Witold Makowiecki Diossos 7 9 PAŹ. 2002 25. 01. 2003 7 5. 02. 2m 16. 03. 2003 16. 04 2003 0 7 PAŹ. 2005 Witold Makowiecki Diossos 7 5. 9- pM. ffltt 7 25. 01. 2003 2 6. 03. 2003 16. 04 2003 0 7 PAŹ. 2005 a^and^ionaw Witold Makowiecki Diossos Ilustrował Waldemar Andrzejewski . joka biblioteka publiczna 313 Zabrze, ul. H. Jordaa SĘ^ SLIA NR 15. tel. 172-Ą6O'.;4 \ SKA BIBLIOTEKA PUBUCZNA M-813 Zabrze, ul. H. Jordana 52 FiLlA NR 15, tel. 172-24-60 Ta książka przeznaczona jest d!a Ciebie, miody Czytelniku. Mamy nadzieję, że sięgniesz do kolejnych tomów tej serii — rozpoznasz ją łatwo po jednolicie skomponowanej szacie graficznej. Wybierać będziemy do tej serii książki szczególnie wartościowe i popularne; zabawne i poważne; takie, które się czyta „jednym tchem",! takie, które czytamy powoli, srnakuśąc ich urodę. Słowem, będą to książki bardzo różne, lecz łączy je jedno zostały wydane w Ludowej Poisce. Nasza Księgarnia Warszawa Okładka: Zbigniew Rychłicki Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz Fotografia autora: Tadeusz Bukowski Część I Rozdział pierwszy \ Diossos był ślicznym chłopcem. Wśród gromady swoich rówieśników, jedenasto-, dwunastoletnich malców, wyróżniał się dziwną, odmienną urodą, zwracającą uwagę wszystkich. Był śniady, oczy i włosy miał ciemne jak każdy Grek. A jednak był zupełnie inny. Kiedy wraz z innymi chłopcami bawił się obok przystani w porcie istmfjskim, przechodnie zatrzymywali się. — Patrzcie, jaki piękny dzieciak — mówili. A kobiety dodawały zawsze: — Tak, ale nie chciałybyśmy mieć takiego. Biedne to jakieś, delikatne, źle odżywione, smutne. I to była prawda. Diossos rzadko kiedy mógł najeść się do syta. Czasem, gdy udato mu się złowić rybę w zatoce, matka przyrządzała dla całej rodziny prawdziwą ucztę; potem jednak znów przez wiele dni trzeba się było zadowolić kawałkiem jęczmiennego placka aibo garścią suszonego bobu, trochę stęchlego, bo taki był znacznie tańszy. Czasami udało mu się zarobić parę oboli * przy myciu statków, wielkich barek żaglowych, przybyłych zza morza, czasem dostał zapłatę za pomoc przy układaniu w beczkach wspaniałych owoców, przeznaczonych na sprzedaż do Fenicji czy Egiptu. Niewielkie to były zarobki, ale cokolwiek miał, zanosił do matki, * Objaśnienia wyrazów oznaczonych gwiazdką znajdują się na końcu książki. właściwie do siostry, bo matka pracowała dzień cały, do domu wracała późno, zostawiając gospodarstwo na wyłącznej opiece córki. Takie to było gospodarstwo! Parę izb w starym, rozwalającym się domku, położonym nad samym brzegiem morza, maleńki ogródek z kilkoma zagonami bobu i fasoli i jedna stara koza, wiecznie chuda i głodna jak jej właściciele. Doprawdy, bieda była u tych Karyjczyków. Diossosa nazywano Karyjczykiem; matka jego nie była rodowitą Greczynką, pochodziła aż z Karii, z Azji Mniejszej. Stamtąd przywiózł ją przed laty pierwszy jej mąż — Phemon przewoźnik. Kiedyś i u nich bywał jaki taki dostatek, ale czasów tych Diossos nie pamiętał. Po śmierci ojca, który zginął przy po-, żarze własnego domu, po spaleniu się jednoczesnym całego dobytku, koni i wozu, zawaliły się od razu wszystkie podstawy ich życia. Straszny ten wypadek zdarzył się przed ośmiu laty i od tej pory mały Diossos rozumiał dobrze, i to coraz lepiej, co znaczy bieda. Przez chwilę jeszcze zdawało się, że i dla nieszczęśliwej rodziny nastaną lepsze czasy. Było to przed trzema laty, gdy matka Diossosa wyszła powtórnie za mąż. Ale nadzieje biednej matki, że w ten sposób poprawi byt swoich dzieci, a może i sama odpocznie po męczącym, pełnym trudów życiu, rozwiały się prędko. Nowy jej mąż, a ojczym Diossosa, Dromeus, strażnik na wielkiej barce handlowej, był nicponiem ostatniego rzędu. Pijak i szuler, spędzający dni całe na grze w kości z marynarzami, stracił prędko pracę na statku, żył przez pewien czas z pracy i zarobków swej żony, a gdy te źródła się wyczerpały, porzucił ją bez ikrupułu, zniknął na długi czas i powrócił dopiero po półtora roku. Znów wyprzedał po kolei wszystko, co było w domu, potem wyniósł się na drugi koniec portu i nie dawał jakiś czas znaku o sobie. Staczał się jednak coraz niżej, został w końcu łapaczem niewolników, co było najbardziej pogardzanym zajęciem. Taki łapacz węszył i tropił zbiegłych niewolników i dosta- wał niezłe wynagrodzenie za każdego schwytanego nędzarza. Zarobki takie zdarzały się dość często, bo w Koryncie roiło się od niewolników. Korynt był jedynym miastem w Grecji, gdzie handel ludźmi prowadzony był na wielką skalę, skąd rokrocznie wysyłano żywy towar na wielkie targi niewolnicze w fenickich miastach: Tyrze i Sydonie. Prócz tego przez Korynt prowadziła jedyna droga z Peloponezu do środkowej Grecji i tędy próbowali nieraz ucieczki heloci * ze Sparty lub niewolnicy z Arkadii czy Elidy chcąc dostać się do Aten lub do Beocji. Zwłaszcza do Aten, gdzie od czasów rządów mądrego i uczciwego Solona* poprawił się byt niewolników: dano im jakąś opiekę prawną, nie pozwolono bezkarnie zabijać. Wieści o tym rozchodziły się szeroko po całej Grecji; w arystokratycznej Sparcie i w państwach sprzymierzonych z nią, jak Korynt, wywołały oburzenie wśród panów i bogatych obywateli; tłumy jednak niewolników patrzyły z nadzieją na północ, mówiąc o niedalekiej Attyce jak o prawdziwym raju nędzarzy. mniej potrzebne. Ale flet! To było straszne. Tego nie można było darować. W ciągu dnia plan Diossosa dojrzał. Chłopiec nie wdawał się w to, że według praw korynckich mąż mógł rozporządzać majątkiem żony, on wiedział tylko, że flet był jego przyjacielem, jego radością i został mu ukradziony, po prostu — ukradziony. Postanowił więc go odebrać, i już. Ponieważ Terpnos jest silny i zły i nikt nic stanie w obronie biednego chłopca, wiec jest tylko jedna droga, by odzyskać swego przyjaciela — wynieść go po kryjomu z domu Terpnosa. Innej rady nic ma. Gdy tedy zapadła noc, wyszedł na pakach z domu i zakradł się po cichu do obejścia młynarza. Było to istne szaleństwo i ty'ko zupe'na rozpacz mogła go zmusić do takiego kroku. Dom Terpnosa był duży, a Diossos nie pamięta! go wcale. Znajomy młynarczyk wspomina! mu wprawdzie, gdzie Terpnos rzucił flet po przyjściu od Karyjczyków, ale z taką wiadomością trudno było znaleźć niewielki przedmiot nawet w dzień, cóż dopiero w nocy, Diossos nie miał przy tym żadnych złodziejskich zdolności i jego niemądra wyprawa skończyła się tak, jak się skończyć musiała. Zaraz po wejściu do cudzego domu kogoś obudził, przeraził się. krzyknął i nieprzytomny z trwogv, zaczął uciekać przez ogród. Wyleciał za nim Terpnos, a!e nie miał zamiaru sam męczyć się pościgiem za małym chłoncem, którego drobny cień widział doskonałe wśród jasnej /ocy. Spuścił z łańcucha psa i poszczuł go za zbiegiem. „Ten się już z nim rozprawi" — myślał z zadowoleniem. A Diossos usłyszawszy nagle za sobą galop wielkiego zwierzęcia i chrapliwy charkot wydzierający się z piersi złej bestii — zdrętwiał. Przystanął bezradnie o parę zaledwie kroków od muru, a pies dopadł doń w jednej chwili. Dopadł i znieruchomiał. Obwąchat pTędko stopy chłopca, przestał warczeć, machnął niezdecydowanie ogonem, popatrzy! za- kłopotany; nagle skoczył naprzód i zaczął szczekać na stojący nie opoda! kamienny siup. Chciał przez to dać do zrozumienia chłopcu, że cały ten pościg, cała ta awantura była właściwie zupełnie niepotrzebna, a w każdym razie nie skierowana przeciwko niemu. Skądże? W żadnym razie! Głupia pomyłka, i tyle. Zaszczekał jeszcze raz na słup, na drzewo jedno, drugie — i zawrócił do domu. Chłopiec, drżący jeszcze z przestrachu, miał czas przejść spokojnie przez ogrodzenie. Skulony za murem słuchał teraz ze zgrozą, jak zły pies dostaje lanie od złego pana. Terpnos wściekł się na swego psa, klął i wymyślał, kopał i bił, łoił kijem po łbie, po pysku, gdzie popadło. A Argos, pokaleczony, zbity — skomlił, prosił łaski, udawał, że nie wic, o co chodzi, że jest niewinny, że nie rozumie dlaczego. A wiedział, besiia, doskonale, ale w jego wielkim, czarnym łbie zapadło już niewzruszone postanowienie: „Ty chcesz, żebym ja pogryzł tego chłopca! A ja go nie pogryzę, żebyś mnie nawet zabił — nie pogryzę. Właśnie jego jednego nie. Mogę ci pogryźć pięciu innych, a jego nie". Tak mówił do siebie chytry pies Argos czekając cierpliwie, aż wyczerpie się złość jego pana. Gdy plagi nie ustawały, a ból stał się zbyt dotkliwy, zawarczał krótko, ale strasznie. Terpnos przestał go bić. Lepiej nie zaczynać z psem nie uwiązanym, gdy pies ten jest wielki jak wilk, a silniejszy nawet od wilka. Kopnął go tedy tylko na odchodne i wrócił do domu klnąc. A Diossos wrócił do domu bez fletu wprawdzie, ale z sercem wezbranym czułością i oddaniem. Powrót miał niewesoły, bo matka oczekiwała go w progu, a dowiedziawszy się łatwo o przyczynie nocnej wycieczki zbiła Diossosa i rozszlochała się na nowo. — Tego tylko brakowało w naszym nieszczęściu, żeby cię wzięli za złodzieja — powtarzała wśród łkań. 15 14 Kazała mu też przysiąc, że nie pójdzie więcej do ogrodu Terpnosa po ten głupi flet. Diossos przysiągł i dotrzymał słowa. Ale zaraz następnego wieczora, gdy tylko zapadł mrok, znalazł się znowu wprawdzie nie w ogrodzie, aie na murze ogrodu Terpnosa. Czekał, aż pies będzie spuszczony z postronka, i zaczął go przywoływać długo i pieszczotliwie, ściszonym, dziecinnym głosem, gorąco, jak tylko umiał. Pies błądził jakiś czas po obejściu, usłyszał wreszcie stłumione wołanie i przybiegł natychmiast. Pociągnął nosem i zamachał ogonem. Wówczas chłopiec zrzucił mu z muru garść ości i rybich kręgów, które zebrał w ciągu dnia na jednym z przyjezdnych statków. Argos uwinął się prędko z tym poczęstunkiem, po czym wspiął się na łapy opierając je o mur. Diossos spuścił ku niemu ręce i zanurzył je z ufnością w wielkie, czarne kudły na łbie i szyi zwierzęcia. Trwali tak długi czas bez ruchu. Rozdział drugi W rojnym jak zawsze porcie istmijskim panuje niezwykły ruch. Od kilku tygodni dzień w dzień setki żaglowców, barek, większych i mniejszych galer bez przerwy przybijają do brzegu. Tłumy przyjezdnych ze wszystkich krajów Grecji tłoczą się na wybrzeżu i na wielkiej drodze prowadzącej do Koryntu. Za kilka dni otwarcie igrzysk istmijskich, Korynt kipi — setki zawodników, tysiące widzów przybyło i jeszcze przybywa co dzień do wielkiego grodu między morzami. Kupcy, jak ptaki za łupem, dążą z najdalszych stron, by wykorzystać dla swych celów to niezmierne zbiorowisko ludzkie. Wśród rodowitych Hellenów* wyróżniają się obcością rysów bogato ubrani Fenicjanie, ruchliwi Etruskowie, miedzianoskórzy Egipcjanie i Lidowie, i Syryjczycy z Małej Azji. Ile barw, ile krajów, ile odmiennych szat, strojów, bogactw! Oczy aż bolą od patrzenia, uszy — od słuchania tych tysięcznych głosów i nawoływań. Diossos chodzi w tym tłumie potrącany raz po raz, patrzy, słucha, ale nie cieszy go nic. Oczy jego pozostają smutne. Jakże może się cieszyć, gdy od dziesięciu dni na próżno wystaje dni całe w porcie, daremnie usiłując zwabić kogoś z przyjezdnych do siebie na nocleg. Tak. Karyjczycy, za przykładem wielu obywateli korynckich, w przewidywaniu tłumnego zjazdu na igrzyska przygotowali pomieszczenia dla cudzoziemców. Wyprzątnęli jedną izbę w swym półotwartym dom- 2 — Diossos 17 ku, sporządzili ławy, zakupili słomę na leża. Niewielkie to byiy wydatki i tak jednak dość ciężkie dia nich. Ponieśli je sądząc, że zapłata za dłuższy pobyt cudzoziemców wynagrodzi im wszystko i przyniesie w zysku kilkanaście drachm*. A te drachmy, na Zeusa*, jakże im były potrzebne. Diossos dobrze wiedział o tym i dlatego całymi godzinami wystawał cierpliwie w porcie, podbiegał do każdego żaglowca, do każdej barki. Wszystko na próżno. Zawsze peino już tam było innych chłopaków, dorosłych prawie, silnych i śmiałych. Ci odpędzali go łatwo, zagradzali drogę, przekrzyczeli, wyśmiali nieraz. I co mógł im zrobić? Zapraszali do siebie podróżnych do Schoinuntu, Koryntu, do osad przybrzeżnych. A on pozostawał sam. I powracał z pustymi rękami do domu, gdzie oczekiwała go coraz bardziej zgnębiona matka, coraz smutniejsza siostra. I to przez niego, przez jego niedołęstwo, niezaradność, głupotę. Dziś oto jeszcze i jutro tylko, a zjazd zawodników się skończy, zaczną się igrzyska. Przeminie ostatnia sposobność. Diossos nie wiedział, jak będzie śmiał oczy pokazać w domu wieczorem. Siostra będzie mu robiła wyrzuty. Naturalnie. Chłopcu łzy napłynęły do oczu. Siostrę swoją, piętnastoletnią Eukleję, kochał strasznie. Uważał ją za najpiękniejszą dziewczynę w całym Koryncie, w czym się może i nie mylił. Eukleja miała rzeczywiście tę samą co Diossos, niepokojącą urodę, tylko włosy jej były jeszcze ciemniejsze, cera jeszcze bielsza, rysy jeszcze delikatniejsze, nieskazitelnie rzeźbione. Wyższa od brata, była smukła i giętka jak on. I oczy miała podobne: głębokie, ciemne, smutne i ciekawe. Dla Diossosa była nie tylko najładniejsza, ale i najmądrzejsza, najdzielniejsza i najlepsza. Zdania tego nie zmieniał nigdy, nawet wtedy gdy dostawał od niej w skórę, co zreszią przyjmował ze spokojem, rozumiejąc, że siostra w czasie nieobecności matki musi ją zastępować pod każdym względem. Zresztą siostra pieściła go często, a biła rzadko. Diossos-zaś 18 mógł się zawsze pocieszyć tym, że miał jeszcze młodszego ośmioletniego braciszka, który musiał z kolei słuchać jego, a którego on pieścił również, tylko znacznie rzadziej, i bił również, tylko znacznie częściej. Ale teraz wszyscy — i matka, i siostra, i brat, oczekiwali pomocy od niego, a on nic nie potrafi, nie umie, nic może. Zobaczy! wjeżdżający pomiędzy przycumowane przy brzegu łodzie mały, piękny żaglowiec i pośpieszył do niego. Ale nie miał nadziei. Nie, nie miał żadnej. Naturalnie. Już tam są jacyś inni chłopcy, piętnasto-, szesnastoletnie dryblasy, już przedostali się do łodzi, rozmawiają z przybyłymi. Diossos próżno usiłuje przepchać się naprzód, powiedzieć coś, nikt nie zwraca na niego uwagi, a tamci starsi już porozumiewają się z podróżnymi, mają ich prowadzić. Ale nie. Pokłócili się teraz między sobą i biją się, a przybysze zwracają się nagle do stojącego obok bezradnie Diossosa. Wysoki, bardzo wysoki, szczupły młodzieniec o jasnych, złotawych włosach bierze go za ramię. !9 T — I ty masz nocleg?—¦ pyta. — Mam — odpowiada prędko Diossos. — Prowadź nas w takim razie. Diossos nie chce uwierzyć swemu szczęściu. Rusza naprzód. Ktoś z boku rzuca nagle: — Gdzie dostojni panowie idą? Do tych nędzarzy? Tam nawet stołka całego nie ma. To łachmaniarze! Wysoki pan zwraca na Diossosa łagodne oczy. — Czy to prawda, chłopcze? Diossos ma oczy pełne łez. Nie śmie odpowiedzieć ani tak, ani nie. Po krótkiej chwili mówi tylko: — To bardzo blisko, panie — i pokazuje ręką niedaleki domek. — Możsmy zobaczyć — decyduje drugi, również młody, ale krępy, barczysty mężczyzna. I ruszają. Diossosowi drży serce. Oczywiście zobaczą, że to prawda, że tam u nich nic nie ma, tylko gołe ściany i słoma. I pójdą sobie. Trudno. Wszedłszy na maleńkie podwórko Diossos nie śmie spojrzeć w oczy -wspaniałym podróżnym, którzy idą tuż obok. Ale w progu stoi siostra; ujrzawszy obcych patrzy na nich zdziwionymi, przelęknionymi oczyma. Przybysze stoją bez słowa dłuższą chwilę. Teraz weszli do środka, rozglądają się po izbie. Diossos wśliznął się za nimi do wnętrza. Eukleja spłoszona daje kilka koniecznych objaśnień, wycofuje się do drugiej izby. Nie przystoi młodej dziewczynie rozmawiać z obcymi mężczyznami bez świadków i bez zasłony na twarzy. W dodatku to bardzo młodzi mężczyźni. A przybysze naradzają się ze sobą półgłosem. Mniejszy, czarny, o energicznych oczach chce szukać innej izby. — Tu rzeczywiście nic nie ma, Poliniku — mówi — ani stołka, ani kołka, jak powiadają. 20 Ale ten drugi, nazywany Polinikiem, protestuje niespodzianie. — Ja się stąd nie ruszę — mówi stanowczo. — Dlaczego? — Dlatego że... Czysty widział, Meli kiesie, tę dziewczynę? Melikles wybucha nagle szczerym śmiechem, a wysoki, szczupły mężczyzna ciągnie dalej już szeptem: — Na wszystkich bogów, nigdy nie widziałem piękniejszej. — A Anyte? — Ba, Anyte, Anyte się nie liczy. To siostra. Coś tam jeszcze mówią ze sobą, coś radzą, ale postanowienie już zapadło. Zostają. Tego dnia Diossos miał moc roboty. Po dziesięciokroć był na żaglowcu przyjezdnych, skąd musiał przynosić różne naczynia, dzbany, płaszcze, żywność. Prócz dwóch młodych przybyszów na statku by! jeszcze jeden stary marynarz, ciągle skrzywiony i zrzędzący, i jakiś młody chłopak — służący. Przed wieczorem Diossos wiedział już wszystko. Wiedział, że łódź nazywa się „Anyte", że należy do tego młodego, niższego mężczyzny, który jest tutaj najważniejszy, że ten drugi, wysoki, jest jego szwagrem i przyjacielem, a ten trzeci, stary — sternikiem na łodzi. Wiedział, że przyjechali aż z MiSetu, z Azji, że ten szczupły, wysoki pan, którego nazywano Pelinikiem, ma stawać do igrzysk jako zawodnik — szybkobiegacz. Diossos patrzył na niego z największym uwielbieniem. To dzięki niemu, tylko dzięki niemu zauważyli jego, Diossosa, na przystani i przyszli tu do mieszkania, a potem dzięki niemu tylko zgodzili się wziąć izbę. Diossos słyszał przy tym, że Polinik nazwał jego siostrę najpiękniejszą dziewczyną na świecie — i serce jego wezbrało dumą i wdzięcznością dla przybysza. 21 Nie bał się go nic. Istotnie, Polinik nie mógł w nikim wzbudzić lęku. Łagodna, młodzieńcza twarz patrząca na ludzi z delikatnym, nieśmiałym jakby uśmiechem, włosy jasne, złotawe i oczy jasne, niebieskie, niezmiernie pogodne. Któż mógłby się go lękać! 1 to przy tym zawodnik, prawdziwy zawodnik, może przyszły zwycięzca wybrany z tysiąca. A Połinik, widząc zachwyt i bezmierną ufność malującą się na twarzy chłopca, uśmiechał się doń i rozmawiał jak z równym. Bawiło go to uwielbienie, ujmowała niepospolita uroda chłopca, chciał się przy tym dowiedzieć czegoś o jego siostrze, pięknej Eukiei. Kiedy przyszła pora wieczerzy, posadził go obok siebie na ławie, kazał mu pić i jeść razem. Diossos, który poznał już smak wina, pszennego chleba, dobrej wędzonej ryby — nie mógł się nacieszyć tą zwykłą żeglarską strawą. Nabierał też coraz więcej zaufania do swego ogromnego towarzysza i wypytywany, powoli opowiadać zaczął o wszystkich swych troskach, kłopotach, o biedzie, o niegodziwym ojczymie, który wszystko wynosi z domu, o swoim flecie. Dopiero Eukleja słysząc z drugiej izby te zwierzenia przywołała go i ofuknęła srogo za opowiadanie obcym ludziom takich rzeczy. — To nie jest żaden obcy — zdziwił się chłopiec. —Ja go już dobrze znam i lubię bardzo. I tyś go powinna lubić — dorzucił po chwili. — Dlaczego? — Dlatego, że jest bardzo dobry i taki wspaniały, i... jest zawodnikiem — i... i dlatego, że on cię lubi. Słyszałem, jak mówił do tego drugiego, czarnego, że jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką widział. Mówił to cicho, ale i tak słyszałem. Rozumiesz? Na to dziewczyna nie odpowiedziała nic, ale zaczerwieniła się aż po białka oczu i odwróciła prędko. Ale gdy za chwilę musiała wyjść do gości, aby nalewać wina 22 biesiadnikom, gęsta zasłona pokrywała jej twarz pozwalając ukryć rumieniec wstydu, zmieszanie i niepokój, który ją ogarniał coraz mocniej. Szczęściem nadejście matki wybawiło ją od kłopotu usługiwania młodym nieznajomym. Matka wyprawiła Diossosa z izby, ale chłopak pod pierwszym lepszym pozorem wcisnął się tam z powrotem. Nie mógł się wyrzec takiej sposobności patrzenia na prawdziwych żeglarzy, prawdziwych zawodników, słuchania ich rozmów, ich opowieści. Ale dzień ten tak niezwykły dla Karyjczyków, choć skłania! się już dobrze, ku wieczorowi, przyniósł jeszcze jedno ważne wydarzenie. Oto nagle przed drzwiami zrobił się runor; Diossos wyjrzał do przedsionka. Stał tam wielki, gruby, suto ubrany mężczyzna, za nim młody, kilkunastoletni chłopak i Murzyn niewolnik dźwigający ciężki kosz. — Czy tu zamieszkał dostojny Mclikłes z Miletu? — rzucił nowo przybyły władczym głosem. Diossos zdrętwiał. Więc ci żeglarze z Miletu są dostojnikami, o Zeusie! A przybysz nie czekając na odpowiedź odsunął Diossosa i wszedi do wnętrza wypełniając sobą całe drzwi. Młodzieńcy siedzący w izbie zerwali się na jego widok a niższy Melikłes krzyknął z radości i rzucił się w jego otwarte ramiona. — Tyżeś to, Kaliasie! Ty... Skąd tutaj? Jakim sposobem? A gruby, potężny pan był również wyraźnie ucieszony. Sapał z zadowolenia, przyglądając się bacznie młodzieńcom, aż trzepnął mocno w ramię Mcliklesa. — Cóż, ożeniłeś się, chłopcze? — Ożeniłem. — Z tą... jego siostrą, córką Diomersesa, jakże jej to było': Anyte? Co? 23 Melikies uśmiechnął się. — Z tą właśnie. Mamy już małego synka. Już umie chodzić, biega nawet. — To dobrze. To dobrze. — Kalias śmiał się tubalnie. — Wyrośnie z niego zuch. Zobaczysz, wda się w ciebie. I dobrze, żeś się ożenił, bo przez to mężczyzna powagi nabiera i godności, a to w kupieckim stanie najważniejsze. Taki wielki, poważny kupiec jak ja nie mógłby się nawet pospolitować z byle nieopierzonym chłystkiem. Co innego ojciec rodziny, zupełnie co innego. Możemy się nawet napić razem, jak równy z równym. Melikies zajął się nalewaniem wina, a Kalias rozsiadł się szeroko na tapczanie i rozglądał dokoła — Nie mogliście znaleźć czegoś lepszego od tej nory? — mruczał. Meiikies wzruszył ramionami. — To Polinik uparł się, żeby tu zostać. — Dlaczego? Tutaj bieda i nic nie ma. — Właśnie dlatego. Polinik mówił, że gdybyśmy teraz się wynieśli, zrobilibyśmy zawód gospodarzom i bardzo ich zmartwili. — A cóż go obchodzą ci gospodarze? — Gospodarze nic, ale córka gospodyni tak. To rzeczywiście ładna dziewczyna. Kaiias roześmiał się. — Jak tak, to co innego. Polinik. Hm. Nie wiedziałem, że on ma takie miękkie serce. — On, Kaliasie? Jednego się boję, że na zawodach nie weźmie pierwszego miejsca tylko dlatego, żeby nie zmartwić tych, co zostaną z tyłu za nim. Kalias zwrócił się z zaciekawieniem do Polinika: — To ty stajesz do zawodów, Poiiniku?! Do pankra-tionu*? — Do biegów. 24 - Prawda. Długi jak tyka, a nogi mu się zaczynają pod szyją. Prawda. Taki tylko do biegów. Tak. Ale i to zaszczyt, zaszczyt niemały. Kalias patrzył na Polinika ze znacznie większym szacunkiem. — Co zawodnik, to zawodnik. Prawda, że to nie olimpiada, nie święte igrzyska nad Alfejosem *, aleć zawsze agony *, i to niepoślednie, a wieniec sosnowy też wart zabiegów. Cze-muście nie przyjechali wcześniej? Przydałoby ci się dłużej poćwiczyć w gimnazjonie *. Ale Melikies wrócił do swego pierwszego pytania: — Przyjechaliśmy dzisiaj w południe i nie rozumiem, jakim sposobem tak prędko nas znalazłeś. Kalias wzruszył ramionami. — Sztuki w tym nie ma żadnej. Przyszedłem do portu z niewolnikiem, bo chciałem zakupić wprost ze statków przybyłych z Azji skrzynkę przypraw korzennych i najlepszego wina cypryjskiego. Patrzę, stoi mały, ładny żaglowiec; napisane jak wół „Anyte". Anyte — to rzadkie imię i uderzyło mnie, że je skądś znam. Pytam: czyja to łódź? Meliklesa z Miletu. Aha. Gdzie on tedy, pytam. Wskazali mi tę dziurę. I jestem. To wszystko. Powinniście właściwie wy, młodzi, pierwsi przyjść do mnie, bo mam pewnie tyle lat, co wy obaj razem. Ale ja tam nie zwracam uwagi na takie rzeczy. — To ty masz niewolnika, panie? — wtrącił Polinik. — A mam, Murzyna. I to nawet paru. Co prawda, to nie ja sam, tylko nasza spółka. Bo ja jestem teraz współwłaścicielem tego statku, na którym jeździłem kiedyś. Założę się, że nie ma piękniejszego w całym Koryncie. A i w moich Syra-kuzach nie znajdziesz wielu równych. — Często tu jesteś w Koryncie? — Parę razy do roku odbywam tę drogę z Syrakuz do Ko-ryntu i z powrotem. Znam tu już w Koryncie każdą dziurę i jestem jak u siebie w domu. To piękne miasto, nie ma co 25 i tym pluł. Chłop zdrów jak ryba, wesół, rad, te do mnie przyszedł, obiad mi zaraz wczoraj wyszykował taki, że się cała załoga nacieszyć nie mogła. Mówię wara, perła, nie kucharz. 1 to za pięćdziesiąt drachm. 1 w dodatku polubiłem go, bo wesół taki, pojętna szelma do wszystkiego, wart lepszego losu niż do śmierci takiemu Antinousowi, łajdakowi durnemu, służyć. Wybuchnął śmiech ogólny, a Kalias ciągnął dalej: — Musicie przyjść do mnie na biesiadę — pojutrze. Przyjdźcie na statek, bo ja już teraz u ssebie mieszkam na moim okręcie. Namiot sobie rozbiłem. Zobaczycie, jak mieszkam. Jak król. Po licha mam się gnieździć u Antinousa, kiedy on nawet kucharza porządnego nie ma, dureń jeden. Więc cóż, przyjdziecie? — Ja przyidę — rzekł Melikles — ale Polinik nie wiem, czy będzie mógł. Po Unik pokręcił głową. — Nawet na pewno nie — odparł. — Od jutra muszę bvć w giranazjonie wśród zawodników i nie będę mógł wychodzić na msasto. Muszę ćwiczyć. — Prawda, że za_trzy dni otwarcie igrzysk. Czeraużeście tak późno przyjechali? — To wszystko przez niego — rzekł Melikles wskazując na Polinika. — Chłop ma dwadzieścia lat z okładem, a nieśmiały jak dziecko. Od miesiąca były zawody próbne w Mi-lecie. Wybierano zawodników na igrzyska. Mówię mu: idź, spróbuj. Biegasz dobrze. Gdzte tam mówi, są duto łepsi ode mnie. I nie poszedł. Dopiero ostatniego dnia, kiedy właściwie byli już wszyscy wybrani, skusił się. Stanął do próby od razu z czołową gromadką biegaczy. Nie chcieli go zrazu dopuścić, śmiali się. Bytem przy tym. Polinik by! czerwony ze wstydu i złości. Ale się zawziął. I wyobraź sobie, przyszedł przed najlepszymi o dwadzieścia kroków. — Na jakim dystansie? — Na długim biegu. Na szesnaście stadiów*. — Wszystko jedno. Dwadzieścia kroków ta nie byle co. Na szybkouogiego Achillesa*! To musieli mieć głupie miny? — Rozumie się. Próbowali jeszcze raz. Przyszedł jeszcze lepiej przed wszystkimi. Potem już uwierzyli, postanowili wysłać go zaraz. — No. tedy zobaczymy się aż na stadionie. A niech ci tam, Zeus pomaga i Hermes, lekkonogi posłaniec boży. Trzymaj się tylko, chłopcze, mocno i ucz się. Będą tu nie byle jacy. A najlepszy chyba Kleomenes, Ateńczyk, biegacz niezrównany. Onże na dwóch już olimpiadach laury zdobył dla swego miasta. — Wiem o tym. Rad bym choć drugi za nim przyjść. — Pewnie, że i to byłaby siawa niemała i o większej marzyć nie możesz na pierwszy raz. I to już jest honor być wysłanym przez Milet. Tak czy owak. Przyjdziecie do mnie zaraz po zawodach? — Przyjdziemy na pewno. — Dobrze więc. A teraz za zdrowie przyszłego zwycięzcy. W pewnej chwili objął za szyję Polinika. — Poiiniku — mówił — zacna krew w tobie i powinieneś wygrać. Ojca twego mało wprawdzie znałem, ale stryj twój, stryj Philemon w Memfisie, na wszystkich bogów, to był dopiero człowiek, to był kupiec! Pamiętasz, Meliklesie? Tak, tak. Philemon to był kupiec, kupiec całą gębą. Nie to, co tu w Koryncie. Taki Antinous na przykład, zdzierus, oszust, a w rzeczy samej dureń. — Kalias zaczerwienił się, palnął pięścią w stół. — Dureń, powiadam. Takiego kucharza stracił, za bezcen prawie. I to ma być kupiec! Wstyd mówić! Kalias zamyślił się, oparł ciężką głowę o ręce. — Tak, tak — szeptał jeszcze coraz ciszej — straszne tu oszusty w tym Koryncie, straszne oszusty. O północy Polinik wyniósł śpiącego Diossosa do sąsiedniej izby i oddał w ręce matki. Rozdział trzeci Trzeci dzień igrzysk. Diossos od samego rana jest już na stanowisku. Od dwóch dni wypatrzył sobie kilka drzew rosnących na skraju niewielkiego gaju, a od świtania siedzi nieporuszenie na gałęzi, nie pozwalając się z niej zepchnąć przybyłym później chłopcom. Zresztą wszystkie pobliskie drzewa od pni aż do szczytów są tak samo oblepione przez młodocianych widzów, a starsi z dołu spoglądają na nich z zazdrością, żałując, że powaga nie pozwaia im pójść w ich ślady. Przed Diossosem i pod nim jest morze głów. Nieogarrsię-tym okiem tłum otacza z trzech stron małą, pustą przestrzeń— stadion. Stadion leży pośrodku niewielkiej doliny, ku której schodzące łagodnie wyniosłości tworzą rodzaj naturalnego amfiteatru. Po przeciwległej stronie Diossosa wzgórza podnoszą się bardziej stromo, tłumów tam nie ma, wyrastają za to wspaniałe budynki gimnazionu i paiestry*. Na prawo od nich, niżej, niewielki, ale święty, stary chrain Posejdona* czczony przez cały lud koryncki, niżej jeszcze, też me opodal stadionu, wzniesiony przed paroma laty wielki marmurowy oSlarz, przed którym odbywają się uroczyste ofiary w dniu otwarcia igrzysk. Idą już! Tłum milknie nagle, nieruchomieje, zastyga w pełnej szacunku ciszy — a święta procesja schodzi powoli ze stopni gimnazjonu, zstępuje uroczyście miarowym, poważ- 30 nym krokiem ku leżącemu w dole stadionowi. Na czele kapłani w długich, białych szatach, w wieńcach złoconych na głowach, dalej sędziowie igrzysk — hellanodikowie, kierownicy gimnazjonu i paiestry, wreszcie — zawodnicy. Ci wyróżniają się z dala złotawym brązem swych ciał, idą bowiem nadzy zupełnie. Na ich widok w tłumie rozlega się szmer. Padają imiona sławniejszych zawodników. Kleomenes z Aten, Tisikrates z Koryntu. Wkrótce jednak szepty te milkną, cisza zapanowała znów. Przechodząc obok ołtarza Zeusa, kapłani przystają chwilę, pochylają głowy. Wszyscy rozumieją, że to jest wielka chwila. Jeśli kiedy, to teraz, w takim właśnie dniu, bogowie muszą być gdzieś blisko, tu wśród ludzi, wśród śmiertelnych. Muszą patrzeć na ich wysiłek, ich radość. Zwykle, nędzne kłopoty człowiecze, sprawy i troski powszedniego dnia nie są godne spojrzenia bogów — ale igrzyska?! Tak, igrzyska to co innego. Trudno przypuścić, żeby bogowie nie chcieli swych oczu nacieszyć takim widokiem. Więc zstąpili też na pewno świetni a niewidzialni, aby przyglądać się tym pysznym ciaiom wybranym z tysięcy, sprawdzić, co śmiertelni zdołali uczynić najlepszego z wielkich darów życia, zdrowia i mądrości, udzielonych im przez niebo. Zawodnicy stoją już na stadionie. Widzowie usiłują rozpoznać najważniejszych, tych, których widywano już nieraz na igrzyskach. Ale jest tak daleko, że nie widać dobrze twarzy. Diossos wychyla się, jak może najdalej, jednakże i tak nie może rozeznać nikogo. Wśród zawodników jest kilku bardzo wysokich. Jednym z nich musi być Polinik. Ten chyba, z jasną głową, stojący trochę na uboczu. Diossos wyprostowuje się, jak może, na swej gałęzi, muska przy tym piętą głowę stojącego pod drzewem mężczyzny. Siwy, dostojny brodacz patrzy nań z oburzeniem. 31 — Jak jeszcze raz dotkniesz mnie, smarkaczu — woła z pasją — oberwę ci tę nogę! Diossos przerażony kuli się na gałęzi, przez gromadkę najbliżej stojących przebiega śmiech. Twarze obracają się ku chłopcu. Przy tej sposobności Diossos spostrzega niedaleko, o kilkanaście kroków, młodzieńczą twarz swego niedawnego znajomego — Meliklesa z Miletu. A ten zauważył go również i przesyła mu znaki ręką, uśmiechając się przyjaźnie. W ciągu tych kilku dni, które upłynęły od przyjazdu młodych Milezyjczyków, Diossos zżył się z nimi tak, jakby był od lat ich znajomym. Na Polinika od pierwszej chwili patrzył jak na bóstwo. Melikles wzbudzał w nim z początku lęk swą szorstką nieco energią i stanowczością, później jednak podbił go zupełnie tym właśnie, że był przyjacielem Polinika i że był takim przyjacielem. Diossos teraz dopiero pojął, co znaczy to wielkie słowo — przyjaźń. Melikles potrafił kilka razy w ciągu dnia być w gimnazjo-nie u Polinika, przynosił mu bądź przesyłał przez służącego oliwę, maść, pożywne jedzenie, wypytywał dokładnie wieczorem o przejścia każdego dnia. Polinik miał z początku duże trudności z hellanodikami, sędziami igrzysk, których zadaniem było pilnować, aby tylko czystej krwi Hellenowie byli dopuszczeni do zawodów. Złotowłosy, wysoki, o jasnej cerze Polinik nie był typem ściśle greckim; fakt, że urodził się on aż hen, w odległej ziemi egipskiej, też rzucat cień na jego pochodzenie. W tych warunkach i rodowód przedstawiony przez Polinika nie wydal się surowym sędziom argumentem dość przekonywającym i dopiero świadectwo dwóch starszych mężów znających ojca Polinika — przeważyło sprawę na jego korzyść. Świadkami tymi byli Kalias i Leptines, jeden z wielkich kupców w Mile-cie, znajomy i przyjaciel ojca Polinikowego jeszcze z czasów jego dzieciństwa. Znalezienie tych świadków w ostatniej 32 niemal chwili było wyłączną i wcale nie łatwą zasługą Meliklesa, tak że tylko dzięki niemu Polinik, który już był zupełnie zrezygnowany, został mimo wszystko dopuszczony do igrzysk. ^ W dniu próbnych przedbiegów, z których wyłączeni zostali słabi zawodnicy, Melikles nie opuszczał niemal swego przyjaciela, dodawał mu otuchy i zachęty i cieszył się jak dziecko z jego sukcesu. Dzień ten był decydujący dla Polinika i Melikles po przyjściu do Karyjczyków opowiadał długo z dumą i przejęciem, jak to Polinik zajął w tych próbnych biegach jedno z najlepszych miejsc, zwracając na siebie od razu uwagę kierowników gimnazjonu. W tych warunkach Diossos darował już Meli-klesowi i to, co go z początku najwięcej raziło, że mianowicie ten ostatni nie tylko opiekował się swym długonogim towarzyszem, ale i rządził nim jak starszy brat młodszym. Było to tym dziwniejsze, że Melikles nie był zapewne starszy od Polinika, miał co najwyżej dwadzieścia cztery lata, a jednak wszyscy, i Polinik, i stary sternik Koroibos, i Kalias, i nawet 3 — Diossos 33 matka Diossosa odnosili się doń jak do poważnego, dojrzałego męża. Tak czy owak, Diossos polubił Meliklesa i ośmielił się nawet zapytać go o to, jak tam jest w tym wspaniałym gimna-zjonie, jak odbywają się przebiegi, co robi Polinik, czy jest dobrej myśli, czy zdrów. A Melikles odpowiadał mu cierpliwie, z uśmiechem, wied/.ąc, że zapewne w całym świecie nie znalazłby wdzięczniejszego słuchacza dla swych nowin. Teraz więc Diossos, ujrzawszy w pobliżu tę znajomą, życzliwą twarz, rozjaśnił się i nabrał otuchy. „Przecież nie tylko ja jeden wierzę w zwycięstwo Polini- ka" — myślał sobie. Ale tymczasem w tłumie zrobiło się poruszenie, a potem nastała nagła cisza. Wszyscy znieruchomieli. Pierwszy bieg rozpoczął się. Polinik nie brał w nim udziału. Był to tak zwany bieg krótki, na odległość jednego zaledwie stadionu. Zawodnicy z miejsca ruszyli największym pędem jak strzały wypuszczone z napiętych do ostatka cięciw. Zrazu biegli zwartą gromadą, wnet jednak na czoło wysunęło się dwóch biegaczy, zawrócili gwałtownie na skręcie, rzucając się z powrotem ku mecie. — Kleomenes z Aten! Tisikrates z Koryntu! — wołano. W tłumie zawrzało. Tisikrates był obywatelem korynckim i ulubieńcem miasta; ¦ większość widzów byli to oczywiście też Koryntyjczycy, znajomi jego, czasem przyjaciele. Podnieśli oni taki krzyk, że zagłuszyli do szczętu nie tak liczną gromadkę Ateńczykćw. Ale to nic nie pomogło. Kleomenes zaraz za zakrętem wysunął się ostro na czoło, szedł jak piorun i nie pozwolił już wydrzeć sobie zwycięstwa. Wbiegł pierwszy na linię, za nim Tisikrates, za nimi dopiero o kilkanaście kroków — inni. W tłumie zerwała się burza oklasków, do której wkrótce przyłączyli się i Koryntyjczycy. Wolno im było życzyć zwy- 34 cięstwa ziomkowi, ale nie wolno nie przyznać, że Kleomenes jest świetnym biegaczem, wzorem dla wszystkich zawodników, ulubieńcem całej Hellady. Zresztą Koryntyjczycy pocieszają się, że pozostał jeszcze długi bieg, w którym ci sami zawodnicy spotkają się powtórnie. — Wówczas zobaczymy — mówią. Tymczasem na stadionie znów ruch. Inna grupa zawodników wyrusza do biegu. Ale to nie są właściwe agony. To zawodnicy, ci, którzy nie brali udziału w krótkim biegu, a mają uczestniczyć w długim, muszą przebiec teraz przestrzeń jednego stadionu, aby zrównać się z tamtymi w wysiłku. Tego wymaga sprawiedliwość. Zawodnicy nie biegną zbyt prędko, nie gorączkują się. Chodzi im teraz raczej o pokazanie piękna swych ruchów, naprężonych w biegu mięśni, tętniących mocą etat Widzowie oklaskują zręczniejszych, wywoiują znów ulubieńców, wnioskując z ruchów o wartości biegaczy. W gromadce tej jest i Polinik. Gdy przebiega bliżej, na zakręcie stadionu — Diossos rozpoznaje go wyraźnie. Jest wyższy od innych, ma jaśniejsze od innych ciało i jaśniejsze włosy. Można go odróżnić z daleka. — Ładnie biega ten jasny! — rzuca ktoś z boku. — To Polinik z Milctu! — woła rozpromieniony Diossos, ile ma sił, piskliwym, dziecinnym gtosem. Wybucha znów śmiech; ktoś tam drwi bezlitośnie: — Poiinik to jakiś wielce znany zawodnik; zobaczycie, przyjdzie pierwszy... od końca. Diossos jest czerwony ze wstydu, rad by zapaść się w ziemię, ale nagle ten sam głos, który pierwszy zwrócił uwagę na Polinika, mówi spokojnie: — Mój przyjaciel, nauczyciel z gimnazjonu, uprzedzał mnie, że jest tam jakiś nowy zawodnik, Milezyjczyk zdaje się, który może zrobić wszystkim dużą niespodziankę. 