13303
Szczegóły |
Tytuł |
13303 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13303 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13303 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13303 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Witold Makowiecki
Diossos
7 9 PA�. 2002
25. 01. 2003
7 5. 02. 2m 16. 03. 2003
16. 04 2003
0 7 PA�. 2005
Witold Makowiecki
Diossos
7 5.
9- pM. ffltt
7
25. 01. 2003
2 6. 03. 2003 16. 04 2003
0 7 PA�. 2005
a^and^ionaw
Witold Makowiecki
Diossos
Ilustrowa� Waldemar Andrzejewski
. joka biblioteka publiczna
313 Zabrze, ul. H. Jordaa S�^ SLIA NR 15. tel. 172-�6O'.;4
\
SKA BIBLIOTEKA PUBUCZNA M-813 Zabrze, ul. H. Jordana 52 FiLlA NR 15, tel. 172-24-60
Ta ksi��ka przeznaczona jest d!a Ciebie, miody Czytelniku. Mamy nadziej�, �e si�gniesz do kolejnych tom�w tej serii � rozpoznasz j� �atwo
po jednolicie skomponowanej szacie graficznej.
Wybiera� b�dziemy do tej serii
ksi��ki szczeg�lnie warto�ciowe
i popularne; zabawne i powa�ne;
takie, kt�re si� czyta
�jednym tchem",! takie, kt�re czytamy
powoli, srnaku��c ich urod�. S�owem, b�d� to ksi��ki bardzo r�ne, lecz ��czy je jedno zosta�y wydane w Ludowej Poisce.
Nasza Ksi�garnia Warszawa
Ok�adka: Zbigniew Rych�icki
Uk�ad typograficzny: J�zef Worytkiewicz
Fotografia autora: Tadeusz Bukowski
Cz�� I
Rozdzia� pierwszy
\
Diossos by� �licznym ch�opcem. W�r�d gromady swoich r�wie�nik�w, jedenasto-, dwunastoletnich malc�w, wyr�nia� si� dziwn�, odmienn� urod�, zwracaj�c� uwag� wszystkich. By� �niady, oczy i w�osy mia� ciemne jak ka�dy Grek. A jednak by� zupe�nie inny.
Kiedy wraz z innymi ch�opcami bawi� si� obok przystani w porcie istmfjskim, przechodnie zatrzymywali si�.
� Patrzcie, jaki pi�kny dzieciak � m�wili. A kobiety dodawa�y zawsze:
� Tak, ale nie chcia�yby�my mie� takiego. Biedne to jakie�, delikatne, �le od�ywione, smutne.
I to by�a prawda. Diossos rzadko kiedy m�g� naje�� si� do syta. Czasem, gdy udato mu si� z�owi� ryb� w zatoce, matka przyrz�dza�a dla ca�ej rodziny prawdziw� uczt�; potem jednak zn�w przez wiele dni trzeba si� by�o zadowoli� kawa�kiem j�czmiennego placka aibo gar�ci� suszonego bobu, troch� st�chlego, bo taki by� znacznie ta�szy. Czasami uda�o mu si� zarobi� par� oboli * przy myciu statk�w, wielkich barek �aglowych, przyby�ych zza morza, czasem dosta� zap�at� za pomoc przy uk�adaniu w beczkach wspania�ych owoc�w, przeznaczonych na sprzeda� do Fenicji czy Egiptu. Niewielkie to by�y zarobki, ale cokolwiek mia�, zanosi� do matki,
* Obja�nienia wyraz�w oznaczonych gwiazdk� znajduj� si� na ko�cu ksi��ki.
w�a�ciwie do siostry, bo matka pracowa�a dzie� ca�y, do domu wraca�a p�no, zostawiaj�c gospodarstwo na wy��cznej opiece c�rki. Takie to by�o gospodarstwo! Par� izb w starym, rozwalaj�cym si� domku, po�o�onym nad samym brzegiem morza, male�ki ogr�dek z kilkoma zagonami bobu i fasoli i jedna stara koza, wiecznie chuda i g�odna jak jej w�a�ciciele. Doprawdy, bieda by�a u tych Karyjczyk�w. Diossosa nazywano Karyjczykiem; matka jego nie by�a rodowit� Greczynk�, pochodzi�a a� z Karii, z Azji Mniejszej. Stamt�d przywi�z� j� przed laty pierwszy jej m�� � Phemon
przewo�nik.
Kiedy� i u nich bywa� jaki taki dostatek, ale czas�w tych Diossos nie pami�ta�. Po �mierci ojca, kt�ry zgin�� przy po-, �arze w�asnego domu, po spaleniu si� jednoczesnym ca�ego dobytku, koni i wozu, zawali�y si� od razu wszystkie podstawy ich �ycia. Straszny ten wypadek zdarzy� si� przed o�miu laty i od tej pory ma�y Diossos rozumia� dobrze, i to coraz lepiej, co znaczy bieda. Przez chwil� jeszcze zdawa�o si�, �e i dla nieszcz�liwej rodziny nastan� lepsze czasy. By�o to przed trzema laty, gdy matka Diossosa wysz�a powt�rnie za m��. Ale nadzieje biednej matki, �e w ten spos�b poprawi byt swoich dzieci, a mo�e i sama odpocznie po m�cz�cym, pe�nym trud�w �yciu, rozwia�y si� pr�dko. Nowy jej m��, a ojczym Diossosa, Dromeus, stra�nik na wielkiej barce handlowej, by� nicponiem ostatniego rz�du. Pijak i szuler, sp�dzaj�cy dni ca�e na grze w ko�ci z marynarzami, straci� pr�dko prac� na statku, �y� przez pewien czas z pracy i zarobk�w swej �ony, a gdy te �r�d�a si� wyczerpa�y, porzuci� j� bez ikrupu�u, znikn�� na d�ugi czas i powr�ci� dopiero po p�tora roku. Zn�w wyprzeda� po kolei wszystko, co by�o w domu, potem wyni�s� si� na drugi koniec portu i nie dawa� jaki� czas znaku o sobie. Stacza� si� jednak coraz ni�ej, zosta� w ko�cu �apaczem niewolnik�w, co by�o najbardziej pogardzanym zaj�ciem. Taki �apacz w�szy� i tropi� zbieg�ych niewolnik�w i dosta-
wa� niez�e wynagrodzenie za ka�dego schwytanego n�dzarza. Zarobki takie zdarza�y si� do�� cz�sto, bo w Koryncie roi�o si� od niewolnik�w. Korynt by� jedynym miastem w Grecji, gdzie handel lud�mi prowadzony by� na wielk� skal�, sk�d rokrocznie wysy�ano �ywy towar na wielkie targi niewolnicze w fenickich miastach: Tyrze i Sydonie. Pr�cz tego przez Korynt prowadzi�a jedyna droga z Peloponezu do �rodkowej Grecji i t�dy pr�bowali nieraz ucieczki heloci * ze Sparty lub niewolnicy z Arkadii czy Elidy chc�c dosta� si� do Aten lub do Beocji. Zw�aszcza do Aten, gdzie od czas�w rz�d�w m�drego i uczciwego Solona* poprawi� si� byt niewolnik�w: dano im jak�� opiek� prawn�, nie pozwolono bezkarnie zabija�. Wie�ci o tym rozchodzi�y si� szeroko po ca�ej Grecji; w arystokratycznej Sparcie i w pa�stwach sprzymierzonych z ni�, jak Korynt, wywo�a�y oburzenie w�r�d pan�w i bogatych obywateli; t�umy jednak niewolnik�w patrzy�y z nadziej� na p�noc, m�wi�c o niedalekiej Attyce jak o prawdziwym raju n�dzarzy.
mniej potrzebne. Ale flet! To by�o straszne. Tego nie mo�na
by�o darowa�.
W ci�gu dnia plan Diossosa dojrza�. Ch�opiec nie wdawa� si� w to, �e wed�ug praw korynckich m�� m�g� rozporz�dza� maj�tkiem �ony, on wiedzia� tylko, �e flet by� jego przyjacielem, jego rado�ci� i zosta� mu ukradziony, po prostu � ukradziony. Postanowi� wi�c go odebra�, i ju�. Poniewa� Terpnos jest silny i z�y i nikt nic stanie w obronie biednego ch�opca, wiec jest tylko jedna droga, by odzyska� swego przyjaciela � wynie�� go po kryjomu z domu Terpnosa. Innej rady nic ma.
Gdy tedy zapad�a noc, wyszed� na pakach z domu i zakrad� si� po cichu do obej�cia m�ynarza. By�o to istne szale�stwo i ty'ko zupe'na rozpacz mog�a go zmusi� do takiego kroku. Dom Terpnosa by� du�y, a Diossos nie pami�ta! go wcale. Znajomy m�ynarczyk wspomina! mu wprawdzie, gdzie Terpnos rzuci� flet po przyj�ciu od Karyjczyk�w, ale z tak� wiadomo�ci� trudno by�o znale�� niewielki przedmiot nawet w dzie�, c� dopiero w nocy, Diossos nie mia� przy tym �adnych z�odziejskich zdolno�ci i jego niem�dra wyprawa sko�czy�a si� tak, jak si� sko�czy� musia�a.
