13261

Szczegóły
Tytuł 13261
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13261 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13261 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13261 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joanna Fabicka Tango ortodonto Schyłek sierpnia Moczę lewą stopę w lazurowej cieczy oceanu, a prawą dotykam lodowatego drinka o upojnej nazwie pina colada. Z przyjemnością wdycham egzotyczny zapach raju. Wśród splątanych lian majestatycznie przechadzają się sympatyczne skorpiony. Drobniutki, biały piasek przykleja mi się do spoconych jajek, a klimat tropików przynosi od dawna wyczekiwane odprężenie. Dwie powabne Haitanki z trudem wymachują dorodnymi liśćmi bananowca, usiłując mnie ochłodzić. Chyba je wychłostam i kupię sobie na targu nowe niewolnice... Bęc! Mokra bryła nadbałtyckiego błota uderza mnie prosto w nos, a moje szpanerskie okulary przeciwsłoneczne Diesla (250 zeta, Stadion Dziesięciolecia) lądują na ziemi. To by było na tyle, jeśli chodzi o wybujałe oczekiwania. Z niechęcią otwieram oczy i ponownie staję twarzą w twarz z moim banalnym i pozbawionym powabu żywotem. Leżę na brudnej polskiej plaży wśród opakowań po lodach, chipsach i prezerwatywach. Obok mnie spoczywa otłuszczone ciało Elki w zbyt wyciętym kostiumie kąpielowym. Brr! Dwa kroki dalej stoi ciemnoskóry potwór i uśmiecha się do mnie radośnie, pokazując dorodne mleczaki. Górna trójka już jest ułamana. To osiągnięcie zdeklasowało Gonzo na liście znanych mi wcieleń szatana. Nastąpiła nieunikniona zmiana pokoleniowa i teraz naszym rodzinnym utrapieniem (mimo że nie należy do rodziny) jest mały Rudolf numer dwa, nieślubne dziecię moich beztroskich przyjaciół. To on zbombardował mnie błotem, a teraz radośnie obwieszcza wykonanie czynności fizjologicznej, uznawanej powszechnie za intymną: – Udolfff ma bdzitkie balasy w majtećki! – Tyle razy ci mówiłam, synku, że masz na imię Rudolf, a nie Udolf – dał się słyszeć monotonny głos jego matki. – Potem znowu jakiś przygłuchy idiota będzie na ciebie wołał Adolf. – Udolfff – kiwnął głową rozpromieniony chłopiec. – Balasy – dodał tryumfalnie. Elka wścieka się za każdym razem, gdy jej dziecko jest nazywane imieniem największego zbrodniarza w historii ludzkości. Szczególnie celują w tym staruszkowie. Trzeba przy tym widzieć ich minę! Zmieniłem małemu pampersa, bo jego matka była zajęta wcieraniem w siebie kolejnej tubki jakiejś diabelskiej mikstury. Codziennie przynosi tu ze sobą całą torbę przeróżnych kremów i maści: balsam przed opalaniem, w trakcie opalania i po, emulsja przyspieszająca opalanie, spowalniająca, ochronna, nawilżająca, natłuszczająca, ujędrniająca i tak bez końca. Z nudów wziąłem do ręki jakieś pudełeczko i przeczytałem skład: – aqua (woda), – glycerin, – cetyl lactate, – decyl oleate, – hydrogenated vegetable oil, – parfum, – alcohol denat???!!! Hm... mniejsza z tym. Postanowiłem nie wnikać, jaki składnik kryje się pod tą wiele mówiącą nazwą. Potoczyłem wzrokiem po plaży. Wszędzie brzuchaci faceci i zagłodzone dziewczyny. Jak można wytrzymać bez jedzenia? Widocznie Elka myślała o tym samym, bo powiedziała, patrząc na mnie z nienawiścią: – Gdyby nie faceci, kobiety byłyby grube i szczęśliwe. – O co ci chodzi? Zerknąłem na nią jednym okiem, bo drugim obserwowałem non stop mojego imiennika. Właśnie fachowo sypał piach do eleganckiej torebki spoczywającej opodal pewnej niewiasty. Zabrałem mu łopatkę i starałem się dyskretnie naprawić szkody. Opalająca