35 Śmiechy milkną. Diossos promienieje teraz szczęściem; gdyby mógł, rzuciłby się na szyję temu obcemu, którego twarzy nawet nie mógł rozeznać. W pewnej chwili spostrzega znów przed sobą w tłumie zwróconą doń twarz Meliklesa. Mełikłes rozgorączkowany daje mu znak ręką. Teraz! Zaczęło się. Zawodników jest w tej chwili więcej niż przy pierwszym biegu i lecą z początku bezładną gromadą, w której trudno kogokolwiek odróżnić. Ale zaraz za pierwszym zakrętem rozciągać się zaczynają w węża, który wydłuża się z każdą chwilą. Polinik biegnie mniej więcej w środku węża, trochę bliżej jego łba, jest piąty, może szósty z rzędu. Diossos poznał go niewątpliwie i teraz już nie spuszcza z oczu. Zawodnicy nie spieszą się zanadto; ruchy ich są miarowe, doskonale opanowane. Trzeba zachować siły na całych piętnaście okrążeń stadionu i na ostatni decydujący wyścig. Pierwsze okrążenie, drugie, trzecie. Porządek wciąż zachowuje się mniej więcej ten sam; wąż skraca się nawet trochę, to zawodnicy, którzy zostali zanadto w tyle, starają się dogonić bliższych. W tłumie panuje milczenie. Ludzie szeptem co najwyżej rzucają sobie uwagi. Szóste, siódme okrążenie. Polinik pozostaje nawet jakby trochę w tyle. Diossos gryzie wargi z rozpaczy. Ósme okrążenie. Nagle wśród widzów rozlega się szmer. Na stadionie coś się dzieje. Jeden z zawodników przyśpiesza z każdą chwi-ią kroku, zwiększa tempo, ze środka wychodzi coraz bliżej na czoło, jest trzeci, drugi, wreszcie... — Tisikrates! — ryczy tłum. Tisikrates obejmuje prowadzenie biegu. Koryntyjczycy, a tych jest większość, nie mogą pohamować wybuchu radości na widok swego rodaka na czele. — Korynt! Korynt! — ryczą ochrypłe gardła. 36 Ale stary brodacz, stojący w pobliżu Dicssosa, szepce z cicha: — Za wcześnie zaczął, wyczerpie się przed koncern. Dziesiąte okrążenie. Przez tłumy przecł.odzi dreszcz. 1 dreszcz przechodzi przez stadion. Ruchy zawodników stają się coraz szybsze, gorączkowe. Tisikrates jest wciąż na czeie, kilkanaście dopiero kroków za nim zbita gromadka zawodników, za nimi inni. Polinik jest w tej środkowej gromadce, ale zresztą nic widać go dobrze. Biegnący zasłaniają go, w tłoku ciał widać tylko śmigające uda, łydki, ramiona. Coraz prędzej! Coraz prędzej! Dwunaste okrążenie. I znów okrzyk przebiega przez tłum. Z grupy zawodników wydobywa się teraz jeden i zbliża się z każdą chwilą do Tisikratesa. — Kleomenes Ateńczyk! Kleomenes Ateńczyk, Kleome-nes, Kleomenes!... — Teraz dopiero zaczyna się — szepce nagle ktoś koło Diossosa. Ale w ślad za Kleomencsem o kilka kroków zaledwie wysuwa się z gromadki biegaczy jeszcze jeden nieznany zawodnik. Włosy jego jasne, ciało jaśniejsze od innych. — Polinik! — krzyczy nieprzytomnie Diossos i uderza z rozmachem piętą w głowę stojącego na dole brodacza. Ale ten nawet tego nie spostrzega, tak jest pochłonięty toczącym się pojedynkiem. Kleomenes dobiega do Tisikratesa. — Korynt! — krzyczą tysiące rozpaczliwych głosów. Chcieliby dodać sił swemu rodakowi w walce ze strasznym przeciwnikiem; pot ścieka im z czół, dyszą ciężko, drżą z napięcia, jakby to oni teraz na stadionie walczyli. Wszystko na próżno. Tisikrates zmęczył się za wcześnie; pozostaje z każdym krokiem w tyle; jest już drugi, teraz trzeci, za chwilę będzie czwarty. Czternaste okrążenie. Kleomenes jest na czele. Ale nie! 37 Na wszystkich bogów, co to jest?! Ten jasny, biegnący wciąż za Kleomenesem, wysuwa się nagle naprzód, zawraca pięknie na zakręcie, wyminął go — prowadzi. Tłum milknie zadziwiony. Wśród widzów przebiegają szepty, zapytania. — Kto to jest, na Achillesa, kto to iest? — Polinik! — krzyczy ktoś w tłumie. To woła Melikles. — Polinik z Miletu! — Milet! — podchwytuje od razu cały tłum Koryntyj-czyków. — „Jeśli przegrał Tisikrates, niech przegra teraz Kicomenes" — myśli każdy z nich. — Każdy, byle nie Kleomenes — powtarzają zawzięcie. Ale Kleomenes nie myśli ulec łatwo. Ma jeszcze przed sobą dwa stadiony. W piętnastym okrążeniu pozwala jeszcze temu młodzikowi prowadzić, nawet wysforować się trochę naprzód. Za to w szesnastym — tak, teraz rusza znów wspaniałym, niezwyciężonym, końcowym wyścigiem, którego nie wytrzymał dotąd nikt. Odległość między nim a Polinikiem zaczyna się zmniejszać. — Stary pokazuje, co umie — szepce ktoś w pobliżu. Stary — to Kieomenes. Ateńczyk ma wprawdzie dopiero trzydzieści lat, ale od ośmiu lat bierze zwycięski udział we wszystkich igrzyskach; znają go już wszyscy, jest więc stary. Tłum milknie, cisza jest taka. że słychać — zdaje się — tupot nóg na stadionie. Wszyscy patrzą z zapartym tchem. Ostatni zakręt. Jeszcze tylko pół stadionu. Polinik jest jeszcze pierwszy, ale tamten jest za nim tuż, o dwa kroki, o jeden, już... Weźmie go. Ale nie. Polinik, czując niemal na karku oddech przeciwnika, zrywa się rozpaczliwie ostatni raz. Ma przed sobą przecież tylko kilkadziesiąt kroków. Musi wytrzymać! Musi... 38 Z tłumu wybiega krótki okrzyk — i znów cisza. Aż nagle huk, huk coraz większy. — Milet! Milet! Tłum porusza się jakby targnięty wiatrem. Diossosowi mgła przesłania Cczy. Obaj zawodnicy wbiegają na metę, są tak blisko, że nie widać stąd dobrze, kto jest pierwszy. Ale ci bliżsi, siedzący na ławach kamiennych wokół stadionu, nie mają wątpliwości. — Milet! Milet! Poiinik z Miletu! — krzyczą. Huk oklasków zagłusza wszystko. Diossos chce biec, krzyczeć i klaskać razem, puszcza się gałęzi i spada nagle jak dojrzała gruszka wprost na głowę stojącego niżej brodacza. A!e ten nie gniewa się tym razem. Chwyta wpół chłopca i podnosi go w górę. — Niech żyje Milet! — woła ochrypłym głosem. Diossos obejmuje go za szyję jak najbliższego sobie człowieka. — Polinik wygrał — piszczy mu w samo ucho. — Kieomenes przegra! — odpowiada rozpromieniony brodacz. A potem Diossos wędruje górą, przerzucany z rąk do rąk rozochoconych widzów, aż ląduje wreszcie bezpiecznie w silnych ramionach Meiiklesa. Tak zakończył się pamiętny na zawsze dla Diossosa trzeci dzień igrzysk istmijskich. Rozdział czwarty Najbliższe dni przeżył Polinik jak w gorączce. Bezustanne uroczystości, święte procesje, uczty w pryta-nejon*, odwiedziny dostojnych gości — wprowadziły go w stan oszołomienia i zmęczyły tak, że marzył tylko o jednym: o ucieczce od ludzi. Gdy tedy przyszedł wreszcie do siebie, to jest do domu Karyjczyków, zamknął się w izbie i błagał Meliklesa, aby ten nikogo nie wpuszczał. Melikles tłumaczył więc wytrwale wszystkim odwiedzającym, a tych nie brakło, że wielki zawodnik jest chory i przyjąć nikogo nie może. Za to wieczorem, gdy odwiedziny natrętnych wielbicieli, pragnących ujrzeć bodaj sandał Polinika, kończyły się, zasiadali przy łożu skołatanego zwycięzcy jego najbliżsi towarzysze, a on im opowiadał, opowiadał, opowiadał. Do grona tych najbliższych należeli tylko Melikles, stary sternik Koroibos i... Diossos. Tego i wołami nie można by wyciągnąć z izby. Prócz nich trzech jedna jeszcze osoba przysłuchiwała się tym gwarzeniom — Eukleja, która tuż za lnianą zasłoną, oddzielającą obie komnaty, łowiła chciwie każde słowo opowiadającego. W ten sposób przegwarzono cały wieczór. Polinikowi nareszcie było dobrze w tej izbie; nie chciał też słyszeć o żadnych nowych uroczystościach, odświętnych zebraniach, ucztach. Bo choć oficjalne, właściwe dni igrzysk 40 skończyły się, uroczystości na cześć zawodników trwały jeszcze. W najbliższych zaraz dniach miała się odbyć taka właśnie wielka biesiada, urządzona przez najbogatszych panów Koryntu. Wielki bogacz miejscowy, Agamenes z rodu Kreonidów, znany w całej Helladzie kupiec, dziedzic wielkich majątków, winnic i ogrodów — podejmować miał w swym pałacu najsławniejszych tegorocznych zawodników. Zaszczyt to był niemały brać udział w takiej biesiadzie, na którą tylko najznakomitsi miejscowi obywatele i najszanowniejsi goście bywali zaproszeni. Agamenes pochodził z wielkiego rodu, spokrewniony był z najpotężniejszymi panami Koryntu, i nie tylko Koryntu, sam dzierżył kiedyś wysoką godność efora* i dotąd wywierał niemały wpływ na .rządy i gospodarkę swego miasta. Poiinik jednak dość miał tych wszystkich zaszczytów i choć jako jeden ze zwycięzców otrzymał oczywiście zaproszenie, zapowiedział wszystkim stanowczo, że się z domu nie ruszy. Próżno namawiał go Melikles, próżno stary Koroibos prosił go, aby przezwyciężył choć ten jeden raz swąniechęć do ludzi; Połinik uparł się. — Ja się tam me nadaję — mówił. — Nie nadaję się w ogóle do towarzystwa takich wielkich panów. Nie wiem, co mam mówić, co robić, jak się ruszać. Dajcie wy mi spokój, przyjaciele. Dopiero przybyły następnego dnia Kalias zdołał go przekonać. Ten z największym trudem wystarał się o to, że sam został zaproszony, wytrzeszczał też oczy ze zdumienia, że jest ktoś, kto mogąc, nie chce brać udziału w takim sympozjo-nie*. Jego proszą — a on nie chce. Oburzył się też tym i zgorszył niemało. — Na wszystkich bogów nieśmiertelnych — krzyczał — czy ty rozumiesz, Poliniku, co to za biesiada, co to za dom! 1 to, że ty sam, póki życia, będziesz pamiętał tę ucztę i dzieciom swoim o niej opowiesz. Mówisz, że jesteś znużony tymi 41 wszystkimi uroczystościami, i pewnie! Ale na Bakcha, uczta u Agamenesa to nie przyjęcie wśród sędziów i kapłanów. A jaka tam muzyka będzie, jacy lutniści, tancerki jakie, a wino, wino! Na Bakcha! Powiadam ci, kpem będziesz, jeśli nie pójdziesz, i sam ci pierwszy to powiem. W dodatku, jak się w Milecie dowiedzą, że na uczcie zawodników nie byłeś, pomyślą, że cię nie zaprosili albo że przyzwoicie znaleźć się nie umiesz, albo coś takiego. A tak w końcu i wstyd swojemu miastu przyniesiesz. Ten ostatni argument trafił snadź Polinikowi do przekonania ; może też zwykła młodzieńcza ciekawość przemogła — dość, że dał się wreszcie namówić, ustąpił. Wciąż jednak już odświętnie przybrany, już idąc na ucztę, powtarzał Meli kiesowi: — A ja ci mówię, że ja się nie nadaję na te wszystkie wspaniałości, trudno, zupełnie się nie nadaję, zobaczycie. Dom, a raczej pałac Agamenesa mógł olśnić najbogatszych panów ówczesnego surowego świata, mało jeszcze przyzwyczajonego do zbytków. Podłużny, brukowany dziedziniec otoczony wspartym na kolumnach krużgankiem pełen był ludzi. Środkiem, między dwoma rzędami małych wykwitających fontann, przewijali się długim wężem znakomici goście w białych i barwnie lamowanych szatach. Głębiej, pod kolumnami spowitymi w girlandy liści, stali szeregiem Murzyni—niewolnicy, odbijając ciemnym kolorem swych ciał od kredowej, ciepłe j białości paryjskich marmurów. Na schodach, u wejścia z dziedzińca do megaronu*, stał sam gospodarz, Agamenes, witając przybywających gości. Obok niego dwie półnagie niewolnice trzymały kosze z wiesicami kwiatów, Agamenes bowiem każdemu z przybywających biesiadników własnoręcznie wkładał wieniec na szyję. 42 W ten sposób odbywało się przywitanie, a jednocześnie zarządca uczty wykrzykiwał głośno imię i ród każdego wchodzącego do megaronu gościa. Służba wskazywała miejsce. Polinik, oszołomiony tym wszystkim, rad był, gdy wreszcie znalazł się jakoś za stołem, rad tym więcej, gdy ujrzał, że wyznaczono mu miejsce obok Kleomenesa i Kilona, sędziwego patrona i nauczyciela gimnastyki drużyny ateńskiej. Obydwóch znał dobrze z gimnazjonu i obydwaj odnosili się doń życzliwie. Kleomenes z rzadką bezstronnością prawdziwego wielkiego zawodnika nie żywił doń urazy za poniesioną w długim biegu porażkę, przeciwnie, interesował się Polinikiem, udzie-lal mu rad i objaśnień, pałając tylko jedną chęcią, aby zmierzyć się z nim ponownie w Atenach czy gdzie indziej podczas najbliższych zawodów panhelleńskich. Kilon, sam słynny przed dziesiątkiem lat biegacz, zachwycony był jeszcze przed rozstrzygającym dniem igrzysk budową ciała Polinika i wskazywał go jako wzór postawy szybkobiegacza całej swojej drużynie. Teraz widząc zakłopotanie Polinika zajął się nim szczerze, objaśniając kolejno, kim są otaczające go osoby. 43 Sala mogąca pomieścić około dwustu osób wypełniona już była po brzegi. Goście siedzieli po trzech lub czterech przy małych, trójnożnych stolikach. Najdostojniejsi spoczywali w wielkich, pysznie rzeźbionych fotelach, zwanych tronami, wszyscy inni — na ławach albo krzesłach bogato zdobionych brązem. Na stołach z różowego marmuru rozrzucone były kwiaty. Również kolumny spowite były w wianki i girlandy z róż. Polinikowi mieniło się w oczach od tych wszystkich świetności, od jaskrawej białości szat dostojnych gości, od czerwieni kwiatów rozrzuconych wszędzie z nadmierną aż obfitością. Kilon pochyliwszy się ku niemu wskazywał mu oczami blisko siedzących, dostojnych „tronowych" gości. — Ten tutaj, na głównym honorowym miejscu, trzęsący się ze starości, siwy, chory, skurczony to archont basileus* — niby główna w Koryncie osoba, jakby król i arcykapłan zarazem, a w rzeczy samej bezmyślna lala, zdziecinniały matoł, który sam nawet już jeść nie potrafi. Za niego rządzą inni. Miron, Lizjasz — archont polemarcha*, i ten tu Agamenes, gospodarz, który cię obdarzył wieńcem u progu. — A tam, ten wysoki ze wspaniałą śnieżną brodą, z powagą i szlachetnością w twarzy, kto to? ¦ — To Damatrion, kiedyś naczelny strateg Koryntu i przywódca floty; krótko zresztą rządził, bo wyrzucono go za zbytnie już złodziejstwa i przekupstwa. Zdążył przez ten czas jednak uciułać niezły mająteczek. Wzór szlachetności zaiste. Ale Polinik zwrócił uwagę na najbliżej nich siedzącego biesiadnika. Był to mąż niezbyt wysoki, mocno otyły, z potężnymi barami i jeszcze potężniejszym brzuchem. W wielkiej twarzy, spoconej, czerwonej od nadmiaru krwi, tkwiły oczy wypukłe, również przekrwione, wychodzące niemal z orbit jak potworne śliwy; łysa zupełnie czaszka, tkwiąca sztywno w fałdach tłustego karku, krótka broda, rzadka jak u capa, grube, wilgotne usta — wszystko to razem tworzyło dziwną maskę, zarazem potworną i śmieszną. — Kto to jest ten tutaj z gębą opasłego Sylena*? — zapytał Kilona. — To Choreos, brat Agamenesa, nie wiem, rodzony czy stryjeczny. Największy chyba z nich wszystkich bogacz, a jednocześnie i złodziej największy. Łotr przy tym i okrutnik jakich mało. Ten nie piastuj^ żadnego urzędu, bo musiałby udawać uczciwego, a on nie chce zadawać sobie tego trudu. — Cóż on robi? — Handluje złotem i niewolnikami. Jest bankierem i największym handlarzem ludźmi w całym Koryncie, ba, w całej chyba Helladzie. Poza tym robi skwapliwie wszystko, przed czym wzdrygnąłby się każdy uczciwy człowiek. Polinik roześmiał się. — Ładne tutaj towarzystwo widzę. — Wielkich ludzi, wielkich ludzi, młodzieńcze! Kleomenes pochylił się ku nim. — Nie wierz zanadto Kilonowi, Poliniku. On umyślnie przesadza. Jako demokrata, nie znosi panów i w każdym z nich rad by widzieć coś złego. Kilon obruszył się. — Nie mówię tego jako demokrata, ale jako stary człowiek, który zna życie. Oj, młodzieńcze! W swym długim żywocie nauczyłem się niejednego. — A Solon? Co myślisz o nim? — Solon był świętym mężem zesłanym przez bogów. Ale od czasu gdy wyjechał, psuje się mocno i u nas, w prześwietnym państwie attyckim. — Nie narzekaj tak, Kilonie. Od czasu gdy nie wybrano cię na sędziego, zgorzkniałeś i nic już nie jest godne twego uznania. Powiedziawszy to Kleomenes roześmiał się. Kilon umilkł podrażniony. Polinik rozglądał się dalej po sali. Obok nich, 45 44 blisko, przy sąsiednim zaraz stole siedziało czterech mężczyzn. Rozmawiali przyciszonymi głosami. W ruchach ich zarazem swobodnych, miękkich i opanowanych, w sposobie zwracania się do służby, do sąsiadów, w geście każdym było coś tak delikatnego, tak odmiennego od zwykłej brutalnej pewnoki siebie innych biesiadników, że mimo woli zwracali na siebie uwagę otoczenia. — A ci, kto zacz? — zapytał'szeptem Polinik, Kilon spojrzał na niego zdziwiony. — Na Hermesa! To ja raczej powinienem ciebie o to zapytać. Toć to Jończycy, pobratymcy twoi z Azji Mniejszej. Ten najstarszy na wprost to Gorgiasz, brat Talesa, Milezyj-czyk, i jak brat jego — mędrzec, filozof i astronom. Oczy ma wyblakłe od patrzenia w gwiazdy. Dziwak, ale wielki człowiek, spadkobierca całej wiedzy Talesa, a o Talesie mówił Solon, że mądrzejszego odeń nie znalazł. I to mówił Solon, uważasz, chłopcze. A ten, co z nim rozmawia, to Hipponaks z Efezu, poeta, pieśniarz i kpiarz. Młody, ale znany już, bo niejednemu dokuczył do żywego swymi strofkami. Znam go i ja. Przywiózł teraz podobno cały zwój własnych wierszy i utworów swej przyjaciółki, poetki Safony. Ma je odczytywać na sympozjonie. Posłuchaj, warto słuchać. Tych dwóch innych nie znam, ale muszą też być nie byle jacy, bo mają oczy ludzi, którzy widują bogów. Głębokie, mądre oczy. Nie spotkasz takich u tutejszych kupców korynckich. Polinik skiną! głową, po chwili jednak rzeki: — Może być, patrzą oni jednak na wszystkich z jakąś wyrozumiałością i pobłażaniem jak na barbarzyńców albo jak na dzieci. — Bo po prawdzie tak i jest. O czym będzie mówił taki Gorgiasz z pierwszym lepszym Spartaninem, który nawet czytać nie umie, albo z jakimś tutejszym handlarzem bydła. Na wszystkich bogów! Mają słuszność i wiele jeszcze czasu upłynie, zanim będziemy mogli zrównać się z nimi. 46 Tymczasem wokoło zrobi! się ruch. Służba zaczęła wnosić potrawy. Uczta się rozpoczęłaś Do zapachu róż i goździków, do silnej woni drogich perfum syryjskich, którymi skropieni byli najbogatsi panowie korynccy, domieszał się ciepły zapach mięsiwa, topionego tłuszczu, ostrych przypraw korzennych. Powietrze stało się ciężkie i duszne. Twarze poczerwieniały. Polinik patrzył z zaciekawieniem, jak na tłustej czaszce Cho-reosa występują rzędem kropelki potu. Dostojny bankier jadł chciwie, mlaskając grubymi wargami. Dwaj młodzi niewolnicy, pacholęta jeszcze, o pięknych jak małe bóstwa dziecinnych twarzyczkach, usługiwali mu, podając prędko i zręcznie ulubione przyprawy, sosy i zioła. Choreos był nie lada smakoszem i przy każdej uczcie musiał mieć przy sobie własnych niewolników, znających jego gusty i pilnujących, ażeby najważniejszy w świecie zmysł smaku ich pana mógł być w pełni zaspokojony. Polinik zwrócił uwagę na cudną urodę tych pacholąt. Jedno z nich o smagłej twarzy, o ciemnych, falistych włosach, jakby przysypanych złotem, przypominało trochę Diossosa. Tylko w czarnych, wielkich oczach małego niewolnika prócz smutku był teraz lęk, czujna, psia obawa przed najmniejszym skurczem gniewu rysującym się na twarzy pana. Był to przykry widok i Polinik odwrócił się odeń ze wstrętem. Pierwsza część uczty miała się już ku końcowi. Zaczęło się ściemniać. Wniesiono ostatnie, szóste czy siódme z kolei, najwybredniejsze mięsne danie, służba jęła zapalać łampy wiszące na łańcuchach nad biesiadnikami, niedługo miał się rozpocząć właściwy sympozjon, druga część uczty, ukochane i wielbione przez Greków — długie godziny słodkiego wina, słodkich ciast, słodkich pieśni, opowieści i tańca. Sympozjon! — Sympozjon! Sympozjon! — zaczęto wołać w tłumie. Twarze poweselały. Uczyniło się zamieszanie. Dźwiękliwe bulgotanie wina, rozlewanego przez służbę do dzbanów i czar, 47 radowało serca biesiadników. Gdzieś z boku ozwaly się struny lir i gitar szarpane niecierpliwą ręką muzykantów. Hippo-naks sięgnął ręką po leżący obok zwój i zaczął go przeglądać — miał przeczytać za chwilę swój wiersz na otwarcie sympozjonu. Tymczasem przed dostojne oblicza tronowych gości przyniesiono maty, cudnie rzeźbiony, szczerozłoty krater lidyjski. Nie było w nim wina, tylko imiona biesiadników, z których jeden, wybrany przez los, miał zostać kierownikiem uczty — sympozjarchą. Była to uroczysta chwila, po której dopiero i po złożeniu ofiary bogom można było przystąpić do picia boskiego napoju Dionizosa. Goście pili jednak ukradkiem i teraz, upał bowiem w sali panował wielki, a wino przyniesione wprost z piwnic słodkie było i zimne. Służba nie mogła nadążyć z uprzątaniem resztek potraw i z roznoszeniem dzbanów i pucharów z winem. W zamieszaniu jeden z usługujących Choreosowi cudnych chłopców syryjskich potknął się i wylał na nogi i płaszcz swego pana zawartość trzymanej w ręku wazy. 1 wówczas stała się rzecz straszna. Biedny, mały niewolnik zbladł jak płótno, cofnął się o pół kroku drżąc, jąkając jakieś słowa niezrozumiałe. Słów tych nie dosłyszał Polinik, ujrzał natomiast, jak twarz Choreosa posiniała nagle z wściekłości, z gardła wydarł się stłumiony ryk, ręka drapieżna porwała za puchar i uderzyła nim z pasją w głowę dziecka. Krótki okrzyk, głuche uderzenie pękniętej czaszki o rzeźby kamiennego tronu i — cisza. Biesiadnicy zerwali się z miejsc. Nieprzystojne uniesienie wielkiego kupca zmroziło wszystkich. Nikt jednak nie śmiał odezwać się słowem. Choreos ochłonął nieco. — Wybaczcie, przyjaciele — rzekł — wybaczcie, rozgniewała mnie niezręczność tego błazna. 48 Po czym zwrócił się do nadbiegłej służby: — Weźcie to — tu trącił nogą zabitego — i dajcie mi nowy płaszcz. Zasiadł ciężko w fotelu. Goście poszli za jego przykładem. Wracałi z wolna na miejsca. Rozmowy zaczynały się znów. Hipponaks tylko schował zwój swych pieśni. — Nie zwykłem czytać w rzeźni — rzekł z pogardą. Polinik siedział jak odrętwiały. Zbladł tak, że zdawało się, że zemdleje, na czoło wystąpiły mu krople potu, ręce drżały jak w febrze. Patrzył nieruchomym wzrokiem, jak Choreos otrzepuje ręką powalany płaszcz, jak służba wynosi małego Syryjczyka ze zwisającą, cudną głową z rozsypanym włosem, jak ktoś wyciera plamy krwi z kamiennych tafli podłogi. I nagle poczuł, że zrywa się w nim wszystko, jakaś idąca z głębi fala, fala ślepej, nieubłaganej nienawiści podchodzi pod gardło, ściska mu krtań, dusi, odbiera przytomność, podnosi za włosy z miejsca. Polinik nie widzi przed sobą nic, nie słyszy, nie myśli i nie chce myśleć. Podchodzi spokojnym, powolnym krokiem do stołu, przy którym siedzi Choreos, chwyta za tę samą, stojącą dotąd wazę i ciska nią wprost w wielki, spotniały pysk. Ktoś krzyknął, ktoś roześmiał się krótkim, spazmatycznym śmiechem. Polinik stał przez chwilę bez ruchu, przymrużając swe małe, niebieskie oczy. Potem zawrócił na miejsce nie zatrzymywany przez nikogo. Kilon i Kleomenes zerwali się z krzeseł chwytając go za ramiona. -*"* — Coś ty uczynił, szaleńcze?! — szeptali przerażeni. A Hipponaks przyglądał mu się przez chwilę poważnie, aż z nagła klasnął w dłonie. — Upił się nasz szybkobiegacz — krzyknął — upił przy pierwszym pucharze! A przechyliwszy się ku Polinikowi szepnął: 4 — Diossos 49 — Uciekaj, nieszczęśniku, prędko. Weźcie go, Atcńczycy. — Upił się — powtórzyli za Ilipponaksem inni. — Upił się! — zawołał gromko wyrosły jak spod ziemi Kalias. Kilon i KSeomenes, wziąwszy za ramiona Połinika, prowadzili go ze sobą. Połinik szedł jak ogłuszony, nie wiedząc, gdzie idzie i po co. Kalias popychał go z tyłu. — Prędzej, prędzej, wariacie! Uchodź, pókiś cały. Z nagła porzucił Połinika i zawrócił do Choreosa. Kupiec wyglądał strasznie. Cieknąca z ust, z wybitych zębów krew, zmieszana z sosem, ściekała gęstymi soplami po brodzie. Twarz miał fioletową z wściekłości i bólu, żyły wezbrane, oczy, zawsze wypiskłe — wylazły niemal na wierzch. Zawołał w pierwszej chwili na służbę, teraz jednak nie mógł wydać rozkazów. — Duszę się! — krzyknął tylko. Otoczyła go gromada przyjaciół i służby. Jedni rozrywali mu na piersiach szaty, drudzy zlewali łeb wodą, wszyscy mówili gorączkowo. Kalias wmieszał się w tę gromadkę, ukradkiem spoglądając, czy Polinik wychodzi już z sali. Polinik szedł przez dziedziniec prowadzony wciąż przez Ateńczyków. Służba rozstępowała się przed nimi, sądząc, że to któryś z biesiadników zasłabł i wraca do domu. Polinik istotnie robił wrażenie chorego, blady był jak trup, usta miał zaciśnięte, nie mówił nic, drżał cały. Wyszli na ulicę. — Cóżeś uczynił, szalony człecze ?! — krzyczał Kleomenes. — Źlem uczynił, bom mu nie rozwalił łba. — Gdybyś to zrobił, nie wyszedłbyś cało z megaronu, a i tak nie dałbym obola za twoją skórę. Kilon zabrał głos: — Kleomenesie, wracaj na ucztę, nie trzeba, żeby cię widziano z nim razem. 50 — A ty, Kilonie? — Mnie, staremu, nic nie grozi. Nie będą śmieli podnieść na mnie ręki. Ale w tej chwili dogonił ich ktoś czwarty. Był to Kalias, zadyszany, zmęczony, sapał jak miech. — Wracajcie, Ateńczycy — rzekł — ja sam odprowadzę tego... tego... Kaiias nie mógł znaleźć słowa w gardle. — Czy jesteś przyjacielem Połinika? — Tak jest! Bogowie mnie pokarali tą przyjaźnią, ale trudno. Tak jest. — Tedy wytłumacz mu, że nie powinien chwili dłużej zostawać w Koryncie. Rozumiesz?! — Czy ja rozumiem? Na Hermesa! Za godzinę już będzie na morzu albo Kalias nie jest Kaliasem. — Lepiej za pół godziny, Kaliasie. — Lepiej, Ateńczycy. Rozstali się. Z nagła Polinik, ciągnięty przez Kaliasa, za- trzymat się gwałtownie. — Dlaczego ja mam właściwie uciekać, co ja zrobiłem, powiedz?! Kalias podniósł obie ręce w górę. — O bogowie! —.jęknął. — On się jeszcze pyta, dlaczego! Rozbił wazę na pysku najdostojniejszego obywatela Koryntu, znieważył członka rady i brata wielkorządcy miasta i pyta dlaczego. Czyś ty zauważył, głupcze, że nikt nie ośmielił się powiedzieć słowa, gdy ten łotr zabił swego niewolnika? Nikt! Rozumiesz?! Chociaż, zabijając człowieka na sympozjonie, obraził tym wszystkich biesiadników, obraził ciężko. — Mnie nie chodziło o obrazę, tylko... Czyś ty widział, Kaliasie, tego chłopca? — A cóż cię obchodzi cudzy niewolnik, głupcze, głupcze, po trzykroć głupcze?! — Nie obrażaj ty mnie teraz, Kaliasie — radzę ci. 51 Polinik był niezmiernie podrażniony. — Dobrze już, dobrze, mądralo, a czy ty wiesz, że tylko dzięki mnie wylazłeś cało z tej nory? — Jak to? — A tak, zacna duszo. Gdyś wychodził z megaronu, Aga-menes wydawał już rozkazy służbie, żeby cię zatrzymano. Wtenczas ja chwyciłem go za ramię. „Nie czyń tego, Aga-menesie" — rzekłem. — I Agamenes cię usłuchał? — Powiedziałem mu, że jesteś synem książęcym i bratankiem Polikratesa z Samos, rozumiesz, bratankiem Poli-kratesa. — Ja? — Tak, ty! Polinik zdumiał się tak, że dał się prowadzić bezwolnie. — Ależ to nieprawda! — szeptał. — Pewnie, że nieprawda. Ale Agamenes zgłupiał na razie, zaniemówił i pozwolił ci wyjść cało. Można uwięzić bohatera igrzysk, ale znieważyć krewnego najbogatszych książąt helleńskich? Nie, na to się Agamenes nie odważy. — To dobrze, ale to wszystko nieprawda. — Oczywiście, ale zanim się spostrzegą, zanim wyciągną tego ćwieka, który im zabiłem we łby, minie pół godziny, godzina może. Przez ten czas możesz uciekać. Może nie wiedzą dokładnie, gdzie mieszkasz, może nie trafią szybko. Na wszystkich bogów, zdaje mi się, że słyszę już pościg za sobą. Nasłuchiwali chwilę, ale z oddali nie dochodził ich głos żaden. Kalias odetchnął ciężko. — Tak! Poświęcam się dla ciebie, łżę jak rodzony ojciec, a ty nie pozwalasz mi za to nawet głupcem cię nazywać. Ot, sprawiedliwość! — Wybacz mi, Kałiasie. Ale co teraz będzie, gdy się okaże, że to wszystko nieprawda? Kalias wzruszył ramionami. 52 — Co może być? Powiem, że się pomyliłem, i już. Kto nie straci głowy w takim zamęcie? Polikrates zresztą ma naprawdę bratanka o podobnym imieniu. — Ma, Polidora! — Właśnie. Polidor, Polikrates i jeszcze Połinik! I jak się tu nie pomylić? Nie bój się. Włos mi z głowy nie spadnie. Nie chciałbym tylko, żeby ktoś zobaczył, że ci teraz towarzyszę. Na boga, prędzej, przyjacielu, póki czas. Prędzej! Ostatecznie kto z nas dwóch jest szybkobiegaczem? — Ale właściwie dlaczego ja mam tak uciekać nocą jak złodziej? — upierał się Polinik. — O bogowie! Gdybyś był moim synem... Nie, to byłoby zbyt straszne!... Dlatego, że jeden brat Choreosa jest wielkorządcą Koryntu, drugi — dowódcą straży, a on sam ma dwustu niewolników prócz żołnierzy i służby, że żaden z nich, z tej przezacnej rodziny Krconidów, nie darował nigdy najmniejszej urazy, a cóż dopiero wybitych zębów. Nie mów a tym więcej, Poliniku, i nie drażnij mnie. Melikles, dowiedziawszy się, co się stało, zrozumiał od razu, że nie ma czasu do stracenia. Objął też natychmiast dowództwo nad towarzyszami nagląc ich do pośpiechu. Diosso-sa, ledwie zbudzonego ze snu, wysłał na róg ulicy, aby przestrzegł ich w razie zbliżania się straży, sternikowi zaś rozkazał iść na łódź i przygotować ją do odjazdu, sam z Polinikiem zajął się składaniem płaszczy, odzieży, broni. Polinik drżał cały. — Meliklesie — skarżył się — czemu my tak musimy uciekać po tych wszystkich triumfach wczoraj, a dzisiaj jak złodzieje... pomyśl. Melikles nic nie odpowiedział, zwiiał gorączkowo rzeczy. — Meliklesie, czy ty też złościsz się na mnie jak Kalias, Meliklesie! Mclikles chwycił go w ramiona. — Poliniku, zrobiłeś pięknie i dobrze i ja pewnie zrobiłbym to samo. Tylko nie pytałbym się teraz, dlaczego mam uciekać. Rozumiesz? — Prędzej, prędzej! — ponaglał Kałias wyglądając raz po raz na ulicę. Z sąsiedniej izby wyszła matka Diossosa, wysunęła się drżąca, przelękniona Eukleja. Melikles pozostawił im pieniądze za gościnę. — A te dzbany i kubki weźcie sobie na pamiątkę i wspominajcie nas dobrze — rzucił wychodząc. Eukleja podniosła na Polinika swe cudne, zdziwione w tej chwili i przerażone oczy. — Wyjeżdżasz, panie?! — krzyknęła. Polinik zapatrzył się w nią. Zarumieniona jeszcze i ciepła od snu, z włosami rozrzuconymi w nieładzie, z oczami we łzach, z ustami drżącymi żałośnie wydała mu się tak śliczna, tak cudna, tak nade wszystko droga, że poczuł nagły skurcz w gardle i nie mógł słowa przemówić. — Wyjeżdżam — szepnął zduszonym głosem. ¦— I nie wrócisz? Polinik porwał ją za rękę. — Wrócę, na Zeusa, wrócę! Do ciebie i po ciebie, dziewczyno!... — Poliniku! — wołał z oddali głos Melikiesa. Polinik wybiegł z izby. W pół godziny później łódź Milezyjczyków odbiła cicho od przystani wielkiego miasta. Eukleja stalą na urwistym brzegu, wpatrując się w ciemną dal nocy. Cień Diossosa wysunął się przed nią. — O Euklejo, czy oni wrócą tu kiedy, powiedz, wrócą? — Nie wiem, braciszku... może. Rozdział piąty 1 przyszły teraz dziwne dni dla Karyjczyków. I dni, i wieczory, i noce. Na pozór wszystko było jak dawniej. Władze pozostawiły ich w spokoju. W pierwszych godzinach po odjeździe Polinika byli wprawdzie u nich strażnicy, ale dowiedziawszy się o wyjeździe Milezyjczyków — odeszli i nie pojawili się więcej. Wszyscy wracali powoli do normalnego życia. Tak. Karyjczycy powinni byli być zadowoleni z tych kilkunastu minionych dni. Zarobili trochę grosza, mogli się choć cokolwiek ogarnąć, dzbanki, naczynia kuchenne pozostawione przez żeglarzy też przedstawiały pewną wartość. — Pc winniśmy być zadowoleni — mówiła matka. , Eukleja nie odpowiadała nic, spuszczała głowę albo odwracała twarz, aby matka nie widziała łez, które kręciły się jej w oczach. Matka nie pozwalała wspominać nawet o PoSi-niku, wiedziała o słowach, które rzuci! na odjezdnym miody chłopak: bała się, że dziewczyna przypisze im jakąś większą wagę, zacznie roić jakieś marzenia, nieziszczalne projekty. Istotnie. Trudno było przypuszczać, aby chłopak dość zamożny, żeglarz i syn oikera, stojący może w dodatku na progu dużej sławy, zgodził się naprawdę wziąć dziewczynę bez grosza, z biednej rodziny, o niepewnym pochodzeniu. W czasach tych małżeństwa układane były przeważnie przez rodziców, znajomych z tego samego zawodu, o tym samym 55 mniej więcej stanie majątkowym. Ze zdaniem młodych liczono się przy tym mało i często zdarzało się, że narzeczona dopiero na uczcie ślubnej poznawała swojego narzeczonego. W takich warunkach gorączkowe słowa Polinika rzucone w chwili ucieczki świadczyły tylko o nierozwadze chłopca, zresztą nie mogły mieć żadnego znaczenia. Tak mówiła matka, a Eukleja nie śmiała jej przeczyć, przyznawała jej słuszność, czuła całąbeznadziejność swych marzeń. Nie rozmawiała więc z matką o pobycie cudzoziemców, nie pozwalała płynąć łzom, zacięła się w milczeniu. Wszystko było jak dawniej, może nawet lepiej trochę — dostatniej. Rozumiała przecież dobrze: wszystko było w porządku. Tylko co zrobić z pamięcią chwil, które minęły, z bogactwem młodości, która pojawiła się i znikła, z pustką, która pozostała po niej? Co zrobić z samotnością, która wyziera teraz z każdego kąta, z ciszą; która aż dzwoni w uszach?! Eukleja chodzi po własnym domu jak po cudzym, patrzy nań ze zdziwieniem. Więc to tutaj naprawdę byli ci młodzi mężczyźni, którzy napełnili cały dom rozgwarem swoich opowieści,, śpiewem i śmiechem, słowami pełnymi żądzy życia i sławy, troskami jakże dalekimi od trosk i zmagań powszedniego dnia. Więc tak też można żyć, więc można mieć i taką młodość. A teraz? Teraz wszystko jest tak jak dawniej. Tylko Euklei wydaje się, że była dotąd ślepa od urodzenia, nagle na jeden krótki moment ujrzała świat, słońce, ruch, życie, miłość — wszystko to zawirowało przed nią, roztoczyło cudowne, czarodziejskie blaski i — zatrzasnęło się z naglą, znikło. 1 znów jest ciemno, jak dawniej. 1 Eukleja jest taka sama, trochę może smutniejsza, jeszcze bardziej milcząca, bledsza. Czasem tylko spostrzegał Diossos siostrę stojącą nieruchomo przed domem z oczami wpatrzonymi w bezmierną dal morza. Patrzyła na wschód, zawsze na wschód, na szarą linię widnokręgu, na granatową smugę wody z białymi płachet- 56 karni żagli. Tam daleko, niezmiernie daleko, hen za morzem, jest piękna wyspa Samos i jest Milet. Diossos podchodził i brał ją za rękę. Dziewczyna przytomniała wówczas, wracała do domu, nie wstydziła się zresztą Diossosa, nie ukrywała przed nim swych łez. Przed nim jednym. Diossos nie miał teraz żadnych tajemnic przed siostrą. Zwierzył się jej nawet ze swych najtajniejszych spotkań z Argosem, psem młynarza, i z przyjaźnią, którą go łaskawie obdarzał straszny pies. Diossos bowiem nawet w czasie najważniejszych chwil pobytu Polinika w ich domu nie zapomniał o swym dawnym druhu, odwiedzał go chociaż co drugą, co trzecią noc. Przeszło dni kilkanaście. Któregoś wieczora odwiedził znów dom Karyjczyków gość nienawistny, ojczym ich, Dro-meus. Łapacz niewolników przyszedł, tak jak kiedyś, razem z Terpnosem, któremu był winien większą sumę pieniędzy. Dowiedział się on od ludzi, że Karyjczycy nabyli trochę sprzętów i odzienia za zarobione pieniądze. Postanowił to 57 zabrać i sprzedać. Ale wyprawa jego nie uda?a się. Diossos wypatrzył go zawczasu w ogrodzie Terpnosa, przestrzegł siostrę i razem zebrali prędko wszystko w domu, cokolwiek przedstawiało jaką taką wartość. Gdy Dromeus przyszedł z młynarzem, Eukleja zatrzymała ich chwilę we drzwiach, dając czas rodzeństwu do ukrycia ich ubogich skarbów. Niegodziwcy wszedłszy nie mogli zupełnie już nic znaleźć do zabrania. Dostało się za to Euklei, dostało się i Diossosowi. Dromeus i Terpnos klęli tak, że ludzie z odległych domów zlatywali się zaciekawieni. Diossos schroniwszy się na mur i spokojny już o swoją skórę rozsiadł się szeroko i odpowiadał, jak umiał, napastnikom. Terpnos był czerwony, Dromeus, blady ze złości, podbiegł bliżej, szturchał Diossosa kijem z dołu. ale nie móg! go dobrze dosięgnąć, Diossos zaś rozbił mu na głowie sporą pecynę gruzu. Ludzie zebrani wokół wybuchnęli śmiechem. Terpnos nie chcąc być przedmiotem drwin i żartów musiał ustąpić od niesławnego oblężenia. — Czekaj, szczeniaku — krzyczał —jak cię tylko dostanę, wszystkie kości ci porachuję! Diossos nie pozostał dłużny w odpowiedzi: — Czekaj, Terpnosie, jak tylko przyjedzie mój przyjaciel Polinik, to on dopiero się z wami policzy. Nie bój się, już on się ujmie za nami, wyprawi wam skórę i nie pozwoli krzywdzić nas biednych przez takich oszustów, złodziei, wydrwigroszów. Terpnos i Dromeus uchodzili co prędzej. Plac boju opustoszał. Ludzie rozeszli się. Wkrótce nadeszła matka, o zmierzchu już. Diossos z dumą opowiadał jej, jak to udało im się uratować mienie i wyjść zwycięsko z walki. Biedacy — nie wiedzieli, jak ciężko przyjdzie im zapłacić za tę chwilę łatwego triumfu. Rozdział szósty Choreos, dostojny bankier i kupiec koryncki, siedział na miękkich makatach okrywających marmurową ławę. Nagi był zupełnie, wyszedł bowiem dopiero co z kąpieli w ogrodzie, a teraz niewolnicy namaszczali go wonnymi olejkami, nacierali ożywczym eliksirem, masowali tłuste ciało. Specjalny fryzjer, Syryjczyk, kunsztownie układał i skręcał rzadką, capią brodę, musiał przy tym pilnie uważać, aby nie urazić swego pana, który wciąż jeszcze od uderzenia Polini-kowego miał bliznę koło warg. Zresztą rana nie dokuczała już Choreosowi, który od szeregu dni mógł już mówić i — co najważniejsze — jeść jak dawniej. W tej chwili wielki kupiec, nie chcąc tracić drogiego czasu podczas namaszczania i ubierania, przyjmował jednocześnie mniej ważnych interesantów, od których roił się przedsionek. Spostrzegłszy wśród nich znaną sobie dobrze postać Terpnosa, młynarza, Choreos przywołał go ręką. Terpnos zatrzymał się nie opodal w postawie pełnej szacunku i oddania. — Terpnosie — odezwał się bankier — wszak to dzisiaj mija termin zwrotu moich pieniędzy. — Tak jest, panie. — Przyniosłeś je? Terpnos rozłożył smutnie ręce. — Niestety, panie. Trudno mi będzie oddać ci je tak zaraz. 