Zaraz po wej�ciu do cudzego domu kogo� obudzi�, przerazi� si�. krzykn�� i nieprzytomny z trwogv, zacz�� ucieka� przez ogr�d. Wylecia� za nim Terpnos, a!e nie mia� zamiaru sam m�czy� si� po�cigiem za ma�ym ch�oncem, kt�rego drobny cie� widzia� doskona�e w�r�d jasnej /ocy. Spu�ci� z �a�cucha psa i poszczu� go za zbiegiem.
�Ten si� ju� z nim rozprawi" � my�la� z zadowoleniem. A Diossos us�yszawszy nagle za sob� galop wielkiego zwierz�cia i chrapliwy charkot wydzieraj�cy si� z piersi z�ej bestii � zdr�twia�. Przystan�� bezradnie o par� zaledwie krok�w od muru, a pies dopad� do� w jednej chwili. Dopad� i znieruchomia�. Obw�chat pT�dko stopy ch�opca, przesta� warcze�, machn�� niezdecydowanie ogonem, popatrzy! za-
k�opotany; nagle skoczy� naprz�d i zacz�� szczeka� na stoj�cy nie opoda! kamienny siup. Chcia� przez to da� do zrozumienia ch�opcu, �e ca�y ten po�cig, ca�a ta awantura by�a w�a�ciwie zupe�nie niepotrzebna, a w ka�dym razie nie skierowana przeciwko niemu. Sk�d�e? W �adnym razie! G�upia pomy�ka, i tyle.
Zaszczeka� jeszcze raz na s�up, na drzewo jedno, drugie �
i zawr�ci� do domu.
Ch�opiec, dr��cy jeszcze z przestrachu, mia� czas przej�� spokojnie przez ogrodzenie. Skulony za murem s�ucha� teraz ze zgroz�, jak z�y pies dostaje lanie od z�ego pana.
Terpnos w�ciek� si� na swego psa, kl�� i wymy�la�, kopa� i bi�, �oi� kijem po �bie, po pysku, gdzie popad�o.
A Argos, pokaleczony, zbity � skomli�, prosi� �aski, udawa�, �e nie wic, o co chodzi, �e jest niewinny, �e nie rozumie dlaczego. A wiedzia�, besiia, doskonale, ale w jego wielkim, czarnym �bie zapad�o ju� niewzruszone postanowienie: �Ty chcesz, �ebym ja pogryz� tego ch�opca! A ja go nie pogryz�, �eby� mnie nawet zabi� � nie pogryz�. W�a�nie jego jednego nie. Mog� ci pogry�� pi�ciu innych, a jego nie".
Tak m�wi� do siebie chytry pies Argos czekaj�c cierpliwie, a� wyczerpie si� z�o�� jego pana. Gdy plagi nie ustawa�y, a b�l sta� si� zbyt dotkliwy, zawarcza� kr�tko, ale strasznie.
Terpnos przesta� go bi�. Lepiej nie zaczyna� z psem nie uwi�zanym, gdy pies ten jest wielki jak wilk, a silniejszy nawet od wilka. Kopn�� go tedy tylko na odchodne i wr�ci� do
domu kln�c.
A Diossos wr�ci� do domu bez fletu wprawdzie, ale z sercem wezbranym czu�o�ci� i oddaniem. Powr�t mia� nieweso�y, bo matka oczekiwa�a go w progu, a dowiedziawszy si� �atwo o przyczynie nocnej wycieczki zbi�a Diossosa i rozszlocha�a si� na nowo.
� Tego tylko brakowa�o w naszym nieszcz�ciu, �eby ci� wzi�li za z�odzieja � powtarza�a w�r�d �ka�.
15
14
Kaza�a mu te� przysi�c, �e nie p�jdzie wi�cej do ogrodu Terpnosa po ten g�upi flet.
Diossos przysi�g� i dotrzyma� s�owa. Ale zaraz nast�pnego wieczora, gdy tylko zapad� mrok, znalaz� si� znowu wprawdzie nie w ogrodzie, aie na murze ogrodu Terpnosa. Czeka�, a� pies b�dzie spuszczony z postronka, i zacz�� go przywo�ywa� d�ugo i pieszczotliwie, �ciszonym, dziecinnym g�osem, gor�co, jak tylko umia�.
Pies b��dzi� jaki� czas po obej�ciu, us�ysza� wreszcie st�umione wo�anie i przybieg� natychmiast. Poci�gn�� nosem i zamacha� ogonem. W�wczas ch�opiec zrzuci� mu z muru gar�� o�ci i rybich kr�g�w, kt�re zebra� w ci�gu dnia na jednym z przyjezdnych statk�w. Argos uwin�� si� pr�dko z tym pocz�stunkiem, po czym wspi�� si� na �apy opieraj�c je o mur. Diossos spu�ci� ku niemu r�ce i zanurzy� je z ufno�ci� w wielkie, czarne kud�y na �bie i szyi zwierz�cia. Trwali tak d�ugi czas bez ruchu.
Rozdzia� drugi
W rojnym jak zawsze porcie istmijskim panuje niezwyk�y ruch. Od kilku tygodni dzie� w dzie� setki �aglowc�w, barek, wi�kszych i mniejszych galer bez przerwy przybijaj� do brzegu. T�umy przyjezdnych ze wszystkich kraj�w Grecji t�ocz� si� na wybrze�u i na wielkiej drodze prowadz�cej do Koryntu.
Za kilka dni otwarcie igrzysk istmijskich, Korynt kipi � setki zawodnik�w, tysi�ce widz�w przyby�o i jeszcze przybywa co dzie� do wielkiego grodu mi�dzy morzami. Kupcy, jak ptaki za �upem, d��� z najdalszych stron, by wykorzysta� dla swych cel�w to niezmierne zbiorowisko ludzkie. W�r�d rodowitych Hellen�w* wyr�niaj� si� obco�ci� rys�w bogato ubrani Fenicjanie, ruchliwi Etruskowie, miedzianosk�rzy Egipcjanie i Lidowie, i Syryjczycy z Ma�ej Azji. Ile barw, ile kraj�w, ile odmiennych szat, stroj�w, bogactw! Oczy a� bol� od patrzenia, uszy � od s�uchania tych tysi�cznych g�os�w
i nawo�ywa�.
Diossos chodzi w tym t�umie potr�cany raz po raz, patrzy, s�ucha, ale nie cieszy go nic. Oczy jego pozostaj� smutne. Jak�e mo�e si� cieszy�, gdy od dziesi�ciu dni na pr�no wystaje dni ca�e w porcie, daremnie usi�uj�c zwabi� kogo� z przyjezdnych do siebie na nocleg. Tak. Karyjczycy, za przyk�adem wielu obywateli korynckich, w przewidywaniu t�umnego zjazdu na igrzyska przygotowali pomieszczenia dla cudzoziemc�w. Wyprz�tn�li jedn� izb� w swym p�otwartym dom-
2 � Diossos
17
ku, sporz�dzili �awy, zakupili s�om� na le�a. Niewielkie to byiy wydatki i tak jednak do�� ci�kie dia nich. Ponie�li je s�dz�c, �e zap�ata za d�u�szy pobyt cudzoziemc�w wynagrodzi im wszystko i przyniesie w zysku kilkana�cie drachm*. A te drachmy, na Zeusa*, jak�e im by�y potrzebne. Diossos dobrze wiedzia� o tym i dlatego ca�ymi godzinami wystawa� cierpliwie w porcie, podbiega� do ka�dego �aglowca, do ka�dej barki. Wszystko na pr�no. Zawsze peino ju� tam by�o innych ch�opak�w, doros�ych prawie, silnych i �mia�ych. Ci odp�dzali go �atwo, zagradzali drog�, przekrzyczeli, wy�miali nieraz. I co m�g� im zrobi�? Zapraszali do siebie podr�nych do Schoinuntu, Koryntu, do osad przybrze�nych. A on pozostawa� sam. I powraca� z pustymi r�kami do domu, gdzie oczekiwa�a go coraz bardziej zgn�biona matka, coraz smutniejsza siostra. I to przez niego, przez jego niedo��stwo, niezaradno��, g�upot�. Dzi� oto jeszcze i jutro tylko, a zjazd zawodnik�w si� sko�czy, zaczn� si� igrzyska. Przeminie ostatnia sposobno��.
