen. Zdążyłem się jeszcze wykąpać. Klawo było. Och, bracie, ja nie tracę fasonu, chociaż mnie tak przycisnęło i umiem się urządzać! Pirydion wysłuchał Kornela spokojnie, a potem pokiwał głową. — No, tak. Tego właśnie się obawiałem! — Czego? — Że będziesz miał zaburzenia. — Jakie zaburzenia?! — Psychiczne. — Co? Ależ ja nie mam żadnych zaburzeń. Czuję się zdrów jak ryba. — Niestety. Cały czas obserwowałem cię z lękiem, czy ten środek nie wywołał u ciebie szkodliwych objawów ubocznych i muszę z przykrością stwierdzić... — Środek? — przerwał mu zdenerwowany Kornel — o czym ty mówisz?! Jaki środek?! — Narkotyk. To on właśnie sprowadził na ciebie częściowy zanik pamięci i omamy... — Oszalałeś? Nie mam żadnych omamów i pamiętam wszystko doskonale. — To czemu bredzisz o jakimś basenie? Albo próbujesz mnie umyślnie kiwać, albo to są omamy na skutek zatrucia narkotykiem. Kornel zmieszał się. — Co ty wciąż o tym narkotyku... — wybełkotał — jaki narkotyk?! Gdzie?! Kiedy?! — Wczoraj w Łazienkach — odparł Pirydion. — Myślisz, że wtedy nad stawem... gdy spotkaliśmy stryja?... Pirydion odetchnął. — Więc jednak zgrywałeś się, łobuzie, a w istocie pamiętasz. 36 Kornel zamrugał oczyma i chrząknął. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że ja naprawdę wte-dy... — To właśnie chcę powiedzieć. — Wobec tego w jaki sposób znalaz