59 Bankier wzruszył ramionami. — Terpnosie, pieniądze zawsze jest trudno oddawać, ale wiesz, że komu jak komu, ale mnie oddać je musisz. — Wiem, panie, i chciałem właśnie o tym mówić. — Terpnosie, wolę słuchać brzęku pieniędzy niż brzęku słów o pieniądzach. — Jednakże przekonasz się, panie, że z moich słów wypłyną pieniądze, jak woda źródlana ze skaty. ¦— Dobrze, siadaj więc i mów, prędko! Terpnos usiadł na brzeżku stołka i zaczął: — Panie, jeden z biednych, podupadłych obywateli naszego *niasta jest mi winien dwieście drachm, jest mi winien i nie może mi oddać. — Co mnie to obchodzi — żachnął się bankier. — Chciałbym, ażebyś ty, panie, przejął ten dług w zamian za mój. Choreos poczerwieniał ze złości. — Terpnosie, czyś oszalał?! Jak ty nie możesz sobie dać rady z dłużnikiem, to chcesz, abym ja to uczynił? — Bo ty to uczynisz z łatwością, panie. Ten człowiek w zamian za te pieniądze oddaje ci w zastaw dom i rodzinę. — Kto to jest? — Dromeus, przyjaciel mój, sternik, dzisiaj, niestety, łapacz niewolników, biedak, panie, prawdziwy biedak. — Tym gorzej, bo nie odda nigdy długu. — Tym lepiej, bo będzie musiał oddać za to w zastaw dom i rodzinę. — Co to za dom? — Stoi samotnie przy wschodnim wybrzeżu Istmu na urwisku tuż nad morzem. — Nie pamiętam. — Tam, panie, zatrzymywał się podczas igrzysk ten szybkobiegacz z Miletu, z którym ponoć pokłóciłeś się na uczcie. Polinik czy inaczej. 60 Bankier drgnął nieznacznie. Terpnos zauważył to zaraz. — Tak — mruknął Choreos — wiem już teraz, ale to rudera, nie dom. Niewart nawet stu drachm. — Może być, ale prócz domu w zastaw wchodzi i rodzina Dromeusa. — Dużo ich jest? — Matka i troje dzieci. Córka prawie dorosła. Choreos skrzywił się niechętnie. — To nie dla mnie. Już i tak za wiele jest hałasu w mieście, że zakupuję za dług i sprzedaję Fenicjanom własnych obywateli. — To nie rodowici Grecy, to Karyjczycy. — Mówiłeś, że to rodzina Dromeusa. — Tak, ale to nie własna rodzina. Dromeus jest ich ojczymem. — Rozumiem. Nastała chwila milczenia. Dostojny bankier zastanawiał się nad całą sprawa. — To niepewny interes — rzekł wreszcie. — Ojczym nie 61 jest zupełnie w prawie tak rozporządzać rodziną jak prawdziwy ojciec, Prawo o tym milczy. Terpnos wzruszył ramionami. — Nawet jeśli tak jest, to kto im to powie i kto się za nimi ujmie? To głupie kobiety i małe dzieci. Pies ich nie zna i pies się za nimi nie wstawi. Choreos podniósł na niego swe wielkie, przekrwione zawsze oczy. — Co ty masz przeciwko tym ludziom? Terpnos spuścił wzrok. — Nic nie mam, Choreosie, chociaż znieważyli mnie, tak, znieważyli wczoraj. Dawniej byli pokorniejsi, ale od czasu gdy u nich zamieszkał w czasie igrzysk ten tam Poiinik z Mi- letu, zhąrdzieli tak, że ośmielili się wyrzucić z domu nie tylko mnie, ale i swego ojczyma. Choreos drgnął znów na wzmiankę o Poliniku. — Tak, dostojny panie — ciągnął dalej Terpnos -—wygnali za drzwi swego ojczyma i mnie, ich sąsiada, chociażem nieraz dawał pracę ich matce. Mało tego, wołali, że się nie boją teraz nikogo, bo są pod opieką bohaterskiego Polinika z Miletu, który jest ich przyjacielem i obroni od nas. Tak mówili, panie. Choreos zaciekawił się nagle. — Mówili, że Poiinik jest ich przyjacielem? — Tak, panie. Chociaż nie wiem, czy to może być prawda. Co może obchodzić obcych, Milezyjczyków, jedna taka głupia rodzina łachmaniarzy. — Ale mówili, że jest ich przyjacielem? — nalegał bankier. — Tak jest. Z pewnością. Choreos klasnął w dłonie. Oczy mu błysnęły jak wilkowi. — Dobrze, Terpnosie. Wezmę tę sprawę w swoje ręce. Zawołaj mi tego swego dłużnika, Dromeusa, czy jak tam. — On jest tu i czeka w przedsionku! Rozdział siódmy Rankiem następnego dnia, gdy matka Diossosa wychodziła właśnie do pracy, przed domem Karyjczyków stanął oddział straży miejskiej. Dowódca straży w kilku słowach powiadomił nieszczęśliwych o czekającej ich doli. Zrazu nikt z Karyjczyków nie mógł zrozumieć, co się stało, nie chciał, nie mógł uwierzyć w nieszczęście, nie mógł objąć myślą jego ogromu i bezmiaru, potem ogarnęło ich osłupienie, oszołomienie tak straszne, że graniczące z obłędem. Nie mogli pojąć, że stali się w jednej chwili niewolnikami, że dom ich nie jest ich domem, sprzęt ich sprzętem, garnek ich garnkiem, że nawet córka czy syn nie należą już do matki ani matka do dzieci, że przestali nagle być ludźmi, są czyjąś rzeczą, niczym więcej. Strażnicy popychali ich, aby zbierali się prędzej, aby wzięli z sobą tylko co najniczbędniejsze, trochę ubrań, chlajny, kilka misek. Jeden ze strażników, widocznie litościwszy nieco od innych, zaczął pocieszać ich, że nie są właściwie niewolnikami, według prawa bowiem dłużnik stanowiący zastaw pozostaje na razie tylko w więzieniu przez miesiąc z górą. Przez ten czas nie może być nikomu sprzedany, w razie zaś gdy dług zostaje zwrócony, odzyskuje natychmiast wolność. Dopiero po upływie tego nieszczęsnego terminu dłużnik stanowiący zastaw staje się właściwym niewolnikiem wierzyciela. 63 — Jak wielki ten dług, który ma być oddany? — szeptała zbielałymi wargami matka. — Trzysta drachm, które winien jest twój mąż_ dostojnemu Choreosowi — odparł strażnik. — Ale z tego na sto drachm oceniono dom, a was — na dwieście, tak że za dwieście drachm Dromeus może was wykupić. Karyjka wybuchnęła spazmatycznym śmiechem. — Mój mąż Dromeus, Dromeus ma oddać dwieście drachm, Dromeus!—krzyczała coraz ciszej. Śmiech prze- , szedł w przerywane łkanie, w bezsilny, długi płacz. Strażnik stał zakłopotany. — Może kto inny zapłaci za was te dwieście drachm, może kto ze znajomych, z krewnych, z przyjaciół. Karyjka pokręciła głową. — Nie mamy żadnych znajomych ani krewnych, ani przyjaciół. — A Polinik! — krzyknął milczący dotąd Diossos. Matka wybuchnęła znów swym przeraźliwym, obłąkanym śmiechem. — Obcy człowiek ma zapłacić dwieście drachm, obcy, który nas prawie nie zna ani my jego, nie wiemy nawet, gdzie mieszka, o Diossosie! — Matko, on nas nie opuści — szepnęła Eukleja. — On nas uratuje — dodał gorąco Diossos. Matka nie odpowiadała już, płakała cicho, bez sił, bez nadziei, bez rady. Strażnicy dosyć już mieli tego wszystkiego. Nieraz zabierali już ludzi do więzienia i nie przejmowali się cudzymi łzami. — No, baby! Zabierajcie się prędko i w drogę! — wołali, już zniecierpliwieni. Wypchnęli czepiającą się sprzętów kobietę z izby. Eukleja wyszła sama, trzymając za rękę zanoszącego się od płaczu najmłodszego braciszka, Diossos szedł przy niej. 64 — Eukleja —- szeptał ze łzami w oczach —¦ oni naprawdę nas nie porzucą, oni, Milezyjczycy. — Może, ale skąd będą wiedzieć — mówiła Eukleja — co nas spotkało, kto im da znać, kto powie? Diossos zamilkł. Wyszli na podwórko. Dwóch strażników sz!o przodem, dwóch z tyłu. Chłopiec rzucał szybkie, gorączkowe spojrzenia na prawo i lewo. Koło przedsionka na ulicy stał tłum przechodniów patrzących ze współczuciem na smutny pochód, Terpnos tylko, stojący nie opodal, uśmiechał się drwiąco. Diossos drżał jak w febrze. — Matko! — krzyknął nagle przeraźliwym głosem. — Euklejo! Ja was uratuję, odnajdę ich, uratuję, uratuję, przysięgam! Jednym skokiem roztrącił strażników, wbiegł po kupie gruzów na mur i biec począł krawędzią kamienną nie zważając na nic. Dwaj strażnicy rzucili się za nim, ale jeden przewrócił się zaraz w tłoku, drugi leciał dołem, ulicą tuż przy murze. 5 — Diossos 65 Diossos zeskoczy) wówczas w stronę podwórka, gdy zaś strażnicy przedostali się tam, przeniknął znów jakimś sobie tylko znanym podkopem na ulicę, przebiegł przez nią i w jednej chwili wdrapał się znów na mur ogrodu Terpnosa. Gromada gapiów ujrzała go na murze i powitała oklaskami. Chłopak zniknął za ścianą jak zdmuchnięty wiatrem, dwaj strażnicy rzucili się za nim w pościg. Dołączył się do nich jako trzeci Terpnos zdążając co prędzej ku bramie swego obejścia. Zanim jednak strażnicy przedostali się przez mur, zanim Terpnos dobiegł do bramy, Diossos zyskał kilkadziesiąt kroków i wpadł już pomiędzy zabudowania gospodarcze Terpnosa. Strażnicy jednak nie niepokoili się tym. Chłopiec w dalszym ciągu nie miał żadnych szans, a ucieczka jego była zupełnie beznadziejna. Ogród Terpnosa kończył się z jednej strony urwiskiem spadającym wprost w morze, z dwóch innych stron oddzielony był od właściwego miasta szerokim, pustym polem, przez które nikt w dzień przedostać się nie mógł niepostrzeżenie. Na takim rozległym polu kilku dorosłych chłopców mogło dognać z łatwością małego dzieciaka. Dwćch strażników pilnujących reszty rodziny Karyj-czykćw czekało też ze spokojną ufnością na niewątpliwy rezultat pościgu. Tymczasem minęło parę minut, minęło ćwierć godziny, potem pół godziny, wśród zabudowań widać było wciąż przebiegających tu i tam żołnierzy, Terpnosa i jego służbę, słychać było ich krzyki i nawoływania. A Diossosa jak nie było, tak nie było. Polem uciec nie mógł, przez urwisko i morze też nie iiszedł, musiał więc być w ogrodzie albo w zabudowaniach. Strażnicy, wściekli, nie żałowali wysiłku, pod kierunkiem Terpnosa przetrząsali uważnie każdy kąt, obejrzeli nawet pokoje młynarza, choć żona Terpnosa j służba ręczyła, że nikt tam wejść nie mógł. Zajrzeli do piwnic, do stajni i chlewów, odsuwali żłoby, rozrzucali sło- 66 mę, zbadali po kolei każde drzewo w ogrodzie. Wszystko na próżno. Terpnos chciał spuścić psa na poszukiwanie, ale Argos, rozwścieczony widokiem tylu obcych ludzi, charczał i rwał się do łydek żołnierzy tak, że ci sami prosili młynarza, żeby zostawił bestię na łańcuchu. Po godzinie daremnych poszukiwań strażnicy doszli do wniosku, że Diossos musiał, korzystając z zamieszania, przedostać się z powrotem przez ulicę do swego domu. Przechodnie i sąsiedzi stojący wciąż koło bramy ogrodu Terpnosa zaręczali wprawdzie, że nikt przez drogę nie przebiegał, ale żołnierze nie dowierzali im, słusznie zresztą, gdyż wszyscy w tym tłumie stali raczej po stronie Karyjczyków niż młynarza. Strażnicy przeszukali tedy z powrotem dom i zagrodę Diossosa, przetrząsnęli i inne sąsiednie domy, nadaremnie. W końcu, choć Terpnos zachęcał ich wciąż do dalszego wysiłku, zrezygnowali z poszukiwań. Pocieszali się tym, że głupi chłopak dziś czy jutro zdradzi się na pewno i wpadnie sam w ich ręce. Zresztą nie miał gdzie uciec, a w mieście za nagrodę wyda go każdy. Otoczyli tedy zwarcie trójkę pozostałych Karyjczyków i ruszyli spiesznie ku miastu. Terpnos zawrócił do siebie, ludzie porozchodzili się do domów, nastała zwykła cisza. Diossos skulony, zgięty wpół, klęczał bez ruchu w budzie Argosa, nie śmiejąc odetchnąć głośniej. Przez cały czas poszukiwań trwał tak, dygocąc jak w febrze. Słyszał, z jakim uporem go szukają, pewien był, że lada moment go odnajdą, że samo zachowanie się psa zdradzi jego kryjówkę. Istotnie, Argos, od chwili gdy Diossos wpadł jak pocisk na podwórze i nie zwracając uwagi na radosne psie przywi- 67 tania władował się bez namysłu do jego budy, stracił zupełnie równowagę umysłu. Coś podobnego przechodziło wszelkie wyobrażenia jego zaradnego zazwyczaj psiego łba. Żeby ktoś ośmielił się zająć jego mieszkanie, to już było straszne, ale żeby to uczynił właśnie ten, najdroższy, jedyny przyjaciel — to było całkowicie niepojęte i nie wiadomo byso zupełnie, co z tym zrobić. Czy cieszyć się, machać ogonem, szaleć z radości, czy też warczeć, tłumaczyć temu dziwnemu chłopcu, żeby opuścił jego budę, bo tego żaden szanujący się pies znieść przecież nie może. Argos próbował wszystkiego po trochu, ale nie odniosło to żadnego skutku. Przez otwór w budzie widział tylko czerwona, przerażoną twarz chłopca, dającego mu gniewne, rozpaczliwe znaki, aby był cicho. Gdyby wtenczas ktoś zwrócił uwagę na Argosa, Diossos byłby zgubiony od razu. Ale w tej chwili wpadli strażnicy, wpadł zadyszany Tcrpnos, na podwórzu powstał nieopisany gwałt, a Argos, Argos oszalał. Szarpał i rwał się na łańcuchu, szczekał, charczał i dławił się z pasji, wymyślał, ile mu sil starczyło w szerokich piersiach. Tylu obcych ludzi kręcących się tu i tam po zabudowaniach, krzyki, wrzaski., bieganina — to wszystko przechodziło zupełnie granice wytrzymałości psich nerwów. Na dobitkę każdy pies na łańcuchu, kiedy się już dość naszczeka, naszarpie, włazi na chwilę do budy, aby tam u siebie w domu strząsnąć jak pchły swój wstręt i pogardę dla świata, a potem z nowym zapałem rozpocząć ujadanie. A Argos nie może tego uczynić. Ilekroć zapominając o wszystkim wsuwa łeb do budy, dostaje tęgiego kuksańca w nos i nie może nawet na to nic odpowiedzieć, bo przecież to jest właśnie on, Diossos, jego ukochany przyjaciel, towarzysz wieczornych spotkań. Wraca więc do ujadania. To przynajmniej rozumie, to jest jego psie prawo i obowiązek. I nagłe w jego skołatanym łbie przebiega myśl, że ci obcy to nie tylko obcy, ale i wrogowie Diossosa. Ta myśl zapala w nim pozostałe resztki drzemią- 6S cych jeszcze pokładów nienawiści, Argos jest teraz jednym czarnym, dygocącym płomieniem gniewu. Strażnicy obchodzą go z daleka, proszą Terpnosa, aby nie spuszczał za nic wściekłej bestii z łańcucha. Wygląd Argosa usprawiedliwia teraz w pełni miano najstraszniejszego psa w Koryncie. Po godzinie, dwóch haiasy milkną, obcy znikają, podwórko wraca do .normalnego stanu, ale Argos nie może się uspokoić. Argos chłepcze podejrzliwie, rzucając raz w raz szybkie spojrzenie w stronę otwartej budy. Jak kto zabrał mu mieszkanie, może mu wziąć i miskę. Wszystko już jest możliwe. Oczywiście Argos nie ugryzłby, nie skrzywdził i tak swego przyjaciela, ale to jest jednak okropne wyzyskiwać tak psią dobroć. Trudno. Argos układa się z westchnieniem obok swojej do niedawna budy i słyszy z wnętrza po raz pierwszy pieszczotliwy, czuły, znany głos, podrywa się z radości i dostaje, zaraz znowu wymyślanie groźnym, przyciszonym szeptem. Głupieje zupełnie. "Nic już nie rozumie i nie zrozumie w dniu dzisiejszym. Odstępuje od budy. Kładzie się z westchnieniem jeszcze cięższym, stęka tak przejmująco, że pies by się nad nim zlitował. A tymczasem Diossos siedzi w budzie jak mysz pod miotłą, drżąc ze strachu, nie mogąc pojąć, jakim sposobem wszyscy wokół nie spostrzegają głupiego zachowania się psa, po kilkakroć pewien był już, że wszystko przepadło, wydało się, zdradziło, że nic nie zdoła go uratować. A tymczasem mijają godziny i nic, cisza. I nie ma w tym nic dziwnego. Nikt w obszernym domu młynarza nie zwraca uwagi na psa, nikomu zresztą przez sen nawet nie przyszłoby na myśl, żeby ktoś przy zdrowych zmysłach ośmieli! się podejść do budy Argosa, a cóż dopiero zamieszkać w niej. Prawdopodobniejsze wydałoby im się szukanie schronienia w jaskini lwa. I tak zeszedł dzień cały. Gdy zapadł mrok, Diossos wypełzł ze swej kryjówki, ucałował prędko psa w zacny, skołatany łeb, w kilku skokach dopadł muru i znikł w ciemności. tania władował się bez namysłu do jego budy, stracił zupełnie równowagę umysłu. Coś podobnego przechodziło wszelkie wyobrażenia jego zaradnego zazwyczaj psiego łba. Żeby ktoś ośmielił się zająć jego mieszkanie, to już było straszne, ale żeby to uczynił właśnie ten, najdroższy, jedyny przyjaciel — to było całkowicie niepojęte i nie wiadomo byio zupełnie, co z tym zrobić. Czy cieszyć się, machać ogonem, szaleć z radości, czy też warczeć, tłumaczyć temu dziwnemu chłopcu, żeby opuścił jego budę, bo tego żaden szanujący się pies znieść przecież nie może. Argos próbował wszystkiego po trochu, ale nie odniosło to żadnego skutku. Przez otwór w budzie widział tyłko czerwoną, przerażoną twarz chłopca, dającego mu gniewne, rozpaczliwe znaki, aby był cicho. Gdyby wtenczas ktoś zwrócił uwagę na Argosa, Diossos byłby zgubiony od razu. Ałe w tej chwili wpadli strażnicy, wpadi zadyszany Terpnos, na podwórzu powstał nieopisany gwałt, a Argos, Argos oszalał. Szarpał i rwał się na łańcuchu, szczekał, charczał i dławił się z pasji, wymyślał, ile rnu sił starczyło w szerokich piersiach. Tyłu obcych ludzi kręcących się tu i tam po zabudowaniach, krzyki, wrzaski, bieganina — to wszystko przechodziło zupełnie granice wytrzymałości psich nerwów. Na dobitkę każdy pies na łańcuchu, kiedy się już dość naszczeka, naszarpie, włazi na chwilę do budy, aby tam u siebie w domu strząsnąć jak pchły swój wstręt i pogardę dla świata, a potem z nowym zapałem rozpocząć ujadanie. A Argos nie może tego uczynić. Ilekroć zapominając o wszystkim wsuwa łeb do budy, dostaje tęgiego kuksańca w nos i nie może nawet na to nic odpowiedzieć, bo przecież to jest właśnie on, Diossos, jego ukochany przyjaciel, towarzysz wieczornych spotkań. Wraca więc do ujadania. To przynajmniej rozumie, to jest jego psie prawo i obowiązek. I nagle w jego skołatanym łbie przebiega myśl, że ci obcy to nie tyłko obcy, ałe i wrogowie Diossosa. Ta myśl zapała w nim pozostałe resztki drzemią- 63 cych jeszcze pokładów nienawiści, Argos jest teraz jednym czarnym, dygocącym płomieniem gniewu. Strażnicy obchodzą go z daleka, proszą Terpnosa, aby nie spuszczał za nic wściekłej bestii z łańcucha. Wygląd Argosa usprawiedliwia teraz w pełni miano najstraszniejszego psa w Koryncie. Po godzinie, dwóch hałasy milkną, obcy znikają, podwórko wraca do normalnego stanu, ale Argos nie może się uspokoić. Argos chłepcze podejrzliwie, rzucając raz w raz szybkie spojrzenie w stronę otwartej budy. Jak kto zabrał mu mieszkanie, może mu wziąć i miskę. Wszystko już jest możliwe. Oczywiście Argos nie ugryzłby, nie skrzywdził i tak swego przyjaciela, ale to jest jednak okropne wyzyskiwać tak psią dobroć. Trudno. Argos układa się z westchnieniem obok swojej do niedawna budy i słyszy z wnętrza po raz pierwszy pieszczotliwy, czuły, znany głos, podrywa się z radości i dostaje zaraz znowu wymyślanie groźnym, przyciszonym szeptem. Głupieje zupełnie. Nic już nie rozumie i nie zrozumie w dniu dzisiejszym. Odstępuje od budy. Kładzie się z westchnieniem jeszcze cięższym, stęka tak przejmująco, że pies by się nad nim zlitował. A tymczasem Diossos siedzi w budzie jak mysz pod miotłą, drżąc ze strachu, nie mogąc pojąć, jakim sposobem wszyscy wokół nie spostrzegają głupiego zachowania się psa, po kilkakroć pewien był już, że wszystko przepadło, wydało się, zdradziło, że nic nie zdoła go uratować. A tymczasem mijają godziny i nic, cisza. 1 nie ma w tym nic dziwnego. Nikt w obszernym domu młynarza nie zwraca uwagi na psa, nikomu zresztą przez sen nawet nie przyszłoby na myśl, żeby ktoś przy zdrowych zmysłach ośmieli! się podejść do budy Argosa, a cóż dopiero zamieszkać w niej. Prawdopodobniejsze wydałoby im się szukanie schronienia w jaskini lwa. I tak zeszedł dzień cały. Gdy zapadł mrok, Diossos wypełzł ze swej kryjówki, ucałował prędko psa w zacny, skołatany łeb, w kilku skokach dopadł muru i znikł w ciemności. Rozdział ósmy Szedł polem, a właściwie rozległym pastwiskiem pełnym kamieni, żwiru i rzadkiej, kępiastej trawy. W dzień pasły się tu stada owiec, kóz i bydła z Istmu. Na nierównym terenie pełno było głębokich szczelin, rozpadlin, dołów od śmieci. Diossos jednak znał dobrze drogę, a świecący jeszcze na zachodzie pas nieba rozjaśniał dostatecznie mrok. Chłopak przeciął pospiesznie ulicę wiodącą z portu w lstmie do Ko-ryntu, przebiegł niemal przez pas uprawnych pól i ogrodów ciągnących się z tej strony miasta, brnął po kostki w świeżo zoranej ziemi, *aż wyszedł na twardy, kamienisty teren wzgórz, zaczynających się już. tutaj, a podnoszących się coraz dalej i wyżej ku północnej stronie wąskiej ziemi korynckiei. Diossos zatrzymał się. Musiał odpocząć, złapać oddech. Rozejrzał się dokoła. Pusto było i cicho. Noc była ciemna i oczy chłopca z trudem przebijały oponę gęstniejącego wciąż mroku, odgadując raczej niż widząc najbliższe nawet przedmioty. Tylko czarna sylwetka wielkiego pasma gór na północy rysowała się wyraźnie na widnokręgu. Tamtędy szła droga Diossosa. Diossos nie przypadkiem obrał tę właśnie drogę. Rozmyślając nad swym strasznym położeniem tam jeszcze, w budzie Argosa, postanowił z początku uciekać morzem i dostać się w porcie istmijskim do jakiejkolwiek łodzi udającej się na wschód, i wyprosić, wybłagać, wymodlić u żeglarzy, aby za- 70 brali go ze sobą, a on im będzie czyścił pokłady, mył garnki, łatał żagle, robił wszystko, co zechcą. Tak myślał i droga ta wydawała mu się jedyna i zupełnie możiiwa. Obrałby też ją bez wątpienia, gdyby... gdyby nie podsłuchana w budzie rozmowa strażników. Ci, kończąc swoje daremne poszukiwania, stali w pobliżu wraz z Terpnosem i pocteszali go, że chłopak sam musi wpaść w ich ręce. — Na pewno — mówili — będzie chciał, jak wszyscy, dostać się na jakąś łódź w porcie. Dziś jeszcze zawiadomieni będą wszyscy żeglarze w lstmie o zbiegłym małym niewolniku, wyznaczona będzie nagroda i postawiona straż. Wreszcie i bez tego żeglarze wiedzą dobrze o karach za ukrywanie zbiegów. Smarkacz wpadnie jak mucha w zastawione sieci i zapłaci wtenczas dobrze za całą awanturę. — Tak mówili żołnierze. Diossos ze swego ukrycia słyszał niemal każde słowo i zdrętwiał z przerażenia. Zmienił też oczywiście plan ucieczki. Postanowił przedostać się do sąsiedniego portu Megary albo dalej jeszcze do Faleronu i tam dopiero szukać schronienia na statkach. Ale przedarcie się do odległych portów poprzez granice innych państw nie było rzeczą łatwą. Zwykłą kołową drogę, biegnącą wzdłuż wybrzeża do Megary, Diossos znał dobrze, drogą tą jednak iść nie mógł. Pełno tam było zawsze strażników, pełno łapaczy, badających podejrzliwie wszystkich pragnących dostać się na północ. Jeśli gdzie, to właśnie tam nie można było uniknąć ludzi, a każdy człowiek tu, w Koryncie, wydawał się Diossosowi wrogiem. Postanowił tedy iść dalej od morza przez bezludne, dzikie pasma gór, oddzielających Korynt od Megary. Łatwiej tam było spotkać dzikie zwierzęta niż ludzi, ale też łatwiej znaleźć schronienie w gąszczach kosodrzewu, w rozpadlinach i wykrotach leśnych. Tak, to była jedyna droja. 71 Ale teraz na samym jej początku Diossos zawahał się. Przypomniał sobie wszystkie słyszane nieraz prawdziwe i zmyślone historie o wędrowcach rozszarpanych przez wilki, pożartych przez pantery, niedźwiedzie, o sylenach, złych duchach leśnych, prześladujących każdego, kto ośmieli się zakłócić spokój ich odwiecznego państwa. A od wzgórz północnych powiał teraz wiatr przy nosząc szum niedalekich drzew, Diossos uczuł, że drży zarazem ze strachu i zimna. Przeszedł kilkadziesiąt kroków i zatrzymał się. Stał na skraju lasu. Szum drzew stał się jeszcze wyraźniejszy, groźny i posępny, jakby las ostrzegał go i groził. Rzadkie, karłowate sosny, dziwacznie powyginane, wyciągały ku niemu kosmate ramiona, jałowce, czarne kępy kosodrzewiny, skulone przy ziemi, zdawały się czatować, czyhać na niego. Z nagła diabelski chichot rozdarł ciszę. To puchacz gdzieś w głębi lasu wyruszał na łów. Diossos przypadł do ziemi. Drżał, pot wystąpił mu na czoło, zacisnął zęby, żeby nie krzyczeć. Zanim zrozumiał, że to straszay ptak leśny, a nie demon lecący, by go porwać, minęło chwil kilka. Ale Diossos nse mógł iść da!ej. Bał się, bał się spojrzeć za siebie i przed siebie, nie myślał nigdy, żeby las mógł być tak straszny. Przywarł twarzą do ziemi i zaniósł się bezsilnym, dziecinnym płaczem. By! przecież jeszcze dzieckiem. Miał lat jedenaście. — O matko, matko moja — szlochał — siostro! Chłód nocny, bo zbliżała się jesień i noce bywały już zimne, otrzeźwił go. Jak to? On, Diossos, wzywa pomocy matki i siostry, kiedy one tam w "więzieniu od niego tylko czekają ratunku. Co by powiedział Polinik, co by powiedział Melikles, wstydziliby się takiego przyjaciela! Diossos powstał z trudem i ruszył naprzód. Nie patrzył już ani na prawo, ani na lewo na czające się w mroku kształty, nie nadsłuchiwał głosów nocy; cały skupił się w sobie, zwarł, oczy wlepił w ziemię przed samymi stopami i szedL 72 W ten sposób brnął godzinę, dłużej może. Las wreszcie zaczął rzednąć, uczyniło się przestronniej. Coraz mniej było wysokich, dziwacznie rozgałęzionych sosen, coraz więcej kęp jałowców, polan zawalonych kamieniami. Wiatr chłodny powiał górą. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i Diossos stanął na przełęczy. Przed nim nisko rozpościerała się szeroka dolina, za nią wznosił się ten sam potężny masyw górski, bliższy nieco niż dawniej, wciąż jednak dość odległy, rysujący się ostrą sylwetką na tle jaśniejszego nieba. Rozwidniło się trochę, bo wzeszedł sierp księżyca. Diossos mógł rozejrzeć się lepiej, gdzie jest i jak iść dalej. Westchnął ciężko. Myślał poprzednio, że dotarł już do właściwej przełęczy na wielkim paśmie górskim, stanowiącym granicę z Megarą, teraz zaś widział, że jest zaledwie w połowie drogi i że jej część najtrudniejsza jest jeszcze przed nim. W każdym razie szedł dotychczas dobrze i nie zabłądził. Był jednak tak zmęczony, że nie mógł iść dalej bez odpoczynku. Usiadł tedy, a potem położył się i przymknął oczy. 73 Obudził się jednak prędko, a raczej obudził go dojmujący chłód nocy i głód zaczynający dokuczać coraz mocniej. Diossos drżał z zimna. Wybiegł z domu w samym chitonie, jeden z sandałów zgubił przy przełażenia przez mur, drugi, niepotrzebny już, zostawił w budzie Argosa. Był bosy, a krótki chiton, podarty przez gałęzie, źle okrywał ciało. Głód też nie dodawał mu ciepła. Od śniadania zjedzonego wczoraj przed samym przyjściem strażników nie miał nic w ustach, a chociaż był zaprawiony w głodowaniu, ogarnął go lęk przed tym, co dalej będzie. Teraz dopiero zrozumiał, że prócz dzikich zwierząt i strasznych duchów leśnych gorszymi bodaj jego wrogami będą głód, wyczerpanie, brak sił. Zrozumiał też, że musi się spieszyć, nie tracić czasu, dojść jak najprędzej do celu, do dobrych ludzi, zanim nędza i zmęczenie nie wyssą zeń i tak niewielkiego zapasu sił. Podniósł się i ruszył szybko w dół. Szło mu się teraz niespodziewanie dobrze, sierp księżyca stojący wysoko oświetlał dostatecznie drogę, rzadkie, karłowate drzewa i krzaki nie tamowały kroku. Dopiero na samym dole gąszcz uczynił się większy, a zarazem zrobiło się ciemniej i straszniej. Diossosa ogarnął znów lęk, ale zdusił go w sobie i szedł niepowstrzymanie naprzód. Nagle poczuł, jak pod bosą stopą poruszyło się coś śliskiego, jednocześnie cichy syk rozległ się pod nim. Diossos krzyknął nieludzkim głosem i rzucił się nieprzytomnie w bok. Przebiegł kilkadziesiąt kroków i dopadłszy do wielkiego kamienia, wdrapał się nań w jednej chwili. Tam dopiero odetchnął. Ale nie mógł iść dalej. Całe ciało, każdy mięsień, nerw każdy drżał od szalonego napięcia, serce biło młotem w piersiach. Dopiero w tej chwili chłopiec uprzytomnił sobie, że największe niebezpieczeństwo me jest wokół niego, ale pod nim, tu, na ziemi, w trawie, wśród kamieni, osypisk żwiru: 1 istotnie była to prawda. Dzikie zwierzęta rzadkie 74 i były już w górach, przepłoszone bliskością dużych miat, licznych ludzkich osiedli, natomiast żmije, węże, padalce, wszelka obrzydła gadzina rozrodziła się obficie, będąc piagą dla pasterzy, myśliwych i bydła. Diossos teraz to sobie przypomniał i — odwaga opuściła go zupełnie. Nie mógł przemóc się, aby zejść ze skały i opuścić nogi w zimną, wilgotnawą trawę, której dotknięcie przejmowało go dreszczem. Śliskie kamienie, mokre od rosy, poruszające się pod dotknięciem stopy, też w każdej chwili mogły zamienić się w gada, wysunąć jadowite żądło. Niebezpieczeństwo czyhało ze wszystkich stron. Diossos nie myślał nigdy, że las w nocy jest tak okropny. Gdyby wiedział o tym, nie zdecydowałby się nigdy na tę drogę. Ale teraz nie mógł się już cofać. Z nagła usłyszał z daleka pianie koguta. Ten głos dodał mu odwagi i wrócił przytomność umysłu. Świadomość bliskości łudzi uczyniła go spokojniejszym, choć wiedział, że ludzi tych, równie jak zwierząt, lękać się musi. Zarazem jednak zrozumiał, że powinien się spieszyć. Pianie koguta — to zbliżanie się świtu. Nie było czasu do stracenia. Diossos zeskoczył ze swej skały i rozpoczął znów wędrówkę. Przełęcz nie była już daleka. Po półgodzinnym mozolnym wspinaniu się był już przy niej. Ale też i zaczęło się rozwidniać. Na przełęczy pustej, kamienistej, zarośniętej tylko przez niskie, rzadkie jałowce uderzył w niego mocny, zimny wiatr, a zarazem rozległy widok roztoczył się przed oczami. Ale Diossos nie zwrócił nań uwagi. Jasność z prawej strony rozlewała się coraz szerzej, z mroków nocy wyłaniały się już pobliskie sylwetki drzew, kształty niedalekich pagórków, czerniejących niżej lasów. Diossos rzucił się biegiem ku nim. Aby do lasu, do drzew, do cienia. Tam będzie mógł odpocząć, skryć się, przed ludźmi, obmyślić dalszą drogę do Megary. Nagle, gdy był już ledwie o kilkadziesiąt kroków od linii lasu, usłyszał z boku donośny okrzyk. Spojrzał i zdrętwiał. 75 Obudził się jednak prędko, a raczej obudził go dojmujący chłód nocy i głód zaczynający dokuczać coraz mocniej. Diossos drżał z zimna. Wybiegł z domu w samym chitonie, jeden z sandałów zgubił przy przełażeniu przez mur, drugi, niepotrzebny już, zostawił w budzie Argosa. Był bosy, a krótki chiton, podarty przez gałęzie, źle okrywał ciało. Głód też nie dodawał mu ciepła. Od śniadania zjedzonego wczoraj przed samym przyjściem strażników nie miał nic w ustach, a chociaż był zaprawiony w głodowaniu, ogarnął go lęk przed tym, co dalej będzie. Teraz dopiero zrozumiał, że prócz dzikich zwierząt i strasznych duchów leśnych gorszymi bodaj jego wrogami będą głód, wyczerpanie, brak sił. Zrozumiał też, że musi się spieszyć, nie tracić czasu, dojść jak najprędzej do celu, do dobrych ludzi, zanim nędza i zmęczenie nie wyssą zeń i tak niewielkiego zapasu sił. Podniósł się i ruszył szybko w dół. Szło mu się teraz niespodziewanie dobrze, sierp księżyca stojący wysoko oświetlał dostatecznie drogę, rzadkie, karłowate drzewa i krzaki nie tamowały kroku. Dopiero na samym dole gąszcz uczynił się większy, a zarazem zrobiło się ciemniej i straszniej. Diossosa ogarnął znów lęk, ale zdusił go w sobie i szedł niepowstrzymanie naprzód. Nagle poczuł, jak pod bosą stopą poruszyło się coś śliskiego, jednocześnie cichy syk rozległ się pod nim. Diossos krzyknął nieludzkim głosem i rzucił się nieprzytomnie w bok. Przebiegł kilkadziesiąt kroków i dopadłszy do wielkiego kamienia, wdrapał się nań w jednej chwili. Tam dopiero odetchnął. Ale nie mógł iść dalej. Całe ciało, każdy mięsień, nerw każdy drżał od szalonego napięcia, serce bito młotem w piersiach. Dopiero w tej chwili chłopiec uprzytomnił sobie, że największe niebezpieczeństwo nie jest wokół niego, ale pod nim, tu, na ziemi, w trawie, wśród kamieni, osypisk żwiru: I istotnie była to prawda. Dzikie zwierzęta rzadkie 74 były już w górach, przepłoszone bliskością dużych miat, licznych ludzkich osiedli, natomiast żmije, węże, padalce, wszelka obrzydła gadzina rozrodziła się obficie, będąc piagą dla pasterzy, myśliwych i bydła. Diossos teraz to sobie przypomniał i — odwaga opuściła go zupełnie. Nie mógł przemóc się, aby zejść ze skały i opuścić nogi w zimną, wilgotrtawą trawę, której dotknięcie przejmowało go dreszczem. Śliskie kamienie, mokre od rosy, poruszające się pod dotknięciem stopy, też w każdej chwili mogły zamienić się w gada, wysunąć jadowite żądło. Niebezpieczeństwo czyhało ze wszystkich stron. Diossos nie myślał nigdy, że las w nocy jest tak okropny. Gdyby wiedział o tym, nie zdecydowałby się nigdy na tę drogę. Ale teraz nie mógł się już cofać. Z nagła usłyszał z daleka pianie koguta. Ten głos dodał mu odwagi i wrócił przytomność umysłu. Świadomość bliskości ludzi uczyniła go spokojniejszym, choć wiedział, że ludzi tych, równie jak zwierząt, lękać się musi. Zarazem jednak zrozumiał, że powinien się spieszyć. Pianie koguta — to zbliżanie się świtu. Nie było czasu do stracenia. Diossos zeskoczył ze swej skały i rozpoczął znów wędrówkę. Przełęcz nie była już daleka. Po półgodzinnym mozolnym wspinaniu się był już przy niej. Ale też i zaczęło się rozwidniać. Na przełęczy pustej, kamienistej, zarośniętej tylko przez niskie, rzadkie jałowce uderzył w niego mocny, zimny wiatr, a zarazem rozległy widok roztoczył się przed oczami. Ale Diossos nie zwrócił nań uwagi. Jasność z prawej strony rozlewała się coraz szerzej, z mroków nocy wyłaniały się już pobliskie sylwetki drzew, kształty niedalekich pagórków, czerniejących niżej lasów. Diossos rzucił się biegiem ku nim. Aby do lasu, do drzew, do cienia. Tam będzie mógł odpocząć, skryć się przed ludźmi, obmyślić dalszą drogę do Megary. Nagle, gdy był już ledwie o kilkadziesiąt kroków od linii lasu, usłyszał z boku donośny okrzyk. Spojrzał i zdrętwiał. 75 Dwóch ludzi zbiegało ku niemu ze wzgórza. Diossos rzucił się co sił pomiędzy drzewa, wpadł w nie, potknął się o korzeń, runął, biegł dalej, znów potknął się. Biegł coraz wolniej, słyszą! za sobą krzyki coraz bliższe, wreszcie siły go opuściły, upadł, a w tej chwili ktoś podbiegł i chwycił go za kark. — Coś za jeden? — wołał groźny głos. Drugi z prześladowców dopadł go też i stanął nad nim. Diossos podniósł wzrok, ujrzał ciemne, posępne twarze, złe, bezlitosne spojrzenia. Po sznurach, którymi obcy przewiązani byli w pasie, poznał łapaczy niewolników. — Panowie — zlitujcie się, puśćcie mnie, nie zrobiłem nic złego. Jeden z łapaczy, maty, o twarzy zeszpeconej blizną, kopnął go pogardliwie. — To czemuś uciekał, niewolniku? — Nie jestem niewolnikiem, przysięgam, nie ukradłem nic nikomu, nic zawiniłem. Diossos składał ręce, rzucił się na kolana, łzy napłynęły mu do oczu. Prześladowcy jego nie patrzyli nań nawet, porozumiewali się z sobą oczami. — Widzi mi się, zarobimy dzisiaj łatwo parę drachm. Od kogoś uciekał, szczeniaku? Diossos znów jął przysięgać, że nie jest niewolnikiem, że jest Grekiem, wolnym, urodzonym w wolności, że idzie do Megary, aby dostać się na statek, że musi jechać, aby ratować rodzinę. Łapacze śmieli się. — Mniejsza o to. Pójdziesz teraz z nami do Megary. Tam już pod batami wyśpiewasz, skąd i po co wędrujesz. Diossosa ogarnęła rozpacz. Czuł, że niczym nie zmiękczy serc tych ludzi, że nie przemówi do nich ani prośba, ani błaganie, ani łza. Wiedział, że jest zgubiony, że wszystko się skończyło, że cały wysiłek, strach, głód, ucieczka nie przy- 76 dały się. na nic, że nie wybawi już siostry ni matki, ni brata... Ostatnim wysiłkiem wyrwał się i począł biec znów przed siebie jeszcze kilka kroków, jeszcze kilka. Jeden ze zbirów dopadł doń w jednej chwili i obalił na ziemię. Po czym, chwyciwszy pętlę sznura, jął nią okładać chłopca po głowie, po twarzy, po piersiach, kopiąc go jednocześnie i depcząc. Drugi z łapaczy przyglądał się temu obojętnie. — A nie wal go za mocno — rzekł wreszcie — żeby mógł iść. Zasiadł wygodnie pod drzewem i wydobył chleb z sakwy. Nagle z daleka ozwalo się szczekanie psa. Diossos podniósł wpółprzytomne oczy, zalane potem i krwią. Ze wzgórza, zza przełęczy zbiegał olbrzymi pies dźwięcząc po kamieniach wlokącym się za nim łańcuchem. — Argos, Argos!