Diossos nie wiedzia�, jak b�dzie �mia� oczy pokaza� w domu wieczorem. Siostra b�dzie mu robi�a wyrzuty. Naturalnie. Ch�opcu �zy nap�yn�y do oczu. Siostr� swoj�, pi�tnastoletni� Euklej�, kocha� strasznie. Uwa�a� j� za najpi�kniejsz� dziewczyn� w ca�ym Koryncie, w czym si� mo�e i nie myli�. Eukleja mia�a rzeczywi�cie t� sam� co Diossos, niepokoj�c� urod�, tylko w�osy jej by�y jeszcze ciemniejsze, cera jeszcze bielsza, rysy jeszcze delikatniejsze, nieskazitelnie rze�bione. Wy�sza od brata, by�a smuk�a i gi�tka jak on. I oczy mia�a podobne: g��bokie, ciemne, smutne i ciekawe.
Dla Diossosa by�a nie tylko naj�adniejsza, ale i najm�drzejsza, najdzielniejsza i najlepsza. Zdania tego nie zmienia� nigdy, nawet wtedy gdy dostawa� od niej w sk�r�, co zreszi� przyjmowa� ze spokojem, rozumiej�c, �e siostra w czasie nieobecno�ci matki musi j� zast�powa� pod ka�dym wzgl�dem. Zreszt� siostra pie�ci�a go cz�sto, a bi�a rzadko. Diossos-za�
18
m�g� si� zawsze pocieszy� tym, �e mia� jeszcze m�odszego o�mioletniego braciszka, kt�ry musia� z kolei s�ucha� jego, a kt�rego on pie�ci� r�wnie�, tylko znacznie rzadziej, i bi� r�wnie�, tylko znacznie cz�ciej.
Ale teraz wszyscy � i matka, i siostra, i brat, oczekiwali pomocy od niego, a on nic nie potrafi, nie umie, nic mo�e.
Zobaczy! wje�d�aj�cy pomi�dzy przycumowane przy brzegu �odzie ma�y, pi�kny �aglowiec i po�pieszy� do niego. Ale nie mia� nadziei. Nie, nie mia� �adnej. Naturalnie. Ju� tam s� jacy� inni ch�opcy, pi�tnasto-, szesnastoletnie dryblasy, ju� przedostali si� do �odzi, rozmawiaj� z przyby�ymi. Diossos pr�no usi�uje przepcha� si� naprz�d, powiedzie� co�, nikt nie zwraca na niego uwagi, a tamci starsi ju� porozumiewaj� si� z podr�nymi, maj� ich prowadzi�. Ale nie. Pok��cili si� teraz mi�dzy sob� i bij� si�, a przybysze zwracaj� si� nagle do stoj�cego obok bezradnie Diossosa. Wysoki, bardzo wysoki, szczup�y m�odzieniec o jasnych, z�otawych w�osach bierze go za rami�.
!9
T
� I ty masz nocleg?�� pyta.
� Mam � odpowiada pr�dko Diossos.
� Prowad� nas w takim razie.
Diossos nie chce uwierzy� swemu szcz�ciu. Rusza naprz�d. Kto� z boku rzuca nagle:
� Gdzie dostojni panowie id�? Do tych n�dzarzy? Tam nawet sto�ka ca�ego nie ma. To �achmaniarze!
Wysoki pan zwraca na Diossosa �agodne oczy.
� Czy to prawda, ch�opcze?
Diossos ma oczy pe�ne �ez. Nie �mie odpowiedzie� ani tak, ani nie. Po kr�tkiej chwili m�wi tylko:
� To bardzo blisko, panie � i pokazuje r�k� niedaleki domek.
� Mo�smy zobaczy� � decyduje drugi, r�wnie� m�ody, ale kr�py, barczysty m�czyzna. I ruszaj�.
Diossosowi dr�y serce. Oczywi�cie zobacz�, �e to prawda, �e tam u nich nic nie ma, tylko go�e �ciany i s�oma. I p�jd� sobie. Trudno. Wszed�szy na male�kie podw�rko Diossos nie �mie spojrze� w oczy -wspania�ym podr�nym, kt�rzy id� tu� obok.
Ale w progu stoi siostra; ujrzawszy obcych patrzy na nich zdziwionymi, przel�knionymi oczyma. Przybysze stoj� bez s�owa d�u�sz� chwil�.
Teraz weszli do �rodka, rozgl�daj� si� po izbie. Diossos w�lizn�� si� za nimi do wn�trza. Eukleja sp�oszona daje kilka koniecznych obja�nie�, wycofuje si� do drugiej izby. Nie przystoi m�odej dziewczynie rozmawia� z obcymi m�czyznami bez �wiadk�w i bez zas�ony na twarzy. W dodatku to bardzo m�odzi m�czy�ni.
A przybysze naradzaj� si� ze sob� p�g�osem.
Mniejszy, czarny, o energicznych oczach chce szuka� innej izby.
� Tu rzeczywi�cie nic nie ma, Poliniku � m�wi � ani sto�ka, ani ko�ka, jak powiadaj�.
20
Ale ten drugi, nazywany Polinikiem, protestuje niespodzianie.
� Ja si� st�d nie rusz� � m�wi stanowczo.
� Dlaczego?
� Dlatego �e... Czysty widzia�, Meli kiesie, t� dziewczyn�? Melikles wybucha nagle szczerym �miechem, a wysoki,
szczup�y m�czyzna ci�gnie dalej ju� szeptem:
� Na wszystkich bog�w, nigdy nie widzia�em pi�kniejszej.
� A Anyte?
� Ba, Anyte, Anyte si� nie liczy. To siostra.
Co� tam jeszcze m�wi� ze sob�, co� radz�, ale postanowienie ju� zapad�o. Zostaj�.
Tego dnia Diossos mia� moc roboty.
Po dziesi�ciokro� by� na �aglowcu przyjezdnych, sk�d musia� przynosi� r�ne naczynia, dzbany, p�aszcze, �ywno��. Pr�cz dw�ch m�odych przybysz�w na statku by! jeszcze jeden stary marynarz, ci�gle skrzywiony i zrz�dz�cy, i jaki� m�ody ch�opak � s�u��cy. Przed wieczorem Diossos wiedzia� ju� wszystko.
Wiedzia�, �e ��d� nazywa si� �Anyte", �e nale�y do tego m�odego, ni�szego m�czyzny, kt�ry jest tutaj najwa�niejszy, �e ten drugi, wysoki, jest jego szwagrem i przyjacielem, a ten trzeci, stary � sternikiem na �odzi.
Wiedzia�, �e przyjechali a� z MiSetu, z Azji, �e ten szczup�y, wysoki pan, kt�rego nazywano Pelinikiem, ma stawa� do igrzysk jako zawodnik � szybkobiegacz.
Diossos patrzy� na niego z najwi�kszym uwielbieniem. To dzi�ki niemu, tylko dzi�ki niemu zauwa�yli jego, Diossosa, na przystani i przyszli tu do mieszkania, a potem dzi�ki niemu tylko zgodzili si� wzi�� izb�. Diossos s�ysza� przy tym, �e Polinik nazwa� jego siostr� najpi�kniejsz� dziewczyn� na �wiecie � i serce jego wezbra�o dum� i wdzi�czno�ci� dla przybysza.
21
Nie ba� si� go nic. Istotnie, Polinik nie m�g� w nikim wzbudzi� l�ku. �agodna, m�odzie�cza twarz patrz�ca na ludzi z delikatnym, nie�mia�ym jakby u�miechem, w�osy jasne, z�otawe i oczy jasne, niebieskie, niezmiernie pogodne. Kt� m�g�by si� go l�ka�! 1 to przy tym zawodnik, prawdziwy zawodnik, mo�e przysz�y zwyci�zca wybrany z tysi�ca.
A Po�inik, widz�c zachwyt i bezmiern� ufno�� maluj�c� si� na twarzy ch�opca, u�miecha� si� do� i rozmawia� jak z r�wnym. Bawi�o go to uwielbienie, ujmowa�a niepospolita uroda ch�opca, chcia� si� przy tym dowiedzie� czego� o jego siostrze, pi�knej Eukiei.
Kiedy przysz�a pora wieczerzy, posadzi� go obok siebie na �awie, kaza� mu pi� i je�� razem. Diossos, kt�ry pozna� ju� smak wina, pszennego chleba, dobrej w�dzonej ryby � nie m�g� si� nacieszy� t� zwyk�� �eglarsk� straw�. Nabiera� te� coraz wi�cej zaufania do swego ogromnego towarzysza i wypytywany, powoli opowiada� zacz�� o wszystkich swych troskach, k�opotach, o biedzie, o niegodziwym ojczymie, kt�ry wszystko wynosi z domu, o swoim flecie. Dopiero Eukleja s�ysz�c z drugiej izby te zwierzenia przywo�a�a go i ofukn�a srogo za opowiadanie obcym ludziom takich rzeczy.
� To nie jest �aden obcy � zdziwi� si� ch�opiec. �Ja go ju� dobrze znam i lubi� bardzo. I ty� go powinna lubi� � dorzuci� po chwili.
� Dlaczego?