się blondyna łypnęła na mnie podejrzliwie i przełożyła torbę na drugą stronę, sprawdzając wcześniej zawartość portfela. – Przecież jesteś gruba – zauważyłem. Gdyby wzrok mógł masakrować, byłbym w tej chwili siekanym kotlecikiem czekającym na smażenie. – Ale nieszczęśliwa! – krzyknęła i okryła się szczelnie dwiema połączonymi ze sobą chustami typu pareo (hit sezonu), gdyż jedna okazała się niewystarczająca. Na wszelki wypadek nie kontynuowałem tematu. W tym upale wszyscy są wyraźnie podminowani. A w ogóle, co to za przyjemność pchać się nad polskie morze? Ciasno, smród, w wodzie sinice i ciągle leje. A jak nie leje, to ukrop, od którego połowa turystów ląduje w okolicznych szpitalach. Na przeciętnego urlopowicza przypada średnio pół metra kwadratowego szarobrunatnego piachu, pełnego potłuczonego szkła i kapsli od piwa. Z obu stron jestem obłożony tłustymi ciałami zupełnie nieznanych mi osób! Nie przywykłem do takiej intymności! Ale lepsze to niż siedzenie w Warszawie. Za kilkanaście godzin nastąpi bolesny powrót na łono mojej patologicznej rodziny. Zamknąłem oczy i ze wszystkich sił starałem się zaznać spokoju, mimo że Rudolf tarmosił mnie za slipki, domagając się uwagi. Swoją prośbę formułował w karkołomnej mieszance niemowlęcego bełkotu i nieodkrytego jeszcze narzecza suahili: – Udolf, akaje, akaje, ta lumpa herbata. – O Boże! – Elka spojrzała na mnie zdezorientowana. – Co on mówi? Już najwyższy czas, żeby nauczyła się porozumiewać z własnym potomkiem. Fakt, że do tej pory tylko mnie udawało się bezkolizyjnie zmieniać mu pampersy i usypiać go, śpiewając mu własne kompozycje, nie oznacza, że będę to robił zawsze. – Nie mam zamiaru zostać jego zastępczą matką. Powtarzam to po raz setny. – Spojrzałem Elce prosto w oczy, sprawnie pojąc małego herbatką rumiankową. – Ooooo... – rozległ się jęk zawodu. Otacza mnie banda bezwzględnych pasożytów! Każdy tylko czyha, by zrobić skok na moją wolność osobistą. Przecież dość mam własnych problemów. Życie niespodziewanie mi się skomplikowało. Zdałem maturę i zaraz potem nastąpiła istna lawina nieszczęść. Nie dostałem się... nie dostałem się... o Boże, co za upokorzenie, nie dostałem się na wydział aktorski! Ja! Przyszłe objawienie, utajony geniusz, prawdziwy aktorski brylant! Poległem na stepowaniu. Na prozie. Na sprawdzianie z akrobatyki. Poza tym usłyszałem, że mam niespotykanie krzywy zgryz, krzyżowe ustawienie trzonowców, nosowe wiązadło i luz na stykach gardłowych. No, jednym słowem mam Sajgon w paszczy i nie ma dla mnie nadziei na żadnej scenie. Nawet awangardowej. Za to Łucję przyjęto prawdziwą owacją na stojąco. Zdała z pierwszą lokatą, a od chwili, kiedy przekroczyła bramy tej świątyni sztuki, nie odstępował jej tłum adoratorów złożony z wymizerowanych i skołtunionych studentów, wymizerowanych i skołtunionych wykładowców oraz wymizerowanych i skołtunionych nieszczęśników, którzy tak jak ja łykali łzy goryczy. Jestem pewien, że w przypadku pięknej Łucji zdecydowała nie tylko jej nieskazitelna dykcja, zwinność akrobatyczna (jak, do licha, można zrobić szpagat bez wizyty na pogotowiu?), ale przede wszystkim mrożący krew w żyłach seksapil. Gdybym, tak jak ona, miał trochę większy biust i mniej włosów na plecach, też bym się dostał. Jestem tego pewien! Zaprawiony przez lata porażek przełknąłem jakoś tę katastrofę i siłą rozpędu złożyłem papiery na produkcję. Postanowiłem za wszelką cenę dostać się do Filmówki i osiągnąć cel metodą małych kroków. Niestety, tam też mnie nie chcieli. Trzymałem