—krzyczy chłopak przeraźliwym, rozpłakanym głosem. A Argos szczeknął znów i zbliżał się ku niemu jak czarna, rosnąca wciąż kula. — Argos, nie daj mnie, broń mnie! Nie daj! Zabij! Zabij! Argos! Obaj łapacze chwycili za broń, jeden z nich, ten, który bil Diossosa, zamierzył się na psa. To wystarczyło. Argos od pierwszego krzyku chłopca wiedział, że ma walczyć, teraz wiedział już, z kim. Krótki, straszliwy charkot, potem skok, dwa ciała kłębiące się chwilę na ziemi i nagły rozpaczliwy krzyk, zduszony równie nagle. Argos ma w sobie wilczą krew i umie chwytać wprost za gardło. Drugi z łotrów przybiega z boku, w ręku jego błyska nóż, ale Argos jest prędszy. Mimo całego rozżarcia walką spostrzega niebezpieczeństwo kątem oka. Jeden niespodziany rzut ciała, z rozdartej dłoni opryszka wypada broń, on sam cofa się, biegnie w tył. Argos rzuca się za nim, ałe łańcuch wstrzy- 77 muje go chwilę, dopada wroga, gdy ten schronił się już na drzewo. Tylko kawał oddartego płaszcza staje się pastwą psa. Złoczyńca uszedł cało. Patrzy teraz z przerażeniem na straszny, rozpościerający się przed nim widok, na wpólzduszone-go, leżącego we krwi towarzysza. A Diossos drży też, zasłania oczy ręką. W pierwszej chwili chciał krzyczeć z radości, dziękować psu, objąć za szyję wspaniałe, wierne zwierzę. Ale teraz widzi, że szyja ta i łeb, i pysk spryskany jest krwią, gęstą, ściekającą soplami z czarnych kudłów. Nie śmie dotknąć psa, nie śmie odezwać się głośniej. — Argos, Argos — szepcze zbielałymi wargami — chodź stąd, chodźmy stąd prędko. Podejmuje z ziemi nóż porzucony przez łapacza i rusza pospiesznie w dół. A Argos idzie za nim, ociągając się, powoli, ogląda się raz po raz za siebie, warcząc z cicha i ukazując potworną białość kłów. Skąd Argos znalazł się tu rankiem, zmęczony, zziajany, z łańcuchem wiszącym jeszcze przy obroży? Dlaczego nie pilnuje jak zawsze obejścia młynarza, dlaczego spuszczany co noc z łańcucha nie uciekł kiedy indziej, ale dziś właśnie? Gdyby Argos potrafił mówić, wytłumaczyłby wszystko chłopcu. Gdyby Diossos przemógł swój wstręt i przyjrzał się baczniej plamom krwi na sierści zwierzęcia, przekonałby się, że prócz świeżych śladów posoki Argos nosi na sobie inne, zaschnięte już skrzepy własnej krwi, blizny i opuchnięcia. Argos nie pierwszą staczał dziś walkę, nie pierwszy raz bronił swego życia przed wrogami. Kiedy Diossos wyłaził z budy Argosa i żegnał się z psem, nie myślał wcale, że wtedy właśnie zawisło nad nim najgorsze niebezpieczeństwo. Młynarczyk, mały chłopak, syn parobka pracującego u młynarza, przechodził nie opodal i zobaczył wszystko: 73 Diossosa z psem i ucieczkę chłopca przez mur. Zobaczył, mimo że było już dość ciemno. Zrazu zaniemówił ze zdziwienia, potem chciał powiedzieć wszystko młynarzowi, potem pomyślał, że Terpnos sprawił mu niedawno lanie, a Diossos mu nic nie zawinił. Nie spieszył się tedy ze swą wiadomością, zwlókł umyślnie pół godziny, może dłużej, aby dać czas Diossoscwi. W końcu jednak nie wytrzymał, powiedział z zachwytem wszystko ojcu, aten oczywiście Terpnosowi. Młynarz nie uwierzył z początku, poszedł do Argosa i znalazł u niego w budzie jeden z sandałów Diossosa. Wtenczas wpadł w szat. Najdawniejsi jego pracownicy nie widzieli takim młynarza. Chwycił za leżący tuż ciężki drąg i zaczął walić psa z całej mocy raz po raz jak cepem. Nie chciał go zbić, ale zabić, i byłby to zrobił, gdyby... Gdyby deski budy nie były przegniłe i nadwerężone całodziennym szarpaniem się psa i gdyby Argos nie był tak silny. A pies czując, że tym razem idzie o śmierć i życie, natężył wszystkie swe siły. 1 w momencie gdy Terpnos zamierzył się, aby zadać cios miażdżący, pies szarpnął się wściekle, spróchniała deska budy oddarła się z trzaskiem, łańcuch szczęknął i opadł na ziemię. Argos był wolny. Obaj przeciwnicy, mający teraz nareszcie równe szansę, stoii przez chwilę zdumieni tym obrotem sprawy. Pierwszy oprzytomniał młynarz. Rzucił drąg, wrzasnął przeraźliwie, skoczył w otwarte drzwi i zatrzasnął je za sobą. Argos został napoiu walki. Szczeknąłraz i drugi pogardliwie, potem przeszedł po podwórzu, zamyślił się. Pies nie lubi zmieniać pana i jest mu wierny. Ale ten pan chciał go zabić, Argos czuł to wyraźnie i zapamiętał sobie na zawsze. Wszystko jest skończone. Tak. Tylko co teraz robić? Trzeba stąd pójść. Gdzie? Argos za-węszył znowu. 79 Wśród wstrętnych dla jego nozdrzy zapachów Terpnosa i żołnierzy wyczuł nieomylnie najmilszy zapach śladów nóżek chłopięcych, które tu były niedawno. Zamerdał ogonem. Szczekną.! jeszcze raz, ale inaczej zupełnie, radośnie, tęsknie, czule. A potem już nie Namyślając się ruszył przed siebie, z nosem przy ziemi, za niezatartym śladem w świat. Diossosa dogoniłby już dawno, ale w lesie zaczepiał się raz po raz łańcuchem o drzewa i zmarnował w ten sposób kilka godzin. Ale i tak przecie zdążył na czas. Rozdział dziewiąty Po przejściu zaledwie kilkudziesięciu kroków Diossos zatrzymał się. Chciał odpocząć i namyślić się, co robić, jednocześnie zrozumiał, że w ten sposób uciekając, daleko już nie rajdzie. Czuł się słaby i bardzo wycieńczony. Głód odezwał się w nim z niezmierną siłą. Przypomniał sobie chleb spożywany przez łapacza i ta myśl owładnęła nim całkowicie. Po krótkim namyśle postanowił zawrócić. Mając przy sobie Ar-gosa nie potrzebował obawiać się jednego, bezbronnego w tej chwili łotra. Zresztą musiał zdobyć żywność. Szedł spiesznie, trzymając psa na łańcuchu. W chwilę później doszedł do miejsca, gdzie był katowany przez łapaczy. Jeden z nich zajęty był ratowaniem swego poranionego towarzysza i stał odwrócony tyłem do Diossosa. Usłyszawszy warczenie psa, nie oglądając się nawet, skoczył ku najbliższemu drzewu i w jednej chwili znalazł się na gałęzi. Drugi zbir, który przez ten czas zdołał już oprzytomnieć po strasznym chwycie Argosa, ujrzawszy psa zbielał ze strachu. Chciał dźwignąć się, nie mógł, wyciągnął tylko rękę do chłopca. — Królu egipski — wołał przerażony — nie zabijaj mnie, trzymaj tego drania, na wszystkich bogów, trzyrcaj go, zlituj się nad starym łotrem, zlituj się, wielki pasterzu, myśliwcze, dziedzicu! Diossos nie zwracał na niego uwagi. Chwycił za leżącą do- 6 — 81 tąd pod drzewem sakwę z chlebem, pociągnął psa za sobą i zawrócił spiesznie w las. Zszedłszy w dolinę rzucił się na ziemię i zaczął oglądać swój łup. Zdobycz była bogata. Prócz chleba w sakwie był jeszcze kawał wędzonego mięsa i sporo prażonego bobu. Diossos najadł się sam do syta, dał spory kęs psu, a jeszcze mu zostało na drugą przegryzkę. Nabrał też trochę otuchy i sił. Już też i wschodzące słońce miłym ciepłem krzepiło ciało, ptaki darły się w krzakach, a rzadki, karłowaty las w dzień n;e wydawał się wcale straszny. Diossos uczuł się śmielszy, rozumiał, że dalsza droga przez lasy, przez dzikie, górskie pustkowie, razem z psem, nie będzie już tak trudna, że wielki pies nie tylko przed ludźmi może stanowić wystarczającą obronę. Na myśl o tym serce iego wezbrało znów wdzięcznością, uściskał psa nie bardzo już zważając na jego wygląd, dał mu jeszcze kawał mięsa, głaskał, pieścił, zwolnił wreszcie z łańcucha. Po krótkim odpoczynku ruszyli dalej. Diossos zmienił jednak tym razem kierunek, skręcając więcej ku północy. Było to konieczne. Obraną przedtem drogą do Megary iść teraz nie mógł. Za kilka godzin tak czy inaczej łapacze dostaną się do miasta i opowiedzą o wszystkim. Wiedzą, że idzie do Megary, schwycą go więc z pewnością. Tak. Do Megary iść więc nie mógł. Koło Megary też nie, bo strażnicy uprzedzeni o małym zbiegu, wędrującym z psem — łatwo wpadną na jego trop. Argos, którego obecność tak ułatwiała podróż przez bezdroża górskie, w drodze przez wsie i miasta był raczej przeszkodą zwracając na siebie uwagę mieszkańców. To wszystko rozważył sobie Diossos i postanowił iść trzymając się jak najdalej od ludzkich osiedli i przekradać się na północ cd Attyki lasami i górami, których nie brakowało tu, podobnie jak w Koryncie. Przede wszystkim jednak należało odejść jak najdalej od tego miejsca i od Megary i dlatego Diossos ruszył nie zwlekając, ile miał sił, ku północy. 82 Niewiele jednak miał już tych sił. Straszne przejścia nocne teraz dopiero falą nieludzkiego zmęczenia zalały serce, płuca, mózg. Po godzinie, po przejściu kilku dolin i przebyciu dużego, gęstego lasu uznał, że dosyć nakluczył, dosyć oddalił się od swych prześladowców. Znalazłszy się tedy na małej, oświetlonej słońcem polanie tzucil się jak kłoda na ziemię, przywołał Argosa, zwinął się w kłębek i za chwilę wpadł w sen jak w przepaść. I Spał długo. Obudził się. gdy słońce zeszło już z południa. Powstał natychmiast i ruszyi w dalszą drogę. Musiał jednak często odpoczywać. Nogi wlokły się jak cudze, kości bolały, mięśnie odmawiały posłuszeństwa. A okolica tutaj zrobiła się ludniejsza. Diossos skręcił więcej na północ i przed samym wieczorem doszedł do wielkiej drogi idącej z Megary na zachód do Fokei i do świątyni w Delfach, siedziby kapłanów Apollina. Tutaj wzdłuż drogi ciągnęły się pasmem liczne wsie; po trakcie w jedną i drugą stronę szli ludzie, jechały wozy, z gór wracały stada zwierząt. 83 Diossos poczekał, aż zaszło słońce i uczyniło się mroczniej; wtenczas dopiero odważył się wejść na teren uprawnych pól i przeciął szeroki gościniec delficki. Noc zastała ich już po drugiej stronie drogi, na skraju ciągnących się tam wzgórz i lasów. Las ten bujny, gęsto podszyty, był jeszcze bardziej ponury niż lasy w górach korynckich. Diossos wstępował weń jednak ze stokroć mniejszą obawą. Obecność Argosa dodawała mu odwagi. Wszedł zresztą na sam brzeg lasu tyle tylko, żeby nie być za blisko drogi i schronić się od wiatru, który dokuczliwy i chłodny przewiewał polem. Znalazłszy jakieś większe drzewo pozgarniał trochę liści, które już zaczynały opadać z drzew, i rozłożył się na nocleg. Wyjął z sakwy ,:tsztę jedzenia i podzielił ją sprawiedliwie między siebie i psa. potem podłożył sakwę pod gtowę, przyciągnął do siebie Argosa, blisko, blisko, jak najbliżej, przytulił się całym ciałem do jego kudłów i zamknął oczy. A Argos, zadowolony, rad jak nigdy, leżał spokojnie, bił tylko miarowo ogonem, rozgarniając nim z szelestem suche liście. Mruczał z cicha, posapywał, jakby chcąc powiedzieć swemu małemu przyjacielowi: nie bój się, leż spokojnie, jestem przy tobie. I tak spali obaj w gęstwie lasu. O którejś porze nocy Diossos nagle się ocknął zbudzony warczeniem psa. Argos siał tuż, zjeżony, z łbem wyciągniętym, oczami świecącymi jak u wilka, wpatrując się w otaczający ich mrok. Z giębi lasu odzywały się liczne głosy — ni to warczenie, ni to skomlące naszczekiwanie. Diossos otrzeźwiał w jednej chwili. Z początku myślał, że to wilki osaczyły ich i podchodzą z głębi lasu. Ale to nie były wilki. Głosy ich były piskliwe^ żałosne jak małych psiaków. To szakale, dziesiątkami włóczące się w tych stronach, zwęszyły w lesie nienawistny dla nich zapach oswojonego psa i człowieka. Ale nie śmiały ich napastować, stały w pewnej S4 odległości od Argosa nawołując się tylko wzajemnie jękliwym ujadaniem. Nie dodało im to jednak odwagi, postawszy tedy chwilę zawyły smutno i zawróciły w las. Uczyniło się znów cicho, spokojnie. Argos poszedł za napastnikami kilkanaście kroków, przywołany przez chłopca zawrócił jednak zaraz, powęszył jeszcze trochę, potem, zupełnie już uspokojony, okręcił się kilkakrotnie dokoła, zwinął w kłębek i zasnął. Ledwie też pierwszy brzask dnia zaczął rozjaśniać gęstwinę, rozpoczął Diossos znów swą wędrówkę. Czuł się jednak źle, tak źle jak ani razu jeszcze w ciągu całej drogi. Głód dokuczał mu znowu, całe ciało dygotało z z:ieć sie o uwięzionych. Wziął z sobą pieniądze przeznaczone na w\ki:; Polinik ani Diossos nie opuszczali statku. Chłopak złożyć-musiał solenne przyrzeczenie przyjacielowi, że bez jego ze-zwoienia z iodzi się nie ruszy, a nawet na pokładzie będzie się! starał nie leźć mieszkańcom łstmu w oczy. Istotnie, znali go tu wszyscy stokroć lepiej niż Polinika, a żadna broda nie zmieniła jego wyglądu. Niebezpieczeństwo poznania chłopca było groźne przede wszystkim dla niego samego. Choreos miał bowiem przecie dotąd prawo do niego, a donosicieli nie brakło wśród mieszkańców ludnego portu. Diossos siedział więc cicho, obwiązawszy sobie twarz szmatą, tak że mu oczy tylko było widać, narzekał na ból zębów, aby wytłumaczyć się przed załogą, dlaczego nie wychodzi i na ląd. Właściciel barki efeskiej, stary milczący Lizyp, dopuszczony do tajemnicy przez Ksenona, nie pytał ich o nic. Siedzieli; tedy oba i na pokładzie, a raczej łazili z kąta w kąt, bo niepokój nie pozwalał im spocząć ani na chwilę. Dziwne to wydp.ło się Diossosowi być tak blisko swych kątów, swego domu i nie móc go odwiedzić, wyskoczyć na chwilę, przekonać się. jak • tam jest. Z barki widać było dobrze ich domek na wzgórzu, 126 walące się znajome ściany, odrapane mury, ogródek spadający urwiskiem do morza. Domek wyglądał na nic zamieszkany. Przez szereg godzin Diossos nie ujrzał w ogródku żywej duszy, małe zagonki, uprawiane przez Eukleje, wyjedzone były czy wydeptane. Całość robiła wrażenie zupełnego opuszczenia. Ksenon zjawi! się dopiero po południu, zły i mocno niespokojny. Odszedłszy w odludny kąt z Poiinikiem zdał mu sprawę ze wszystkiego. Karyjczycy żyją i są dotychczas w wiezieniu. Podobno zdrowi są wszyscy, tak mówił naczelnik straży więziennej, ale go do nich nie wpuścił. Gdy dowiedział się, że okup przyszedł, był mocno zmieszany, przyznał, że okup nie jest spóźniony, nie chciał jednak go przyjąć, zawołał wreszcie jakiegoś Koryntyjczyka, którego zwano Terpnosem. Ten powiedział Ksenonowi, że o zakładnikach decyduje wierzyciel, ten, który pożycza! pieniądze, to jest Choreos, a Choreosa nie ma, wyjechał na szereg dni z Koryntu. Radził Ksenonowi, aby poczekał z wykupem pięć, sześć dni, aż dostojny bankier powróci i sam uwolni Karyjczyków. Ksenon jednak, który wcale nie był głupi, a w swych podróżach poznał różne obyczaje i prawa — nie chciał o tym słyszeć. — Dostojny Choreos — mówi! — trzyma tylko więźniów w zastawie za dług. Z chwilą gdy dług ten zostanie mu zwrócony, nie ma nic do uwięzionych i na całym świecie jest tak samo. On, Ksenon, nie ma po co czekać na Choreosa, bo lodź jego odjeżdża za kilka dni. Zresztą bankier, otrzymawszy po powrocie pieniądze, nie może mieć przecie do nikogo pretensji. Na to nie było odpowiedzi. Naczelnik więzienia i ten drugi jego doradca, Terpnos, kręcili głowami, odeszli wreszcie i naradzali się gdzieś w głębi długo, tak długo, że Efezyjczyk myślał, że już do niego nie wyjdą. Wyszli w końcu po godzi- nie prawie i powiedzieli, że dziś chyba nic nie załatwią, naradzić cię bowiem muszą jeszcze z zarządcą domu Choreosa, zastępującym bankiera w czasie jego nieobecności. Z tym Ksenon odszedł, straciwszy pól dnia na próżno. Klął i wymyślał, i nie ukrywał swego niepokoju. — Oni tam coś kręcą, Poliniku, boią się cośkolwiek zrobić bez tego Choreosa i radzi by "zaczekam na niego za wszelką cenę. Lepiei iednak tego nie robić, bo termin może minąć. Nasz statek przy tym za kilka dni wyrusza z powrotem, a Li-zyp me będzie czekał. Pytałem się przez pisarza, który tam rsH-oaieko mieszka, ozy jutro nie będzie za późno z wykupem. Mowu, że n:e. choć lepiei się spieszyć. łyse mówił Ksenon. Wspomniał leszcze, że Terpnos i ten drugi koniecznie chcieli się dowiedzieć, ktc przysłał okup. Oćwwieiział im zgodnie z tym, jak się popr?ednio umówiono, ze okup przysłał Melikles z Miletu. Pohnik, usłyszawszy wszystko, zatroskał się mocno. Po długie] naradzie, w które) wziął udział i stary Lizyn. dowódca statku, Polinik postanowił pó|ść nazajutrz razem z Ksenonem i stanowczo domagać się załatwienia sprawy. Nieobecność ChoreosŁi ułatwiła Polinikowi pobyt w mieście. Nie miał on zresztą zamiaru zdradzać swego prawdziwego imienia, a liczył na to, że teraz, po wyjeździe bankiera, nikt w mieście go nie pozna. Następnego tedy dnia z samego rana Polinik z Ksenonem wyruszyi) znów do więzienia. Przybyli wcześnie, dużo za wcześnie. Strażnik nie puści! ich do środka, mówiąc, że naczelnik przyjdzie dopiero za kilka godzin i wtedy rozmówi się z nimi Miiaiy godziny. Obaj Jotkzycy krążyli jak biedni koło więzienia. Pohnik, zły coraz bardziei i coraz bardziej zrozpaczony, pewien iuż był, że nic nie osiągnie. Chciał wracać chociaż do Lizypa, naradzić się z nim leszcze raz i prosić starego żeglarza o wmieszanie się do sprawy. Wszyscy bowiem że- 12* glarze i kupcy, zajeżdżający często do obcych miast, mieli w tych miastach swych znajomych, pełnoprawnych obywateli miejscowych, którzy byli jakby opiekunami przyjezdnych i występowali w ich imieniu wobec sądów i władz swego miasta. Przyjezdny Grek, choćby najrodowitszy Hellen, bez pośrednictwa miejscowych obywateli niczego żądać nie mógł. Stary Lizyp miał na pewno w Koryncie jednego takiego lub kilku patronów i do nich to chciał zwrócić się Polinik dia złożenia skargi. To wydawało mu się jedyną drogą. Tymczasem wbrew oczekiwaniom sprawa cała poszła niespodziewanie gładko. Naczelnik więzienia przyszedł znów wraz z Terpnosem, ale obydwaj odnieśli się tym razem zupełnie grzecznie do czekających ich Jończyków. Terpnos świdrował tylko wzrokiem Polinika i wypytywał go dokładnie, kim jest i skąd przybywa. Polinik, jak to poprzednio ustalono, podał się za Philiasa, syna Philemona z Miletu. Tak się nazywał istotnie jego stryjeczny brat, z tą różnicą, że mieszkał od urodzenia w Egipcie. Po krótkiej rozmowie obaj Koryntyjczycy ustalili cenę 129 okupu za więźniów, przy czyni Pohnik ¦*. radością stwierdził, że suma ta ;est nawet nieco niższa od podanej przez Dios- SOSa — Naieży nam się sto osiemdziesiąt pięć drachm, nie wiceei — mówił Terpnos Występował on widocznie w imieniu Choreosa będąc od kilku tygodni jednym Z icgo licznych pomocników, a przy -tym głównym dostawcą żywności na wielki dwór magnata. Nie byto żadnych truunosci. Naczelnik więzienia zażąda! tylko, aby rzecz dla porządku spisana by?a nu tabliczkach i podpisana przez wszystkich. Zadanie 10 byto zrozumiałe, zawołano tedy blisko mieszka-ącego pisarza, biegłego w pisaniu tych umów. Byia to bowiem zwykła umowa handlowa. Jedna strona dawała pieniądze, druga wydawała towar, żywy towar, to jesi ludzi. Rzecz byta w tym czasie zwykła i nie budziła wątpliwości. W pół godziny wszystko było gotowe. Po zwykłych for-muiach, powołaniu się na Dogów: Herę, Hermesa i Atenę, nastcpowała właściwa treść podyktowana przez Terpnosa, że taka to a laka rodem z Karii, żona Phemona, obywatela korynekiego i powtórnie żona Dromeusa, także obywatela korynckiego, zastawiona za dług należny szlachetnemu Choreosowi. wobec zapłaty lego długu wypuszczona zostaie z zastawu wraz z dwojgiem swych dzieci. Umowa wyryta była rylcem na glinianych tabliczkach, wszyscy obecni odczytali ią powoli a w skupieniu, nikomu bowiem z nich nie by!a obca trudna sztuka czytania. Całość miała być spisana trzykrotnie i podpisana trzykrotnie. Tak było w zwyczaju. Rozdział szesnasty Za to wszystko teraz poszło dość prędko. W pół godziny odczytano umowę, przeliczono i przeważono skrupulatnie pieniądze, po czym naczelnik dał znak straży, aby wyprowadzono więźniów. Polinik odetchnął. Dotąd me mógł się pozbyć niepokoju, że Koryntyjczycy w ostatniej chwili znajdą "znowu sposób na odwleczenie sprawy — złośliwe spojrzenia rzucane przez Terpnosa utwierdzały go w tym mniemaniu. Teraz nareszcie usłyszawszy rozkaz uwolnienia uspokoił się. Stali w obszernym przedsionku. Z jednej strony były wielkie, okute odrzwia wychodzące na ulicę, z drugiej takież drzwi, wiodące w głąb na podwórze. Przez drzwi te weszło za chwilę trzech strażników prowadząc starą Karyjkę z synem, ośmioletnim Phemonem. — Oto są wykupieni zakładnicy — rzekł Terpnos. Polinik skinął głową, patrzył jeszcze wciąż na drzwi. — A Eukleja? — rzekł wreszcie. Naczelnik udał zdziwionego. — Eukleja, córka Phemona? — Tak, jego córka. Czemu jej nie ma? — Nie mówiliśmy, panie, nic o Euklei. Polinik zadrżał. — Jak to? — szepnął zduszonym głosem. — Mówiliśmy o Karyjce z dwojgiem dzieci. 131 okupu za więźniów, przy czym Polinii L radością stwierdził, że suma ta jest nawet nieco niższa od podanej przez Dios-sosa, — NaJeży nam się sto osiemdziesiąt pięć drachm, nie więcej — mówił Terpnos Występował on widocznie w imieniu Choreosa będąc od kilku tygodni icdnym z jego licznych pomocników, a przy tyra głównym dostawcą żywności na wielki dwór magnata. Nie było żadnych tmunosci. Naczelnik więzienia zażądał tylko, aby rzecz dJa porządku spisana by?a na tabliczkach i podpisana przez wszystkich. Zadanie 10 było zrozumiałe, zawołano tedy biisko mieszka-ącego pisarza, biegłego w pisaniu tych umów. Była to bowiem zwykła urnowa handlowa. Jedna strona dawała pieniądze, druga wydawała towar, żywy towar, to jest ludzi. Rzecz była w tym czasie zwykła i nie budziła wątpliwości. W pól godziny wszystko było gotowe. Po zwykłych for-murach, powofaniu się na oogów: Herę, Hermesa i Aienę, następowała właściwa treść podyktowana przez Tcrpnosa, że taka to a taka rodem z Karii, żona Pheinona, obywatela korynckiego i powtórnie żona Dromeusa, także obywatela korynckiego, zastawiona za dług należny szlachetnemu Choreosowi. wobec zapłaty tego długu wypuszczona zostaje z zastawu wraz z dwojgiem swych dzieci. Umowa wyryta byia rylcem na glinianych tabliczkach, wszyscy obecni odczytali ią powoli a w skupieniu, nikomu bowiem z nich nie byfa obca trudna sztuka czytania. Całość miała być spisana trzykrotnie i podpisana trzykrotnie. Tak byfo w zwyczaju. Rozdział szesnasty Za to wszystko teraz poszło dość prędko. W pół godziny odczytano umowę, przeliczono i przeważono skrupulatnie pieniądze, po czym naczelnik dał znak straży, aby wyprowadzono więźniów, Poiinik odetchnął. Dotąd me mógi się pozbyć niepokoju, że Koryntyjczycy w ostatniej chwili znajdą żnewu sposób na odwleczenie sprawy — złośliwe spojrzenia rzucane przez Terpnosa utwierdzały go w tym mniemaniu. Teraz nareszcie usłyszawszy rozkaz uwolnienia uspokoił się. Stali w obszernym przedsionku. Z jednej strony były wielkie, okute odrzwia wychodzące na ulicę, z drugiej takież drzwi, wiodące w głąb na podwórze. Przez drzwi te weszło za chwilę trzech strażników prowadząc starą Karyjkę z synem, ośmioletnim Phemonem. — Oto są wykupieni zakładnicy — rzekł Terpnos. Poiinik skinął głową, patrzył jeszcze wciąż na drzwi. — A Eukłeja ? — rzekł wreszcie. Naczelnik udał zdziwionego. — Eukleja, córka Phemona? — Tak, ;ego córka. Czemu jej nie ma? — Nie mówiliśmy, panie, nic o Euklei. Poiinik zadrżał. — Jak to? — szepnął zduszonym głosem. — Mówiliśmy o Karyjce z dwojgiem dzieci. J31 !S. I O" <_ O. Js)- 3 5 II 3 3 •< & * 3 •o o ' IS 3 09 65 O. "; 63 5 CU Q a. " 3 o i B: s Lt S N "< C ? Ci ^ 3 » Jp | a ^ w- *¦ -o ,N 2 3 3 rS" P CL o- L - 3 3 *" O. -! N S' o. ° er P- ¦ -a S o. ¦<. 'Jej $ a N * V-' ¦¦¦f o 3 O. LJ S o o I I' S I' * S I 05 2. o' III o o 2 c ¦ -5 • < 9 n- i L O N z! t- o. Z N 3 N 3 5 3 o. .O i M 3 T3 ~ o g o D. -i o S o •a o s- o 1 c a. o a | 3 S Q S % ' S 3 I 5 ift C o a O. 3- V S 3 5' LŁ O Cro S. n g" ¦a 6? «.' B O. c 8» — Ksenon — rzekł cicho —ja nie mam nawet trzydziestu drachm. — Ja też nie mam, ale to nic. Wśród załogi zbierzemy resztę. Na Hermesa klnę się, będziesz miał te pieniądze, przyjacielu. Ale naczelnik wiezienia, który przez ten czas rozmawiał też cicho z Terpnosem, pokręcił głową. — Niestety — rzekł — niewolnica ta, którą nazywacie Eukleją, należy już do swego właściciela, do Choreosa, i on sam rozporządził nią jeszcze przed wyjazdem. — Jak to?— Polinik nie mógł już mówić. — Tak — tu wtrącił się znów Terpnos. — Tak, zacny młodzieńcze. Dostojny pan mój i chlebodawca Choreos, będąc tu przed samym wyjazdem, nakazał, aby dziewczynę tę natychmiast po upływie terminu zastawu odesłać do jego domu, skąd z pierwszą partią niewolników wydana zostanie Fenicjanom. — Fenicjanom, ściślej mówiąc, Hiramowi, księciu fenic-kiemu na Cyprze, który tu był z Choreosem i zakupił ją dla siebie. 1 Ksenon, i Polinik stali w osłupieniu. — Kupił Eukleję? — Tak jest. — Tu Terpnos zwróci! się z bezmierną złośliwością do Poiinika: — Widzę, młodzieńcze, że bardzo zajmuje cię los tej dziewczyny. Nie bój się więc. Szlachetny książę Hiram nie pozwoli jej robić tu krzywdy, kazał karmić ją dobrze, a tam, gdzie pójdzie, u niego na Cyprze, z pewnością też nie będzie jej źle, albowiem dziewczyna wyraźnie spodobała się księciu. Rozumiesz, młodzieńcze? Polinik nie odpowiedział. Nie mógł mówić. Wzrok miał błędny, nieprzytomny. Żyły wezbrane. Gdyby Terpnos znał go lepiej, zadrżałby w tej chwili. Ksenon raz jeszcze próbował ratować sprawę. — Ale przecież dziewczyna jest tu w więzieniu — rzekł 134 do naczelnika straży — a dopóki tu jest, ty o niej decydujesz, nie Choreos. — Mylisz się, cudzoziemcze. Dziewczyna z rozkazu tu obecnego Terpnosa zastępującego pana swego, Choreosa, odprowadzona dziś została do pałacu Choreosa i w więzieniu jej nie ma. Polinik postąpił krok do Terpnosa. — Tyś to uczynił, łotrze! — Ja, Poliniku z Miletu, ja — dobroczyńco niewolników. Polinik nie słyszał już tych słów. Twarz uczyniła mu się sina, ręka gwałtownie wyrwała z pochwy miecz. Terpnos, czujny i ostrożny, porwał za swój. Starli się tak, że dźwięk zgrzytającej broni ozwał się aż na ulicy. Stojący przed więzieniem żołnierze wpadli do przedsionka. — Na pomoc! — krzyczał naczelnik straży. — Na pomoc! — wołał Terpnos. Ale było już za późno. Terpnos, bezczelny aż do zuchwalstwa, ufny w swą siłę i przemoc przeliczył się tym razem. Polinik nie darmo był synem oficera, nie darmo od najmłodszych lat wychowywany był na żołnierza, ćwiczony w szermierce, w walce na dzidy i miecze. Nawet teraz po latach, w największej pasji, nieprzytomny z gniewu, bez namysłu i bez przygotowań, mimochodem prawie zastosował nieodparte zwodnicze pchnięcie, ominął zastawę i błyskawicznym sztychem przebił pierś przeciwnika. Terpnos z głuchym jękiem zwali) się w dól. Jeden z nadbiegających z zewnątrz żołnierzy dosięgną! z tyłu Poiinika, zranił go, ale nie zdołał powtórzyć ciosu. Chwila jedna, Polinik odwrócił się, miecz błysnął znów jak piorun, świst, krzyk straszny i znów stukot walącego się o kamienną posadzkę łba. Polinik szalał. Nieprzytomny, niebaczny na nic, rzucił się na całą straż, nie cofał się, nie bronił, szukał wrogów, szukał zemsty, szukał śmierci. Straszny był. Na policzkach miał krew, na ustach pianę. iMiecz jego dwoił się i troił w ręku. 135 Naczelnik straży, przewidując z Terpnosern ten wybuch i chcąc do niego doprowadzić, zabezpieczył się i miał pod ręką sześciu uzbrojonych ludzi. Z przerażeniem widział teraz ich sromotną ucieczkę i pogrom. Terpnos i jeden z żołnierzy byli zabici, drugi walcząc z Ksenoncm odniósł snadź rany, bo cofał się sycząc z bólu. Jeden z dozorców, widząc, co się dzieje, cofa! się, rzekomo zajęty schwytaniem i uprowadzeniem W głąb osłupiałych Karyjczyków. Naczelnik sam, zraniony, wybladły, z policzkiem rozdartym ostrzem Polinikowej broni, cofał się zrazu wolno, potem coraz prędzej, aż uskoczył w tył przez próg na podwórze. Ostatni dozorca poszedł wnet za jego przykładem, w progu dosięgną! go mściwy miecz Polinika, strażnik zdołał jednak dopaść drzwi i zatrzasnąć je za sobą. Pclinik przystanął, otarł ręką pot i krew ściekającą z czoła i rzucił się znów naprzód. Drzwi były zawarte. Wstrząsnął nimi, zaczął walić pięściami, kopać nogą, grzmocić rękojeścią miecza. Ksenon przypadł do niego. Uporał się on z największym trudem z jednym z żołnierzy, zranił go i wyparł na ulicę, widział potem ze zdumieniem walkę swego przyjaciela, widział sromotną ucieczkę wrogów, był oczarowany, zachwycony. Tak. Ale miał już dość. Gotów był on poratować w nieszczęściu przyjaciela, nie opuścił go w potrzebie, walczył uczciwie, ale życia darmo tracić nie chciał. Chwycił za rękę Polinika. — Uciekajmy stąd prędko. Polinik nie odzyskał przytomności. Zamierzył się na przyjaciela. — Zostaw mnie! — ryczał. — Zostaw! Idź precz! Ksenon cofnął się blady. — Cóż ty chcesz, wariacie, zdobywać to więzienie?! Polinik wrócif znów do drzwi. — Zginąć chcę, rozumiesz, zginąć! Na tysiąc erynii*! Odstąp mnie i idź precz! Mówię ci. 136 Ksenon nie wiedział, co robić. Podszedł i /ró.v wziął przyjaciela za rękę. Polinik syknął z bólu. Ramie miał zranione. czoło i twarz we krwi. Nie można bezkarnie walczyć przeciw trzem naraz mieczom. Chwiał się na nogach. ¦— Odejdź — powtarzał głucho. Ksenon jednak nie ustępował. Z ulicy dobiegały krzyki, zmieszany gwar głosów. To ranny żołnierz zwoływał widać pomoc. — Uciekajmy, na bogów, Poliniku, póki czas. Polinik potrząsnął głowa. Ksenon załamał ręce. -— Poliniku! — krzyknął z rozpaczą. — Dlaczego chcesz mojej śmierci?! — Ja? — Polinik spojrzał nań ze zdziwieniem. — Przecież nie mogę cię opuścić, a ty chcesz zginąć. Co będzie ze mną V To był dobry sposób na Polinika. Upór jego osłabł nieco. -~ W dodatku co przyjdzie z twojej śmierci? Ci twoi Ka-ryjczycy przepadną na zawsze. Póki żyjesz, poty ich nadziei. To była też prawda. Polinik skinął głową. Dał się wyprowadzić przyjacielowi. Zresztą razem z upływem krwi opuszczały go pasja i siły. Szedł niepewnie. Byli na ulicy. Gromadka gapiów, osaczająca krzyczącego coś żołnierza, rozstąpiła się przed nimi. Wygląd dwóch cudzoziemców był straszny, a gołe, zakrwawione miecze robiły wrażenie. Nikt nie wiedział zresztą, o co poszło, i nie miał zamiaru nadstawiać łba za strażników. Dwaj przyjaciele szli prędko. Zaledwie jednak uszli tak sto kroków, Polinik zatrzymał się. — Nie mogę iść dalej. Słabo mi — rzekł. Ksenon rozejrzał się naokoło, wiedział już, co robić. Podszedł do stojącego tuż dwukołowego wozu zaprzężonego w parę koni. — Precz! — krzyknął na woźnicę. Woźnica widząc wymierzone miecze zeskoczył jak zdmuch- 137 nięty wiatrem. Obaj przyjaciele wskoczyli na wóz. Agonie zacięte batem ruszyły z miejsca kłusem. Kota zadudniły po kamieniach. Biegiy za nimi krzyki i wymysły nadlatującej sii-aży. Ale ścigani, zdobywszy konie, zyskali z miejsca przewagę nad oościgiem. Za chwilę byli już za miastem, wpadli na wielką drogę islmi^ką. Konie, oszalałe z trwogi, dobywały z siebie wszystkich sił.Ksenon stojąc na wozie prowadził jak na wyścigach w hipodromie*. Polinik ściskał miecz w ręku. Przed nimi na tle mroczniejącego już nieba zapalały się ogniska w porcie wschodnim. Diossos nie mógł dłużej wytrzymać na statku i wyszedł na brzeg. Dygotał z niecierpliwości. TęsKnota. Straszna, dziecinna tęsknota za matką, za siostrą — wyparła zeń wszystkie myśii, wszystkie uczucia. Przesiał dbać o ostrożność, rozumiał zresztą, że jest ona już niepotrzebna. Przy tym zmierzchało. Szybki, jesienny wieczór zasnuwał miasto. Diossos mógł nie bać się poznania. Nie myślał też o tym. Wszedł na plac. Z placu na szeroki gościniec wiodący z Istmu do Koryntu. Tędy muszą przyjść. Oni, najdrożsi. Polinik zaręczał, że c!zi>iaj już będą wolni. Ostatni dzień, bo jutre Efezyjczycy odjeżdżają. Jutro byłoby gorzej. A tak pojadą wszyscy razem. Wyruszyli tam już pewnie z bliskiego Koryntu i idą drogą wolni, bezpieczni, idą... Do niego idą, idą i gadają, gadają... Diossosowi zdaje się, że słyszy głos matki, ciche, pieszczotliwe słowa Euklei. Rozgląda się naokoło, wsłuchując się w gwar ulicy przed sobą. Ściemnia się, ale na wielkiej drodze snują się jeszcze gromady ludzi wracających z pracy w porcie do Koryntu. Nagle hałas jakiś w oddali. Gromadki ludzi rozstępują się spiesznie. Środkiem ulicy pędzi wóz. Ależ pędzi: Konie spie- 138 nione. Chrapią z wysiłku i rwą. Rwą jak wicher. Woźnica wali je batem, za nim drugi z mieczem w ręku. Na Zeusa, co to? Kto to? Diossos ledwie zdołał uskoczyć na bok. Szaiony zaprząg minął go grzmiąc. Chłopak siei oniemiały. Od pierwszego rzmu oka rozpoznał wszystko. Ten pierwszy — Ksenon, drugi — Polinik, tak, Poiinik, blady, drżący, / zakrwawioną głową, z obłędem i z rozpaczą w oczach. Dlaczego? Dlaczego? Tysiąc myśli przebiega przez mózg. Diossos chce iść i nie może. Strach, rozpacz podnoszą mu włosy na głowie. Stało się coś strasznego; stało się. Przepadło wszystko. Nie zobaczy matki ani siostry. Co to było? Dlaczego? Trzeba wrócić, dowiedzieć się. Biegnie, szloch rwie mu piersi. Ostatnia, rozpaczliwa nadzieja. Może to nie był Polinik? Jest już tak ciemno. Ale to nie pomyłka. Wbiegając na plac widzi pusty wóz, stojące przy nim konie, a dalej, już w porcie, barkę, na którą wchodzi pośpiesznie dwóch ludzi. To jest ich barka, efeska. Mroczy się coraz bardziej, ale na brzegu zapalone już ogniska nocne rzucają krwawy blask. Diossos czuje, że serce podchodzi mu do gardła. Stoi chwilę, potem rzuca się znów. Biegnie. Ale nie dopada jeszcze do łodzi, gdy tętent i krzyki rozlegają się znów za nim. Na plac wpada kilkunastu konnych żołnierzy, osadzając zziajane zwierzęta. Aby prędzej do brzegu. Rozumie wszystko. To pościg, pościg. Dopadną, schwycą Polinika, zabiją. To jego ścigają przecież, Polinika. O Zeusie! Nie, jeszcze nie wszystko stracone. Efezyjczycy zdołali zepchnąć łódź, odbili od brzegu. Niewiele, kilka kroków. Ale korynccy żołnierze nie mogą przesadzić tej szczeliny. Krzyczą, drą się, przepychają jeden przez drugiego. Ukazują palcami na jakąś postać wyniosłą na łodzi. Tak, to Polinik, Polinik z twarzą skrzywioną bólem, rozpaczą, drżący, zakrwawiony, blady. Jakiś potężny głos odzywa się tuż przy Diossosie. 139 — Efezyjczycy, wydajcie zbrodniarza, który napadł na nasze więzienie! Wydajcie Polinika z Miletu! Odpowiedział mu gorączkowy ruch na statku efeskim. Zakładano na gwałt wiosła, podnoszono i obsadzano żagiel. Ten sam donośny glos należący widocznie do dowódcy ozwał się znowu: — Efezyjczycy, wydajcie go albo stracicie wszystkie łby z nim razem! Na statku efeskim powstało jakieś zamieszanie. To Polinik rzucił się naprzód. — Wydajcie mnie--krzyczał—jestem przeklęty, zginę, i tak chcę zginąć! Wydajcie! Ktoś zatrzymywał go. Ktoś odciągał w tył. , Lizyp, dowódca barki efeskiej, i kilku innych żeglarzy naradzało się w głębi. Nic wiedzieli, co robić. — Efezyjczycy — wołano z brzegu — wydajcie tego łotra, inaczej zatopimy was jak szczury! Chcecie uciekać, spróbujcie! Nasza łódź strażnicza dopęozi was tuż za portem! Patrzcie! Jest już gotowa, widać obłęd zasłonił wam oczy i chcecie swojej zguby! Była to prawda. Wielka strażnicza łódź koryncka, gotowa zawsze, szykowała się do pościgu. Żołnierze, łucznicy byli już na pokładzie, wioślarze zajmowali miejsca. Efezyjczycy, a przede wszystkim, sam Lizyp widzieli to dobrze. W razie pościgu nie mieli żadnych szans. Noc zapadała już wprawdzie, ale Koryntyjczycy na swej wielowiosło-wej łodzi nie pozwoliliby odpłynąć im tak, aby stracić ich z oczu. A potem — doścignięcie przez szybką łódź i walka z wielokrotną przewagą zupełnie beznadziejna. Dlatego Lizyp wahał się. Szarpał z pasją brodę. Patrzał z bezsilną złością na szykującą się spokojnie wielką barkę koryncka. Tymczasem na brzegu zrobiło się zbiegowisko. — Wydadzą go! — krzyczano w tłumie. 140 — Pewnie, jeszcze im życi cmiłe — mówili inni. Diossos słyszał, patrzył, rozumiał. Tak, wydadzą go, zabiją i skończy się wszystko. Zginie Polinik, a z nim razem matka, E u klej a, brat. Skończone. Skończone. Nikt nie zatroszczy się o nich. I Polinik, Polinik zginie. On. przyjaciel, on jedyny, o Zeusie, o Zeusie! Nagle wzrok jego biegnący od lodzi efeskiej do wielkiej barki strażniczej padł na ognisko palące się wielkim płomieniem tuż na kamiennym brzegu, przy którym stała koryncka barka. Płomień rzucał jaskrawe światło na morze i brzeg. To paliła się niewielka beczka ze smołą, umocowana na żelaznej podstawie wkutej w kamień. Ognisko takie rozpalano co noc w samym środku portu. Łódź strażnicza stalą tuż przy nim. Oczy chłopca zaświeciły płomieniem. Rzuci! się, ile sił, tam ku ognisku. — Efezyjczycy ruszyli, chcą uciekać, głupcy! — krzyczano w tłumie. — To nic, dosięgną ich. Dosięgną ich z łatwością! — wołają żołnierze. Strażnicy na łodzi szykowali się do odbicia. Nie spieszyli się zresztą. Byli pewni swego. — Nic dościgną — szepnął Diossos. Był już przy ognisku. Biady był, ale nie płakał. Wiedział, co czyni. Wiedział, że zginie, że musi zginąć. To nic. 1 tak wszystko stracone. Uratuje chociaż przyjaciela. Polinik musi żyć. Musi zostać, on chociaż. Czy tylko zdoła poruszyć beczkę? Zaparł się nogami, wytężył wszystkie siły, niezmiernym wysiłkiem wyważył beczkę z podstawy; jeszcze jedno pchnięcie i beczka obaliła się rozlewając płonącą ciecz. Diossos popchnął ją przed siebie rękami, nogami przetoczył krok, do brzegu jeszcze stopa i pół... Beczka z trzaskiem wali się na pokład stojącego tuż statku. Za nią, przed nią struga płynnego ognia. Chwila ciszy. Potem jeden olbrzymi krzyk wstrząsa powietrzem. Barka strażnicza plonie. 