� Dlatego, �e jest bardzo dobry i taki wspania�y, i... jest zawodnikiem � i... i dlatego, �e on ci� lubi. S�ysza�em, jak m�wi� do tego drugiego, czarnego, �e jeste� najpi�kniejsz� dziewczyn�, jak� widzia�. M�wi� to cicho, ale i tak s�ysza�em. Rozumiesz?
Na to dziewczyna nie odpowiedzia�a nic, ale zaczerwieni�a si� a� po bia�ka oczu i odwr�ci�a pr�dko. Ale gdy za chwil� musia�a wyj�� do go�ci, aby nalewa� wina
22
biesiadnikom, g�sta zas�ona pokrywa�a jej twarz pozwalaj�c ukry� rumieniec wstydu, zmieszanie i niepok�j, kt�ry j� ogarnia� coraz mocniej.
Szcz�ciem nadej�cie matki wybawi�o j� od k�opotu us�ugiwania m�odym nieznajomym.
Matka wyprawi�a Diossosa z izby, ale ch�opak pod pierwszym lepszym pozorem wcisn�� si� tam z powrotem. Nie m�g� si� wyrzec takiej sposobno�ci patrzenia na prawdziwych �eglarzy, prawdziwych zawodnik�w, s�uchania ich rozm�w, ich opowie�ci.
Ale dzie� ten tak niezwyk�y dla Karyjczyk�w, cho� sk�ania! si� ju� dobrze, ku wieczorowi, przyni�s� jeszcze jedno wa�ne wydarzenie.
Oto nagle przed drzwiami zrobi� si� runor; Diossos wyjrza� do przedsionka. Sta� tam wielki, gruby, suto ubrany m�czyzna, za nim m�ody, kilkunastoletni ch�opak i Murzyn niewolnik d�wigaj�cy ci�ki kosz.
� Czy tu zamieszka� dostojny Mclik�es z Miletu? � rzuci� nowo przyby�y w�adczym g�osem.
Diossos zdr�twia�. Wi�c ci �eglarze z Miletu s� dostojnikami, o Zeusie!
A przybysz nie czekaj�c na odpowied� odsun�� Diossosa i wszedi do wn�trza wype�niaj�c sob� ca�e drzwi.
M�odzie�cy siedz�cy w izbie zerwali si� na jego widok a ni�szy Melik�es krzykn�� z rado�ci i rzuci� si� w jego otwarte ramiona.
� Ty�e� to, Kaliasie! Ty... Sk�d tutaj? Jakim sposobem? A gruby, pot�ny pan by� r�wnie� wyra�nie ucieszony.
Sapa� z zadowolenia, przygl�daj�c si� bacznie m�odzie�com, a� trzepn�� mocno w rami� Mcliklesa.
� C�, o�eni�e� si�, ch�opcze?
� O�eni�em.
� Z t�... jego siostr�, c�rk� Diomersesa, jak�e jej to by�o': Anyte? Co?
23
Melikies u�miechn�� si�.
� Z t� w�a�nie. Mamy ju� ma�ego synka. Ju� umie chodzi�, biega nawet.
� To dobrze. To dobrze. � Kalias �mia� si� tubalnie. � Wyro�nie z niego zuch. Zobaczysz, wda si� w ciebie. I dobrze, �e� si� o�eni�, bo przez to m�czyzna powagi nabiera i godno�ci, a to w kupieckim stanie najwa�niejsze. Taki wielki, powa�ny kupiec jak ja nie m�g�by si� nawet pospolitowa� z byle nieopierzonym ch�ystkiem. Co innego ojciec rodziny, zupe�nie co innego. Mo�emy si� nawet napi� razem, jak r�wny z r�wnym.
Melikies zaj�� si� nalewaniem wina, a Kalias rozsiad� si� szeroko na tapczanie i rozgl�da� doko�a
� Nie mogli�cie znale�� czego� lepszego od tej nory? � mrucza�.
Meiikies wzruszy� ramionami.
� To Polinik upar� si�, �eby tu zosta�.
� Dlaczego? Tutaj bieda i nic nie ma.
� W�a�nie dlatego. Polinik m�wi�, �e gdyby�my teraz si� wynie�li, zrobiliby�my zaw�d gospodarzom i bardzo ich zmartwili.
� A c� go obchodz� ci gospodarze?
� Gospodarze nic, ale c�rka gospodyni tak. To rzeczywi�cie �adna dziewczyna.
Kaiias roze�mia� si�.
� Jak tak, to co innego. Polinik. Hm. Nie wiedzia�em, �e on ma takie mi�kkie serce.
� On, Kaliasie? Jednego si� boj�, �e na zawodach nie we�mie pierwszego miejsca tylko dlatego, �eby nie zmartwi� tych, co zostan� z ty�u za nim.
Kalias zwr�ci� si� z zaciekawieniem do Polinika:
� To ty stajesz do zawod�w, Poiiniku?! Do pankra-tionu*?
� Do bieg�w.
24
- Prawda. D�ugi jak tyka, a nogi mu si� zaczynaj� pod szyj�. Prawda. Taki tylko do bieg�w. Tak. Ale i to zaszczyt, zaszczyt niema�y.
Kalias patrzy� na Polinika ze znacznie wi�kszym szacunkiem.
� Co zawodnik, to zawodnik. Prawda, �e to nie olimpiada, nie �wi�te igrzyska nad Alfejosem *, ale� zawsze agony *, i to niepo�lednie, a wieniec sosnowy te� wart zabieg�w. Cze-mu�cie nie przyjechali wcze�niej? Przyda�oby ci si� d�u�ej po�wiczy� w gimnazjonie *.
Ale Melikies wr�ci� do swego pierwszego pytania:
� Przyjechali�my dzisiaj w po�udnie i nie rozumiem, jakim sposobem tak pr�dko nas znalaz�e�.
Kalias wzruszy� ramionami.
� Sztuki w tym nie ma �adnej. Przyszed�em do portu z niewolnikiem, bo chcia�em zakupi� wprost ze statk�w przyby�ych z Azji skrzynk� przypraw korzennych i najlepszego wina cypryjskiego. Patrz�, stoi ma�y, �adny �aglowiec; napisane jak w� �Anyte". Anyte � to rzadkie imi� i uderzy�o mnie, �e je sk�d� znam. Pytam: czyja to ��d�? Meliklesa z Miletu. Aha. Gdzie on tedy, pytam. Wskazali mi t� dziur�. I jestem. To wszystko. Powinni�cie w�a�ciwie wy, m�odzi, pierwsi przyj�� do mnie, bo mam pewnie tyle lat, co wy obaj razem. Ale ja tam nie zwracam uwagi na takie rzeczy.
� To ty masz niewolnika, panie? � wtr�ci� Polinik.
� A mam, Murzyna. I to nawet paru. Co prawda, to nie ja sam, tylko nasza sp�ka. Bo ja jestem teraz wsp�w�a�cicielem tego statku, na kt�rym je�dzi�em kiedy�. Za�o�� si�, �e nie ma pi�kniejszego w ca�ym Koryncie. A i w moich Syra-kuzach nie znajdziesz wielu r�wnych.
� Cz�sto tu jeste� w Koryncie?
� Par� razy do roku odbywam t� drog� z Syrakuz do Ko-ryntu i z powrotem. Znam tu ju� w Koryncie ka�d� dziur� i jestem jak u siebie w domu. To pi�kne miasto, nie ma co
25
i tym plu�. Ch�op zdr�w jak ryba, wes�, rad, te do mnie przyszed�, obiad mi zaraz wczoraj wyszykowa� taki, �e si� ca�a za�oga nacieszy� nie mog�a. M�wi� wara, per�a, nie kucharz. 1 to za pi��dziesi�t drachm. 1 w dodatku polubi�em go, bo wes� taki, poj�tna szelma do wszystkiego, wart lepszego losu ni� do �mierci takiemu Antinousowi, �ajdakowi durnemu,
s�u�y�.
Wybuchn�� �miech og�lny, a Kalias ci�gn�� dalej: � Musicie przyj�� do mnie na biesiad� � pojutrze. Przyjd�cie na statek, bo ja ju� teraz u ssebie mieszkam na moim okr�cie. Namiot sobie rozbi�em. Zobaczycie, jak mieszkam. Jak kr�l. Po licha mam si� gnie�dzi� u Antinousa, kiedy on nawet kucharza porz�dnego nie ma, dure� jeden. Wi�c
c�, przyjdziecie?
� Ja przyid� � rzek� Melikles � ale Polinik nie wiem,
czy b�dzie m�g�.
Po Unik pokr�ci� g�ow�.
� Nawet na pewno nie � odpar�. � Od jutra musz� bv� w giranazjonie w�r�d zawodnik�w i nie b�d� m�g� wychodzi� na msasto. Musz� �wiczy�.
� Prawda, �e za_trzy dni otwarcie igrzysk. Czerau�e�cie
tak p�no przyjechali?