141 Diossos wpółprzytomny z uniesienia i bólu, z rękami i stopami poparzonymi do kości, z tlącym się na piersi chitonem patrzy szeroko rozwartymi oczyma. Barka strażnicza plonie. Wioślarze rzucają sfer, wiosła, jedni zeskakują w wodę, drudzy omijając płomień biegną na brzeg, inni tłoczą się, chcą gasić. A łódź efeska? Tak. Ci płyną całą siłą. Nareszcie. Teraz uwierzyli, że ujdą. Płyną... Płyną... wszystkimi wiosłami i on, Polinik, z nimi. — Uratowany... — szepce Diossos radośnie, niemal z zachwytem. Dostaje w tej chwili straszny cios skądś z boku, zwjja się z bólu, słyszy jeszcze, zdaje się, jakiś daleki, rozpaczliwy krzyk, niezmiernie daleki. Chce spojrzeć jeszcze raz na statek niknący w mroku, nie może już. Dostaje jeszcze jeden cios, jeszcze jeden i jeszcze. Mgfa przesłania mu oczy. Ciemna zasłona opada na wszystko. Wali się jak kłoda, głową na kamienne nabrzeże. Rozdział siedemnasty — Przysięgam na Zeusa, Aresa*, na wielką macierz bogów*, na Posejdona i Hefajstosa*, na pamięć ojców i dziadów, że ratować będę przyjaciela mego Diossosa cio ostatniego tchu, do śmierci, a jeśli zginął, mścić się będę do ostatniego tchu, do śmierci, i ibtować będę tych, których kochał, do ostatniego tchu, do śmierci. Gdybym nie dotrzymał tej przysięgi albo zawahał się, albo cofnął — niech Hades pochłonie mnie i niech rozszarpią mnie erynie. Przysiągłem. Zeus słyszał. Polinik stał blady z pałającymi oczyma. Gdy skończy}, osunął się na krzesło wyczerpany. Otoczyła go skupiona cisza. W megaronie domu Mefildesowego siedziało czterech łudzi. Polinik, ojciec jego Diomcpes, Ksenon i Melikles. Ojciec Polinika, oficer wojsk samoskich, chmurny był i ponury jak noc. Przenosił zatroskany wzrok z biadej, wymęczonej twarzy syna na surowe oblicze zięcia — Meliklesa. — A ty co myślisz o tym, Meliklesie? Melikles podniósł na niego poważny wzrok. Powoli wsiał. Podszedł do miejsca w rogu megaronu, gdzie wmurowany był w ścianę mały ołtarzyk domowy. — Przysięgam — rzekł spokojnie — że nie opuszczę przyjaciela mego Diossosa i ratować go będę do ostatniego tchu. Na świadków biorę Aresa i Posejdona. Zeus słyszał. 143 I znów zapadło milczenie. Diomenes poruszył się gniewnie. ¦— OJkądżc to—powiedział ostro — przyjacielem dorosłych mężów uwieńczonych sławą wojskową oraz wawrzynem igrzysk helleńskich może zostać zaledwie dwunastoletni chłopiec? — Odtąd — odrzekł Melikles— odkąd dwunastoletni chłopcy zachowują się jak bohaterzy godni wawrzynów wojskowych. — Gdyby to chociaż był Hellen czystej krwi. — Niesłusznie mówisz, Diomenesie — ozwał się milczący dotąd Ksenon.— On uratował nam życie. Synowi twemu i mnie i .gdyby nie on, nie oglądalibyśmy dzisiaj słońca. Co mnie obchodzić może, kto co rodził? W chwili gdy podpalał ten przeklęty statek — by! dla mnie synem boga. Polinik skiną) głową. — Tak, on kupił nasze życie i kupując, zaprawdę, nic targował się o cenę. Diomenes nic nie odpowiedział. — Ten chłopiec zapewne już nie żyje. Ksenon zaprzeczył żywo: — Nie, Diomenesie. Gdyśmy odbili tak niespodziewanie z fstmu, dwóch marynarzy naszych nie było na statku. Lizyp myślał już, że przepadli, że Koryntyjczycy zatrzymają ich —¦ trapi! się mocno. Tymczasem obaj oni, nie w ciemię bici, dowiedzieli się, co się stało, i nie przyznali się, oczywiście, Kim są. J w trzy dni później dogonili nas już w Pireusie, gdzieśmy się zatrzymali z chorym Polinikiem. I oni właśnie mówili, że ten mały podpalacz, jak nazywano Diossosa, nie został zabity, ale pobity do nieprzytomności i uwięziony. Więcej nie wiedzieli. Ale i to już dużo. Jeśli ten chłopak nie został zabity od razu, może żyć dotąd. — J cóż z tego?— mruknął Diomenes. —I tak, i tak nie darują mu podpalenia. 144 — Diomenes ma słuszność — rzuci! Melikles — i dlatego musimy się spieszyć. — Kiedy chcecie wyruszyć? — Dziś za późno już. Trzeba przyszykować łódź, żywność, zebrać towarzyszów. Ruszymy jutro rano. Diomenes aż podniósł się z miejsca. — Jak to, Meliklcsie? Ty chciałbyś jutro? — Tak. Sam rozumiesz, Diomenesie, że trzeba się spieszyć. — Ależ wczoraj dopiero przyjechałeś z Sardes. — Trudno. — I syn mój przybył dopiero co i jest chory i ranny. — PoJinik może zostać. Jest istotnie chory. Ale czekać nie można. — Ja, zostać?—Poiinik uniósł się z kolei. — Oszalałeś, MeJikiesie! — Nie, ałe rana twoja wciąż jest nie zagojona; a ty ledwie chodzisz. — To nic. Lekarz w Samos ręczył już, że teraz będzie dobrze, na statku wypocznę i dojdę do sił. 145 Melikles skinął głową. Rozumiał, że wszelkie tłumaczenia będą daremne. Szkoda było słów i czasu. Wsparł głowę na rękach, zamyślił się tak, że aż żyły wystąpiły mu na skroniach. Wszystkie oczy mimo woli spoczęły na nim. — Więc? — przerwał ciszę Diomenes. — Więc trzeba ustalić, kto jedzie. — Pierwszy — Polinik z Miietu. — Drugi — Melikles z Miietu. — Trzeci — Ksenon z Efezu — powiedział Ksenon. — Ty chciałbyś, Ksenonie? — Nie chciałbym. Kto mówi, żebym chciał?! Chciałbym pojechać do Efezu, do żony i dzieci. Ale muszę jechać z wami. Polinik dobrze powiedział. Ten chłopiec kupił nasze życie i nie targował się o cenę. Ja też nie będę się targował. Jadę z wami. Obaj młodzieńcy podeszli do niego. — Ksenonie — rzekł Melikles — zawsze mówiłem, że tylko w Milecie rodzą się zacni ludzie. Teraz wiem, że i w Efezie. — Dobrze. Kto jedzie więcej? — Ja — odezwał się jakiś głos od progu. Był to Tyreusz, młodszy brat Mclikiesa. Chłopiec miał około osiemnastu lat, ale starszy brat wobec braku ojcu miał nad nim władzę ojcowską. Melikles przyjrzał mu się surowo. — Tyreuszu, wiesz, po co jedziemy? — Wiem. Słyszałem wszystko. — Wiesz, że nie czeka nas tam zabawa? Tyreusz spojrzał urażony na brata. Popatrzyli sobie w oczy. — Dobrze—rzekł Meiikles.— Poliniku, Ksenonie, na niego można liczyć. Weźmiemy go ze sobą? — Oczywiście, ale czemu się o to pytasz? Dowódca decyduje o wszystkim. — Prawda, dotąd nie obrn!iśmy dowódcy. — I Polinik, i Ksenon, i Tyreusz spojrzeli nań ze zdziwieniem. 146 — Oczywiście, że ty nim jesteś, Meliklesie. — Ksenon jest starszy. — Ale żaglowiec jest twój i wrpyscy towarzysze twoi. Zresztą, ja nie nadaję się na przywódcę. Melikles uśmiechnął się lekko. — A ja się nadaję? A Ksenon odpowiedział bardzo poważnie: — Tak, Meliklesie, i to jest nawet dziwna rzecz. Widzę cię iedwie drugi raz, słyszałem, co prawda, wiele o tobie od Po-linika, ale wiem, że nie masz jeszcze dwudziestu pięciu lat, a odkąd cię widzę, pewien jestem, że wszystko musi się udać, i jestem spokojniejszy o nas wszystkich. Tak, snadź Hegemona* stać musiała u twej kołyski. To dziwna rzecz, ale gdyby to ode mnie zależało, powierzyłbym ci losy nie takiej wyprawmy. Płomień przebiegł przez surową twarz Meliklesa. Chcia! powiedzieć coś, powstrzymał słowa cisnące się na usta. Rozważa! chwilę. — Dobrze — rzekł — w takim razie jadą: Ksenon, Poii-nik, ja, Tyreusz, dalej Sofronisk, syn Teofrasta. — Czy to ten Teofrast, wielki pan, urzędnik i członek najwyższej rady w Miiecie? — Tak, Sofronisk jest jego synem. — I przyjacielem Meliklesa. — I najmądrzejszym chiopcem w Milecie. Mówi po fenic-ku, po chaldejsku, po syryjskujak swym własnym językiem. — Ba, jeździł z ojcem pono aż do Babilonu. — Nie lubię go — rzekł Diomenes—jest powolny, rozważny, jakby miał pięćdziesiąt lat. — Ale słowo jego niezawodne jak etruska broń, a rada ważka zawsze i roztropna nad wiek. — Dobrze, ty decydujesz. Kto więcej? — Demodokos z Samos. — Ten to przynajmniej ładny chłopak i wesoły towarzysz. 147 — A przy tym łucznik, co za łucznik! Na zawodach w Samos brał zawsze pierwsze nagrody. — Więc Demodokos z Samos. Dalej? — Likon i Dilikon, bliźnięta. Stary Diomenes roześmiał się. -— Wiedziałem, że ich weźmiesz, Meiiklesie. Co prawda, rozumem niewiele wam pomogą, za to pięściami tak. Na Herkulesa! Bary mają jak niedźwiedzie, a główki jak perlicz-i;i. Dziwne to, jak rzadko rozum mieszka obok siły. — Aie za Meliklesa pójdą w ogień — rzekł Poiinik — od czasu gdy ich wyratował z niewoii. — Niedźwiadków muszę wziąć, bo gdybym tego nie uczynił, zamartwiliby się i popełnili chyba samobójstwo z rozpaczy. — Dobrze więc. Poiinik, ty, Ksenon, Tyreusz, Sofronisk, Demodokos i biiźnięta-niedźwiadki, razem ośmiu. — Więcej nie trzeba. Dziewiąty pojedzie jak zawsze nasz sternik. Diomenes pokręcił głową. — Jeden jedyny starszy. Reszta wszystko żółtodzioby. 7 wyjątkiem jeszcze i ciebie, Kscncnie. Przydałby się wam ktoś z głową, aie nie od hełmu tylko. Taki Ka!ias na przykład. — Ach, Kalias! I ja myślałem o nim, ale gdzie go szukać. To prawda, że on mógłby nam dopomóc, bo samą silą i męstwem nie zawsze można coś wskórać. — Aie w złym razie dobrze mieć koło siebie towarzyszy pewnych i miecze niezawodne — rzekł Ksenon. — Na wszystkich bogów, Diomenesie, gdybyś ty widział swego syna w tej walce tam, w Koryncic. Ja sam biłem się uczciwie i, zaprawdę, nie mam się czego wstydzić. Ale zanim uporałem się z jednym żołnierzem, Poiinik obalił dwóch, a potem sam rzuci! się na tego fotra z dozorcami i porozganiał ich jak śmiecie. Ucickaii tak, aż przewracali się w drzwiach, a on ich 148 jeszcze kłuł w pośladki. To był wi-^ok, Diomenesie! I póki życia pamiętać go będę. Stary oficer rozpromienił się. Patrzył z zachwytem na syna. — Kłuł ich, mówisz, w pośladki? — Tak, Diomenesie! Stary Eutychian, nasz nauczycie] szermierki w Egipcie, klaskałby z radości. A przecież j Terp-nosa obalił tym sławnym sztychem, wiesz przecie, nazywaliśmy zawsze ten cios sztychem Eutychiana. — Wiem — serce Diomenesa rosło z dumy. — Ale to niebezpieczny cios dla zadającego i byle kto zrobić tego nie potrafi. — Ale Poiinik?! Na Achillesa mężobójcę, nie wiem, jacy tam inni nasi towarzysze, nie znam ich, ale jeśli podobni do Polinika, gotów jestem jechać z nimi choćby do Kolchidy. — Jak Jazon *, jak Jazon po złote runo. — Ba, żeby to po złote runo! Mówiąc to Diomenes zachmurzył się znowu, ale już nie odmawiał młodzieńców od wyprawy. Narada zresztą skończyła się zaraz, bo nie było czasu do stracenia. Melikles miał zająć się przygotowaniem łodzi do odjazdu, a Tyreuszowi kazał pójść natychmiast do towarzyszy i zawiadomić ich o wyprawie. Do Sofroniska miał udać się jeszcze sam. — Więc jutro — rozkazał — skoro świt, wszyscy koło mej łodzi w porcie. Uzbrojenie: hełm, pancerz,miecz i tarcza, jak na wojnę. O wschodzie słońca ruszamy. Diomenes został sam w izbie. Wtedy do megaronii wsunęła się Anyte. Nie śmiała ona przeszkadzać podczas rozmowy mężczyzn, ale teraz weszła, podniosła niespokojne oczy na ojca. — No i cóż? — pytała z drżeniem serca. Diomenes wzruszył ramionami. — Ano nic, jutro ruszają. 149 Anyte załamała ręce. — I nie mogłeś przeszkodzić, zabronić, ojcze? Polinik musiałby cię usłuchać, a MeHkles jest przecież twoim zięciem. Stary oficer potrząsnął głową. — Mogłem, córko, tak, mogłem i Polinik musiałby mnie usłuchać. Oczywiście, tylko, widzisz, to jednak nie byłoby zupełnie w porządku z tym chłopcem, z tym tam Karyjczykiem z Koryntu. Szkoda, że to Karyjczyk, mieszaniec, wielka szkoda, ale zawsze i tak nie byłoby w porządku. I dlatego nie przeszkodziłem im. Rozumiesz, Anyte? — J co teraz będzie, oicze? — Ano, cóż. Pieniądze wszystkie już im dałem na wyprawę, ale jutro wezmę zaległy żołd od mego księcia, od Polikra-tesa, za to kupimy dwie jałówki, jedną złożymy w ofierze Posejdonowi, drugą Aresowi. Za szczęśliwy powrót. Rozdział osiemnasty Morze było spokojne i gładkie jak lustro tarczy. Najmniejszy podmuch nie poruszał jego powierzchni, najmniejsza zmarszczka nie pojawiła się na niebieskiej tafli wody. Łódź Meliklesa szła na samych wiosłach, żagiel, niepotrzebny, zwisał bezwładnie, rzucając cień w poprzek łodzi. Słońce dopiekało mocno. Niebo było bez jednej chmurki. — Jutro będzie taki sam dzień — ozwał się stary sternik Koroibos. — Szkoda, na samych wiosłach jedziemy rozpaczliwie wolno. — I zmęczeni jesteśmy wszyscy — rzekł Sofronisk—ja przynajmniej ręce mam już zmartwiałe. — Dobrze — odpowiedział Melikles. — Odpoczniemy trochę. I tak przepchnęliśmy dzisiaj niezły kawałek drogi. Wiosła przestały pluskać. Wioślarze przeciągnęli się, prostowali krzyże, rozcierali ramiona. — Szkoda, że jestem taki słaby — rzekł Sofronisk — aż wstyd. Nie nadaję się na wioślarza i w ogóle do żeglugi. Szkoda. Wiesz, Meliklesie, chwilami zdaje mi się, że to najpiękniejsze życie, takie właśnie na łodzi i ciągle w drodze, ciągle w drodze jak twoje. MeHkles skinął głową. — Tak, nie zamieniłbym go na żadne inne — rzekł. A potem zwrócił się do towarzyszy: — Słuchajcie. Powiedzieć wam muszę ważną rzecz. Nie pora teraz co prawda na to, ale 151 czasu mamy dość... Więc dowiedziałem się o niej w Sardes, teraz podczas ostatniej podróży i od tej pory nie daje mi ona spokoju w dzień ani w nocy. — Cóż to takiego? — Mój mistrz i nauczyciel, Nehurabhed — wiecie przecież, że byłem właśnie u niego —jest teraz posłem rnedyjskim u króla Lidów, u Krezusa w Sardes. Przyjął mnie, nic mogę nawet mówić o tym, przyjął mnie jak syna. Namawiał mnie, abym pozostał u niego jako dworzanin i przyjaciel, żebym przeniósł się wraz z redziną do Sardes, obiecywał kiedyś dostojeństwa i zaszczyty. Wiecie, że tam u Krezusa — Greków całe tłumy. Ale, oczywiście, dla mnie to wszystko niemożliwe. Powiedziałem mu, że nie mogę żyć bez morza i bez braci moich. Zrozumiał mnie. Zrozumiał i nic nalegał więcej. Ale powiedział mi wtedy tę właśnie rzecz, bardzo ważną dla mnie przynajmniej. Otóż mówi!, że Media chciałaby bezpośrednio morzem handlować z Miietem i z innymi państwami jońskimi, droga bowiem lądowa dla karawan kupieckich wzdłuż przez Lidię jest ciężka, niewygodna i utrudniana umyślnie przez Lidyjczyków. Mówił dalej, że gdyby nad Morzem Euksyń-skim bliżej Persji powstała jaka faktoria, osada handlowa, miałaby ona bardzo ważne znaczenie i dlaMiletu, i dlaMedii. — Tam są już takie osady — wtrącił Sofronisk — założone właśnie przez Milet. — Tak, on mówił mi o tym też, ale te osady są znacznie dalej na północy, w bardziej nizinnym kraju, najpiękniejszym pono na świecie. Tam jest przecie właśnie, jak mówią, słynna Kolchida Jazona. Ale do tych osad jest z Medii za daleko. Nehurabhed mówił mi, że kupcy jechać tam nie chcą, a znowu nasi, Grecy, nie chcą osiedlać się tu biiżej, bo tu kraj niezmiernie górzysty, skały schodzą aż do morza i mało ziemi zdatnej do uprawy. Ludzi bardzo mało, a ci, co są — górale— dzicy i napastliwi bardzo. Jednak mimo wszystko, gdyby udało się tam założyć i utrzymać taki gród właśnie tuż pod gó- 152 rami, u ujścia jakiejś dużej rzeki górskiej, wtedy wszyscy kupcy skierowaliby się powoli tam z towarami i osada utrzymałaby się dobrze. Nehurabhed opisał mi dokładnie miejsce, gdzie powinna by powstać ta osada — zatokę, góry, kształt ich — i od tej pory mam to wszystko w oczach. — Czy aby ten człowiek — przerwa! Sofronisk — wie dobrze, co mówi, i czy można mu wierzyć? — Więcej niż komukolwiek w świecie — rzekł porywczo Melikles. A p"o chwili milczenia ciągnął dalej: — Nehurabhed mówił mi, żebym powiedział o tym w Mi-lecie, dał mi nawet list, tabliczkę do najwyższej rady. List ten oddałem już ojcu Sofroniska. Wypytywał mnie wtedy dalej, czy znaleźliby się w Milecie osadnicy chętni do takiej wyprawy. I wtenczas... — Melikles zawahał się — wtenczas — ciągnął dalej — pomyślałem, że ja sam pojechałbym; na Zeusa, .pojechałbym w jednej chwili. — Ty, Meliklesie? — Tak. Ja, towarzysze, marzyłem przecie zawsze o tym, 153 marzyłem dawniej, żeby mieć żaglowiec, ale czy po to tylko, aby na nim łowić ryby koło Miletu? Łowić całe życie? Tu, koło Miietu, znam już każdy kamień. Tu spędziłem sześć przeszło lat, dobrych lat, szczęśliwych, ale za łatwych, za spokojnych, sześć nieważnych lat. A przedtem każdy miesiąc był tak ważny. Poiiniku, pamiętasz Knossos, Egipt, Cyrenę, walkę pod Irasa, a przedtem jeszcze Epir i Syrakuzy, i Neapoiis, i Masalia — cały, cały świat... Tęskno mi, towarzysze. — W świat? — Tak. — A żona twoja i dziecko? — Jeśli mam być osadnikiem, zabiorę ich wszystkich oczywiście z sobą. — I mnie weimiesz? — zawołał Tyreusz. — I nas ? — ozwali się Likon i Dilikon. Melikies roześmiał się. — Każdy pojedzie, kto będzie chciał, jeśli wyprawa dojdzie do skutku. Sofronisk przyglądał mu się ze zdziwieniem. — Szkoda, że ja jechać nie mogę — rzekł. — Ojciec mój nigdy na to nie pozwoli. Mam być przecież w przyszłości wielkim dostojnikiem w Milecie, a teraz tylko powinienem uczyć się, uczyć, uczyć, poznać obce kraje i miasta, wiedzieć, jak rozmawiać z cudzoziemcami, jak ich przekonywać i jak ich oszukiwać w miarę możności. — Oszukiwać? — Naturalnie. Na tym polega przecież nasz wielki handel i nasza wielka polityka. Tak, tak. Szczęśliwy ty jesteś, Meii-klesie, że możesz jechać. — Jeszcze w tym nie ma nic pewnego, nie wiadomo, czy Milet, czy najwyższa rada zgodzi się na założenie nowej osady, czy zbierze się dość chętnych. Demodokos poruszy! się gwałtownie. — Na Hermesa! — zawołał. — Ty pytasz o to? Z samego 154 Miłetu, jak tylko dowiedzą się, że ty jedziesz, Melikiesie, dwudziestu chłopaków zaciągnie się pierwszej godziny. A ilu pierwszego dnia? Z Samos, jakem Demodokos, też sprowadzę ci kilkunastu. — Co to znaczy nawet stu młodych chłopców dla założenia osady? Tu potrzebni starsi i zgoda starszych, i kobiety, i dzieci. Przecież to ma być osada, prawdziwa osada, Demodo-kosie. — Oczywiście — rzeki poważny zawsze Ksenon. — Gdyby jednak Milet zajął się tym poważnie i wyprawa naprawdę zaczęłaby dochodzić do skutku, to zawiadomcie i mnie o niej. Zobaczę. — A ty, Poiiniku? — zapytał Tyreusz. Ale Polinik potrząsnął przecząco głową. — Nie wiem, nic nie wiem. Dajcie mi spokój! Nie mogę teraz myśleć o niczym. Nie wiem nawet, czy będę żył, czy będę chciał żyć po tym, czego się dowiem w Koryncie. Wszyscy zamilkli. — To prawda—rzeki po chwili Melikies cichym głosem. — Nie czas teraz mówić o nowej wyprawie. Musimy myśleć o jednym tylko, o uratowaniu tamtych... w Koryncie. A Ksenon dodał: — No i oczywiście o naszych głowach, o tym, jak wynieść je cało z tej sprawy. A niech wam się nie zdaje, że to będzie takie łatwe. Już mnie i tak dreszcz przechodzi, jak kto wspomni o Koryncie. A i droga nasza niezupełnie bezpieczna. — Słyszeliście o Wejanusie? Rozmowa urwała się. Wszyscy mimo woli rozejrzeli się po horyzoncie. Ale naokół było cicho, w krąg widać było tylko bezkresną dai morza, jednostajną i spokojną jak niebo. Na zachodzie szarzała ledwie dostrzegalna, ciemnawa smuga lądu. — Dość już odpoczynku — rzekł Melikies. — Musimy przed nocą dotrzeć do Mykonos. 155 Wiosła plusnęły znów. Łódź powoli ruszyła naprzód. Minęło kilka godzin. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Brzeg wyspy Mykonos był znacznie bliższy, z daleka można było odróżnić skaliste, poszarpane brzegi. — Dzięki Posejdonowi — Gzwał się Kscnon — że już tu jesteśmy. Najgorszy kawałek drogi mamy za sobą. Melikles podniósł na niego wzrok. — Nie — odpowiedział — najgorsze jeszcze nie minęło. — Mówiłeś zawsze, że dla korsarzy najlepsze miejsce do napaści jest między łkarią a Mykonos. — Jeszcze nie jesteśmy w Mykonos, a najgorsze miejsce jest właśnie tu, tu, tu pomiędzy gromadkami tych małych wysp bezludnych, gdzie łatwo skryć się może kilka dużych nawet łodzi. — Ale w Ikarii mówiono nam, że Wejanus przenieść się musiał w inne strony, bo dawno o nim nie słyszano. — Chciano uśpić czujność żeglarzy. — A to ładnie mnie pocieszasz, Meliklesie. — Ja nie myślę cię pocieszać. Wiadomo, że przeprawa tędy nie jest bezpieczna, zwłaszcza dla takiej powolnej łodzi jak nasza. Co innego, gdyby był wiatr, wtenczas żaglowiec mój pokazałby, co umie. Nie można było jednak czekać tygodniami na pomyślny wiatr. Ksenon zafrasował się. — I ty mówisz, Meliklesie, że właśnie tu, koło tych wysepek, mogą się czaić te łotry? — Tak, Ksenonie. — Tam nawet widać spoza tej skały wysuwającą się jakąś łódź. — To nie łódź, tyiko duża barka, kilkudziesięciowiosłowa. Jest jeszcze daleko, więc wydaje się mała. — I płynie w naszą stronę. — Tak. Na wszystkich bogów, co to jest, Meliklesie? Melikles pokręcił głową. 156 — Może to zwykła łódź kupiecka — rzekł — jednakże płyńmy prędzej. Ale Polinik, który miał wzrok ze wszystkich najbystrzejszy, ozwał się nagle: — Iz drugiej strony jest jakaś łódź; wyszła tam zza tych skał na lewo i też płynie ku nam. Wszystkie oczy zwróciły się w tamtą stronę. Ta łódź była nieco mniejsza, była za to znacznie bliżej. Płynęła pod kątem do kierunku obranego przez Meliklesa, zwiększała się z każdą chwilą. Melikles powstał z miejsca. Spoglądał jakiś czas to na jedną barkę, to na drugą, obie płynęły wprost ku ich łodzi. Wówczas zbladł trochę. — Stafo się — rzekł poważnie. — Korsarze? — szepnął Ksenon. Zapadło długie milczenie. — Sam widzisz. — Czy uciekniemy? Melikles nie odpowiedział nic, pokręcił przecząco głową. Wyręczył go Koroibos, sternik. — Nasza łódź nie do wioseł. Bez wiatru idzie jak żółw, a tamte biegną jak na skrzydłach. — Co robić? Co robić? Co robić? — przebiegały gorączkowe pytania. Melikles był już spokojny. — Przestańcie wiosłować, towarzysze — rzekł pewnym głosem. — Dobądźmy zbroję. Łódź przestała, się poruszać. Wiosła nie pluskały już. W ciszy, w surowym skupieniu słychać było tylko metaliczny chrzęst wyjmowanych pancerzy, hełmów, tarcz. Towarzysze zapinali jedni drugim zbroje. Zawiązywali rzemienie u nago-lennic i hełmów. Nikt nie odzywał się słowem. Bliskie zachodu słońce rzucało czerwone blaski na połyskliwy brąz zbroić. — Czy nie ma żadnej rady? — pytał Ksenon. 157 A Melikles odpowiedział znów jak przedtem: — Sam widzisz, przyjacielu. Ksenon spuścił głowę. — Szkoda — rzekł cicho. — A mnie szkoda tylko Diossosa — rzekł Polinik — i ich, Karyjczyków. Czekać będą na nas na próżno. — Pjdwiąż mi pancerz, Meliklesie — ozwał się Tyreusz — jest trochę za duży d!a mnie. Melikles objął wpół brata. — Nie powinienem był brać cię z sobą — szepnął przez zaciśnięte zęby. Tyreusz zaprzeczył żywo. — Mnie dobrze tu, bracie, z wami — uśmiechną} się. Melikles jednak nie rozjaśnił twarzy. Spogląda.1 na swych towarzyszy. Wszyscy byli już gotowi. Mówili ze sobą półgłosem, spokojni zupełnie, może tyiko bardziej poważni niż zawsze. — Przyjaciele —rzekł Melikles —pamiętajcie! Ares patrzy na nas w tej chwili. A potem rzuciwszy jeszcze raź okiem na zbliżającą się od lewej burty barkę zbójecką dał rozkaz: — Do wioseł, chłopcy! Miecze pod ręką. Koroibos wykręci ster. Ruszamy naprzeciw. Żywo! — Co chcesz robić, Meliklesie? — zapytał Ksenon. «— Spotkać się jak najprędzej z tą mniejszą barką i stoczyć z nią waikę, zanim ta większa nadpłynie. — Tak. Rozumiem, to jedyna droga. — liu ludzi może liczyć taka barka? — Dziesięciu wioślarzy z każdej strony, ośmiu do dziesięciu ludzi załogi, razem do trzydziestu ludzi. — Po trzech na każdego z nas. Na kulawego Hefajstosa — roześmiał się Demodokos — siły cokolwiek nierówne... — Spartanie mówią — ozwał się Sofronisk — że zwykli liczyć nieprzyjaciół nie przed bitwą, ale po niej. 153 Umilkli. Wiosła pracowały gorączkowo. Melikles stał pod masztem. Patrzył. Odległość między dwiema łodziami zmniejszała się z każdą chwilą. Wkrótce dalekie okrzyki dobiegły do uszu płynących. — Dos)'ć — rzekł wówczas Meiikles. — Powstańcie. De-modokosie, weź łuk. Czas pokazać tym łotrom, co umiesz. Tyreusz weźmie drugi. On nieźle strzela. Oszczędzajcie strzał. Nie marny ich za wiele. — Dobrze. Na Zeusa gromodzierżcę — zaśmiał się Demodokos — patrzcie, przyjaciele. Tamci już zaczynają. Durnie. Z tej odległości nawet Odys nie dosięgnie. Rzeczywiście, z barki rozbójniczej wybiegło kilka strzał, które nie doleciawszy do łodzi, przepadały daleko w morzu. Melikles wzruszył ramionami. — Strzałami niewiele nam zrobią, bo wszyscy mamy zbroje. Słuchajcie, przyjaciele. Gdy będziemy blisko, oni zaczepią hakami naszą łódź i będą chcieli dostać się na pokład. Nie przeszkadzajcie im. Stać zbitym murem w samym końcu łodzi tutaj, osłaniając się z boku od strzał. Dopiero gdy tamci wbiegną na pokład, ruszyć ławą, oczyścić łódź. Rozumiecie? W pierwszej linii stoją: ja, Likon, Diiikon i Polinik. — Polinik jeszcze słaby — ozwał się Ksenon — weź mnie. — Nie! — odpowiedział Melikles. — Polinik jest słaby, ale w pierwszym ataku zawsze straszny. Wiem, co robię. Gdy osłabnie, wtenczas go zastąpisz. — Dobrze. — W drugiej linii stoją: Tyreusz, Sofronisk i ty, Ksenonie. Dalej Koroibos i Demodokos z łukiem. — Ja na końcu? — Tak. Ty i tak najwięcej będziesz miał roboty, będziesz wybierał łuczników na ich pokładzie i pilnował, żeby nam zbytnio me przeszkadzali. — Szkoda tylko, że ich bar-k^a wyższa trochę od naszej. — Trudno. 159 Barkę zbójecką widać było jak na dłoni. Na pokładzie jej panował gorączkowy ruch. Szykowano jakieś drągi, sznury. Tylko część wioślarzy była przy wiosłach, reszta zbroiła się, gotowała do napaści. Kilku łuczników strzelało bezładnie. Parę strzał upadło przy dziobie łcdzi Meliklesa. Melikłes spojrzał na Demodokosa. Ten kiwnął głową w odpowiedzi. Powolnym ruchem wyciągnął rękę z łukiem. Puszczona cięciwa zaświegotaia jak ptak. Świstowi strzały odpowiedział okrzyk w szeregach korsarskich. — Jedna strzała nie zmarnowana — rzekł Demodokos. Grad strzał spadł teraz na łódź Meliklesa nie robiąc jednak krzywdy nikomu. W ślad za nimi biegły z barki okrzyki. — Poddajcie się, poddajcie się! — krzyczały gromkie głosy. W odpowiedzi Demodokos i Tyreusz posłali im znów swe pociski, potem jednak na rozkaz Meliklesa zaczęli się cofać przechodząc na tył łodzi. Tyreusz znaczył za sobą krwawy ślad — strzała korsarska zraniła go w nogę. Chłopiec jednak nie jęknął nawet, przybladł tylko i przeszedł spokojnie na miejsce. Barka już była tuż. Jeszcze dziesięć kroków, jeszcze pięć, burta zderzyła się z burtą z suchym trzaskiem. Łodzie za-chybotały się gwałtownie, drgnęły i stanęły bez ruchu. Korsarze ogromnymi hakami zaczepili burtę łodzi Melikle-sa i przytrzymali ją mocno. Jednocześnie kilku z nich zeskoczyło na napadniętą łódź. Biegli hałaśliwie naprzód. Zdziwieni, że nie spotykają oporu, w połowie drogi, przy maszcie, zatrzymali się. Napadnięci stali przed nimi nieruchomym murem. Nikt z nich nie odezwał się słowem. To było niesamowite, dziwne i wzbudza-ło lęk w rozbójnikach. Lęk i szacunek. Tak nigdy nie zachowywały się ofiary korsarskich napaści. To nie tchórzliwi kupcy ani Fenicjanie. Stoją murem, nieporuszeni. 160 A ci czterej, zaraz w pierwszym szeregu, jak olbrzymy nic z tego świata, z mieczami wzniesionymi w górę, jak bogowie. Korsarze wahaii się, krzykiem dodawali sobie odwagi. Dopiero gdy poczuli, że coraz więcej towarzyszy wbiega na pokład, skoczyli naprzód. Ale w tej chwili uzwał się spokojny głos MeSiklesa: — Teraz, przyjaciele, równo, razem, ławą. Ruszyli jak żywa ściana. Straszny dźwięk zderzających się blach pancernych zmieszał się z jękiem rannych. Olbrzymi bracia Likon i Dilikon bili z góry jak drwale, odłupując każdym ciosem drzazgi z hełmów i tarcz. Polinik i Melikles szli środkiem, straszniejsi jeszcze od tamtych, bo ćwiczeni w szermierce, niespodziani, prędcy jak piorun. Posuwali się wolno, ałe nieustannie krok za krokiem. Korsarze próżno usiłowali zatrzymać ich. Próżno z furią rzucili się na idącą niepowstrzymanie żelazną ścianę. Dwóch z nich padło, trzech lżej rannych cofało się brocząc krwią, inni ustępowali coraz prędzej, aż wskoczyli z powrotem na pokład barki. Z Milezyjczyków tylko Likon był ranny, chwiał się na nogach. Ksenon zastąpił go natychmiast. Ale nagle nowy przeciwnik zjawił się na polu walki. Wódz korsarzy widząc porażkę swoich, chcąc zatrzymać ich i zawrócić w bój, sam rzucił się ku przeciwnikom. — Ja wam pokażę, łotry, co znaczy walczyć z Wejanusem. Cisnął włócznią w stojącego najbliżej Meliklesa i zeskoczył na pokład łodzi. Cios był ceiny i straszny. Ostrze włóczni zdruzgotało hełm i zdarło go z gkwy MełikSesa, on sarn zachwiał się od wstrząsu, krzyknął, ale przytomności nie stracił. Otarł ręką krew z czoła i ze zdwojoną furią rzucił się na przeciwnika. Miecze zadźwięczały złowrogo. Ałe zarazem stała się rzecz dziwna. Z chwilą gdy korsarz ujrzał odkrytą twarz Melikłesa, zdu- 11 - Diossos 161 mienie odbiio się w jego oczach, zdumienie graniczące z osłupieniem. Przestał zadawać ciosy, odbijał je tylko. — Stój! — krzyknął wreszcie. — Stój, szaleńcze! A gdy rozżarty Melikles nie ustępował, korsarz krzyknął: — Stój! Na Ate* i erynie, stój, mówię. Hej! Stójcie tam wszyscy, poczekajcie. Melikles spuścił miecz. — Czego chcesz? — spytał dysząc. Wejamis przyglądał mu się chwilę. Naglę prędkim ruchem zdjął hełm z głowy. — Nie poznajesz mnie? — zapytał. Melikles wzruszy! ramionami. — Nie mam znajomych wśród zbójców. — Ale może masz ich wśród galerników? Melikles cofnął się erkrok, zdziwiony. — Co to ma znaczyć? — rzekł. — 1 głos ten sam — rzekł korsarz nie spuszczając oczu z przeciwnika. — Co to znaczy? — powtórzył Melikles. — To znaczy, to znaczy... Na Zeusa, czy nie jechałeś kiedy z galernikami na pokładzie galery spartańskiej z Tarentu do Knossos? Melikles skinął głową. Zdziwiony był coraz bardziej. — Siedem lat temu, wczesną wiosną? — Tak. — Do Knossos? — Tak. — 1 nie pamiętasz w Knossos, w Knossos, przypomnij sobie... sześć mieczy. — Sześć mieczy?! — teraz w oczach Meliklesa błysnęło osłupienie. — Tak, sześć mieczy — powtórzy! Wejanus. — Dałem je galernikowi, któremu chciałem dopomóc w ucieczce. 162 i — I nauczyłeś go, jak walczyć i uciekać. — Na Zeusa, tak. Skąd wiesz o tym? Przypływałem zawsze nocą. — Jestem tym galernikiem. -Ty? — Ja, młodzieńcze. — Ależ to był Tyrreńczyk. — Jestem Tyrreńczykiem. — Ty? To niemożliwe. Ty jesteś tym... tym, którego wtedy... — Którego wtedy uratowałeś od śmierci, gorzej niż od śmierci... Człowieku! Człowieku! — Wejanus zająknął się, zamilkł. Stali naprzeciw siebie bez słowa. Nagle Wejanus odwrócił się do swoich. — Towarzysze! — rzekł wielkim głosem. — Mówiłem wam nieraz, że byłem galernikiem, że zostałem uratowany; przysiągłem sobie, że póki żyję — święcić będę dzień, w którym znajdę swego wybawcę. Towarzysze! To jest właśnie mój wybawca. Naokół zapanowało milczenie. Na obydwóch statkach nikt me poruszył się, nie drgnął, nie odetchnął mocniej. Wejanus mówił do Meliklesa: — Niech będzie błogosławiona matka twoja i ojciec twój, niech będzie błogosławiony Zeus, jeśli jest— za tę chwilę! Przyjacielu! Nie odsuwaj się ode mnie, przyjacielu! I ty, i twoi nietykalni jesteście odtąd dla mnie i dla każdego z żołnierzy moich. Przyjacielu! Powiedz mi imię swoje, powiedz je prędko, niech nie zapomnę go nigdy. — Meiikles, syn Likaona, Milezyjczyk. — Melikies, tak, Melikles, Milezyjczyk — powtórzył korsarz — pamiętam już. Powiedz, co chcesz, Meliklesie, powiedz, co chcesz. Uczynię, co będę mógł. — Daj mi odjechać spokojnie. — Dobrze, ale poczekaj, poczekaj. Nie zaraz. Nie teraz, 163 nie w tej chwili. Pomysł. Ja siedem lat czekałem na tę godzinę, Meli kiesie. Melikles wahał się i nie wiedział, co robić. — Brat mój jest ranny i jeden z towarzyszy. Muszę zająć się nimi. — Przeklęta walka! — krzyknął Wejanus. — I ja muszę zająć się swoimi. Pozwól mi zabrać ich z tej łodzi. — Mam ci wierzyć, Wejanusie? — MeJiklesie! — w głosie korsarza zadrżał jakby ból. — Przysięgam na matkę moją, — Dobrze. Wierze ci. Uścisnęii sobie ręce. I w chwilę później obie załogi pracowały zgodnie przy podnoszeniu i opatrywaniu rannych. Melikles zajął się przede wszystkim swym bratem, ale Tyreusz był raczej skaleczony niż ranny i nie byio o niego żadnych obaw. Gorzej było z Likone.n. Ten złamane miał ramię i cierpiał mocno. Me-likJes chciał natychmiast jechać z nim dalej do Mykonos, tymczasem to właśnie okazało się niemożliwe. Łódź, ukochana przez Melikłesa łódź „Anyie", ze wszystkich rannych ranna była najciężej. Skutki zderzenia z barką korsarską groźniejsze były dla niej, niż myślano. Kilka desek wygięło się i wpuszczało szparami wodę. Na dnie łodzi zbierało się jej z każdą chwilą więcej. Melikles patrzył na to zatroskany. — Nie dopłyniemy do Mykonos — powiedział stary Ko-roibos. — Nie dopłyniecie do Mykonos — ozwał się w tej chwili glos Wejanusa. 1 on spostrzegł, co się stało. Melikles podniósł na niego zachmurzony wzrok. — Musicie być moimi gośćmi — rzekł korsarz z wyraźnym zadowoleniem w głosie — chcecie czy nie chcecie, trudno. Melikies pokręcił głową. 164 — Nie opuszczę swej łodzi — rzekł. — Dobrze> nie potrzebujesz jej opuszczać. Przyholujemy ją do tej wysepki. Tu jest znacznie bliżej do Mykonos. Tam naprawimy twą łódź i wtenczas będziesz mógł jechać dalej, gdzie chcesz. Melikles namyślał się, ale tylko chwilę. Skinął głową. Zgodził się. Chciał uratować łódź za wszelką cenę. Wydał konieczne rozkazy. Przywiązano łódź do barki, przeniesiono rannych i wszystkie ciężary na statek korsarski. Wejanus przysłał jeszcze kiiku ludzi z wiadrami do pomocy przy wylewaniu za burtę zbierającej się wciąż wody. Ruszono spiesznie. Nadjeżdżający w tej chwili drugą barką korsarską inni żołnierze Wejanusa, uszykowani jak do bitwy, ze zdziwieniem ujrzeli obie załogi pracujące wspólnie, pomieszane razem, rozmawiające zgodnie jak gdyby nigdy nic. Niedawni przeciwnicy gwarzyli teraz z sobą spokojnie, prawie przyjaźnie, oglądając się i wypytując z ciekawością. Jeden Ksenon, ostrożny zawsze i podejrzliwy, mówił szeptem do Meliklesa: — Na Atenę sowiooką, przyjacielu, czyli aby my dobrze robimy tak im wierząc? Przecież oni mogliby zrobić z nami teraz, co chcą. Melikles potrząsną! głową. — Ksenonie—rzekł — gdybym teraz się zawiódł, nie mógłbym już odtąd wierzyć nikomu w życiu. Rozdział dziewiętnasty Melikles siedział z Wejanusem w małej izdebce, szałasie raczej, skleconym z kilkunastu czarnych, spróchniałych desek. Izdebka ta, przytulona do skalistego urwiska, wciśnięta w klinowaty załom wybrzeża, była zarazem jakby grotą i namiotem, bo od strony ładu ścianą jej była skała, od strony morza — ciężka, opadająca aż do ziemi zasłona. Spoza tej zasłony dobiegały teraz głosy wielu ludzi, śmiechy i okrzyki, żarty i nawoływania. To drużyna Meliklesa obozowała zgodnie ze swymi niedawnymi wrogami. Na środku izdebki, na beczce stanowiącej stół, palił się wątły kaganek ledwie oświetlający twarze dwóch rozmawiających. Wejanus siedział zgarbiony, z głową wysuniętą naprzód. Siwymi oczami wpatrywał się w Meliklesa z jakąś ostrą, bolesną wprost uwagą. Mówił półgłosem: — Opowiedz mi o wszystkim, przyjacielu, o wszystkim wtenczas w tych dniach, na galerze w Knossos. — To dawne dzieje. — Pamiętam je jak dziś. Każdy dzień i noc każdą, prawie każde słowo twoje szeptane przez otwór wiosłowy. Powiedz mi jedno, powiedz mi, Meliklesie, to jedno: dlaczego? Melikles podniósł na mego zdziwione oczy. — Tak. Dlaczego to zrobiłeś? Powiedz. Dlaczego uwolniłeś mnie? 166 — Czy to takie ważne? — Najważniejsze z wszystkiego w życiu. — Dlatego — Melikles zawahał się chwilę — dlatego, że sam byłem niewolnikiem, Wejanusie. — Niewolnikiem? — Tak. Mieli nawet mnie sprzedać na galery. Skazany byłem na śmierć, bity. Uratowano mnie w ostatniej chwili. Ale pamiętałem dobize niewolę, rozumiałem cię, Wejanusie. — 1 dlatego? — Tak. — Na pewno dlatego? Meiikles spojrzał zdziwiony na korsarza. — Dlaczego się o to dopytujesz? — Słuchaj, Meiiklesie. Mówiłem o swoim ocaleniu Gałlio-nowi, wodzowi korsarzy, który mnie, zbiega, przyjął na służbę. Nie wierzył. Nie wierzył, żeby ktoś zatroszczył się o obcego galernika. Mówił, że Syrakuzanie pomogli mi tylko dlatego, żeby wywrzeć zemstę na wrogach swych, na Spartanach. Tak mówił Gallion. Melikles zaprzeczył żywo. — Nie, Wejanusie. Kalias, wódz naszej barki, pozwolił mi zabrać te miecze właśnie dlatego, tak jak mówiłeś, na złość Spartanom. Ale ja, ja przecież umawiałem się z tobą i chciałem ci dopomóc znacznie wcześniej, kiedy jeszcze obie załogi nie kłóciły się, nawet nie znały. Pamiętasz? Twarz Wejanus a rozjaśniła się, jakby padł na nią promień słońca. Chwycił za ramię Meiiklesa. — Widzisz, widzisz, przyjacielu! A ja wierzyłem, wierzyłem tak właśnie, mimo wszystko, co mówił Gallion, co mówili inni. Wierzyłem w ciebie, wierzyłem święcie, że wtenczas dla mnie, dla nędznego galernika, tylko dla mnie, dła nas zrobiłeś to. O Meliklesie.' Narażałeś się. Przypływałeś nocą. Narażałeś się strasznie. Dla mnie. Dla cudzego niewolnika. Nie znałeś mnie. O człowieku! Czy wiesz, czy wiesz... 167 myślafem długi czas potem, że nie byłeś zwykłym chłopcem, ale bogiem samym aJbo chociaż wysłańcem boga. Melikies uśmiechną/ się. — Jakiego? — rzekł. — Nie wiem, Meliklesie, innego od wszystkich, których znam. Nastała cisza. Zza wątłych desek szałasu dochodził stłumiony gwar obozowiska. Kaganek dogasał. Wejanus siedział z głową w dłoniach, z oczami przymkniętymi. — Przed niedawnym czasem — mówił ledwie dosłyszalnym szeptem — chłopiec jeden, dzieciak jeszcze, zabłąkał się do mnie na statek. Nie wiedział, że my jesteśmy korsarzami. Śmieszny taki. Śliczny był ten dzieciak i ślicznie grał na flecie. Grał etruskie piosenki, licho wie, skąd je umiał, mówił o matce swej, którą chciał wyratować z niewoli, a ja myślałem «. o swojej, której już nie zobaczę. J wtenczas, o Mefik/esie, znowuż czułem wyraźnie, że może być lepiej na świecie, i to zależy od człowieka. Rozumiesz, Meliklesie? Ale Melikies powstał, wziął za ramię korsarza. — Czy wiesz — zapytał'z rozpłomienionymi oczami — czy wiesz, jak nazywał się ten chłopiec? Wejanus spojrzał zdziwiony. — Nie wiem dobrze, nie pamiętam. Diossos, zdaje się. Jechał do Miletu, żeby wykupić swoją matkę, mówił. — Tak. Na wszystkich bogów. Diossos. Diossos z Ko-ryntu. Tak. — Znasz go? — Czy ja znam go, Wejanusie? My przecież jedziemy wszyscy, żeby go ratować. I ja, i Polinik, my wszyscy. — Wy wszyscy? Żeby ratować tego chłopca? Nie rozumiem. Co się z nim stało? — Czy ty wiesz, co on uczynił, Wejanusie? — Ten dzieciak? Co on mógf uczynić? 168 — Uratował mego przyjaciela, moich dwóch przyjaciół od zemsty Koryntyjczyków. Uniemożliwił pościg. Podpalił łódź, wielką łódź strażniczą. — Ten dzieciak? — Ten dzieciak. — Jakim sposobem? On? To niemożliwe. Meiikles zaczął opowiadać wszystko po kolei od chwili wyjazdu Polinika i Ksenona po uwięzionych Karyjczyków. Wejanus siedział zasłuchany, spod nawiśniętych, krzaczastych brwi patrzył ze zdumieniem na Meiiklesa. Gdy tea opowiadał o oszustwie Koryntyjczyków przy umowie, zaklął i podniósł się z miejsca, a gdy doszedł do strasznego momentu odbijania od brzegu i rozpaczliwego postępku Diossosa, oczy jego otwarły się szeroko, nieruchome, osłupiałe jakby, — Podpalił? — szepnął zduszonym głosem, — Tak, Wejanusie. — Ten dzieciak? — Tak. Wejanus odetchnął ciężko, przesunął ręką po zwilgotniałym czoie. 169 — Co się z nim stało? — wyjąkał jeszcze. • — Zbili go strasznie, aJe żywego zabrali do więzienia. — Może nie żyje już? — Może jeszcze żyje. Zamilkli. Nie mogli mówić. Wejanus odwrócił się nagle, odchylił zasfonę i stanął w proga. Patrzył w noc przed siebie. Podmuch wiatru wpadł do izdebki i zgasił ledwie tlący się kaganek. Dopiero po dłuższym czasie korsarz zawrócił, stanął przed Meliklesem. — Nie wiedziałem, że są tacy ludzie — rzekł cicho. — Co ty mówisz, Wejanusie? — Nie wiedziałem, że są tacy ludzie — powtórzył — tacy jak ty, jak twoi towarzysze i jak ten... ten dzieciak. Myślałem, myślałem zawsze... Aie nagle, przerywając samemu sobie, zapytał wprost: — Jedziecie go ratować? — Tak. — Na wielką rna-ierz bogów — weźcie mnie z sobą. — Jak to? — Teraz M^ikles otworzył oczy ze zdumienia. — Nie wiem. Prawda. To niemożliwe. Ale pomyśl. Pomyśl. Ja muszę też pomóc temu chłopcu i tobie, Meiiklesie. Muszę pomóc. Pomyśl nad tym. Uczynię wszystko, co będę mógł, i ja, i moi ludzie. — Ludzie twoi może nie zechcą. Wejanus roześmiał się krótko. Chwycił Meliklesa za rękę. — Słuchaj — rzekł — powiedz mi jeszcze jedno. Jak nazywają się ci, którzy uwięzili tego chłopca i prześladują go? Powiedz mi ich imię. — Jeden z nich Terpnos, ale ten nie żyje. Zabił go Polinik. — Ten twój długonogi towarzysz? — Tak. To mój najlepszy przyjaciel, Wejanusie, i przyjaciel Diossosa. — Zatem i mój. Znakomity szermierz zaprawdę. Więc to ten zabił tego Terpnosa? 170 — 7"ak, ałe główny prześladowca Polinika i Diossosa, i wszystkich Karyjczyków żyje. — Jego imię, Maliklesie? — Choreos, wielki pan, kupiec i władca Koryntu. — Choreos — oczy Wejanusa błysnęły jak oczy wilka — na bogów, znam to imię. — Ty znasz go, Wejanusie? — O, tak. Przed rokiem kilku naszych towarzyszów wpadło w ręce Koryntyjczyków, którzy ich powywieszali bez litości na brzegach Argos. Doniesiono mi, że to uczynił właśnie Choreos, Choreos z Koryntu. Dobrze, żeś mi przypomniał to imię. — Widziałeś go? — Nie, ale za to słyszałem dosyć. Kto by zresztą nie słyszał o największym kupcu niewolników w całej Helladzie. Jleż to statków fenickich przypływa corocznie do Koryntu do Choreosa po ludzki towar! J ja miałbym o tym nie wiedzieć. Ja wiem o wszystkich barkach, które przepływają z Cypru czy z Syrii przez Halikarnas tu, do Grecji. Ja muszę mieć swych szpiegów we wszystkich większych portach. Ot i teraz wiem, że jakiś statek z Cypru jest naprawiany w Halikar-nasie i jechać ma tutaj, do Koryntu — po niewolników właśnie. Wielki statek księcia Hirama. Melikles zerwał się z miejsca. — Wiesz o tym na pewno, Wejanusie? — Jakżeż! Przecież ja właściwie po to tu jestem. Jechałem na ich spotkanie, bo oni płynąć muszą tędy przez wyspy Naksos i Paros. Po drodze natknąłem się na was i chciałem z tego skorzystać. — I wiesz, że to statek Hirama? — Tak, Hirama z Cypru. On jest tam takim samym kupcem niewolników jak u nas Choreos. — To bardzo ważne, Wejanusie. Muszę natychmiast zawiadomić o tym Polinika, który słyszał sam o tym księciu 171 fenickim. Przecież to właśnie on, Hiram, kupił narzeczoną PoSinika i pierwszym statkiem miał ją zabrać na Cypr. Poczekaj. Zawołam Polinika i Ksenona, i Sofroniska. I oni słyszeli 0 Hiramie. Musimy się naradzić natychmiast. — Dobrze. Pamiętaj tylko, Meliklesie, że możesz mną rozporządzać, jak zechcesz. Mną i moimi ludźmi. Narada trwała długo. Vv'ziął w niej udział Wejanus, Melikles, Polinik i Sofronisk, potem jeszcze jeden z najbliższych przyjaciół i zastępca Wejanusa, i Ksenon Efezyjczyk. Po ukończeniu narady mimo zmęczenia i późnej nocy zabrano się gorączkowo do naprawiania uszkodzonej łodzi MeSiklesa. O świtaniu obydwa statki korsarskie i mały żaglowiec Milezyjczyków były już na morzu. Cała flotylla skierowała się, zostawiając na boku Mykonos 1 drogę do Koryntu, wprost na południe, ku brzegom oddalonej stąd o dzień drogi wyspy Naksos. Rozdział dwudziesty Dlaczego Mdikles zdecydował się zboczyć z drogi do Koryntu i towarzyszyć Wejanusowi w jego awanturniczej wyprawie przeciw Fenicjanom? Przyczyny były dwie. Po pierwsze, wyliczono, że Fenicjanie na swej szybkiej, wieiowiosfowej barce dojechać mogą do Koryntu zaledwie o jeden dzień lub dwa później od Milezyjczyków, a może nawet jednocześnie. W tym wypadku przyjaciele Karyjczy-ków mieliby stanowczo zbyt mało czasu do wykonania swych zamiarów. Ze statku sirzeżonego dobrze przez strażników fenickich w rojnym zawsze porcie istmijskim porwanie Euk!ei było niezmiernie trudne. Projekt Poiinika, aby napaść na Fenicjan w drodze powrotnej, gdy na pokładzie będzie Eukleja, a może i inni Karyjczycy, odrzucono za radą Wejanusa. Wódz rozbójników znał dobrze zwykłą marszrutę handlarzy niewolników i wiedział, że z Koryntu udadzą się oni na południe do Argos i do portów spartańskich po dalsze partie niewol-ników-helotów. Otóż droga ta caiy czas wiodła tuż obok wybrzeży, gdzie pełno było zawsze rodzi i czółen rybackich i gdzie niespodziana napaść była niemai wykluczona. Na pełne morze Fenicjanie wypływali kierując się ze Sparty na południe, do Krety i przez Kretę na Rodos. Były to już dalekie strony, mniej znane Wejanusowi, który tak daleko 173 zapuszczać się nie chciał. Zresztą grasowały tam już inne bandy korsarskie. W tych warunkach należało przede wszystkim uniemożliwić łuo przynajmniej opóźnić przybycie Fenicjan do Ko-lyntu. To była jedna przyczyna powziętej decyzji. j Druga była jeszcze ważniejsza. Otóż zarówno Wejanus, jak i Milezyjczycy spodziewali się słusznie, że wśród napadniętych Fenicjan może się znajdować albo sam Hiram, albo jego syn, brat czy inny jakiś krewny. Schwytanie tak ważnych jeńców miałoby niezmiernie ważne znaczenie, gdyż Choreos dla wykupienia swych wpływowych znajomych i wspólników zgodziłby się zapewne na wydanie w zamian całej rodziny Karyjczyków. Gdyby zaś Eukleja, co było też możliwe, znajdowała się już teraz w ręku Fenicjan, to ci ostatni za takich jeńców, a zwłaszcza za Hira-ma — oddaliby ją tym skwj pliwic.. Przywódcy fenickiej barki mieliby więc stanowić w rękach Wejanusa rodzaj zakładników wolności wszystkich Karyjczyków. Dia osiągnięcia takiego celu warto było nałożyć trochę czasu, drogi i opóźnić o kilka dni prz) bycie do Koryntu. Płynęli cały dzień i pół nocy prawie bez odpoczynku. Dopiero na parę godzin przed świtem przybyli do górzystego, dzikiego brzegu blisko poludniowo-zachodniego krańca wyspy Naksos. Tutaj rozłożyli pospiesznie obóz. Załoga zmordowana legła spać pokotem, tylko sam Wejanus czuwał. Krótki postój wykorzystał dla porozumienia się z miejscowymi wieśniakami, którzy znali go dobrze i byli widocznie na jego usługach. Kiiku konnych posłańców ruszyło zaraz ku południowym brzegom wyspy. W kilka godzin po wschodzie słońca Wejanus nie bacząc na zmęczenie wioślarzy postawił znów całą załogę na nogi. Ruszono spiesznie. Słońce stało jeszcze wysoko, gdy opływali 174 już południowy cypel wyspy. Zaraz za tym wysuniętym głęboko w morze klinem lądu zbliży/i się ponownie do brzegu. Byli na miejscu. Przycumowali w półkolistej, dość głębokiej zatoce tak pełnej raf i mielizn, że tylko bardzo zręczny żeglarz mógł na niej poruszać się bez obawy rozbicia. Wejanus był tu jednak jak u siebie w domu. Kilku miejscowych rybaków pozdrowiło go spokojnie, patrząc na korsarzy z zaciekawieniem, ale bez odrobiny ięku. Znali się widocznie dobrze i ulali sobie wzajemnie. Melikles patrzył na to ze zdziwieniem. Zaraz po przybyciu na ląd, po rozbiciu obozowiska, Wejanus wezwał Meliklesa i przedstawił mu pokrótce swój plan wojenny. — Jeśli ich podstępem nie weźmiemy — rzekł — nie weźmiemy ich wcale. Fenicjanie mają wyborowy statek, jeden z największych i najszybszych, ;akie kiedykolwiek zostały zrobione. Dwurzędowiec. Około pięćdziesięciu wioślarzy z każdej strony statku. Wioślarze bez wyjątku galernicy w łańcuchach, ale wioślarze, trzeba przyznać, znakomici 175 i karmieni dobrze. Załogi złożone z trzydziestu do czterdziestu ludzi uzbrojonych jak należy. Znam ten statek i nie wiem, czy moja niniejsza barka mogłaby się z nim mierzyć w pościgu. Moja duża galera jest za powolna i nie mogłaby brać w ogóle udziału w watce, tym bardziej twoja, Melikle-sie, bo ona nie do wioseł, a wiatru wciąż nie ma. Więc przy zwykłym pościgu na pełnym morzu nie zrobimy nic. Pozostaje jedyna droga — zasadzka. Liczę przy tym na jedno: na bezmierne tchórzostwo Fenicjan. Nie widziałem bardziej lękliwego narodu. Wolą nałożyć czasu i drogi, byle nie narazić się na najmniejsze bodaj niebezpieczeństwo. Gdy więc tyiko z daleka pokaże się statek fenicki... Melikles przerwał: — Przede wszystkim skąd wiesz, że statek ten już nie przepłynął? Wejanus uśmiechnął się. — To moja rzecz — odparł. — Gdyby przepłynął, moi ludzie na wyspie musieliby o tym wiedzieć. — Dobrze, więc... — Więc, gdy tylko ten statek pokaże się, ty, Meliklesie, wypłyniesz stąd swoją łodzią na zachód poza cypel wyspy. Wtenczas jedź wprost na nich, wiosłując co sił, krzycząc, hałasując, oglądając się poza siebie, postarasz się przepłynąć blisko statku fem'ckiego, pokazując wciąż za siebie jak w ucieczce i krzycząc: Wejanus, Wejanus! Że niby Wejanus ściga was i jest już za pólwyspem po drugiej stronie. I uciekajcie przed tym Wejanusem, ile wlezie, tu do nas, do zatoki. A my tu, za skałami, poczekamy na nich. Rozumiesz? — Dobrze, ale jeżeli oni mimo wszystko pojadą dalej do Paros? — To trudno. Wtenczas przepadło wszystko. Ale nie zdaje mi się, żeby to zrobili. Prędzej zawrócą, skąd przyjechali. Tak zrobią, jeśli będą tchórzami z rozumem; skoczymy wtenczas za nimi, ale czy dognamy, nie wiem. Jeśli jednak 176 będą tchórzami bez rozumu albo jeśli stracą głowy, rzucą się za wami do zatoki. Wtenczas ich mamy. Nk ujdą. Demodokos, który stojąc za Meliklesem przysłuchiwał się rozmowie, klasnął w ręce. — Na Hermesa! Zaprawdę, riczyna mi się podobać ta zabawa. Gdyby chodziło tylko o fenickie statki, gotów byłbym towarzyszyć ci zawsze, Wejanusie; nie rozumiem tylko, dlaczego Fenicjanie mieliby się chronić do zatoki. — Dlatego, żeby być bliżej was i żeby być bliżej lądu. Tam z morza widać wieś na stokach. Fenicjanie spodziewać się mogą znaleźć tu schronienie. Głupstwo oczywiście, bo z tej wsi wszyscy pomogliby w razie czego nam, a nie im, zwłaszcza że to są Fenicjanie. — Rozumiem, rozumiem — Demodokos cieszył się jak dziecKo. —¦ Czy aby tylko przyjadą i czy prędko? Już mi do nich tęskno, korsarzu, tęskno jak do narzeczonej. Nie czekali długo. Nazajutrz, w godzinę ledwie po wschodzie słońca, Wejaus przybiegł do Meliklesa rozkazując natychmiast wyruszać na morze. — Jadą — rzekł. — Czas zaczynać. Melikles rozejrzał się wokół. Wzrok miał bystry, ale na horyzoncie nie widać było żadnego śladu statku. Spojrzał zdziwiony na korsarza, z niemym pytaniem. Wejanus uśmiechał się. Zamiast odpowiedzi wskazał ręką daleko na wschodzie smugę dymu ledwie widoczną na jednej z gór. Melikles skinął głową, zrozumiał. To rozesłani poprzednio wystańcy ze sprzyjających korsarzom wsi dawali swoim znak. Stamtąd, od nich, widać już było barkę. W pół godziny później łódź Milezyjczyków była już ca stanowisku. 177 Gdy opływając cypel skrywali się za skalistym występem — daleko poza nimi na wschodzie ukazała się sylwetka wielkiego statku. Rosła w oczach. Przyczajeni za wielkim zwałem głazów i kamieni czekał', drżąc z niecierpliwości. Wszyscy byli przejęci i, z wyjątkiem Polinika, rozradowani bardzo. To polowanie z nagonką na znienawidzonych Fenicjan dogadzało każdemu. Dernodokos i Tyreusz rozbawili się tak, że aż Melikles musiał ich powściągać. — Jeżeli tak będziecie wyglądać. Fenicjanie nigdy nie uwierzą, że jesteśmy naprawdę ścigani — rzekł. — Nie bój się, Meliklesie. Jak będziemy koło ich statku, zrobimy taką minę, że pomdleją ze strachu. Podjedź tylko blisko żeby mogli nas dobrze cglądać. Zobaczysz. Ale gdy barka zbliżyła się naprawdę, młodzieńcy spoważ-nieii sami, bez rozkazu. Sprawa była ważna i niebłaha. Rozumieli to wszyscy. Gdy Ksenon, wartujący na nadbrzeżnej rafie, dał znak, rzucili się do wioseł. Łódź wysunęła się gwałtownie spoza cypla. Wówczas tuż przed oczami Greków, o kilkaset zaledwie kroków, ukazała się wielka barka fenicka. Pruła spokojnie wodę, z dumą wznosząc wysoko wielki <5ziób zdobny w posąg. Sto wioseł ślizgało się po wodzie, rozrzucając srebrne połyski. Wyglądała wspaniale zarazem i groźnie. Nł widok ciągnącej naprzeciw małej łodzi na barce powstało zamieszanie. Wiosła x jednej strony przestały się poruszać, statek powoli zaczął obracać się dziobem ku morzu. Melikles widząc to dał rozkaz sternikowi, aby trzymał się bliżej brzegu i do Fenicjan się nie zbliżał. — Co oni robią? — szepnął Demodokos. — Chcą uciekać na pełne morze — rzekł Melikles — nie trzeba ich płoszyć. — Chcą uciekać przed nami — zaśmiał się Demodokos — przed ośmioma ludźmi... Oto bohaterowie, zaiste! 178 Ale na łodzi na rozkaz Meliklesa powstał teraz wrzask, wszyscy pokazywali palcami poza siebie, nawoływali, gestykulowali żywo. Wioślarze pracowali i krzyczeli razem. — Korsarze za nami! Korsarze za nami! — wołano zapamiętale. Ze statku dobiegły ich też okrzyki i zapytania. Było za daleko, aby dosłyszeć dobrze słowa. — Pytają się — rzekł wreszcie Ksenon — ile jest łodzi korsarskich. — Trzy, trzy! — krzyczał Demodokos. Głos jego wysoki i dźwięczny górował nad tumultem. Tyreusz uszczypnął go w udo. — Czemu nie powiedziałeś — pięć? — szepnął. — Zawsze mówię prawdę — rzek! z dumą Demodokos. — Zresztą może trzy im wystarczą. Przepłynęli mimo. Kierowali się teraz gwałtownie ku zatoce. Przy wschodnim krańcu tej zatoki, wchodzącym daleko w morze, leżała maleńka wysepka. Melikles sterował tak, jakby miał zamiar przepłynąć między krańcem zatoki a wyspą. Było to niemożliwe, bo ciągnął się tam pas raf i mielizn, uniemożliwiających zupełnie żeglugę, ale z daleka mało widocznych. Melikles liczył przy tym na to, że Fenicjanie, tak jak on do wczoraj, nie znali dobrze brzegów. Wiosłowali wolniej, zachowuiąc tylko pozór gwałtownych ruchów. Patrzyli z niepokojem na wielki statek. — Płyną na pełne morze — szeptał z rozpaczą Polinik. — Nie, wykręcaią dalej na wschód. — Wykręcają za nami, płyną za nami! — krzyczał Demodokos. — Na Hermesa, płyną tutaj. Widzicie? Była to prawda. Statek fenicki wykręcił całkowicie i szedł teraz za nimi pełną siłą stu wioseł. Demodokos, rozgorączkowany, radosny, chwycił wpół Tyreusza. 179 — A widzisz, przyjacielu, a widzisz, czy nie mówiłem — trzy wystarczą. Dopłynąwszy do zdradliwej mielizny zatrzymali się, wykręcili z wolna, podjeżdżając ku wyspie. Idący za nimi statek szedł wciąż z tą samą szybkością. Wpłynął już do zatoki, gdy nagle spoza wysepki, do której przybijali Milezyjczycy, wysunęła się nowa barka. Była to ta mniejsza barka, o której Wejanus mówił, że szybkością swą mogłaby się mierzyć z Fenicjanami. Istotnie szła jak piorun. Fenicjanie ujrzawszy ją zaczęli gwałtownie zawracać, ale by!o już za późno. Barka korsarska odcinała ich jak sztychem od powrotu na pełne morze. Z drugiej strony wysuwała się ukryta dotąd druga wielka galera Wejanusa. Fenicjanie byli w potrzasku. Mogli jeszcze zbliżyć się do lądu, ale tu były skały, rafy, wreszcie mielizna, wyspa, a przy niej łódź Milezyjczyków. Przepłynęli jeszcze kilkadziesiąt kroków, wreszcie stanęli bezradnie. Mniejsza barka doganiała ich już. Milezyjczycy patrzyli na wszystko jak na wspaniale widowisko. Nie mieli om brać udziału w walce: w myśl ustalonego planu zadaniem ich było pilnować, aby nikt ze statku nie mógł uciec na ląd. Zawrócili tylko z wolna wzdłuż mielizny, bliżej wybrzeża, stając między lądem a osaczoną galerą. Z morza doleciał ich daleki krzyk. Pierwsza łódź korsarska dosięgała wroga. Melikles kazał być w pogotowiu, aby w razie czego skoczyć na pomoc Wejanusowi. Statek fenicki przewyższał rozmiarami kilkakrotnie łódź napastników, a załogi — biorąc pod uwagę, że wioślarze galernicy nie mogli brać udziału w walce — były mniej więcej równe. Gdyby więc Fenicjanie rzucili się całym impetem, na napastników, tak jak to chciał uczynić Melikles przed dwoma dniami, mieliby szansę do rozegrania walki przed przybyciem głównych sił Wejanusa, zmuszenia przeciwnika do ucieczki 180 i odzyskania swobody ruchów. Ale Fenicjanie zdjęci trwogą nie wykorzystali tej jedynej możliwości. Bronili się tylko, stojąc na swym wysokim pokładzie, nie mogąc oderwać się od sczepionej hakami łodzi zbójeckiej, a tymczasem główna galera korsarska zbliżała się z każdą chwilą. Melikles widząc to zaklął z niecierpliwością. — Na wszystkich bogów — rzekł — dowódcę tego statku kazałbym obić batami. Ale w tej chwili Polinik, który wzrok miał ze wszystkich najbystrzejszy, chwycił za ramię przyjaciela. — Patrz, patrz, Meliklesie — tam — poza statkiem w stronę wyspy cz'ovviek płynie. Wszyscy spojrzeii w tym kierunku. Istotnie, ku wyspie płynął jakiś człowiek, pruł szybko wodę, zbliżając się w stronę skalistych raf. Miiezyjczycy nie spostrzegli go przedtem, bo coraz to nurkował, a na powierzchni płynął tak spokojnie, że najmniejszym ruchem nie rozbryzgiwał gładkiej tafli morza. — Świetny pływak — rzekł Mełikles — ale nic mu to nie pomoże. Mamy go już. Zawrócili ku niemu łódź. Człowiek w wodzie spostrzegł natychmiast, źc został zauważony, i zrezygnował z beznadziejnej ucieczki. Potężnymi ruchami ramion skierował się wprost do łodzi. Zbliżając się, już z odległości kilkunastu kroków zaczął wołać gromkim głosem: — Szlachetni bandyci, nie zabijajcie człowieka, który nic wara nie zawinił, a woli dać okup za życie. Szlachetni bandyci! Powtarzając to samo wołanie w języku fenickim i etruskim nieznajomy pływak dotarł do łodzi, uchwycił się ręką za burtę, oddychając ciężko. Wyparskał wodę z ust i odgarnął czarne włosy oblepiające mu twarz. Wówczas niezmierne zdumienie odbiło się na twarzach Meliklesa i Polinika. Diossos 181 Spojrz,eJi na siebie, jakby nie wierząc oczom. — Co to jest? — szeptali w osiupieniu. A nieznajomy władował się tymczasem na lodź i obrzucił bystrymi oczami Milczy jeżyków. — Jesteście Grekami? — pytał. W tej chwili jednak spostrzegł Melikfesa i Polinika i oczy jego, i usta otwarły się w niemym podziwie. Przetarł oczy ręką, otrząsnął się jeszcze raz, jakby się chciał obudzić. — Co to jest — rzekł teraz on z kołei — czy ja śnię? Me-likles i Polinik tutaj? — A ty, Kaliasie,.. tu, skąd? — Ja? Ja... naturalnie. Ale wy — Polinik i Melikles — nie rozumiem. Kalias otrząsnął się jeszcze raz, patrząc na nich wybałuszonymi oczami. — Polinik, syn Diomenesa, i Melikles żeglarz. Polinik i Melikles— powtarzał. —Jakim sposobem? Tu na morzu pomagają tym draniom w rozboju? Obrzucił prędkim spojrzeniem pozostałą gromadkę Miłe-zyjczyków. — Nie mam nic przeciw korsarzom — rzekł prędko — bardzo szlachetne zajęcie, sam za młodu marzyłem, żeby zostać bandytą, aie... — tu zniży! głos do szeptu — skąd wy tu jesteście z nimi? Melikles wybuchnął śmiechem. — Nie bój się. Kaliasie, to sami swoi, przyjaciele nasi z Mi-letu. Rozumiesz? — Jeszcze mniej rozumiem, coraz mniej rozumiem, nic nie rozumiem. Więc nie jesteście korsarzami? A co tu robicie wciągając ludzi w pułapkę? —- To długa sprawa, Kaliasie. Powiedz lepiej ty... — Nie — przerwał Kalias — jeśli nie jesteście korsarzami, to nie pora teraz gadać, tylko uciekać, póki czas, póki tamci zajęci Fenicjanami. 182 — Nie potrzebujemy wcale uciekać. — Jak to? — Kalias spojrzał z rozpaczą w niebo. — Ate, złośliwa bogini! Dlaczego zsyłasz na mnie omroczenie i robisz durnia z człowieka, który nic ci nie zawinił? — Nie potrzebujemy uciekać — rzekł Melikles — bo We-janusjest naszym przyjacielem. — Ten największy bandyta? — Tak, Kaliasie. Czy wiesz, kto to jest? — Pewnie, że wiem. Najgorszy z korsarzy, łotr i spryciarz, jakich mało, nie da się schwytać nikomu. — Nie o to chodzi. Czy wiesz, kim on był? — A co mnie obchodzi jego ojciec i mama. — Poczekaj. On był tym galernikiem, tym Tyrreńczykiem, któremu wtedy na galerze spartańskiej w Knossos dałem twoje miecze i dopomogłem mu w ucieczce. Pamiętasz, wtedy przed laty, w Knossos? W oczach Kaiiasa błysnęło zrozumienie. — On galernikiem? Rozumiem. I poznaliście się? — Tak. On poznał mnie. I zawarliśmy przyjaźń. Kalias milczał jakiś czas. Pokręcił głową. — Jak to — rzekł — i przez tę przyjaźń zgodziłeś się przystać do korsarzy? Melikles wyjaśnił pokrótce wszystko, powody wyruszenia z Miletu, sprawę Karyjczyków, Diossosa i Eukłei. — Euklcja jest narzeczoną Poiinika, a Hiram, ten książę fenicki, zakupił ją dia siebie jako niewolnicę. Chcemy porwać Hirama i dłatego pomagamy Wejanusowi. — Tu na statku nie ma Hirama — rzekł Kalias. — Ale może jest jaki jego syn, brat, ktoś, za kogo można będzie zażądać Karyjczyków? Kalias machnął ręką. — Nie, nie ma nikogo ważnego; same pośrednie rybki, za które Hiram nikogo nie wyda. — To straszne — szepnął Polinik. 183 — Tak. To sami mizerni żeglarze i kupczyki bez znaczenia. — Kalias poczerwieniał i palnął pięścią o burtę łodzi. — Kanalie — rzekł. — Kto? — A oni, Fenicjanie. — Dobrze. Powiedz nam wiec teraz ty, Kaliasie, jakim sposobem ty jesteś z nimi? — To bardzo proste. Ja jestem kupcem. Kupiec jeździ każdym statkiem, który mu się nadarzy. — Ale gdzie byłeś, w Azji? — Syrakuzanie wysiali mnie z okupem po kilku naszych aż na Cypr do Hirama, bo to jest tam taki wielki handlarz niewolników, juk tu Choreos. Przyjechałem i załatwiłem wszystko dobrze. Wykupiłem tamtych i odesłałem do Kapadocji, oszukałem przy tym trochę Hirama, nie mogę się skarżyć, dobrze mi szło. ł interes dobry ubiłem na przyszłość. Ale przed samym odjazdem ci złodzieje, żeby ich psy zjadły, zabrali mi wszystko, kanalie! — Jak to: zabrali? Oszukali? — Oszukali? Za kogo ty mniemasz, Meliklesie? Kto mnie oszuka? Okradli po prostu, zabrali wszystko do szczętu. Zostałem tylko z chitonem jednym i pchłami, jak mnie widzisz. Tak, iMeliklesie. Musiałem prosić Hirama, żeby mi pozwolił wrócić tym statkiem, że pieniądze zapłacę później. A on śmiał się, stary łotr, i zgodził się łaskawie. I wieźli mnie, szelmy, naśmiewali się z mojej golizny, na pewno byli w zmowie z tamtymi, w drodze dawali mi ochłapy. Ty wiesz, Meliklesie, jak się przewozi takiego gościa, który nie ma pieniędzy. — Mniejsza o to — przerwał Melikies. — Wcale nie mniejsza. Ja od piętnastu dni nie miałem w gębie kropli wina. Musiałem pić wodę jak galernik', wodę, zwyczajną wodę! Rozumiesz, Meiiklesie? Wszyscy roześmieli się, a Kalias mówił dalej: — Słusznie Zeus pokara! ich tym Wejanusem. I co za dur- 184 nie i tchórze! Mając taki statek nie wypłynąć na pełne morze, tylko kryć się po zatokach. Durnie! A mówiłem, krzyczałem, prosiłem, żeby nie zawracać. Trudno. — A potem zwiałeś ze statku. — A co miałem robić? Nadstawiać łba za te fenickie mordy? Niech się tam tłuką, jak cłicą. Co mi do tego? I tak nie wyjdą cało. Wszyscy obrócili wzrok na morze. A tam druga galera Wejanusa dobiła właśnie do fenickiej barki. Krzyki i wrztski wzbiły się pod niebiosy. Właściwy atak zaczął się na całej linii. — Podjedźmy i my tam — rzekł MeJikles — trzeba przyjrzeć się, a może pomóc w potrzebie. Rozdział dwudziesty pierwszy Diossos leżał w piwnicy pod k-oszaratni siraiy portowej. Leżał długie godziny, dni, bez sił, bez przytomności, bez wiedzy, co się z nim stało. Żołnierze z nakazu oficera zachodzili doń czasem z dzbankiem wody, chłopak wypijał chciwie sączoną mu do ust wodę, patrzył chwilę na żołnierzy szklistym, nieprzytomnym wzrokiem, po czyni zapadał natychmiast W sen czy gorączkowe omdlenie. W ten sposób mijały dnie. Powoli, bardzo powoli zaczęta mu wracać przytomność. Stary oficer odwiedzi! go wówczas kilka razy, kazał przynosić mu żywność, a nawet pomagać w jedzeniu, bo chłopiec złamaną miai rękę i nie mógf sam podnieść się ani przysunąć miski. Przy każdym ruchu jęczał i drżał z bólu, nadłamane żebro przeszkadzało mu w oddychaniu, nie pozwalało usiąść ani przekręcić się na barłogu. Wysechł i wychudł tak, że z całej twarzy zostały tylko oczy pałace, rozszerzone gorączką, czarne i smutne, smutne bezdennie. 1 czarna fala włosów spływająca na ramiona. Oficer próbował mówić do niego, ale Diossos nie odpowiadał. Nie mógł mówić czy nie chciał. Zwracał tyiko na starego człowieka swój wzrok pełen niemego wyrzutu czy rozpaczy. I wtenczas oficer spuszczał oczy, postawszy chwilę, odchodził zachmurzony. — Niesamowity jakiś chłopiec—mówił do swych żołnierzy, 186 Diossos nie wiedział i nie dowiedział się nigdy, ile zawdzięczał temu człowiekowi. Nie tylko wodę i żywność, bez których musiałby zemrzeć w nędzy i opuszczeniu. Tego nie poskąpiliby mu może i sami żołnierze, którzy po pierwszym wybuchu gniewu odnosili się do chłopca raczej z obojętną życzliwością. Stary oficer, imię jego było Antemion, oddał swemu małemu jeńcowi o wiele jeszcze większą przysługę, uratował go od śmierci, i to od strasznej śmierci. W kilka dni po uwięzieniu Diosso&a zgłosili się do tego właśnie oficera strażnicy miejscy z żądaniem wydania jeńca. Jeniec ten, w myśl surowego prawa, jako podpalacz i jako taki, który targnął się na żołnierzy i okręt miasta — musiał być skazany nu śmierć i ukrzyżowany. Tego żądały władze. Oficer nie zgodził się na wydanie Diossos-a. zwrócił się natomiast razem z wysłańcami miasta do swego pana, dostojnego Damatriona, do którego natężała podpalona łódź. Taki bowiem zwyczaj panował ówcześnie w Koryneie. ai Winnych miastach greckich, że wszystkie galery wojenne i łodzie strażnicze budowane były, zakupywane i utrzymywane przez poszczególnych obywateli. Obywatele ci, bez wyjątku nąjzamoźniejsi i najwplywowsi panowie miasta, w zamian za swoje usługi przy budowie i utrzymywania floty otrzymywali od miasta pewne prz>v,i-ieje, na przykład prawo kopania miedzi albo prawo poboru cła, albo przewozu towarów na jakichś szczególnie ważnych drogath. Damatrion był takim właśnie panem, miał obowiązek utrzymywania dwóch łodzi strażniczych wraz z załogą w porcie istmijskim, musiał dbać o uzbrojenie i należyty stan tych łodzi. To, co otrzymywał w zamian od państwa, przekraczało znacznie wartość ponoszonych ofiar, ale nikogo to nie raziło, taki był bąwiem zwyczaj. Damalrion był jednym z najbardziej chciwych i skąpych łudzi w Koryneie. Znany by! z tego powszechnie. Kiedyś dzierżył wysokie stanowisko, jednakże utracił je szybko, bo zbyt jaskrawo dbał tylko o własną kieszeń. Na starość chciwość jego jeszcze wzrosła, a zarazem zjawiła się namiętność, d!a której poświęcał cały swój czas i wszystkie zarobione pieniądze. Namiętnością tą były konie. Od czasu gdy na igrzyskach olimpijskich, a potem i istmij-skich wprowadzono wyścigi na hipodromie, dostojnego bogacza opanowała jedna pasja: aby konie z jego, Damatriona, stajni zdobyły wawrzyn na wyścigach paohelleńskich. To był wielki i jedyny cel w życiu szlachetnego męża. Stary oiieer znał chciwość i wszystkie słabostki swego pana i potrafił je wykorzystać. Przyszedł więc do niego, wyprzedzając strażników miasta, i przedstawił mu całą sprawę Diossosa w sposób następujący: — Czyją łódź zniszczył ten chłopak? Damatriona. Kto ma ją naprawić i wyłożyć na to koszty? Nie miasto, bo miasto to nic nie obchodzi, więc?... Więc tylko rodzina podpalacza aibo on sam. Jeśli ten chłopiec wyżyje — mówił dalej oiieer — to można go będzie sprzedać i dobrze sprzedać, bo to muzyk, fletnista, a za takiego można dostać sześćdziesiąt, nawet siedemdziesiąt drachm. W ten sposób można będzie sobie zwrócić koszty naprawy lodzi. A jeśli raz wydamy tego podpalacza, przepadło wszystko. Pomyśl zaś, panie, jakiego pięknego źrebaka można dostać za sześćdziesiąt drachm. To od razu trafiło do przekonania Damatriona. — Ile wynoszą koszty naprawy łodzi ? — zapytał rzeczowo. — Pięćdziesiąt drachm. — Dobrze, w takim razie można będzie powiedzieć sto pięćdziesiąt drachm. Czy nie tak? Czy nie mogło być sto pięćdziesiąt drachm? Oficer potwierdził skwapliwie. — Więc jeżeli poniosłem stratę na ogromną sumę stu pięćdziesięciu drachm, to nie mogę zrzekać się. jeńca, którego wartość jako niewolnika może mi jedynie zapewnić zwrot 188 chociaż części poniesionej straty. To oczywiste, nie ma o czym gadać. i tak odpowiedziano strażnikom miasta. Ci zanieśli tę odpowiedź do swych władz. Sprawa jednak nie skończyła się na tym. Władze zawiadomiły Damatriona, że jest dotąd w więzieniu rodzina podpalacza, matka i brat; ludzie ci nie należą właściwie do nikogo, bo zostali wykupieni. Teraz więc Dama-trion może ich sobie zabrać, sprzedać i odzyskać swe pieniądze. Diossos zaś musi być wydany, bo uczucie sprawiedliwej zemsty wielkiego miasta tego się domaga. Damatrion ucieszy! się nadzwyczajnie z tej odpowiedzi. Natychmiast ściągnął z więzienia nieszczęśliwych Karyjczy-ków, zaliczył ich bez skrupułu do gromady swoich niewolników, ale... ale Diossosa nie wydał. Wezwał natomiast Anle-iniona 1 po naradzie z nim odpowiedział, że koszty naprawy lodzi okazały się jeszcze wyższe, niż pierwotnie przypuszczano, że wynoszą one sto osiemdziesiąt drachm, że stara Karyj-ka i jej mały syn nie przedstawiają razem nawet połowy tej wartości, że więc Diossosa wydać może tylko wtedy, kiedy mu miasto za niego zapłaci. Inaczej nie, bo połączone by to było z krzywdą jego, Damatriona, który i tak ponosi tyłe ofiar dla prześwietnego grodu. W ten sposób sprawa utknęła znowu. Dostojni panowie koryncey, wiedzeni szlachetną pobudką ukarania winnego podpalacza i dostarczenia ludności tanim kosztem podniecającego widowiska, nie zrezygnowali jednak łatwo ze swych zamiarów. Oburzeni na chciwość Damatriona, znaleźli niespodzianie poparcie swych starań u innego magnata, u Choreosa. Wielki bankier przyjechał wreszcie ze swej podróży i dowiedział się natychmiast o śmierci Terpnosa i o całej sprawie z Polinikiem. Wpadł we wściekłość. Myśl, że drugi raz znienawidzony przeciwnik wydarł się z jego rąk, nie dawała mu spokoju. Nie mogąc dosięgnąć swego wroga, chciał chociaż ukarać jego przyjaciela, to było zrozumiałe. Dlatego stanął bez wahania po stronie rady miasta i poparł jej żądanie. Damatrion zląkł się. Bał się Choreosa więcej niż całego zarządu miasta razem wziąwszy. Jednak nie ustąpił, jeszcze. Chciwość nie pozwalała mu na to. Nie odmówił wprost, ale postanowił zwlekać. Wiedział, że za kilka lub kilkanaście dni przyjdą pierwsze statki fenickie po niewolników. Postanowił doczekać się ich przybycia i sprzedać Fenicjanom Diossosa. Niech wtedy dostojni patryciusze miejscy szukają podpalacza na targach fenickich, a on, Damatrion, jak raz będzie miał pieniądze, to nikt mu już ich nie odbierze. Sprzeda nie tylko Diossosa, ale i wszystkich Karyjczyków, aby nikt nie mógł sobie rościć do nich pretensji. I będzie miał wreszcie spokój. Tak postanowił szlachetny Damatrion i czekał cierpliwie. Diossos nic nie wiedział o grozie śmierci, która wisiała nad nim, o targach, które toczyły się między możnowładcami miasta, o zabiegach, których celem była jego biedna głowa. 190 Gdyby jednak wiedział, nie przejąłby się tym na pewno. Byio mu wszystko jedno. Dnie całe spędzał siedząc lub leżąc, zapatrzony w jeden punkt, nie jadł prawie nic, na żołnierzy przynoszących mu żywność nie patrzył, nie zwracał uwagi. Oficer zachodzący czasem do niego myślał już, że chłopak nie odzyskał przytomności, że stracił rozum przez nieludzkie katowanie, a może przez nieszczęście. Ale gdy chcąc przełamać obojętność dziecka wspomniał kiedyś, że matka jego została przeprowadzona do domu Damatriona, Diossos podniósł na niego wzrok i z ust jego nie otwierających się nigdy padło pierwsze pytanie: — Czy mógłbym ją zobaczyć? Oficer pokręcił przecząco głową. Wówczas chłopiec zamknął oczy, odwrócił twarz i zapadł znów w odrętwienie. Żadne słowa, żadne pytania nie mogły go wyrwać z tego stanu. W kilka dni później oficer przyszedł znowu. Rozumiał on, że cały pomysł sprzedania jeńca Fenicjanom zawiedzie, gdy jeniec ten będzje taki chory i tak będzie się zachowywał jak obecnie. Żaden rozsądny handlarz nie kupi niewolnika, który sam nawet podnieść się me może ani mówić, a wygląda, jakby miesiąc mc w ustach me miał. Stary człowiek chcąc wstrząsnąć chłopcem, zmusić go do przyjmowania pokarmów, do życia, postanowi! powiedzieć mu wszystko, zagroził, że jeżeli Fenicjanie nie kupią go, niechybnie wydany będzie miasiu i na okrutną śmierć skazany. Prosił i przekonywał, mówił, że musi starać się wstawać, jeść, być silnym. Diossos słuchał tych słów spokojnie, nie odpowiadał nic, nic di gnał nawet, patrzył nieruchomym, szklanym wzrokiem, jakby nie do mego mówiono. Oficer zrezygnował. Zniechęcony i zły, odchodząc już od więźnia powiedział jeszcze tylko, że matka i brat Diossosa z pewnością zakupieni będą przez Fenicjan. Gdyby więc za- 191 kupili i jego, Diossosa, to będą razem na statku, a może i potem Fenicjanie zgodzą się i nie rozdzielą rodziny. Diossos i na to r.ie odrzekł zrazu nic, patrzy! tylko długo na starego człowieka. Nagle dwie wielkie łzy zamgliły mu oczy, rosły, wahały się i spłynęły z wolna po wychudzonych policzkach. — Spróbuję, panie — odrzekł ledwie dosłyszalnym głosem. Rozdział dwudziesty drugi W dwa dni później wielki ruch zapanował w porcie istmij-skim. Fenicjanie przybili do brzegu. Przybycie wielkiego statku i bogatych, choć powszechnie nie lubianych cudzoziemców było zawsze ciekawym wydarzeniem dla mieszkańców Istmu, tym razem jednak ciekawość ta została jeszcze wzmożona niezwykłymi wieściami przywiezionymi przez Fenicjan. Oto mówili oni, że zostali napadnięci przez korsarzy i stoczyli z nimi krwawą walkę przy brzegach Naksos. Było już bardzo ciężko i w ostatniej dopiero chwili zdołali oderwać się od swych prześladowców i ujść cało z matni. Prawdę czuć było w ich słowach. Prawie wszyscy członkowie załogi głowy, twarze i ręce obwiązane mieli szmatami, burty statku porąbane były siekierami, rozdarte od wewnątrz hakami, którymi korsarze zaczepiają napadnięte łodzie. Pokład nosił na sobie wyraźne ślady podpalenia, napastnicy chcieli widocznie wzniecić ogień na barce. Wieści te, wygląd całej załogi i statku sprawiły olbrzymie wrażenie. Kupcy i właściciele pomniejszych łodzi przerażeni byli zuchwalstwem złoczyńców tym bardziej, że Fenicjanie nie ukrywali tego, że banda korsarska zniszczona nie została. Załoga jednej tyłko barki, mówili, pobita była i odparta, dwie pozostałe galery rozbójnicze nie ustąpiły, ścigały ich z upo rem aż do Paros. 