� To wszystko przez niego � rzek� Melikles wskazuj�c na Polinika. � Ch�op ma dwadzie�cia lat z ok�adem, a nie�mia�y jak dziecko. Od miesi�ca by�y zawody pr�bne w Mi-lecie. Wybierano zawodnik�w na igrzyska. M�wi� mu: id�, spr�buj. Biegasz dobrze. Gdzte tam m�wi, s� duto �epsi ode mnie. I nie poszed�. Dopiero ostatniego dnia, kiedy w�a�ciwie byli ju� wszyscy wybrani, skusi� si�. Stan�� do pr�by od razu z czo�ow� gromadk� biegaczy. Nie chcieli go zrazu dopu�ci�, �miali si�. Bytem przy tym. Polinik by! czerwony ze wstydu i z�o�ci. Ale si� zawzi��. I wyobra� sobie, przyszed� przed najlepszymi o dwadzie�cia krok�w.
� Na jakim dystansie?
� Na d�ugim biegu. Na szesna�cie stadi�w*.
� Wszystko jedno. Dwadzie�cia krok�w ta nie byle co. Na szybkouogiego Achillesa*! To musieli mie� g�upie miny?
� Rozumie si�. Pr�bowali jeszcze raz. Przyszed� jeszcze lepiej przed wszystkimi. Potem ju� uwierzyli, postanowili
wys�a� go zaraz.
� No. tedy zobaczymy si� a� na stadionie. A niech ci tam, Zeus pomaga i Hermes, lekkonogi pos�aniec bo�y. Trzymaj si� tylko, ch�opcze, mocno i ucz si�. B�d� tu nie byle jacy. A najlepszy chyba Kleomenes, Ate�czyk, biegacz niezr�wnany. On�e na dw�ch ju� olimpiadach laury zdoby� dla swego
miasta.
� Wiem o tym. Rad bym cho� drugi za nim przyj��.
� Pewnie, �e i to by�aby siawa niema�a i o wi�kszej marzy� nie mo�esz na pierwszy raz. I to ju� jest honor by� wys�anym przez Milet. Tak czy owak. Przyjdziecie do mnie zaraz po zawodach?
� Przyjdziemy na pewno.
� Dobrze wi�c. A teraz za zdrowie przysz�ego zwyci�zcy. W pewnej chwili obj�� za szyj� Polinika.
� Poiiniku � m�wi� � zacna krew w tobie i powiniene� wygra�. Ojca twego ma�o wprawdzie zna�em, ale stryj tw�j, stryj Philemon w Memfisie, na wszystkich bog�w, to by� dopiero cz�owiek, to by� kupiec! Pami�tasz, Meliklesie? Tak, tak. Philemon to by� kupiec, kupiec ca�� g�b�. Nie to, co tu w Koryncie. Taki Antinous na przyk�ad, zdzierus, oszust, a w rzeczy samej dure�. � Kalias zaczerwieni� si�, paln�� pi�ci� w st�. � Dure�, powiadam. Takiego kucharza straci�, za bezcen prawie. I to ma by� kupiec! Wstyd m�wi�!
Kalias zamy�li� si�, opar� ci�k� g�ow� o r�ce.
� Tak, tak � szepta� jeszcze coraz ciszej � straszne tu oszusty w tym Koryncie, straszne oszusty.
O p�nocy Polinik wyni�s� �pi�cego Diossosa do s�siedniej izby i odda� w r�ce matki.
Rozdzia� trzeci
Trzeci dzie� igrzysk. Diossos od samego rana jest ju� na stanowisku. Od dw�ch dni wypatrzy� sobie kilka drzew rosn�cych na skraju niewielkiego gaju, a od �witania siedzi nieporuszenie na ga��zi, nie pozwalaj�c si� z niej zepchn�� przyby�ym p�niej ch�opcom. Zreszt� wszystkie pobliskie drzewa od pni a� do szczyt�w s� tak samo oblepione przez m�odocianych widz�w, a starsi z do�u spogl�daj� na nich z zazdro�ci�, �a�uj�c, �e powaga nie pozwaia im p�j�� w ich
�lady.
Przed Diossosem i pod nim jest morze g��w. Nieogarrsi�-tym okiem t�um otacza z trzech stron ma��, pust� przestrze� stadion. Stadion le�y po�rodku niewielkiej doliny, ku kt�rej schodz�ce �agodnie wynios�o�ci tworz� rodzaj naturalnego amfiteatru. Po przeciwleg�ej stronie Diossosa wzg�rza podnosz� si� bardziej stromo, t�um�w tam nie ma, wyrastaj� za to wspania�e budynki gimnazionu i paiestry*. Na prawo od nich, ni�ej, niewielki, ale �wi�ty, stary chrain Posejdona* czczony przez ca�y lud koryncki, ni�ej jeszcze, te� me opodal stadionu, wzniesiony przed paroma laty wielki marmurowy oSlarz, przed kt�rym odbywaj� si� uroczyste ofiary w dniu otwarcia igrzysk.
Id� ju�! T�um milknie nagle, nieruchomieje, zastyga w pe�nej szacunku ciszy � a �wi�ta procesja schodzi powoli ze stopni gimnazjonu, zst�puje uroczy�cie miarowym, powa�-
30
nym krokiem ku le��cemu w dole stadionowi. Na czele kap�ani w d�ugich, bia�ych szatach, w wie�cach z�oconych na g�owach, dalej s�dziowie igrzysk � hellanodikowie, kierownicy gimnazjonu i paiestry, wreszcie � zawodnicy. Ci wyr�niaj� si� z dala z�otawym br�zem swych cia�, id� bowiem nadzy zupe�nie.
Na ich widok w t�umie rozlega si� szmer. Padaj� imiona s�awniejszych zawodnik�w. Kleomenes z Aten, Tisikrates z Koryntu. Wkr�tce jednak szepty te milkn�, cisza zapanowa�a zn�w.
Przechodz�c obok o�tarza Zeusa, kap�ani przystaj� chwil�, pochylaj� g�owy. Wszyscy rozumiej�, �e to jest wielka chwila. Je�li kiedy, to teraz, w takim w�a�nie dniu, bogowie musz� by� gdzie� blisko, tu w�r�d ludzi, w�r�d �miertelnych. Musz� patrze� na ich wysi�ek, ich rado��. Zwykle, n�dzne k�opoty cz�owiecze, sprawy i troski powszedniego dnia nie s� godne spojrzenia bog�w � ale igrzyska?! Tak, igrzyska to co innego.
Trudno przypu�ci�, �eby bogowie nie chcieli swych oczu nacieszy� takim widokiem. Wi�c zst�pili te� na pewno �wietni a niewidzialni, aby przygl�da� si� tym pysznym ciaiom wybranym z tysi�cy, sprawdzi�, co �miertelni zdo�ali uczyni� najlepszego z wielkich dar�w �ycia, zdrowia i m�dro�ci, udzielonych im przez niebo.
Zawodnicy stoj� ju� na stadionie. Widzowie usi�uj� rozpozna� najwa�niejszych, tych, kt�rych widywano ju� nieraz na igrzyskach. Ale jest tak daleko, �e nie wida� dobrze twarzy. Diossos wychyla si�, jak mo�e najdalej, jednak�e i tak nie mo�e rozezna� nikogo. W�r�d zawodnik�w jest kilku bardzo wysokich. Jednym z nich musi by� Polinik. Ten chyba, z jasn� g�ow�, stoj�cy troch� na uboczu.
Diossos wyprostowuje si�, jak mo�e, na swej ga��zi, muska przy tym pi�t� g�ow� stoj�cego pod drzewem m�czyzny.
Siwy, dostojny brodacz patrzy na� z oburzeniem.
31
� Jak jeszcze raz dotkniesz mnie, smarkaczu � wo�a z pasj� � oberw� ci t� nog�!
Diossos przera�ony kuli si� na ga��zi, przez gromadk� najbli�ej stoj�cych przebiega �miech. Twarze obracaj� si� ku ch�opcu. Przy tej sposobno�ci Diossos spostrzega niedaleko, o kilkana�cie krok�w, m�odzie�cz� twarz swego niedawnego znajomego � Meliklesa z Miletu. A ten zauwa�y� go r�wnie� i przesy�a mu znaki r�k�, u�miechaj�c si� przyja�nie.
W ci�gu tych kilku dni, kt�re up�yn�y od przyjazdu m�odych Milezyjczyk�w, Diossos z�y� si� z nimi tak, jakby by� od lat ich znajomym. Na Polinika od pierwszej chwili patrzy� jak na b�stwo. Melikles wzbudza� w nim z pocz�tku l�k sw� szorstk� nieco energi� i stanowczo�ci�, p�niej jednak podbi� go zupe�nie tym w�a�nie, �e by� przyjacielem Polinika i �e by� takim przyjacielem. Diossos teraz dopiero poj��, co znaczy to wielkie s�owo � przyja��.