193 Żeglarze załamywali ręce. — Na Zeusa — wołali — jeśli na taki statek rzucają się, cóż mówić o naszych łodziach! Pocieszano się wprawdzie, że korsarze dostali też nauczkę, a!e była to słaba pociecha. Fenicjanie przyznawali zresztą, że i sami ponieśli ciężkie straty. Kilku ludzi mieli zabitych, kilku ciężko rannych, których musiano zostawić na Sałaminie, między innymi właściwego dowódcę statku, Arubasa, pomocnika Hirama, wielkiego znawcę handlu niewolnikami. Ten tak ciężko był ranny, że kaza- się zawieźć do Pireusu. aby szukać ratunku u ateńskich lekarzy, znanych już wtedy ze swojej wiedzy. Fenicjanie przybili w południe i tego samego dnia przed wieczorem trzej z nich, najpoważniejsi urzędem, odwiedzili Choreosa oddając ni u listy od pana ich, Hirama cypryjskiego. Choreos dowiedziawszy się, że Arubas nie przyjechał, przyjął kupców dość kwaśno nie dlatego, żeby żałował Fenicjanina, ale że zna! przekupność Arubasa, z którym robił nieraz doskonałe interesy poza plecami Hirama. Z trzech nowo przybyłych nie znał nikogo, przypuszczał jednak, że nie jest to nikt ważny. Jednego, najmłodszego, imieniem Rabdoem, wyróżnił, bo Hiram wspomniał o nim w liście jako o synu bogatego kupca sydońskiego, odbywającego podróż po raz pierwszy. Tego, jako godnego siebie stanem, zaprosił nawet po wieczerzy do swego pałacu, młody Fenicjanin jednak odmówił. Noc spędzili kupcy na statku. Nazajutrz z samego rana przyszedł do nich posłaniec od Damatriona, zapraszając ich do domu patrycjusza dla obejrzenia towaru. Kupcy wyruszyh' natychmiast. W pół godziny później wkraczali już w przedsionek domu Damatrionowego. Przeznaczeni na sprzedaż niewolnicy, czekając w podwórzu, patrzyli na nich z lękiem. (u i Najważniejszym z Fenicjan był niewątpliwie najmłodszy z nich, szczupły, śniady, o ostrych rysach. Wspaniała, barwna szata wschodnia zwracała na niego uwagę wszystkich, złoty, ciężki łańcuch świadczył o bogactwie i dostojności przybysza. W całej jego postawie, w każdym ruchu i słowie znać było znakomitego pana. Był to właśnie ów Rabdoem, syn wielkiego kupca 2 Sy-donu. Nie on jednak prowadził cały targ. Wyręczał go w tym jego towarzysz, duży, gruby mężczyzna, łysy i wygolony, z twarzą czerwoną, świecącą od potu i tłuszczu. Ten nic miał rysów fenickich; z braku jakiegokolwiek zarostu, z szat raczej krótkich, podkasanych przypominał wyglądem Egipcjanina, rzadkiego przybysza znad świętej rzeki. Imię jego było Ana-karbis, pochodził, jak sam mówił, z kolonii greckich w Egipcie, dotąd bywał tylko na targach egipskich i syjońskich jako jeden z licznych faktorów, pomocników księcia Hirama. Tacy mieszańcy greccy w służbie Fenicjan, Egipcjan czy Syryjczyków byli w tym czasie powszechnym zjawiskiem. Chytrzy i chciwi pieniędzy i zaszczytów dochodzili nawet często do dużego znaczenia w swych przybranych ojczyznach. Anakarbis był takim właśnie Grekiem, znał się widocznie świetnie na swoim zawodzie i od razu wziął handel w swoje ręce. Oglądał po kolei dokładnie każdego z niewolników, obmacywał ich mięśnie, patrzył na zęby, liczył lata. Raz \v raz grzmocił nieszczęśników prętem po grzbietacłi, szturchał i popychał, gdy nie dość prędko pojmowali jego rozkazy. Trzeci kupiec, wysoki, chudy i siwy, o twarzy drapieżnego sępa, typowy Fenicjanin, milczący był i spokojny, trzymał się na uboczu, nie mieszając się do handlu. Wszyscy patrzyli na Anakarbisa. Ten pracował żwawo. W krótkim czasie wybrał kilku niewolników i niewolnic, między innymi Karyjkę wraz z dzieckiem. Wtenczas zaczął się targ. Teraz chciwy Damatrion zaczął przeżywać ciężkie chwile. Anakarbis bowiem, o ile decydował się szybko, o tyle przy targach okazał się nieustępliwy i twardy jak skała. O każdą drachmę kłócił się tak, że słychać go było na ulicy. Damatrion był już czerwony, pot spływał mu po czołe, po dziesit;ćkroć pewien był, że rozmowa zostanie zerwana, w końcu jednak z pomocą Rabdoema, który okazał się względniejszy — dobito targu. Anakarbis wypłacił zaraz wszystko gotówką, obejrzał jeszcze raz niewoiników, cmokał przy tym ustami i wzdychał.—¦ Marny towar, lichy towar — mówił jakby do siebie — i nie to, czego chcemy; Hiram kazał nam kupować przede wszystkim młodzież, chłopców i dziewczyny do piętnastu łat, nie starszych. — Mam tu jednego takiego niewolnika — ozwał się na to Damatrion — grajek, fletnista, niestety pobity był ciężko i jest teraz trochę słaby. 196 — Grajek?— Rabdoem zaciekawił się nieco. — Tak, mały chłopak. Fletnista. — Dobrze, możemy go zobaczyć. Czy to tu? — Nie, aie zaraz blisko w koszarach mojej straży portowej. — Chodźmy tam. Anakarbis wzruszył ramionami. — Po co? Jeżeli on jest chory. Poszli jednak. Diossosa wyprowadzono z piwnicy. Chłopiec, który od paru dni zaczął dopiero dźwigać się z ziemi, chwiał się na nogach, nie mógł ustać, musiał oprzeć się o mur. Stary oficer, Antemion, który nadszedł wraz z kupcami, pochylił się nad nim. — Trzymaj się teraz — rzekł. — Twoja matka i brat zostali kupieni przez Fenicjan. Chłopiec robił, co mógł, po krótkiej walce z sobą osuną! się jednak na kolana, usiadł blady, wycieńczony, bez kropli krwi w twarzy. Widząc go takim i Antemion, i Damairion stracili od razu całą nadzieję, aby mogli go sprzedać. Bogacz wpadł we wściekłość. — Wstawaj, psie! — krzyknął chrapliwym głosem. Diossos podniósł się nieco, ale ukląU zaraz, patrzył na nich oczami umęczonego zwierzątka. Anakarbis przystąpił do niego. — Jesteś grajkiem? — zapytał. Diossos podniósł wzrok, aie nie odpowiedział. Może nie zrozumiał pytania. — Czy umiesz grać, durniu?! — wrzasnął Anakarbis. — Umiem, panie. Anakarbis odwrócił się do Damalriona. — To nie dla nas towar — rzekł wzgardliwie, Damatrion zbladł ze złości. Antemion usiłował ratować sprawę. — To naprawdę dobry grajek — mówił. 197 — Co z tego? Nie dowieziemy go do Cypru, Rabdoctn wziął za ręce .swego pomocnika. — Anakarbisie — rzekł — wiesz, że potrzebny nam jest taki grajek. — Może być grajek, ale nie pólnieboszczyk. — On był o wiek słabszy — rzeki Aittentkm ¦*- a teraz z każdym dniem wraca do sił. — Wszystko jedno — mruczał Anakarbis, podszedł jednak do Dios.sosa i obmacał jego kości — złamanego nie mu nic, ale w życiu nie kupowałem takiego cherlaka. — Ile chcecie za niego? — pytał Rabdoem. — Sześćdziesiąt drachm. — Damstrion bał się, że powiedział za dużo. Anakarbis podniósł w niebo ręce i stał jak posąg oburzenia, chciał odejść nie targując się. Rabdoeru zatrzymał go, zaczęli kłócić się głośno w języku fenickim i egipskim, klnąc i wymyślając. Obaj czerwoni byli z gniewu i zaperzenia. Ostatecznie Rabdoem ustąpił i po krótkiej rozmowie z Damatrionem nabył więźnia za pięćdziesiąt drachm. Anakarbis brał się za głowę. — O Jzys, o Neith słoneczna, pięćdziesiąt drachm! Oto złoty interes, zaprawdę. To na twoją odpowiedzialność, Rab-doemie, ja nie chcę, żeby mnie Hirani obił za kupowanie takiego towaru. — Dobrze — miody Fenicjanin icź wpadł w gniew — a jeżeli Hiram nie przyjmie go, podaruję go mojemu ojcu. Stać mnie na to. — Jeżeli w ogóle wyżyje. On nawet przecież chodzić nie może. Na Hermesa, jakż: on pójdzie na statek? Rzeczywiście, Diossćs nic mógł sam iść, musiano zawołać niewolnika, aby go niósł. Anakarbis widząc to sapał z oburzenia. Rabdoem też by! zatroskany, jeden Damatrion rad był, że pozbył się kłopotu. — Na świętą macierz bogów — mówił do Antemiona po 193 odejściu Fenicjan — gdyby nie ten młody i zapalczywy dureń sydoński, nigdy bym nie sprzedał tego cherlaka. Pięćdziesiąt drachm to niewątpliwie mało, ale ten ogryzek niewart był nawet trzydziestu. Diossos był lak osłabiony i tak zmęczony wysiłkiem, że omdlał w drodze. Rabdoem po przybyciu na statek zajął się nim z całą energią, kazai napoić winem, nakarmić, zrobić mu oddzielne, wygodne posianie. — To jest mój niewolnik, kupiony dla mnie, miejcie o niego specjalne starania — mówił do strażników. Co najważniejsze eJnak, Rabdoem pozwolił matce i bratu Diossosa przyjść do niego i siedzieć razem z nim. Diossos na widok swoich rozszlochał się tak, źe znów osJabł i zdawało się. że zemdleje. Potem z płaczem jeszcze chciał dziękować Rabdoemowi, ten jednak zmarszczył się gniewnie, wmieszał się zaraz w grono strażników i znikł mu z oczu. Po południu Fenicjanie udali się do Choreosa po główną partię niewolników. Wróciii późnym wieczorem. Strażnicy fenlccy przypędzili za nimi sporą gromadkę jeńców, wyłącznie niema! młodych chłopców i dziewcząt. Pomiędzy tymi była zakupiona już poprzednio Eukieja, o której sam Hiram wspominał w iTicie prosząc, by miano o nią siaranie. Młodą niewolnicę wyróżniano też rzeczywiście. Na jej prośbę pozwolono jej pozostać przy Diossosie wraz z matką i braćmi. W ten sposób caia rodzina spotkała się znowu. Smutne to było spotkanie, nie o takim myślano przed miesiącem. Mówiono tam mało, płakano więcej, obejmując się ciasno, ciasno ramionami, jakby ten uścisk rąk obronić ich mógł przed ponowną rozłąką. Diossos mówić zresztą nie mógł, nie miał siły, po krótkim przywitaniu z siostrą zasnął na kolanach matki równym, spokojnym snem, jakby nie spał od miesięcy. 199 Eukleja i drugi brat przytulili się też do matki, nie rozmawiali już, wsłuchiwali się tylko w swe oddechy, wstrząsane czasem szlochem, czuli nawzajem swą bliskość i było im dobrze. Tak dobrze, jak może być im, nędznym niewolnikom. Marzyli też, aby nikt nie oderwał ich od siebie, aby ta chwila, gorzka chwila smutnego szczęścia, trwała jak najdłużej. Nie przeszkadzano im. Załoga omijała ich, nie zaczepiając. Kilku strażników, rannych snadź, z twarzami obwiązanymi całkowicie w szmaty, przyglądało im się z dala. Gdy noc zapadła zupełna i ochłodziło się, rzucono im ciepłe chfajny, bo Diossos leżał przy samym wejściu do górnego pokładu. — Dobrzy to jacyś ludzie ci Fenicjanie — szepnęła matka — a mówiono o nich tak strasznie. Nazajutrz o wschodzie słońca zabierano się już do wyjazdu, kiedy rumor uczyni! się na wybrzeżu. Na plac portowy, nie opodal stanowjska Fenicjan, zajechał wspaniały wóz zaprzężony w parę pysznych koni. Wysiadł zeń sam Choreos i udał się spiesznie na statek. Fenicjanie zmieszaii się na jego widok. Szeptali chwilę zakłopotani. Wielki bankier był oburzony. Oto miał on umówione z Hiramem, że tamten kupi od niego większą partię niewolników, co najmniej stu pięćdziesięciu ludzi, Fenicjanie zaś kupili zaledwie pięćdziesięciu, wybierając tylko młodzież, chłopców i dziewczęta, przeważnie Greków, w wieku czternastu do osiemnastu lat. Targowali się przy tym o każdą drachmę. Fenicjanie tłumaczyli się, że taki mieli rozkaz, że Hirarh przyśle po drugą partię inny statek w najbliższym czasie, za kilkanaście najwyżej dni, że oni muszą jechać, bo mają zakupić jeszcze większą gromadę jeńców z Gythion w Sparcie. Choreos nie chciał słuchać. 200 — Cóż to myślicie sobie — wołał — że to drobiazg żywić i trzymać tu darmozjadów przez kilkanaście dni i czekać, aż się wasz książę łaskawie namyśli i przyśle swą łódź"!I Fenicjanie sumitowali się, zakłopotani mówili, że Arubas kazał im tak postąpić. — Arubas! Arubas! — wybuchnął Choreos. — Właśnie cala rzecz, że nie ma Arubasa. Muszę się z nim widzieć, bo Arubas nigdy by nie pozwoli! na takie pomysły. Muszę się widzieć 2 Arubasem. — On jest na Salaminie albo w Pireusie u Ateńczyków. — Właśnie dlatego muszę widzieć się z nim. Mówiliście, że jedziecie tam do niego, do SaJaminy. — Tak jest. — Weźmiecie mnie z sobą. — Choreos mówi! tonem rozkazującym. Fenicjanie spojrzeli po sobie zdumieni. — To niemożliwe. Choreos uniósł się: — Jeśli mówię, że jadę, to jadę. — Masz przecie, panie, swą łódź. — Moja łódź nie jest gotowa, a wasza prędsza. Moja przyjdzie po mnie do Pircusu. Fenicjanie zaczęli szeptać między sobą. Choreos zniecierpliwił się. — Zapominacie widać, kim jestem — rzekł — i dziwię się, że Hiram nie nauczył was rozumu. Nie zwykłem prosić o coś dwa razy, zwłaszcza tu, w Koryncie. Anakarbis skłonił mu się nisko. — Nie gniewaj się, panie — rzekł. — Nie chtidiśir.y cię urazić, ale... — Ale nie chcecie, żebym się widział przed wami z Arubasem, rozumiem to dobrze. — Nie, szlachetny Choreosie, ałe lękamy się, że nasza iódi niewygodna, że nie potrafimy cię zadowolić. 201 Choreos machnął wzgardliwie ręką. — To moja rzecz — rzekł. — Kazałem służbie mojej przynieść, co potrzeba, rzeczy moje i namiot podróżny. Pojedzie też mój pisarz, kucharz i kilkoro służby. Zróbcie dla nich miejsce. — Tak jest, panie — rzekł Anakarbis. Nie śmiał się już sprzeciwiać. — Każ tylko wysłać kogoś po nich, aby przyjechali jak najprędzej. My już mieliśmy ruszać. Choreos kiwnął głową i odwrócił się lekceważąco. W pól godziny później istotnie cala służba Choreosa była już na miejscu. Ustawiali pospiesznie namiot dla swego pana, rozkładali przywiezione rzeczy, Fenicjanie pomagali im skwapliwie. Jednocześnie dano znak do odjazdu. Po chwili barka odbiła. Ledwie wysunęli się z portu, wymijając gromady przycumowanych ciasno obok siebie łodzi i galer, dwóch strażników podeszło do Diossosa. Stanęli nad nim. Rozmawiali przez chwilę cicho. — Chodź, chłopcze — rzekł jeden z nich — pomogę ci przejść na pokład. Będzie ci lepiej na słońcu. Diossos drgsiąr na dźwięk tego gfosu. — I ly chodź, Euklejo, chodź na słońce! — rzekł drugi strażnik. Eukieja spojrzała zdunisona. Ten głos, ta postać wyniosła... Dali się oboje prowadzić bezwolnie. — Co to iest?! — pytali na wpół przytomnie. Zamiast odpowiedzi jeden ze strażników, szczupły, bardzo wysoki, zdjął hełm, odwinął szmaty zakrywające twarz. Spod hełmu, spod bandaży wyjrzały jasne wiosy, piękne czoło, niebieskie, pogodne oczy Polinika. — Polinik! — krzyknął przeraźliwie Diossos. — Polinik — powtórzyła Eukleja. 202 A PoJinik stał, uśmiechał się łagodnie, nieśmiało zarazem i dziecinnie. — Jestem — rzekł jak wtedy w więzieniu i dodał zaraz — i nie opuszczę was nigdy! Ale Diossos porwał za rękę przyjaciela. — Poliniku, oni cię schwycą, oni cię zabiją, oni cię zabiją! Drugi strażnik, który stał tuż obok chłopca, nieoczekiwanie objął go wpół. — Nie bój się, Diossosie, ani o nas, ani o siebie. Połóż się lepiej, odpocznij i nie lękaj się. Nigdy nie było ci bezpieczniej. — Melikles! — rzekł oszołomiony chłopiec? — Tak, przyjacielu! Ale teraz Eukleja, drżąca, przytuliła się do Polinika. — PoSiniku, coś ty uczynił, przecież on tu jest, pozna cię i każe zabić, zakuć w kajdany. — Kto? — Choreos. Jest na statku. Polinik wzruszył wzgardliwie ramionami. A Choreos spostrzegł go rzeczywiście, bo Polinika trudno było nie zauważyć na pokładzie. W jednej chwili twarz bankiera skurczyła się jak u złego psa, a krew nabiegła do oczu, kark napęczniał. Tygrysim krokiem ruszył ku Polinikowi, rozsuwając ludzi po drodze. — Mam cię, łotrze—- warczał podchodząc — teraz nie ujdziesz już! Polinik nie poruszył się nawet. — Mylisz się, Koryntyjczyku — rzekł z uśmiechem — to raczej ja mam ciebie. Choreos zwrócił się do strażników: — Schwytać go i okuć w kajdany — żywo! Sięgnął ręką po krótki miecz wiszący u pasa. Eukicja widząc to krzyknęła z trwogi. Melikies postąpił o krok, chwycił bankiera za przegub dłoni, ścisnął mocno. 303 Choreos krzyknął i broń wypadła mu z ręki. Twarz jego stalą się sina. — Co to jest, błazny, nie wiecie, kim jestem? W tej chwili ktoś czwarty stanął przy nich. Wysoki, potężny, przygarbiony lekko, z głową jakby wbitą w ramiona. — My wiemy, Choreosie — rzekł — ale ty za to nie wiesz podobno, kim jesteśmy. Choreos obrzucił go wzgardliwym wzrokiem. Sądząc z łachmanów miał przed sobą galernika, co najwyżej dozorcę wioślarzy. — Niewolniku! Nfogę mówić z twym panem, nie z tobą — rzekł wyniośle. — Ja nie mam pana — odpowiedział olbrzym. — Mówić ze mną musisz. Imię moje — Wejanus, korsarz. Słyszałeś je może, Choreosie? Choreos cofnął się o krok, dwa, trzy. aż oparł się o burtę statku. Stal teraz ze wzrokiem wlepionym w korsarza, twarz, czerwona pr/.cdtem, pobladła nagle, pokryła się kroplami potu. — Wejanus — szeptał — tu? Co to znaczy, Anakarbisie, co to znaczy? Powiedz. A Anakarbis, czyli Kalias, który stał nie opodal i przyglądał się wszystkim ciekawie, podszedł zaraz. — Cóż ma być, Choreosie? A mówiłem ci, nie jedź, bo ci będzie niewygodnie. Mówiłem, przestrzegałem, a ty nic. Uparłeś się. W życni nie widziałem tak upartego człowieka. A teraz trudno. Sam chciałeś, Choreosie. Choreos jeszcze nie mógł zrozumieć. — Służba moja! — krzyknął. Anakarbis wskazał ręką ku namiotowi. — Patrz, widzisz tam? Rozbrajają icb już. Na Hermesa! Nie broni się żaden. To rozumni ludzie, Choreosie. Bierz z nich przykład. Wielki bankier stał osłupiały. Patrzył na pokład. Ludzie 204 jego stali związani jak barany. Patrzył na brzeg. Domy lstmu znikały już w oddali. Znikąd nie można było spodziewać się pomocy. — Czego chcecie ode mnie? — rzekł drżącym głosem. Wejanus przystąpił do niego, gromada korsarzy otoczyła ich zwartym kołem. — Choreosie — rzekł — czy widzisz te brzegi tam na prawo, daleko? — To brzegi Argos. — Tak, Choreosie. Tam przed pół rokiem kazałeś zamęczyć i powiesić dziesięciu moich towarzyszy schwytanych przy Salaminie. — To nieprawda — szepnął bankier. — To prawda! —mówił Wejanus. —¦ Chwaliłeś się tym przed Hiramem. Przysiągłem ci wtedy zemstę i dotrzymam jej, na Zeusa! Choreos zbladł jak płótno. — Dam okup —rzekł prędko — duży okup. Jestem bogaty. Wiecie. — Och, wiemy o tym. Znam każdy twój statek, Choreosie. — Dam pięćdziesiąt min, dam talent. — O bogowie! — Wejanus pokręcił głową. — Krew moich towarzyszy warta więcej. — Dam talent i dwadzieścia min, dam półtora talenta. — Nie mów tego, przyjacielu! Nie krwaw mi serca. — Dam dwa talenty. — Nie mów tego, przyjacielu! Nie krwaw mi serca. Mówiąc to Wejanus zamknął mu usta swą szeroką dłonią, trzymał go przez chwilę jak w objęciu, nagie pchnął mocno i zwalił poza burtę. Krzyk ostry i plusk wody ozwał się jednocześnie. Łysy, ogromny leb.ukazał się na chwilę wśród fal, ale wnet jedno z pięćdziesięciu wioseł, poruszających się rytmicznie, uderzyło go kantem z całą siłą. Głowa zniknęła w głębi. 205 Magle jeden z korsarzy, młody chłopak, porwał Wejanusa /a ramię. — Coś ty uczynił, wodzu? — rzekł. Wejanus spojrzał nań gniewnie. — Chciałbyś, parszywcze, sprzedać krew swych braci za Jwa talenty? — Nie o to chodzi — rzekł korsarz — ale on miał na szyi łańcuch wielkiej wartości. Wejanus roześmiał się, poklepał po ramieniu towarzysza. — Głupcze — rzekł — ty mnie chcesz uczyć, mnie, Weja-uusa? 1 podniósł do góry trzymany w ręku łańcuch, przepyszny, rzeźbiony w złocie łańcuch etruski. — Nie bójcie się. Nic, co miało jakąś wartość z Choreosa, nie zginęło. Korsarze wybuchnęli śmiechem. Rozdział dwudziesty trzeci A Diossos? A lEukicja? Ci nie widzieli nic, co się stało z Choreosem, bo oddzieliła ich od niego gromada korsarzy. Patrzyli zresztą wciąż z tym samym osłupieniem na Poiinika i Mełiktesa, nie mogąc jeszcze ogarnąć mysią całego przewrotu, który się wokół nich dokonał. — Kto są ci ludzie?— pytali wskazując na korsarzy. — Przyjaciele nas?, korsarze. — Przyjaciele wasi, a co oni z nami zrobią? Polinik uśmiechną) się. — Zrobią, co im każemy. — Jak to, Poliniku, co ty mówisz, co to wszystko znaczy, na Zeusa? — To znaczy, że, że... jesteście wolni, wolni... rozumiecie? — J matka, i brut? — Wszyscy, Eukiejo! Oczy dziewczyny zaszły karni. Nic chciała jeszcze wierzyć swym uszom, swym oczom, bała się. że wszystko okaże się jakimś kłamstwem, złudzeniem, pomyłką. Ale patrzyła na Poiinika i widziała jego wzruszoną twarz, patrzyła na Melikłesa, a ten stał uśmiechając się spokojnie zarazem i przyjaźnie. Nie można było wątpić dłużej. — Czy mogę powiedzieć o tym matce, Poliniku? — Powinnaś powiedzieć, zaraz! 207 Eukieja pobiegła żywo. Diossos chciał leż podnieść się, ule nie mógł, osłabł znowu, zbladł mocno. Polinik spostrzegł to, uklękną! przy nim, podtrzymywał mu głowę. — Sofronisku — wolał — przynieś wina, prędko! I Diossos ujrzał, jak Rabdoem, potężny książę sydoński, stojący obok we wspaniałych szatach, pobiegł posłusznie po wino i najpierw zdumienie niezmiernie odbiło się w oczach chłopca, potem lęk, potem wszystko pomyliło mu się naraz, nie wiedział, czy śni, czy widzi naprawdę, czy to choroba, osłabienie miesza mu świat przed oczami. Ujrzał jeszcze, jak przez mgłę, poczciwą twarz Ksenona Efezyjczyka, chciał zebrać myśli razem, ale nie mógł. W tej chwili matka, Eukieja, brat weszli bladzi, drżący, spłakani, jednocześnie książę fer.ścki przyniósł wino i wlał z pomocą Polinika kilka kropel do gardła swego niedawnego niewolnika. Diossosowi w oczach zrobiło się jaśniej, patrzył przytomnie, ale zjawy nie znikały. Stanął z wysiłkiem, podtrzymywany z jednej strony przez Polinika, z drugiej — przez Eukleję. — Gdzie oni nas wiozą, gdzie oni jadą, gdzie my jedziemy? — pytał gorączkowo. Polinik wskazał ręką na wschód, gdzie słońce, pogodne słońce jesienne wzeszło już wysoko, rzucając srebrne blaski na fale. — Przed siebie — rzekł — tam, prosto w słońce, w wolność, do Samos, do Miietu. Rozumiesz, chłopcze? Diossos potakiwał żywo. — Rozumiem — mówił — tak, rozumiem wszystko. — Twarz rozjaśniła mu się zupełnie. Po czym przyciągnął do siebie twarz Polinika. — Rozumiem, tylko... — szepnął mu w samo ucho — tylko, który z was jest czarownikiem, powiedz! 20J! A było wszystko tak. Bitwa korsarzy z Fenicjanami pod Naksos skończyła się tak, jak się w tych warunkach skończyć musiała, Fenicjanie po przybyciu drugiej barki Wejanusa nie mogli mieć żadnej nadziei zwycięstwa ani ratunku. Zrozumieli to i zrezygnowali z walki. Kiedy łódź Miiezyjczyków podpłynęła do nich, Fenicjanie składali właśnie broń. Bitwa była skończona. Korsarze z niezmierną radością odprowadzili zdobyczny statek w głąb zdradzieckiej zatoki. Milezyjczycy przybili tuż obok. Kalias patrzył na to trochę niespokojnie, jak przedtem Ksenon, nie dowierzał zbytnio niezwykłym przyjaciołom swych przyjaciół i bał się nieco o swoja skórę. Ale Wejanus dowiedziawszy się, że Syrakuzanin jest druhem i opiekunem Meiiklesa z dawnych jeszcze czasów i że to jemu właśnie zawdzięcza owych sześć mieczów z Knossos, przyjął go nie tylko dobrze, ale przyjaźnie. Zaprosił go na wspaniałą biesiadę, kazał opowiedzieć jeszcze raz całą ową słynną awanturę w Knossos. Kalias brał w niej główny udział, opowiadał też z przejęciem, a wiadomo, jak umiał opowiadać. Gdy mówił o głupich minach Sparian po ucieczce galerników, nie tylko Wejanus, ale i wszyscy jego towarzysze trzymali się za brzuchy od śmiechu. Po godzinie, po wypiciu kilku kraterów* wina fenickiego (Kalias wiedział, w której beczce wino jest najlepsze), Syra-kuzanin był za pan brat nie tylko z Wejanuseni, ale z całą starszyzną korsarską, a czuł się jak u siebie w domu. Wtenczas przystąpiono do narady. Główny dla Milezyjczyków cci wyprawy spełzł na niczym. Wśród Fenicjan istotnie, tak jak powiedział Kalias, nie było nikogo znacznego. Jeden Arubas, przywódca statku, znany w Koryncie kupiec i faktor Hirama, ale i ten nie był dość znaczną osobą, aby można za niego żądać wydania Karyiczy-ków. Przesłuchano go, odebrano mu wielkie pieniądze przeznaczone na zakup niewolników, ale to był mały powód radości dla Milezy.jeżyków. Natomiast znaleziono u tegoż Arubasa tabliczki zawierające dłuższy list od Hirama do „najserdeczniejszego przyjaciela Choreosa". Kalias i Sofronisk, obydwaj biegli w mowie fenickiej, odczytali tabliczki kilkakrotnie, szukając w nich jakichś wskazówek dla siebie. W liście była wzmianka o Euklei oraz kilka słów o niejakim Rabdoemie, synu znajomego Hirama z Sy-donu, który po raz pierwszy udawał się w podróż kupiecką. Ten Rabdoem, jak wyjaśnił Kalias, byt rzeczywiście na statku, ale wysiadł w Halikarnasie zapowiedziawszy, że przyjedzie do Koryntu trochę później. O tym w liście nie było oczywiście żadnej wzmianki. Kalias przeczytawszy wszystko, zamyślił się głęboko, czekając jednocześnie, aż mu wino wyparuje ze łba. Potem ocknął się z rozjaśnioną twarzą. — Na Zeusa i Atenę sowiooką! Gdybym był młodszy 210 i gdyby nie znali mnie w Koryncie, pokazałbym tym durniom taką sztukę, że Odyseusz zbielałby z zazdrości. — Co byś zrobił, Kaiiasie? — Sofronisk i Mclikles zapytali jednocześnie. — Przebrałbym się za Rabdoema, pojechał do Koryntu i zakupił, kogo chciał, tego waszego Diossosa, Eukleję i tuzin innych Karyjczyków w dodatku. — Jak to? Jak to? — zaciekawi! się Polinik. — Bardzo prosto! Mam statek fenicki, mara list od Hirama i mam pieniądze, a to grunt — Dobrze, ale przecie poznają, żeś nie Fenicjanin. — To co? To mogę być nie Rabdoernem, ale jego pomocnikiem. Grekiem w służbie fenickiej. Rabdoemem mógłby być na przykład Sofronisk, on ma gębę jak Fenicjanin czystej krwi. Tu zwrócił się do Sofrontska: — Wybacz, przyjacielu mego przyjaciela, ale wiesz, że z twoją twarzą hellanodikowie nie wpuściliby cię na igrzyska. Sofronisk nie miał zamiaru się obrażać. Myślał o czym innym. — To jest dobra myśl, Kaliasic — rzek) — warta zastanowienia. — To na nic — mówił Melikles— bo skąd wziąć innych Fenicjan? Jeden Sofronisk nie wystarczy. — Ja mani kilku Fenicjan na swej barce — wtrącił Wejanus. — Pewnych ludzi? — Najpewniejszych. — Kilku ludzi to też mało. Cała załoga musi być fenicka. — Wcale nie! — zaprzeczy! Kalias. — Fenicjanie bardzo często mają straż złożoną z najemników. Greków lub Syryjczyków. Swoim nie dowierzają, znają ich. — A Arubas? —rzeki PoJinik. —- Przecież Choreos zaa Arubasa. 211 — To największe głupstwo, Poliniku, Arubas oczywiście został ranny w bitwie z korsarzami i nie może przyjechać, został w Pireusie, na przykład, załoga również jest pokaleczona, ma poobwiązywane łby, tak że nikt nie rozezna, czy to Grecy, czy Fenicjanie. W ten sposób powoli zarysował się plan działania. Milezyjezycy rozgrzewali się coraz bardziej, Wejanusowi też paliły się oczy, zgadzał się na wszystko i był zachwycony pomysłem. Ale wtedy właśnie sam Kalias zamyślił się i rzekł: — Wszystko to na nic, przyjaciele. — Dlaczego? — Dlatego, że musi być ktoś, kto pokieruje tym wszystkim i będzie umiał rozmawiać z Choreosem i wykłócić się z kupcami w Ko^ncie, i wybierać towar. Sofronisk wygląda na mądralę, ale czy zna się na kupowaniu niewolników? Sofronisk pokręcił przecząco głową. — A widzisz. A tu trudno przypuścić, żeby Arubas jechał bez żadnego zaającego się na rzeczy pomocnika, z samymi durniami, co? A z was kto zna się na niewolnikach? Jeżeli zaś raz ktoś po weźmie podejrzenie, przepadło wszystko. Trzeba im od razu sypnąć piaskiem w oczy, iść z całym tupetem, a mleć językiem, a nic stracić w razie czego głowy, a łgać, ile wlezie. — Jednym słowem, trzeba, żebyś ty tam by!, Kaliasie! — wtrącił Melikles. — Oczywiście, ja i tylko ja, ale ja jechać nie mogę, bo mnie tara wszyscy znają. — Czy naprawdę tak cię znają, Kaliasie? Kalias wyprostował się z dumą. — A któż by nie znał najszlachetniejszej twarzy i najpiękniejszej brody w całym świecie kupieckim Wielkiej HeJ-lady! — I Choreos cię zna ? 212 — Choreos mniej, ale inni. Zaczepialiby mnie na ulicy. — To prawda — rzakł Melikles. — Kaliasa pozna każdy. Ale tu wtrącił się Wejanus: — Jeżeli o to tylko chodzi, zrobiłbym tak, że za godziną nie poznałby go żaden z was. — Jak to? — Mam tu takiego artystę, który przerabia twarze, jak chce. Czy nie tak, towarzysze? Stojący obok korsarze kiwali z uciechą głowami. Jeden z nich był właśnie tym artystą. Wystąpił naprzód. — Ale jak to jest możliwe? — pytał Melikles. — To żadna sztuka — odrzekł korsarz. — Goli się po prostu osobę albo przyprawia brodę, jak trzeba. W tym wypadku trzeba by ogolić brodę i głowę. — Hę? — zapytał Kalias. — Brodę i głowę — powtórzył artysta korsarski — a może nawet i brwi trzeba by trochę podgoiić. — Brodę, giowę i brwi? Co mówisz, przyjacielu? — Kalias patrzył ze zdumieniem na korsarza. <— ł mówisz, że nie poznalibyśmy go? — zaciekawił się Melikles. — Rodzony syn by go nie poznał — oświadczył artysta. Kalias obruszył się. — Brodę i głowę, i jeszcze brwi! Moją brodę! Zwariowaliście, co? Polinik złożył błagalnie ręce. — Kaliasie — rzekł. Ale Kalias poczerwieniał z oburzenia. — Moją brodę! — wolał. — Na Zeusa i Atenę, na wszystkich bogów, wszystko, ale nie brodę. — Ale jeżeli inaczej nie można? — To trudno. Wszystko, ale nie to. — Kaliasie! Kalias wodził dokoła ponurym wzrokiem. WidziaJ dzie- '5 — Diossos 213 siatki oczu wpatrzonych chciwie, ze straszliwym łakomstwem w jego bujną brodę. Uczuł się nagle jak ofiara wśród ludożerców. — Czemu patrzycie na mnie jak szakale, co? — Kaliasie — rzekł Sofrooisk z uśmiechem — po co ci broda? Tak szlachetne oblicze nie potrzebuje ozdoby. Jeszcze lepiej uwydatnią się rysy, boskie rysy Hellena czystej krwi. —- Co?— pytał Kalias oszołomiony. — Poświęć się dla nas, przyjacielu. — Nigdy! — Kalias zasiadł szeroko, patrzy! spode łba na obecnych, jakby gotując się na odparcie napaści. — Z jakiej racji? — mówił. — Nie znam prawie tego-waszego bohatera z Koryntu ani tej dziewczyny, ani matki. Co mi do nich? — Ale znasz mnie i Polinika — rzekł Mciikles. — Znam i gotów jestem na wszystko, ałc broda i ogolony łeb? Nigdy! — Kaliasie, ja gotów byłem za ciebie oddać głowę, nie brodę. — Meliklesie, czego ty ode mnie chcesz? Żebym został pośmiewiskiem całych Syrakuz, żeby rodzona żona nie poznała mnie i obłożyła kijem po łysym łbie, żeby mnie syn wyszczuł psami z domu?! — Przecież ci to odrośnie, przyjacielu. — Tak. Za rok. A przez ten czas będę wyglądał jak, jak... jak tyłeczek dziecinny. Co? — A Egipcjanie chodzą tak całe życie — wtrącił Sofro-nisk — i nikogo to nie drażni. — To zrób z siebie Egipcjanina, jak chcesz. Ja nim nie będę. Pieniądze oddam, czas, robotę, nawel głowę, ale być tyłeczkiem dziecinnym — za nic, po stokroć nie! — Ha! Trudno — rzekł Melikles — skoro nie chcesz nam pomóc, musimy sobie dawać radę bez ciebie. — Nie potraficie. O bogowie! Że też ja podałem ten głupi 214 pomysł, że też mi się te słowa przecisnęły przez gardło. O Zeusie! — Przeciwnie. Pomysł był świetny, Kałiasie, a że ty z niego rezygnujesz, trudno. Nie będziesz z nami dzielił niebezpieczeństwa ani sławy. — Żółtodzioby, przepadniecie beze mnie jak pisklęta bez matki. Choreos zdusi was jak pająk muchy. — Trudno. Sam tego chcesz, Kaliasie, krew nasza spadnie wtenczas na twoją giowę. AJe nie fękaj się. Nikt z nas nie będzie cię przeklina!. Kalias sapnął gniewnie, odsuną! się i siedział długi czas i milczeniu. — Przyjacielu! — próbował mówić Mełikies. — Jdź, żmijo! — burknął Kaiias. — 1 takiego to węża wykupiłem kiedyś za sześćdziesiąt drachm. Zachmurzył się i zamyślił, głowę zwiesił ponuro. — Wyleją, wyrzucą — powtarzał cicho do siebie — własna żona kijem zdzieli po wygolonym łbie. Nagle wstał, podszedł do stołu, nalał prędko spory dzbanek wina, wychylił do dna, poczerwieniał i otarł usta. — Gotowym — rzekł. — Nikt nie powie, że Kalias nie poświęcił wszystkiego dla przyjaciół. Chodź, kacie! — rzekł do korsarza-anysty. — Chodź i rób ze mną, co chcesz. — Teraz, zaraz? — Poiinik i Melikles podeszli do niego. — Zaraz, żmije, gady, padalce! Zaraz, pókim pijany. Na trzeźwo mnie nie weźmiecie, zdrajcy! 1 w godzinę później Kalias wrócif odmieniony jak za dotknięciem czarodziejki Circe*. Głowa gładko wygolona świeciła jasno, brwi i pozostawione resztki włosów na skroni, poczerwienione lekko, nadawały całości piękną, rudawą barwę. Patrzący klasnęli w ręce. — Kaliasie! — wołano z zachwytem. — Nie Kaliasie! — odparł z godnością nowo przybyły. — 215 Jestem Anakarbis, Grek z Saisu w Dolnym Egipcie, faktor i handlarz niewolników w służbie jego dostojności księcia Hirama. A wy co — pachołkowie. Dalej, nalać panu wina! W ten sposób przezwyciężono trudność największą. Reszta poszła gładko. Załogę złożono częściowo z Milezyjczyków, częściowo z korsarzy, zwłaszcza tych którzy byli Fenicjanami albo przypominali ich chociaż. Meiikles, umiejący trochę po fenicku, był dowódcą straży. Miał on obwiązaną szczelnie twarz, tak samo Polinik, Kse-non i Korojbos, ci wszyscy, którzy byii poprzednio w Kory ncie. Naczelnymi kupcami zostali Rabdoem-Sofronisk, Anakarbis-Kaiias i jeden z towarzyszów Wejanusa, stary Fenicjanin o wyrazistych rysach, dobrany po to tylko, aby całość sprawiała możliwie fenickie wrażenie. Wioślarzy powołano spośród towarzyszów Wejanusa oraz częściowo spośród dotychczasowych galerników na statku fenickim. Tym przysiągł Wejanus uroczyście, że ich uwolni i rozkuje natychmiast po szczęśliwie udanej podróży; dla większej jednak pewności za każdym galernikiem posadził swego towarzysza i sam objął dowództwo nad dołem statku jako dozorca wioślarzy. Wyprawa była gotowa. Przezorny Kalias zaopatrzył się iesz-cze w iisty od Arubasa, pisane rzekomo z Pireusu. Arubas, znajdujący się w ręku korsarzy, podpisał wszystko bez wahania. Pozostawiono go wraz z resztą wziętych Fenicjan pod dobrą strażą na )ednej z licznych wysepek, stanowiących rozbójnicze gniazda korsarskie. W niespełna dzień po napadzie statek fenicki płynął znów całą siłą na wschód, jak gdyby nigdy nic, do Koryntu. Tylko zamiast Arubasa w jego zastępstwie prowadził statek Anakarbis. Rozdział dwudziesty czwarty A teraz Anakarbis znowu przewodzi, co prawda nie nad statkiem, ale nad biesiadnikami, jest sympozjarchą, kierownikiem uczty wydawanej przez Wejanusa. Przed namiotem Choreosa na statku zgromadziła się cała starszyzna korsarska; wszyscy Milezyjczycy i Kalias piją i jedzą wymyślne potrawy przywiezione przez wielkiego bankiera. Kucharz i służba Choreosa usfugują gorliwie swoim rmwym panom, Kalias pilnuje, aby wszystko by!o jak należy, i raz w raz chwali gust i dobry smak magnaia. — Na Bakcha — mówi — szkoda, żeście go zabili. Ten wąż znal się jednak na rzeczy i chociażby jako kucharz mógłby się przydać nieraz. Jakie wina, jakie sosy, jakie przyprawy korzenne z sobą woził! Niech się Hiram schowa ze swymi biesiadami, choć i tamten jeść umiał niezgorzej. Tu Syrakuzanin spoważniał nagle i rzekł kręcąc głową: — I mówiłem, i mówię to zawsze, ze głupstwo stało się wielkie z zabójstwem tego łotra. Co by wam szkodziło, żeby żył? Gdybym wiedział, co chcesz z nim zrobić, Wejanusie, nigdy bym do tego nie dopuścił. — Dlaczego? — Dlatego że... w naszej boskiej Helladzie, widzicie, są trzy rodzaje ludzi. Jedni, których można łupić bezkarnie i nikt się o nich nie upomni, drudzy, których można też obdzierać ze skóry, ale ostrożnie już i z zastosowaniem wszcl- 217 kich prawideł sztuki, i trzeci, których w ogóle lepiej nic łykać. Chdreos należał do tych ostatnich. — Wściekły pies zabity nie gryzie — rzekł Wejanus. — Mylisz się, wodzu, Choreos ma krewnych, jeszcze bardziej wpływowych i, potężniejszych od niego. Ci nie zapomną nam nigdy lego figia, a mają długie ręce, które dałeko sięgają. Tobie, Wejanusie, jest wszystko jedno, bo i tak po-Jują na ciebie jak na wilka, ale nam! Chroń nas, o Ateno rozważna, od tego, ażeby się kiedyś nasz udział w tym wszystkim nie wydał, mielibyśmy wtenczas za swoje — i ja, i wy, MiJezyjczycy. I to mnie martwi najwięcej, że nie będę mógł o swoich wielkich czynach rozpowiadać. To okropne, ale będę musiał jakoś wytrzymać i gębę trzymać zamkniętą. 1 ty nie mów, Wejanusie, a nazwiska nasze iepiej zapomnij. — Dobrze — rzekł Wejanus — nie wydam was, pókim wolny. A przysięgam wam, że umrę wolny, na Zeusa! Zaczęli potem mówić o sprawie dla korsarzy najważniejszej, o podziale wziętych na spółkę łupów. Zdobycz była bogata. Prócz olbrzymich sum, przeznaczonych na zakup niewolników, a wydatkowanych przez Kaiiasa w małej tylko części, należeli do tej zdobyczy i sami ci zakupieni niewolnicy, i gromada Fenicjan z Arubasem, zagarniętym pod Naksos, i wreszcie służba Choreosa, i co najważniejsze — sam statek. Statek ten, wykonany i najlepszego drzewa i przez największych mistrzów ciesielskich Fenicjan, był sam przez się majątkiem. Przystąpiono tedy do podziału. ! tu nastąpiło pewne zdziwienie. 1 Kahas, i niektórzy Milezyjczyey, i korsarze oczekiwali, że Meiikles nie będzie chciał brać przypadającej nań części łupu, tymczasem miody żeglarz po naradzie z Pohni-kiem zażądał jej i okreśiil nawet wyraźnie, czego chce. J tu nastąpiło jeszcze większe zdziwienie. Meiikles prosił ni mniej, ni więcej, tylko o wydanie mu jeń- 218 ców zakupionych przez Kaiiasa. Wejanus bez słowa .sprzeciwu zgodził się na wszystko. — Co zrobisz z tymi jeńcami? — zapytał tylko. k — Wypuszczę ich na wolność, z warunkiem, że będą nam towarzyszyć w podróży do osady naszej na Morzu Euksyń-skmi. — To nie zapomniałeś jeszcze o swoim pianie? — zapytał Kscnon. — Przeciwnie, z każdą godziną myślę o nim coraz więcej. — 1 słusznie robisz — rzekł Sofronisk — na Zeusa, słusznie robisz. Po tym, co się stało, może nam być za ciasno razem w Miiecie. — Myślisz tak, Sofronisku? — zaniepokoił się Kseuon. — lak. W każdym razie niektórzy z nas lepiej, żeby zniknęii ludziom z oczu. Polinik, Meiikles i ja. — Ty, Sofronisku? — Ja. Na kulawego Hefajstosa, nie można bezkarnie paradować przed tłumem Koryntian jako wielki książę fenicki. A '.i nie mam na zamianę brody, jak KaUs, i pozna mnie każdy. 219 — To przystańże do nas — mówili żartem korsarze. A!e Wejanus siedział milczący, poważny jakiś, zamyślony. — Dziwny ty jesteś człowiek, Milezyjczyku — rzekł cicho do Mcliklesa. — Dlaczego? — Więc za cały udział w wyprawie chcesz uwolnienia tych jeńców? Meliklcs skinął głową, przez chwilę nic nie odpowiadał. — Mówiłem ci, Wejanusie — rzekł wreszcie — że byłem kiedyś niewolnikiem. — 1 ja nim byłem — mruknął korsarz. — Przy tym to towarzysze niedoli Euklei i Diossosa. Wejanus machnął ręką, przeciągnął się, jakby ogarniab go znużenie. > — Rób, co chcesz — rzekł. — Chcesz im to zaraz powiedzieć, tym niewolnikom? — Niech Oni im powiedzą, Karyjczycy. I zrobili tak. Poszli pod pokład całą gromadą: Diossos z Eukleją i matką, Polinik, Melikłes i Sofronisk, i Ksenon. Kalias i Wejanus zostali przy stole biesiadnym. Kalias cmokał ustami z niezadowolenia. — Pięćdziesięciu niewolników — mówił — to majątek. Zacny chłop z tego Meliklesa, ale czasem nie rozumiem zgoła, co robi. A Wejanus odparł dopiero po długiej chwili: — A ja, zdaje się, rozumiem go coraz lepiej. Uczta trwała długo. I Milezyjczycy, i korsarze rozochocili się zupełnie. Jedni przez drugich popisywali się, czym kto mógł — Deli-kon swą silą, Demodokos strzelaniem z łuku; obydwom zresztą nietęgo szło, bo mieli za dużo w czubie i chwiali się na nogach. Wino Choreosa, choć w dużej zabrane ilości, wyczerpało się do dna. Nie mogąc zaprosić Euklei ani jej matki, ściągnięto 220 Diossosa, przyniesiono go na rękach w triumfie jako głównego w dniu dzisiejszym bohatera. Chłopiec uszczęśliwiony był i rozradowany, ale zarazem tak oszołomiony błyskawicznym przebiegiem zdarzeń w ciągu kilkunastu ostatnich godzin, że mało mógł opowiadać, mało słuchać, zresztą osłabł prędko, od okrzyków wznoszonych na jego cześć huczało mu w głowie — przytulił się wreszcie całym ciałem do Polinika, oparł głowę o jego pierś i zasnął. Polinik, dumny, zadowolony, siedział sztywno, nie chcąc najmniejszym ruchem rozbudzić chłopca. Biesiadnicy kpili z niego, życzyli mu, aby jego syn wdał się kiedyś w wuja. Inni zwracali uwagę na nadzwyczajne rzeczywiście podobieństwo Diossosa i Euklei. Żarty i śmiechy wybuchały coraz obficiej. W końcu Wejanus, sam już niezgorzej pijany, obudzi! Diossosa i, chcąc koniecznie obdarować go i uczcić jakoś, zaczął go wypytywać z uporem: — Powiedz mi, smyku, czego chcesz, powiedz, nie bój się. Co będę mógł, to d!a ciebie zrobię. Powiedz] Diossos ocknął się, oprzytomniał, ale długi czas nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Ta gromada twarzy czerwonych, rozgrzanych śmiechem i winem, wpatrzonych weń z bliska z pijacką tkliwością, onieśmielała go. Pochylił się wreszcie do Polinika i zaczął mu szeptać do ucha jakieś słowa. — Co on mówi, co on mówi? — dopytywał się Wejanus. Polinik roześmiał się. — Chce cztery drachmy i żeby mu wykupić psa! — Jakiego psa? Ałe Wejanus przypomniał sobie opowiadania chłopca o przejściach w lasach Megary i klasnął w ręce. — Na Hermesa, przyrzekam ci, będziesz miał tego psa, smyku, Argosa. Wszak nazywał się Argos? 221 — Każdy pies nazywa sie Argos — rzekł ktoś. — Zdrowie Argosa! — wo'ał Kalias. Sofronisk, który już zasypiał, obudził się. — Kto to jest Argos, Kaliasie? — pytał. — Nie wiem, ale wypić jego zdrowie można. Wejanm przysunął się tuż do twarzy Diossosa. — Co chcesz więcej, smyku, co jeszcze'.' Gadaj! — Flet mu dać! • - zaczęli wołać korsarze. Wcjanus machnął ręką. — Dobrze, flet to głupstwo i tak na nim nikt nie gra. Ale co innego chcesz, łańcuszek jaki, kolczyk czy pierścionek? Diossos nie zwrócił uwagi na te ostatnie słowa, nie słyszał ich nawet. Oczy miał rozpromienione. — Dostanę flet i Argosa, naprawdę? — Naprawdę, mały. Ale co więcej? Gadaj. Nie bój się. Diossos podniósł ramiona, zakłopotany. — Więcej to już chyba nic — rzekł nieśmiało, — Głupi dzieciak! — mruknął Kalias, który, chociaż pijany, co do niektórych spraw zachowywał zawsze przytomność. — Nic trzeba zwracać uwagi na to, co mówi. Daj mu, co chcesz, wodzu. Po czym wzniósł kubek w górę. — Niech żyje Argos! — powtórzył z uporem. — Argos — szeptał Diossos uśmiechając się półprzytomnie- Poiinik spostrzegł jednak, że chłopiec jest zupełnie wyczerpany i że senność jego zbyt jest do omdlenia podobna. Wziął go na ręce i zaniósł do matki, jak kiedyś w domu Karyjczyków w Istmie. Goniły za nim rozbawione, huczne okrzyki. — Dobrze mu z dzieckiem na ręku! — wołano. — Za rok będzie kogo innego nosił! Nad wszystkim górował tubalny głos Kaliasa. — Niech żyje flet! — huczał wznosząc kubek w górę. Rozdział dwudziesty piąty ¦ W rojnym i tak zawsze porcie Miletu panuje ruch wyjątkowy. Tłumy ludzi oblegają wybrzeże, poruszają się niespokojnie, raz w raz patrzą ku głównej, idącej w głąb ulicy, potern obracają wzrok na morze. Tam, tuż przy kamiennej tamie portowej, stoi ogromny statek. Różni się od innych nie tylko wielkością. Maszt jego ubrany jest w wieńce, posąg na dziobie też w wieńcach, burty w wieńcach. Statek jest prawie pusty. Kilku zaledwie marynarzy kręci się na pokładzie. Za to na tamie przy statku zbity tłum. Na morzu za statkiem osiem małych żaglowców z masztami też umajonymi zielenią. Kołyszą się lekko na przybrzeżnej fali jakby niecierpliwie, niespokojnie oczekujące na to, co się stanie. Sylwetki ich rysują się ostro na tle morza. Niebo jest blade, morze ciemne, aż granatowe, linia widnokręgu między nimi przecięta ostro. Białe szramy pian pojawiają się i nikną w oddali. Powietrze jest przejrzyste jak kryształ. Mroźny, spokojny wiatr wieje od lądu. Ludzie nieprzywykli tutaj do chłodu kurczą się, otulają szczelniej w płaszcze. Wyglądają niecierpliwie ku miastu. Nareszcie. Tłum poruszył się jakby targoięty wiatrem. — Idą — przebiegł szmer. Od miasta wąską uliczką w dół ku morzu zstępuje uroczysta procesja. Na czele kilku starszych miasta w białych szatach, spływających do ziemi, za nimi kapłani ze świątyni Zeu- 223 i sa, Demetry i Posejdona, za nimi czterej młodzi kapłani niosący wysoko w rękach dymiącą urnę sakralną ze świętym zarzewiem. Ku nim zwracają się oczy wszystkich. Przenoszą oni ogień z wielkiego, czczonego w całym Milecie chramu Zeusa na statek, aby ogień ten, nie zgaszony, przewieziony został dalej za morze do nowo zakładanej przez Milct osady. Tak postępowano zawsze. Za kapłanami w uroczystym pochodzie idą najważniejsi wiekiem i stanowiskiem osadnicy, za nimi inni w zwartych szeregach, młodzi i najmłodsi. W tłumie klaszczą na ich widok, pokazują palcami przywódców, przebiegają szmery, wołania. — Ten na czele, stary już — to Diomenes z Samos, oficer, a ten drugi z nim razem — to miejscowy nasz cieśla-budow-niczy. — To tak, jak powinno być. Cieśla, aby budował osadę, i oficer, żeby jej bronił. — A tamten, za nimi, ten wysoki — to Polinik, syn Dio-menesa. — Ten, co zwyciężył na igrzyskach w Istmie? — Ten sam. — Na bogów! Czemu wyjeżdża? Czekałaby go tu sława. — Podobno miał jakąś awanturę w Istmie, porozbijał łby Roryntyjczykom i nie może się pokazać za morzem. — A ten, co idzie obok — mniejszy, czarniawy? — To Melikles, syn Likaona, znamy go. — To on urządza wszystko, namówił radę do założenia osady, zwerbował młodzież, pociągnął ich za sobą. — Syn Likaona. Likaon był wielkim żeglarzem. — I ten jest nie byle jaki. — Wdał się ponoć też w awanturę, w jakieś spółki z korsarzami. — Młody jeszcze. 224 — Wszyscy oni młodzi bardzo. — A na statku podobno jeszcze młodsi, dzieci prawie, odbici z niewoli Fenicjan. — I korsarzy podobno kilku przyjęli. — Ładni osadnicy! Smarkacze i awanturnicy, zbiegli zniewoli. — Tak zawsze było. Kto zakłada osady jak nic tacy. I to była prawda. W Milecie wysyłanie osadników do dalekich lądów na południe czy północ nie było nowiną i niemal zawsze oasdnictwo opierało się na młodzieży i na najbardziej awanturniczych żywiołach, którym ciasno było w ojczyźnie. W ten sposób założono już z górą dziesięć osad, przeważnie na Morzu Euksynskim. Zależność tych osad od macierzystego była prawie żadna. Przez pewien czas osadnicy spłacali dług zaciągnięty od miasta na urządzenie wyprawy, potem byli właściwie niezawiśli. Jednakże przez prostą wdzięczność, przez utrzymywanie stosunków rodzinnych, przez pamięć na 225 święty ogień zabrany z Miletu ciążyli ku macierzystemu miastu, lam odnosili wiernie swe towary, tam kupowali, tam sprzedawali, tam zaopatrywali się we wszystko niezbędne w dzikich, barbarzyńskich krajach północy. Wielkie miasto czerpało więc z osadników duże korzyści, rozumiało to dobrze i popierało ruch osadniczy. Sprawa nowej osady, poruszana przez Meliklesa jeszcze przed Wyjazdem do Koryntu, trafiła na dobre przyjęcie. L.ist Nehurabb.edu, posła perskiego, do rady zarządzającej Miletu zyskał uznanie, starsi mr.asta orz.ekli, że założenie nowej osady będzie korzystne dla rozwinięcia stosunków handlowych ze Wschodem. Sprawę uznano za zupełnie dojrzałą, gdy okazało się, że jest już kilkunastu młodzieńców gotowych do wyjazdu, prócz nich zaś wielka grupa podrostków wykupionych z niewoli, a zdatnych już do pracy pionierskiej w osadzie. Bogaty zawsze skarb miasta wydzielił pieniądze tytułem pożyczki na zakup lub budowę statku. Za pośrednictwem Sofroniska zakupiony został wkrótce wspaniały statek, pochodzenia niewątpliwie feniekiego. Wtenczas ogłoszono werbunek na osadników. Werbunek poszedł piorunem. Wodzami wyprawy zostali Diomcnes i jeden majster ciesielski, znany powszechnie, bliski zresztą znajomy Meliklesa. Obaj, starzy już dobrze, wodzami byli raczej z nazwy. W rzeczywistości kierował wszystkim Meli-klcs. On zabiega! o pozwolenie miasta, on przyjmował i odrzucał ochotników, on dbał o należyte zaopatrzenie statku. Z nim razem pracowali zawzięcie Polinik. Kalias (który nie chciał tymczasem przed częściowym choćby odrośnięciem brody wracać do Syrakuz) i... Kscnon. Ten ostatni okazał się najgorliwszym } nieocenionym wprost pomocnikiem. O każdą szparę w desce, o każdy kawałek płótna, sznura, o każde wiadro czy wiosło troszczył się jak o swoje, po dziesięćkroć sprawdzał jakość kupowanych towarów, guębi! siebie i innych, kupcy przeklinali go, załoga 226 nie cierpiała, przezywała go starą, wścibską gospodynią. Kse-non wiedział o tym, ale nie zwracał na to uwagi. Chodził po całym statku z zatroskaną, wiecznie niespokojną twarzą, ałe pracował jak wół i innych zmusza! do pracy. Przygotowania trwały. Szykowano wyjazd jak zwykle na wczesną wiosnę, aby osadnicy w ciągu lata i jesieni mieli czas na zagospodarowanie się, założenie pierwszych zrębów budowli. Tymczasem zaszły wypadki, które zmieniły od razu cały plan wyprawy i przyspieszyły jej rozpoczęcie. Oto zza morza zaczęły napływać wieści o zuchwałym napadzie Wejamisa na Fenicjan i na Korynt, o śrmerci wielkiego magnata Choreosa i o... udziale w tym wszystkim młodzieży z Miletu i Samos. Pierwszy Polikrates, książę pańsiwa Samos, powiedział w zaufaniu Diomenesowi. swemu do niedawna oficerowi, aby przyst ieszyl odjazd syna s!bo zabrał go 7. Sanos. Gdyby bowiem obrażony Korynt zażądał wydania Poiinika, oskarżonego o zwabienie i zamordowanie Choreosa, to on, Polikrates, musiałby to uczynić dla zachowania dobrych stosunków z Koryntem,. a byłoby mu żai młodzieńca. Te same snadź wiadomości przedostały się jednocześnie i do rady wielkiego Miletu, bo w radzie zagotowało się, zwołano naczelników wyprawy i nakazano im bez dalszej zwłoki przyspieszyć odjazd niewygodnych awanturników. Oczywiście bogaty gród mógłby nie bać się Koryntu, wolał jednak dla świętej zgody odpowiedzieć na spodziewane żądanie wydania winowajców, że winowajców tych w mieście nie ma. Niech Korynt, jeśli chce, szuka ich sobie na drugim końcu świata. W ten sposób wyprawa, która miała wyruszyć za miesiąc przeszło, obwołana została natychmiast w samym niemal środku zimy. Z pośpiechu tego zadowoleni byli wszyscy: i Mehkles, i Diomenes, i Milezyjczycy. a głównie ojcowie miasta. 227 Gorzej było z Diossosem. Przyśpieszenie wyjazdu groziło prawdziwą katastrofą. Oto oczekiwał on z dnia na dzień na przybycie swego czworonożnego przyjaciela, na Argosa. Wejanus obiecał mu przecież na statku, że psa wykupi. Chłopiec wierzył temu. Próżno Mclikles i Polinik przekonywali go, że korsarz musiał zapomnieć o swym słowie, że wreszcie obietnica ta łatwa była do spełnienia wtenczas, gdy przejeżdżali obok Attyki w drodze z Koryntu. Jeśli wtedy nie sprowadzono psa, trudno przypuszczać, aby teraz puszczaf się ktokolwiek w daleką drogę dla tak błahego powodu. Tak mówili starsi, ale Diossos upierał się przy swoim. — Nie tyiko dla mnie, nic tylko dia psa — mówił. — Wejanus mówił przecie, że musi widzieć się z tobą, Meliklesie, a jeśli przyjedzie do ciebie, to może przywieźć i psa. Tak przekonywał samego siebie. I wierzył, wierzył wciąż. Wierzył jeszcze na tydzień, na parę dni przed odjazdem, dopiero gdy zobaczył statek gotowy do drogi, stracił resztę nadziei. Pochlipywał trochę z żalu za sw\m przyjacielem. Ale ocierał zaraz łzy. Trudno. Nie jest przecie dzieckiem. Rozumie, że nie może być wszystko, jak się pragnie. Tak, tak, a swoją drogą smutno mu bardzo. Stoi teraz w tłumie ludzi już na statku. Przy nim — matka, Eukleja, brat. Patrzą ciekawie. Kapłani, którzy przynieśli święty ogień, odeszli już, ale tłok na wybrzeżu wzrósł jeszcze. Krewni i znajomi, i znajomi tych krewnych, i przyjaciele odprowadzają odjeżdżających, niosą paczki, tłumoki, skrzynie. Przez drewniany pomost wprowadzają kozy, barany, drób. Dla wszystkich zwierząt są oddzielne kojce zbudowane przemyślnie przez Ksenona. Te zwierzęta przeznaczone są na nowe gospodarstwa, już tam, hen, na obczyźnie. W oddzielnych przegrodach jest dia nich ziarno, siano czy słoma. Odprowadzający zwiedzają starannie wszystko, chwalą porządek i lad na statku. 228 — Młodzi są ci przywódcy, ale nad wiek rozważni. Powinno im iść wszystko sprawnie. Tak pocieszają się ojcowie i matki, żegnający swych synów i córki w drogę daleką. I córki, tak, bo i dziewczyny, i młode kobiety znajdują się na statku. To przyszłe żony, gospodynie osadników. Niektóre bardzo młodziutkie. Życie pełne trosk, pracy, odpowiedzialności zaczyna się dla nich w tej chwili. Krzyki, nawoływania, przestrogi, żarty i płacze słychać zewsząd. Wśród gromadek ludzi przeciskają się spiesznie Melikles. i Ksenon. Rzucają okiem na ostatnie przygotowania do odjazdu. Melikles rozgorączkowany spogląda poza statek na morze, gdzie kołysze się już w pobliżu jego własna łódź „Anyte". Prowadzenie tej łodzi powierzy! bratu swemu, Tyreuszowi. Sam dowodzić musi głównym statkiem, a właściwie całą wyprawą. Osadnicy i rodziny ich znają go już, rozstępują się przed nim, patrzą ciekawie na surowe rysy przywódcy. Z nagła jakiś człowiek wbiega na pokład, podchodzi doń, mówi słów parę przyciszonym, urywanym szeptem. Twarz Meliklesa zmienia się nagle, przebiega przez nią błysk jakby radości czy zdziwienia. Spiesznym krokiem opuszcza statek wraz z przybyszem. Oczy patrzących śledzą go na lądzie, ale przez chwilę tylko, każdy ma tyle do roboty, tyle do słuchania, do mówienia teraz w tej ostatniej chwili przed odjazdem. Melikles podąża pośpiesznie za swym przewodnikiem na drugi koniec portu. Tam wśród innych łodzi stoi niepozorna, czarna, stara barka przybyła przed godziną. Melikles wchodzi na jej pokład i naprzeciw niego podnosi się spod masztu jakiś człowiek wysoki, barczysty, przygarbiony. — Jesteś jednak, Wejanusie! — woła Melikies. — Jestem, w ostatniej chwili. 16 - Dii 229 — Tak, za godzinę ruszamy. — Niestety, a chciałem tak pomówić z tobą... długo, jak kiedyś. — Stoją przez chwilę z dłońmi w dłoniach. — Czy jesteś dowódcą tego wieikiego statku'.' — Tak, Wcjanusic. — Wszystko wiec stało się, jak chciałeś. — Tak, chybu tak. — Przywiozłem ci czterech moich towarzyszów, młodych chłopców, chcą jechać z tobą. Czy przyjmiesz ich? — Ręczysz za nich? — Ręczę tylko za siebie i za ciebie, Meiiklcsie. Ałe to dobrzy towarzysze i dobrzy wiośiarze. — Dobrze. Przydadzą mi się. Aie ty sam, ty, Wejanusie... mówiłeś mi... Melikies zająknął się. Wcjanus przerwał mu prędko. — Ja sam jechać nie mogę — rzekł. — A mówiłeś, że jednak, że może, że namyślisz się. — Tak. Wtedy mówiłem, aie teraz jest to niemożliwe. — Diaczego? — Dlatego, że ten wasz przyjaciel Kalias miał jednak słuszność. Sprawa z Fenicjanami i Choreosem to byio jednak za dużo. Wszyscy sprzysięgli się na mnie. Nałożono cenę na moją głowę. Korynt zmówi! się z innymi miastami, aby raz skończyć ze mną. Polikrates ostrzegł mnie, aie zarazem zapowiedział, że czyni to po raz ostatni i że odtąd ścigać mnie będzie wraz z innymi. Powiedział mi to wprost w oczy i nie mani do niego żalu. Służyłem mu dotąd wiernie jak jego najemny żołnierz, ale ostatecznie jestem tylko korsarzem, nie żołnierzem. -— Ale, Wejanusie, w takim razie tym bardziej powinieneś jechać z nami! — I zostawić swoich towarzyszów na łasce losu w takiej chwili? Nie, Meliklesie! Sam rozumiesz, że to niemożliwe. Byłem czasem łotrem, ale tchórzem i zdrajcą — nigdy. Melikies skinął głową, spochmurniał. 230 — I co z tobą teraz będzie, przyjaciela? Wejanus wzruszył ramionami. — To, co było dotąd. Nie bój się. Dam sobie radę. A nie dam, muła szkoda i mnie, i takiego życia jak moje. — Nie mów tak, Wejanusie. Trudno mi myśleć o tym, że odjeżdżam i zostawiam cię tak, i nie będę nic wiedział o tobie. — Doprawdy? To dobrze, Meliklesie. To dobrze. Śmieszna rzecz, ale chwilami chciałbym i ja, aby mnie ktoś żałował kiedyś, kiedyś, gdy się dowie... — Nie myśl o tym, Wejanusie. — Mniejsza o to. Gorsze, że nie tylko ja sam, ale i towarzysze moi nie ufają mi już jak dawniej, ale to moja sprawa i nie czas mówić o tym. Powiedz mi lepiej: twoi towarzysze jadą z tobą? — Tak, Wejanusie. — I ten długonogi szermierz, i jego narzeczona? — Tak. — Ten chłopiec, jej brat— Diossos? — Oczywiście. On przede wszystkim. — Diossos. Tak. Diossos. Biedny, mały grajek. Chciałbym i jego zobaczyć. Zawołaj go. Przywiozłem mu psa, ale czy tego — nie wiem. Niech przyjdzie i sam powie. — Dobrze, poślij po chłopca. Twój towarzysz zna go, niech powie mu, że wola go Melikles. Ale dlaczego mówisz, Wejanusie, że to nie ten pies? — Nie wiem. Chyba nie ten. — Nazywa się Argos. — Właśnie, a ten nie odf owiada w ogóle na żadne wezwanie. Góral, u którego był, nazywał go podobno wilkiem. Ludzie moi, których posłałem po psa, nie mogli dogadać się z góralem, wykradli więc psa po kryjomu z budy, związali go i przenieśli jak cielaka. Bestia pogryzła ich jednak przedtem tak, że do tej pory się goją. Przynieśli go sponiewieranego i zbitego strasznie. Nic dziwię się im zresztą. Gdy ulitowałem 231 się i kazałem rozwiązać psa, pogryzł z kolei mnie. Wściekła bestia. W życiu nie widziałem czegoś podobnego. Kazałem wrzucić go do klatki (miałem taką klatkę, w której przewożono kiedyś panterę) i przywiozłem tutaj. Leży tam przez dziesięć dni, nic w pysk nie bierze, tylko pije i warczy. A nocami wyje. Sto razy chciałem wyrzucić go za burtę. — To chyba nie ten pies! — I ja myślę, że nie ten. To jakieś dzikie zwierzę, inoże naprawdę wiik albo półwiik. — Niech Diossos przyjdzie, zobaczy. I Diossos przyszedł, a raczej przybiegł. Nie witając się, nie patrząc wokół wpadł na łódź, spostrzegł od razu klatkę i rzucił się ku niej. — Argos! — krzyknął krótkim, urywanym głosem. A pies leżący w klatce dźwignął się ciężko, zawęszył i nagle z piersi jego wydarł się radosny, nieprzytomny skowyt. Diossos przypadł do klatki, wysunął skobel i otworzył zasuwę. — Uważaj! — krzyknął Wejanus, ale było już za późno. Pies wypadł jak ryś, wspiął się na ramiona Diossosa, obalił go, wylizał jednym zamachem całą twarz, nos, usta, cczy, potem szczeknął, przesadził na ląd, znów skoczył na łódź, zbił z nóg wstającego chłopca, zawrócił na ląd, przebiegł w największym pędzie kilkadziesiąt kroków, wpadł pod nogi jakiegoś źegJaiza, wywrócił go i nie zwracając na to uwagi przypadł znów do Diossosa. Przysiadł o krok od niego, podniósł pysk i zaniósł się gwałtownym ujadaniem, pełnym takiej bezbrzeżnej radości, na jaką tylko pies zdobyć się może. — Argos, Argos — szeptał klękając chłopak i tulił do siebie straszny łeb, gładził czarne, powichrzone kudły. Korsarze stali zdumieni. Wejanus kręcił głową z podziwem. — Na Ate — wołał — teraz nie żałuję, żem nie utopił tej bestii! 232 Melikies oparł rękę na ramieniu Diossosa. — Czas nam iść — rzekł. Ale Diossos porzuciwszy psa zwróci! się nag!e do Wejanusa. Objął go wpół, podgarnął się w górę, uchwycił za szyję mocno, mocno, z całej siły. Przyciskał mokry, zapłakany policzek do twarzy olbrzyma, szeptał mu w samo ucho rozdygotanym głosem: — Wejan usie, jesteś najlepszym, najlepszym ze wszystkich ludzi na świecie! A wielki korsarz stał nieruchomo. Długi, długi czas gładził ¦ niezręcznie szorstką ręką plecy chłopca, zdjął go wreszcie z siebie i postawił na ziemi. — Czas już wam jechać — powiedział dziwnie ostrym głosem. Kiedy Melikies i Diossos z psem wchodzili na statek, wszystko było iuż gotowe do drogi. Tłum żegnających opuścił już pokład. Argos był ostatnim podróżnym wkraczającym na deski pomostu. W chwiię późniei pomost został zrzucony, odczepiono pospiesznie cumy. MeJikies i Diomenes dali znak — statek zachwiał się lekko, drgnął, wiosła plusnęły po raz pierwszy. Jedno wielkie westchnienie przebiegło przez tłum. Odpływali. Oto już minęli tamę pełną ludzi, oto wypłynęli z portu, oto pierwsza szeroka fala rozprysnęia się srebrnym bryzgiem o dziób, za mą przybiegła druga, trzecia, dziesiąta, aż wielka łódź rozkołysała się, rozchybotała powoinym, miarowym ruchem — poważnym i dostojnym. Wiosła pluszcza, woda szumi, podnosi się i opada głębokim oddechem, podmuch wiatru drga, śpiewa w płótnie żagla, w skrzypieniu masztu, w sznurach olinowania, łódź cała gra zwykłą, najcudowniejszą dla żeglarza pieśń podróży. Melikies patrzy rozpłomienionymi oczami przed siebie w świat. 233 A wszys;y stojący na statku obracają też wzrok tam, na północ, gdzie daleko przed dziobem lodzi widać cieśninę. Cieśnina ta otwiera się z wolna, z wolna, coraz szerzej jak brama niezmierna wiodąca do nowego świata. Czym przywita ich, przybyszów, ten świat, jaką dolę zgotuje, czym obda-rzy? Wszystkie oczy z niepokojem odgadnąć chcą te pytania. Tylko dwoje ludzi na statku nie troszczy się o nic. Polinik i Eukieja stoją na rufie zapatrzeni w siebie. Wiatr rozwiewa ciemne włosy dziewczyny, igra z nimi, przytula do policzków, do szyi, jakby się pieścił. 1 włosy te rozigrane, drgające, zasłaniają Polinikowi cały świat, nie widzi nic przez nie i nie pragnie widzieć. Nie pyta już, czy przyjdzie do niego szczęście. Kiedy w godzinę później Melikles rzucił jeszcze raz okiem na niknący już w oddali Miict, ujrzał niewielka, czarną barkę wysuwającą się z portu. Silny wiatr gnał ją wprost na pełne morze, ca zachód. Oddalała się z każdą chwilą. Zakończenie Pogodny jesienny wieczór zapadał już. Cienie kładły się na morze i na góry. Słońce schowało się za pasmo wzgórz na południu, zaczynało się ściemniać. Maleńka łódź żaglowa kołysała się samotnie na morzu. Lekki wiatr popychał ją na zachód. Siedziało w niej dwóch ludzi. — Nie dojedziemy dzisiaj — mówił jeden. — Dojedziemy. To musi być gdzieś blisko. — Mówiono w Trapezuncie: tam gdzie góry są szczególnie wysokie i blisko schodzą ku morzu i gdzie jest ujście niedużej rzeki płynącej jarem. A w głębi za jarem w rozwarciu wzgórz ma być widoczny szczyt daleki, pokryty wiecznym śniegiem. — Mroczy się już, nie zobaczymy nic. — Widzę na wschodzie rozwarcie wzgórz, dolinę, a w głębi szczyt pokryty śniegiem. — Pospieszajmy. Ciemno już było zupełnie, gdy łódź zgrzytnęła o żwir przybrzeżny. Tuż nie opodal ieżało ujście rzeki, raczej bystrego górskiego strumienia wlewającego sws wody spienione do morza. Kilka większych i mniejszych łodzi stało przy brzegu. Sylwetki ich rysowały się ostro na tle nieba. Jeden z przybyłych został przy łodzi, drugi ruszył w głąb lądu. W niedużej odległości widać było zarysy jakichś dachów wśród zarośli. Dochodził stamtąd stuk siekier, nawoływania, głosy kilku- 235 nastu ludzi. Przybysz zapylał pierwszego spotkanego czło-wieka o dom Meliklesa Greka. Wskazano mu go. Dom był z kamienia, ale nie wykończony, jeszcze nie zamieszkany, ściany doprowadzone ledwie do połowy. Obok stał drewniany, zbity z nie obrobionych belek szałas czy też szopa. Przybysz wszedł tam. Przy stoie oświetlonym małą lampką oliwną siedział młody mężczyzna. Za nim w głębi, w półmroku izby, kobieta z dzieckiem na ręku. Młody człowiek zerwał się na widok przybysza. Okrzyk zdziwienia wyrwał mu się z ust. Chwycili się za ramiona, objęli mocnym uściskiem. — Przyjechałeś tu, o Zeusie! — Tak, Meliklesie. Dotarłem jakoś. — Jakim sposobem? Sam? Sam jeden? — Przyjechał ze mną mój towarzysz, ostatni, jaki mi pozostał. — A inni, reszta? — Kilkunastu zginęło w walce, kilku wróciło do rodzin na ląd, reszta porzuciła mnie, a raczej to ja sam namówiłem 236 ich, aby przystali do innych przywódców. Tamto skończone, Meiiklesie! Stali obok siebie blisko, patrzyli w oczy. Twarz Meliklesa rozjaśniała się coraz bardziej. Pokręcił głową jakby ze zdziwieniem. — Ten mały miał jednak słuszność. — Jaki mały? — Diossos. Mówiliśmy o tobie nieraz, wspominali co dzień prawie i Polinik, i jego żona, i Diomenes, i inni towarzysze. I nikt nie wierzył, żebyś przyjechał. Tylko Diossos. On jeden. Znał cię najlepiej, przyjacielu. Przybysz zwrócił się żywo. — Gdzie on jest, co on robi, ten chłopiec? Zamiast odpowiedzi Melikles wziął za ramię Wejanusa, podszedł do wejścia szałasu. Odchyli! zasłonę. Przed nirr,i była noc. Cicha. Pogodna. Stanęli w milczeniu. Osada zasypiała już; głosy Judzi i zwierząt, senne nawoływania przebiegały przez nią, ale coraz rzadsze i cichsze. Z niedaleka, z pobliskich zarośli nadrzecznych, dochodziły tęskne, przeciągłe tony fletu. Ktoś grał. Przytłumiona melodia, rzewna i pogodna, drżała w ciemności, cichła i narastała znów, brała w siebie powoli wszystko naokół, głosy zasypiającej osady, szmer strumienia, jednostajny, daleki szum morza. Ale od czasu do czasu brzmiały w niej inne, przekorne, niespodziane nuty, jakby żartobliwe czy radosne, jak wiosenne, dźwięczne świergotanie drozdów czy wilg. Wejanus przeciągnął się, wyprostował, jakby budził się ze snu. — Zostaję — rzekł pełnym głosem. Objaśnienia str. 7. obol — moneta grecka z miedzi i srebra, równa 1/6 drachmy str. 9. helota — niewolnik spartański pochodzący z uprzednio zamieszkującej ziemie Sparty iudności, kiórą Spartanie podbili i pozbawili wolności Solon — prawodawca ateński, żyI ok. 640-560 roku przed n.e. str. 10. Dionizos-Bachus-Bakch— syn Zeusa,czczony przez Greków jako bóg wina i siły rozrodczej w przyrodzie. Z uroczystości na jego cześć rozwinęły się przedstawienia sceniczne str. 11, choreja — taniec w kole. połączony ze śpiewem Odyseusz — król wyspy Itaki. Który w wojnie trojańskiej odznaczy! się wielkim sprytem. O zdobyciu Troi i zburzeniu jej przez Greków opowiada wielka epopeja Homera—„Iliada". Druga część epopei Homera ¦— „Odyseja" — poświęcona jest przygodom Odyseusza w drod/e powrotnej z Tioi do rodzinnej Itaki. str. 17. Hellenowie — Grecy. Starożytni Grecy wywodzili swoje pochodzenie od Hellena, króla Tesaiii str. 18. drachma—starogrecka srebrna moneta wagi 4,366 g. Obecnie drachma jest również jednostką monetarną w Grecji Zeus — w religii starożytnych Greków by! uważany za wszechpotężnego i wszystkowiedzącego władcę 239 świata, źródio prawa i porządku w życiu rodzinnym i społecznym, władcę i ojca wszystkich bogów i ludzi. Siedzibą jego miaiy być szczyty gór otoczone chmurami: Parnas, Ida, Olimp str. 24. pankration — pięciobój, obejmujący pięć rodzajów walk zapaśniczych str. 25. święte igrzyska nad Aifejosem — mowa tu o wielkich ogólnogreckich igrzyskach, które odbywały się co cztery fata w Olimpii agony — walki i zapasy staczane przez starożytnych podczas igrzysk i uroczystości gimnazjon — miejsce, gdzie młodzież ćwiczyła się przygotowując do igrzysk sir. 26. Hermes — w mitologii greckiej syn Zeusa, bóg wiatru, żeglug;, handlu oraz opiekun kupców i żeglarzy rab —niewolnik sir. 29. stadion — dawna grecka miara długości wynosząca J 25 kroków Achilles— bohater wojny trojańskiej. Miał ciaio niewrażliwe na strzały, i wyjątkiem pięty, w którą ugodzony przez Parysa zginął pod Troją. Troja byfa miastem w Azji Mniejszej str. 30. paiestra — szkoła gimnastyki i szermierki Fosę jdon — w mitologii greckiej brat Zeusa, bóg. morza sir. 40. prytanejon — gmach, w którym zbierało się zgromadzenie prytanów, tj. członków wielkiej rady sprawującej władzę nad miastem str. 41. efor — członek wfadzy sądowej i administracyjne! w starożytnej Grecji sympozjon — u starożytnych Greków uczta z towarzyszeniem lekkiej rozmowy, muzyki i tańca str. 42. megaron — najstarszy typ budowli w Grecji i Azji Mniejszej, prostokątny budynek złożony z sali ko- 240 Jumnowej z ogniskiem pośrodku i przedsionka prowadzącego na ezwcoboczny dziedziniec, gdzie znajdował się ołtarz do składania ofiar str. 44. archont basileus — najwyższy urzędnik i arcykapłan archont —członek rządu republiki archont polemarcha —naczelny wódz wojska i flory str. 45. Sylen — w mitologii greckiej bożek płynącej v».,)dy, sprowadzającej urodzajność; towarzysz Dioni/osa, Którego nauczył robić wino. Sylon często 'ipijał się i po pijanemu filozofował. Przedstawiany lest jako stary, łysy. brzuchaty satyr z koźlimi ustami i wężem do ściągania wina str. 95. dzeugici—jedna z niższych grup społecznych w starożytnej Grecji str 96. eupatryda — szlachcic, właściciel ziemski w starożytnej Grecji areopag — rada najwyższa w Atenach str. 97, str. 98. Demeter — grecka bogini urodzajnej ziemi i płodności str. 100. demiurgowie —tutaj: rzemieślnicy str. 113. Hades — tu: podziemna kraina cieniów, świat pozagrobowy str. 136. erynie lub eumenidy — boginie zemsty, były to trzy siostry: Alekto, Tysyfona i Megere str. 138. hipodrom — miejsce, gdzie odbywały się w starożytności wyścigi konne z wozami str. 143. Ares — w mitologii greckiej syn Zeusa i Hery, bóg wojny wielka macierz bogów — mowa tu o Herze, żonie Zeusa, opiekunce małżeństw Hefajstos — grecki bóg ognia, opiekun sztuki kowalskiej 241 świata, źródło prawa i porządku w życiu rodzinnym i społecznym, władcę i ojca wszystkich bogów i ludzi. Siedzibą jego miały być szczyty gór otoczone chmurami: Parnas, Ida, Olimp str. 24. pankration — pięciobój, obejmujący pięć rodzajów walk zapaśniczych str. 25. święte igrzyska nad Alfejosem — mowa tu o wielkich ogóiuogreckich igrzyskach, które odbywały się co cztery lata w Olimpii agony—walki i zapasy staczane przez starożytnych podczas igrzysk i uroczystości gimnazjon — miejsce, gdzie młodzież ćwiczyła się przygotowując do igrzysk str. 26. Hermes — w mitologii greckiej syn Zeusa, bóg wiatru, żeglugi, handlu oraz opiekun kupców i żeglarzy rab — niewolnik str. 29. stadion — dawna grecka miara długości wynosząca 125 kroków Achilles— bohater wojny trojańskiej. Miał ciaio niewrażliwe na strzały, z wyjątkiem pięty, w którą ugodzony przez Parysa zginął pod Troją. Troja była miastem w Azji Mniejszej str. 30. paiestra — szkolą gimnastyki i szermierki Posejdon —w mitologii greckiej brat Zeusa, bóg. morza Str. 40. prytanejon — gmach, w którym zbierało się zgromadzenie prytanów, tj. czkmków wielkiej rady sprawującej władzę nad miastem str. 41. efor — członek władzy sądowej i administracyjne! w starożytnej Grecji sympozjon — u starożytnych Greków uczta z towarzyszeniem lekkiej rozmowy, muzyki i tańca str. 42. megaron — najstarszy typ budowli w Grecji i Azji Mniejszej, prostokątny budynek złożony z sali ko- 240 lumnowej z ogniskiem pośrodku i przedsionka prowadzącego na czwo>-oboczny dziedziniec, gdzie znajdował się ołtarz do składania ofiar str. 44. archont basileus— najwyższy urzędnik i arcykapłan archont —członek rządu republiki archont polemarcha —naczelny wódz wojska i floty str. 45. Sylen — w mitologii greckiej bożek płynącej v ..idy, sprowadzającej urodzajność; towarzysz Dimi/osa, którego nauczył robić wino. Sylen często Mpijał się i po pijanemu filozofował. Przedstawiany lest jako stary, łysy. brzuchaty salyr z koźlimi uszami i wężem do ściągania wina str. 95. dieugici—jedna z niższych grup społecznych w starożytnej Grecji str 96. eupatryda — szlachcic, właściciel ziemski w starożytnej Grecji areopag — rada najwyższa w Atenach str. 97 str. 98 Demeter — grecka bogini urodzajnej ziemi i płodności str. 100. demiurgowie — tutaj: rzemieślnicy str. 113. Hades — tu: podziemna kraina cieniów, świat pozagrobowy str. 136. erynie lub eumenidy — boginie zemsty, były to trzy siostry: Alekto, Tysyfona i Megere str. 138. hipodrom — miejsce, gdzie odbywały się w starożytności wyścigi konne z wozami str. 143. Ares — w mitologii greckiej syn Zeusa i Hery, bóg wojny wielka macierz bogów — mowa tu o Herze, żonie Zeusa, opiekunce małżeństw Hefajstos — grecki bóg ognia, opiekun sztuki kowalskiej 241 str. 147. Hegemona — przydomek Diany, córki Zeusa. Diana Hegemona albo Prowadząca by!a przedstawiana z pochodniami w ręku str. 149. Ja z on — wódz legendarnych bohaterów — argonautów, którzy wyprawili się do Kolchidy, kraju położonego na wybrzeżu Morza Czarnego, po złote runo str. 162. A te — w mitologii greckiej córka Zeusa, bogini występku i zta str. 210. krater — czasza str. 215. Circe — w mitologii greckiej pomniejsza bogini, która przybywających na jej wyspę zamieniała w zwierzęta J-RINTED (N POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1973. Wydanie siódme - Nakład 100 000-f 277 egzemplarzy. Ark. wyd. 11,1. Ark. druk. A-l — 12,36. Papier druk. nat. kl. V. 70 g. role S4 on. Oddano do składana 5 VII 1973 r. Podpisano do druku 17.X1.1973 r. Druk ukończono w listopadzie 1973 r. Drukarnia „Dom Słowa Polskiego", Warszawa. Zam. 54S2/a/73. R 27.