Melikles potrafi� kilka razy w ci�gu dnia by� w gimnazjo-nie u Polinika, przynosi� mu b�d� przesy�a� przez s�u��cego oliw�, ma��, po�ywne jedzenie, wypytywa� dok�adnie wieczorem o przej�cia ka�dego dnia. Polinik mia� z pocz�tku du�e trudno�ci z hellanodikami, s�dziami igrzysk, kt�rych zadaniem by�o pilnowa�, aby tylko czystej krwi Hellenowie byli dopuszczeni do zawod�w.
Z�otow�osy, wysoki, o jasnej cerze Polinik nie by� typem �ci�le greckim; fakt, �e urodzi� si� on a� hen, w odleg�ej ziemi egipskiej, te� rzucat cie� na jego pochodzenie. W tych warunkach i rodow�d przedstawiony przez Polinika nie wydal si� surowym s�dziom argumentem do�� przekonywaj�cym i dopiero �wiadectwo dw�ch starszych m��w znaj�cych ojca Polinika � przewa�y�o spraw� na jego korzy��. �wiadkami tymi byli Kalias i Leptines, jeden z wielkich kupc�w w Mile-cie, znajomy i przyjaciel ojca Polinikowego jeszcze z czas�w jego dzieci�stwa. Znalezienie tych �wiadk�w w ostatniej
32
niemal chwili by�o wy��czn� i wcale nie �atw� zas�ug� Meliklesa, tak �e tylko dzi�ki niemu Polinik, kt�ry ju� by� zupe�nie zrezygnowany, zosta� mimo wszystko dopuszczony do igrzysk. ^
W dniu pr�bnych przedbieg�w, z kt�rych wy��czeni zostali s�abi zawodnicy, Melikles nie opuszcza� niemal swego przyjaciela, dodawa� mu otuchy i zach�ty i cieszy� si� jak dziecko z jego sukcesu.
Dzie� ten by� decyduj�cy dla Polinika i Melikles po przyj�ciu do Karyjczyk�w opowiada� d�ugo z dum� i przej�ciem, jak to Polinik zaj�� w tych pr�bnych biegach jedno z najlepszych miejsc, zwracaj�c na siebie od razu uwag� kierownik�w gimnazjonu. W tych warunkach Diossos darowa� ju� Meli-klesowi i to, co go z pocz�tku najwi�cej razi�o, �e mianowicie ten ostatni nie tylko opiekowa� si� swym d�ugonogim towarzyszem, ale i rz�dzi� nim jak starszy brat m�odszym. By�o to tym dziwniejsze, �e Melikles nie by� zapewne starszy od Polinika, mia� co najwy�ej dwadzie�cia cztery lata, a jednak wszyscy, i Polinik, i stary sternik Koroibos, i Kalias, i nawet
3 � Diossos
33
matka Diossosa odnosili si� do� jak do powa�nego, dojrza�ego m�a.
Tak czy owak, Diossos polubi� Meliklesa i o�mieli� si� nawet zapyta� go o to, jak tam jest w tym wspania�ym gimna-zjonie, jak odbywaj� si� przebiegi, co robi Polinik, czy jest dobrej my�li, czy zdr�w. A Melikles odpowiada� mu cierpliwie, z u�miechem, wied/.�c, �e zapewne w ca�ym �wiecie nie znalaz�by wdzi�czniejszego s�uchacza dla swych nowin.
Teraz wi�c Diossos, ujrzawszy w pobli�u t� znajom�, �yczliw� twarz, rozja�ni� si� i nabra� otuchy.
�Przecie� nie tylko ja jeden wierz� w zwyci�stwo Polini-
ka" � my�la� sobie.
Ale tymczasem w t�umie zrobi�o si� poruszenie, a potem nasta�a nag�a cisza. Wszyscy znieruchomieli. Pierwszy bieg rozpocz�� si�.
Polinik nie bra� w nim udzia�u. By� to tak zwany bieg kr�tki, na odleg�o�� jednego zaledwie stadionu.
Zawodnicy z miejsca ruszyli najwi�kszym p�dem jak strza�y wypuszczone z napi�tych do ostatka ci�ciw. Zrazu biegli zwart� gromad�, wnet jednak na czo�o wysun�o si� dw�ch biegaczy, zawr�cili gwa�townie na skr�cie, rzucaj�c si� z powrotem ku mecie. � Kleomenes z Aten! Tisikrates z Koryntu! � wo�ano.
W t�umie zawrza�o.
Tisikrates by� obywatelem korynckim i ulubie�cem miasta; � wi�kszo�� widz�w byli to oczywi�cie te� Koryntyjczycy, znajomi jego, czasem przyjaciele. Podnie�li oni taki krzyk, �e zag�uszyli do szcz�tu nie tak liczn� gromadk� Ate�czyk�w. Ale to nic nie pomog�o. Kleomenes zaraz za zakr�tem wysun�� si� ostro na czo�o, szed� jak piorun i nie pozwoli� ju� wydrze� sobie zwyci�stwa. Wbieg� pierwszy na lini�, za nim Tisikrates, za nimi dopiero o kilkana�cie krok�w � inni. W t�umie zerwa�a si� burza oklask�w, do kt�rej wkr�tce przy��czyli si� i Koryntyjczycy. Wolno im by�o �yczy� zwy-
34
ci�stwa ziomkowi, ale nie wolno nie przyzna�, �e Kleomenes jest �wietnym biegaczem, wzorem dla wszystkich zawodnik�w, ulubie�cem ca�ej Hellady. Zreszt� Koryntyjczycy pocieszaj� si�, �e pozosta� jeszcze d�ugi bieg, w kt�rym ci sami zawodnicy spotkaj� si� powt�rnie.
� W�wczas zobaczymy � m�wi�.
Tymczasem na stadionie zn�w ruch.
Inna grupa zawodnik�w wyrusza do biegu. Ale to nie s�
w�a�ciwe agony.
To zawodnicy, ci, kt�rzy nie brali udzia�u w kr�tkim biegu, a maj� uczestniczy� w d�ugim, musz� przebiec teraz przestrze� jednego stadionu, aby zr�wna� si� z tamtymi w wysi�ku. Tego wymaga sprawiedliwo��.
Zawodnicy nie biegn� zbyt pr�dko, nie gor�czkuj� si�. Chodzi im teraz raczej o pokazanie pi�kna swych ruch�w, napr�onych w biegu mi�ni, t�tni�cych moc� etat
Widzowie oklaskuj� zr�czniejszych, wywoiuj� zn�w ulubie�c�w, wnioskuj�c z ruch�w o warto�ci biegaczy.
W gromadce tej jest i Polinik. Gdy przebiega bli�ej, na zakr�cie stadionu � Diossos rozpoznaje go wyra�nie. Jest wy�szy od innych, ma ja�niejsze od innych cia�o i ja�niejsze w�osy. Mo�na go odr�ni� z daleka.
� �adnie biega ten jasny! � rzuca kto� z boku.
� To Polinik z Milctu! � wo�a rozpromieniony Diossos, ile ma si�, piskliwym, dziecinnym gtosem.
Wybucha zn�w �miech; kto� tam drwi bezlito�nie:
� Poiinik to jaki� wielce znany zawodnik; zobaczycie, przyjdzie pierwszy... od ko�ca.
Diossos jest czerwony ze wstydu, rad by zapa�� si� w ziemi�, ale nagle ten sam g�os, kt�ry pierwszy zwr�ci� uwag� na Polinika, m�wi spokojnie:
� M�j przyjaciel, nauczyciel z gimnazjonu, uprzedza� mnie, �e jest tam jaki� nowy zawodnik, Milezyjczyk zdaje si�, kt�ry mo�e zrobi� wszystkim du�� niespodziank�.
35
�miechy milkn�. Diossos promienieje teraz szcz�ciem; gdyby m�g�, rzuci�by si� na szyj� temu obcemu, kt�rego twarzy nawet nie m�g� rozezna�.
W pewnej chwili spostrzega zn�w przed sob� w t�umie zwr�con� do� twarz Meliklesa. Me�ik�es rozgor�czkowany daje mu znak r�k�. Teraz! Zacz�o si�.
Zawodnik�w jest w tej chwili wi�cej ni� przy pierwszym biegu i lec� z pocz�tku bez�adn� gromad�, w kt�rej trudno kogokolwiek odr�ni�. Ale zaraz za pierwszym zakr�tem rozci�ga� si� zaczynaj� w w�a, kt�ry wyd�u�a si� z ka�d� chwil�. Polinik biegnie mniej wi�cej w �rodku w�a, troch� bli�ej jego �ba, jest pi�ty, mo�e sz�sty z rz�du. Diossos pozna� go niew�tpliwie i teraz ju� nie spuszcza z oczu. Zawodnicy nie spiesz� si� zanadto; ruchy ich s� miarowe, doskonale opanowane. Trzeba zachowa� si�y na ca�ych pi�tna�cie okr��e� stadionu i na ostatni decyduj�cy wy�cig. Pierwsze okr��enie, drugie, trzecie. Porz�dek wci�� zachowuje si� mniej wi�cej ten sam; w�� skraca si� nawet troch�, to zawodnicy, kt�rzy zostali zanadto w tyle, staraj� si� dogoni� bli�szych. W t�umie panuje milczenie. Ludzie szeptem co najwy�ej
rzucaj� sobie uwagi.
Sz�ste, si�dme okr��enie. Polinik pozostaje nawet jakby troch� w tyle. Diossos gryzie wargi z rozpaczy. �sme okr��enie. Nagle w�r�d widz�w rozlega si� szmer. Na stadionie co� si� dzieje. Jeden z zawodnik�w przy�piesza z ka�d� chwi-i� kroku, zwi�ksza tempo, ze �rodka wychodzi coraz bli�ej na czo�o, jest trzeci, drugi, wreszcie...
� Tisikrates! � ryczy t�um.
Tisikrates obejmuje prowadzenie biegu. Koryntyjczycy, a tych jest wi�kszo��, nie mog� pohamowa� wybuchu rado�ci na widok swego rodaka na czele.
� Korynt! Korynt! � rycz� ochryp�e gard�a.
36
Ale stary brodacz, stoj�cy w pobli�u Dicssosa, szepce z cicha:
� Za wcze�nie zacz��, wyczerpie si� przed koncern.
Dziesi�te okr��enie. Przez t�umy przec�.odzi dreszcz. 1 dreszcz przechodzi przez stadion. Ruchy zawodnik�w staj� si� coraz szybsze, gor�czkowe. Tisikrates jest wci�� na czeie, kilkana�cie dopiero krok�w za nim zbita gromadka zawodnik�w, za nimi inni. Polinik jest w tej �rodkowej gromadce, ale zreszt� nic wida� go dobrze. Biegn�cy zas�aniaj� go, w t�oku cia� wida� tylko �migaj�ce uda, �ydki, ramiona. Coraz pr�dzej! Coraz pr�dzej!
Dwunaste okr��enie. I zn�w okrzyk przebiega przez t�um. Z grupy zawodnik�w wydobywa si� teraz jeden i zbli�a si� z ka�d� chwil� do Tisikratesa.
� Kleomenes Ate�czyk! Kleomenes Ate�czyk, Kleome-nes, Kleomenes!...
� Teraz dopiero zaczyna si� � szepce nagle kto� ko�o
Diossosa.
Ale w �lad za Kleomencsem o kilka krok�w zaledwie wysuwa si� z gromadki biegaczy jeszcze jeden nieznany zawodnik. W�osy jego jasne, cia�o ja�niejsze od innych.
� Polinik! � krzyczy nieprzytomnie Diossos i uderza z rozmachem pi�t� w g�ow� stoj�cego na dole brodacza.
Ale ten nawet tego nie spostrzega, tak jest poch�oni�ty tocz�cym si� pojedynkiem.
Kleomenes dobiega do Tisikratesa.
� Korynt! � krzycz� tysi�ce rozpaczliwych g�os�w. Chcieliby doda� si� swemu rodakowi w walce ze strasznym przeciwnikiem; pot �cieka im z cz�, dysz� ci�ko, dr�� z napi�cia, jakby to oni teraz na stadionie walczyli. Wszystko na pr�no. Tisikrates zm�czy� si� za wcze�nie; pozostaje z ka�dym krokiem w tyle; jest ju� drugi, teraz trzeci, za chwil� b�dzie czwarty.
Czternaste okr��enie. Kleomenes jest na czele. Ale nie!
37
Na wszystkich bog�w, co to jest?! Ten jasny, biegn�cy wci�� za Kleomenesem, wysuwa si� nagle naprz�d, zawraca pi�knie na zakr�cie, wymin�� go � prowadzi.
T�um milknie zadziwiony. W�r�d widz�w przebiegaj� szepty, zapytania.
� Kto to jest, na Achillesa, kto to iest?
� Polinik! � krzyczy kto� w t�umie. To wo�a Melikles. � Polinik z Miletu!
� Milet! � podchwytuje od razu ca�y t�um Koryntyj-czyk�w. � �Je�li przegra� Tisikrates, niech przegra teraz Kicomenes" � my�li ka�dy z nich.
� Ka�dy, byle nie Kleomenes � powtarzaj� zawzi�cie. Ale Kleomenes nie my�li ulec �atwo. Ma jeszcze przed sob�
dwa stadiony. W pi�tnastym okr��eniu pozwala jeszcze temu m�odzikowi prowadzi�, nawet wysforowa� si� troch� naprz�d.
Za to w szesnastym � tak, teraz rusza zn�w wspania�ym, niezwyci�onym, ko�cowym wy�cigiem, kt�rego nie wytrzyma� dot�d nikt. Odleg�o�� mi�dzy nim a Polinikiem zaczyna si� zmniejsza�.
� Stary pokazuje, co umie � szepce kto� w pobli�u.
Stary � to Kieomenes. Ate�czyk ma wprawdzie dopiero trzydzie�ci lat, ale od o�miu lat bierze zwyci�ski udzia� we wszystkich igrzyskach; znaj� go ju� wszyscy, jest wi�c stary.
T�um milknie, cisza jest taka. �e s�ycha� � zdaje si� � tupot n�g na stadionie. Wszyscy patrz� z zapartym tchem.
Ostatni zakr�t. Jeszcze tylko p� stadionu. Polinik jest jeszcze pierwszy, ale tamten jest za nim tu�, o dwa kroki, o jeden, ju�...
We�mie go. Ale nie. Polinik, czuj�c niemal na karku oddech przeciwnika, zrywa si� rozpaczliwie ostatni raz. Ma przed sob� przecie� tylko kilkadziesi�t krok�w. Musi wytrzyma�! Musi...
38
Z t�umu wybiega kr�tki okrzyk � i zn�w cisza. A� nagle huk, huk coraz wi�kszy.
� Milet! Milet!
T�um porusza si� jakby targni�ty wiatrem.
Diossosowi mg�a przes�ania Cczy. Obaj zawodnicy wbiegaj� na met�, s� tak blisko, �e nie wida� st�d dobrze, kto jest pierwszy.
Ale ci bli�si, siedz�cy na �awach kamiennych wok� stadionu, nie maj� w�tpliwo�ci.
� Milet! Milet! Poiinik z Miletu! � krzycz�. Huk oklask�w zag�usza wszystko.
Diossos chce biec, krzycze� i klaska� razem, puszcza si� ga��zi i spada nagle jak dojrza�a gruszka wprost na g�ow� stoj�cego ni�ej brodacza. A!e ten nie gniewa si� tym razem. Chwyta wp� ch�opca i podnosi go w g�r�.
� Niech �yje Milet! � wo�a ochryp�ym g�osem. Diossos obejmuje go za szyj� jak najbli�szego sobie cz�owieka.
� Polinik wygra� � piszczy mu w samo ucho.
� Kieomenes przegra! � odpowiada rozpromieniony brodacz.
A potem Diossos w�druje g�r�, przerzucany z r�k do r�k rozochoconych widz�w, a� l�duje wreszcie bezpiecznie w silnych ramionach Meiiklesa.
Tak zako�czy� si� pami�tny na zawsze dla Diossosa trzeci dzie� igrzysk istmijskich.
Rozdzia� czwarty
Najbli�sze dni prze�y� Polinik jak w gor�czce. Bezustanne uroczysto�ci, �wi�te procesje, uczty w pryta-nejon*, odwiedziny dostojnych go�ci � wprowadzi�y go w stan oszo�omienia i zm�czy�y tak, �e marzy� tylko o jednym: o ucieczce od ludzi.
Gdy tedy przyszed� wreszcie do siebie, to jest do domu Karyjczyk�w, zamkn�� si� w izbie i b�aga� Meliklesa, aby ten nikogo nie wpuszcza�. Melikles t�umaczy� wi�c wytrwale wszystkim odwiedzaj�cym, a tych nie brak�o, �e wielki zawodnik jest chory i przyj�� nikogo nie mo�e.
Za to wieczorem, gdy odwiedziny natr�tnych wielbicieli, pragn�cych ujrze� bodaj sanda� Polinika, ko�czy�y si�, zasiadali przy �o�u sko�atanego zwyci�zcy jego najbli�si towarzysze, a on im opowiada�, opowiada�, opowiada�.
Do grona tych najbli�szych nale�eli tylko Melikles, stary sternik Koroibos i... Diossos. Tego i wo�ami nie mo�na by wyci�gn�� z izby. Pr�cz nich trzech jedna jeszcze osoba przys�uchiwa�a si� tym gwarzeniom � Eukleja, kt�ra tu� za lnian� zas�on�, oddzielaj�c� obie komnaty, �owi�a chciwie ka�de s�owo opowiadaj�cego.
W ten spos�b przegwarzono ca�y wiecz�r. Polinikowi nareszcie by�o dobrze w tej izbie; nie chcia� te� s�ysze� o �adnych nowych uroczysto�ciach, od�wi�tnych zebraniach, ucztach. Bo cho� oficjalne, w�a�ciwe dni igrzysk
40
sko�czy�y si�, uroczysto�ci na cze�� zawodnik�w trwa�y jeszcze. W najbli�szych zaraz dniach mia�a si� odby� taka w�a�nie wielka biesiada, urz�dzona przez najbogatszych pan�w Koryntu. Wielki bogacz miejscowy, Agamenes z rodu Kreonid�w, znany w ca�ej Helladzie kupiec, dziedzic wielkich maj�tk�w, winnic i ogrod�w � podejmowa� mia� w swym pa�acu najs�awniejszych tegorocznych zawodnik�w. Zaszczyt to by� niema�y bra� udzia� w takiej biesiadzie, na kt�r� tylko najznakomitsi miejscowi obywatele i najszanowniejsi go�cie bywali zaproszeni. Agamenes pochodzi� z wielkiego rodu, spokrewniony by� z najpot�niejszymi panami Koryntu, i nie tylko Koryntu, sam dzier�y� kiedy� wysok� godno�� efora* i dot�d wywiera� niema�y wp�yw na .rz�dy i gospodark� swego miasta.
Poiinik jednak do�� mia� tych wszystkich zaszczyt�w i cho�
jako jeden ze zwyci�zc�w otrzyma� oczywi�cie zaproszenie,
zapowiedzia� wszystkim stanowczo, �e si� z domu nie ruszy.
Pr�no namawia� go Melikles, pr�no stary Koroibos
prosi� go, aby przezwyci�y� cho� ten jeden raz sw�niech��
do ludzi; Po�inik upar� si�.
� Ja si� tam me nadaj� � m�wi�. � Nie nadaj� si� w og�le do towarzystwa takich wielkich pan�w. Nie wiem, co mam m�wi�, co robi�, jak si� rusza�. Dajcie wy mi spok�j, przyjaciele.
Dopiero przyby�y nast�pnego dnia Kalias zdo�a� go przekona�. Ten z najwi�kszym trudem wystara� si� o to, �e sam zosta� zaproszony, wytrzeszcza� te� oczy ze zdumienia, �e jest kto�, kto mog�c, nie chce bra� udzia�u w takim sympozjo-nie*. Jego prosz� � a on nie chce. Oburzy� si� te� tym
i zgorszy� niema�o.
� Na wszystkich bog�w nie�miertelnych � krzycza� � czy ty rozumiesz, Poliniku, co to za biesiada, co to za dom! 1 to, �e ty sam, p�ki �ycia, b�dziesz pami�ta� t� uczt� i dzieciom swoim o niej opowiesz. M�wisz, �e jeste� znu�ony tymi
41
wszystkimi uroczysto�ciami, i pewnie! Ale na Bakcha, uczta u Agamenesa to nie przyj�cie w�r�d s�dzi�w i kap�an�w. A jaka tam muzyka b�dzie, jacy lutni�ci, tancerki jakie, a wino, wino! Na Bakcha! Powiadam ci, kpem b�dziesz, je�li nie p�jdziesz, i sam ci pierwszy to powiem. W dodatku, jak si� w Milecie dowiedz�, �e na uczcie zawodnik�w nie by�e�, pomy�l�, �e ci� nie zaprosili albo �e przyzwoicie znale�� si� nie umiesz, albo co� takiego. A tak w ko�cu i wstyd swojemu miastu przyniesiesz.
Ten ostatni argument trafi� snad� Polinikowi do przekonania ; mo�e te� zwyk�a m�odzie�cza ciekawo�� przemog�a � do��, �e da� si� wreszcie nam�wi�, ust�pi�.
Wci�� jednak ju� od�wi�tnie przybrany, ju� id�c na uczt�, powtarza� Meli kiesowi:
� A ja ci m�wi�, �e ja si� nie nadaj� na te wszystkie wspania�o�ci, trudno, zupe�nie si� nie nadaj�, zobaczycie.
Dom, a raczej pa�ac Agamenesa m�g� ol�ni� najbogatszych pan�w �wczesnego surowego �wiata, ma�o jeszcze przyzwyczajonego do zbytk�w.
Pod�u�ny, brukowany dziedziniec otoczony wspartym na kolumnach kru�gankiem pe�en by� ludzi. �rodkiem, mi�dzy dwoma rz�dami ma�ych wykwitaj�cych fontann, przewijali si� d�ugim w�em znakomici go�cie w bia�ych i barwnie lamowanych szatach. G��biej, pod kolumnami spowitymi w girlandy li�ci, stali szeregiem Murzyni�niewolnicy, odbijaj�c ciemnym kolorem swych cia� od kredowej, ciep�e j bia�o�ci paryjskich marmur�w. Na schodach, u wej�cia z dziedzi�ca do megaronu*, sta� sam gospodarz, Agamenes, witaj�c przybywaj�cych go�ci. Obok niego dwie p�nagie niewolnice trzyma�y kosze z wiesicami kwiat�w, Agamenes bowiem ka�demu z przybywaj�cych biesiadnik�w w�asnor�cznie wk�ada� wieniec na szyj�.
42
W ten spos�b odbywa�o si� przywitanie, a jednocze�nie zarz�dca uczty wykrzykiwa� g�o�no imi� i r�d ka�dego wchodz�cego do megaronu go�cia. S�u�ba wskazywa�a miejsce.
Polinik, oszo�omiony tym wszystkim, rad by�, gdy wreszcie znalaz� si� jako� za sto�em, rad tym wi�cej, gdy ujrza�, �e wyznaczono mu miejsce obok Kleomenesa i Kilona, s�dziwego patrona i nauczyciela gimnastyki dru�yny ate�skiej. Obydw�ch zna� dobrze z gimnazjonu i obydwaj odnosili si� do� �yczliwie.
Kleomenes z rzadk� bezstronno�ci� prawdziwego wielkiego zawodnika nie �ywi� do� urazy za poniesion� w d�ugim biegu pora�k�, przeciwnie, interesowa� si� Polinikiem, udzie-lal mu rad i obja�nie�, pa�aj�c tylko jedn� ch�ci�, aby zmierzy� si� z nim ponownie w Atenach czy gdzie indziej podczas najbli�szych zawod�w panhelle�skich.
Kilon, sam s�ynny przed dziesi�tkiem lat biegacz, zachwycony by� jeszcze przed rozstrzygaj�cym dniem igrzysk budow� cia�a Polinika i wskazywa� go jako wz�r postawy szybkobiegacza ca�ej swojej dru�ynie. Teraz widz�c zak�opotanie Polinika zaj�� si� nim szczerze, obja�niaj�c kolejno, kim s� otaczaj�ce go osoby.
43
Sala mog�ca pomie�ci� oko�o dwustu os�b wype�niona ju� by�a po brzegi. Go�cie siedzieli po trzech lub czterech przy ma�ych, tr�jno�nych stolikach. Najdostojniejsi spoczywali w wielkich, pysznie rze�bionych fotelach, zwanych tronami, wszyscy inni � na �awach albo krzes�ach bogato zdobionych br�zem. Na sto�ach z r�owego marmuru rozrzucone by�y kwiaty. R�wnie� kolumny spowite by�y w wianki
i girlandy z r�.
Polinikowi mieni�o si� w oczach od tych wszystkich �wietno�ci, od jaskrawej bia�o�ci szat dostojnych go�ci, od czerwieni kwiat�w rozrzuconych wsz�dzie z nadmiern� a� obfito�ci�.
Kilon pochyliwszy si� ku niemu wskazywa� mu oczami
blisko siedz�cych, dostojnych �tronowych" go�ci.
� Ten tutaj, na g��wnym honorowym miejscu, trz�s�cy si� ze staro�ci, siwy, chory, skurczony to archont basileus* � niby g��wna w Koryncie osoba, jakby kr�l i arcykap�an zarazem, a w rzeczy samej bezmy�lna lala, zdziecinnia�y mato�, kt�ry sam nawet ju� je�� nie potrafi. Za niego rz�dz� inni. Miron, Lizjasz � archont polemarcha*, i ten tu Agamenes, gospodarz, kt�ry ci� obdarzy� wie�cem u progu.
� A tam, ten wysoki ze wspania�� �nie�n� brod�, z powag� i szlachetno�ci� w twarzy, kto to? �
� To Damatrion, kiedy� naczelny strateg Koryntu i przyw�dca floty; kr�tko zreszt� rz�dzi�, bo wyrzucono go za zbytnie ju� z�odziejstwa i przekupstwa. Zd��y� przez ten czas jednak uciu�a� niez�y maj�teczek. Wz�r szlachetno�ci zaiste.
Ale Polinik zwr�ci� uwag� na najbli�ej nich siedz�cego biesiadnika. By� to m�� niezbyt wysoki, mocno oty�y, z pot�nymi barami i jeszcze pot�niejszym brzuchem. W wielkiej twarzy, spocon