już nóż na gardle, by w akcie protestu podciąć sobie cokolwiek, gdy Bulwiak poddał mi świetny pomysł. Od czasu do czasu miewa jeszcze przebłyski świadomości. W tych rzadkich chwilach kontaktu z otoczeniem jego rady są na wagę złota. Zaproponował, bym napisał odwołanie do szanownej Komisji Egzekucyjnej. No to się odwołałem w tonie nonszalancko-patriotycznym, tym bardziej że sam egzamin przypominał grę w rosyjską ruletkę. Pytania były kompletnie pozbawione sensu (na przykład o to, gdzie znajduje się sztandar PZPR, skoro w 1989 roku ktoś rzucił hasło: sztandar wyprowadzić!). Dziś wiem, że popełniłem kardynalny błąd, starając się doszukać sensu w tych zagadkach i tym samym nadać sens własnym odpowiedziom. Przecież od przyszłego kierownika produkcji nikt nie oczekuje logiki, tylko szybkich reakcji w sytuacjach ekstremalnych! Niestety, zrozumiałem to za późno. Ale nie wszystko stracone! Machnąłem odwołanie, starając się wykazać w nim, że jestem dokładnie takim człowiekiem, jakiego potrzebują: nieprzewidywalnym wariatem gotowym na każdy akt desperacji. Jeśli to nie chwyci, to zostanie mi tylko zatrudnić się w tamtejszym bufecie na stanowisku początkującego pomywacza, by w przerwach między myciem popielniczek a rozmrażaniem zawsze wczorajszego bigosu łyknąć nieco legendarnej atmosfery sztuki. Poza tym muszę koniecznie coś wykombinować, bo rodzice odmówili dalszego łożenia na moje utrzymanie. Żeby kopać leżącego?! No po prostu szczyt okrucieństwa! Dobra, zbieramy się z plaży. Idziemy na rybkę. Muszę tylko załadować na grzbiet dwa koce, wózek spacerowy, torbę z resztką prowiantu, koło ratunkowe (dla Elki i Rudiego), parawan, zestaw do zabaw w piasku, piłkę, paczkę pampersów, meksykański kapelusz, pluszowego delfina w skali 1:1 i Rudolfa. Problem polega na tym, że on znajduje się w ciągłym ruchu. Mam nadzieję, że nie ugrzęznę na wydmach tak jak wczoraj. Dotarłem do smażalni, gdy Elka wyciągała sobie z zębów ostatnią ość, a do jedzenia zostały już tylko przypalone fladry. Wieczorem. Temat przewodni: „Samotny kolo na molo” Czuję się jak statystyczny Polak: stary, zmęczony, pozbawiony radości życia, z brakami w uzębieniu i bez ochoty na seks. Swoją drogą przy Elce poległby nawet Aston Kutcher, boski narzeczony Demi Moore (młodszy od niej o 20 lat). Co to jest, do cholery, że ona zawsze traktuje mnie jak osobistego małżonka trzydzieści lat po ślubie? A tak mnie namawiała na wspólne wakacje! Teraz wiem, że potrzebowała darmowej niańki. Nieustannie podrzuca mi tego półsierotę, a sama biega cichaczem na jakiś aerobik, bicze wodne i ćwiczenia oddechowe. – Prawidłowe oddychanie rozrzedza limfę i zapobiega tworzeniu się złogów tłuszczowych w organizmie. Ja tam nie chcę być złym prorokiem, ale Elce chyba mało co pomoże. Złogów ma pod dostatkiem i tylko silna depresja mogłaby ją nieco odchudzić. Nie powiedziałem jednak tego głośno, bo w odróżnieniu od moich rodziców nie jestem sadystą-pasjonatem i nie znęcam się nad ludźmi stojącymi nad przepaścią życiową. Elka jedzie wkrótce do Londynu, w odwiedziny do Ozyrysa. Będzie walczyć o jego uczucia. Trochę się obawiam o mojego kumpla, bo ta bezwzględna niewiasta zapowiedziała, że zastosuje wszelkie techniki manipulacji, poczynając od seksu, a kończąc na praniu mózgu. W przededniu osiemnastych urodzin, zamiast podrywać panienki w nadmorskim kurorcie, siedzę więc samotnie na molo, tuląc w objęciach cudze dziecko i sprawdzając co chwila, czy nie trzeba mu zmienić pieluchy. Walczę z narastającą pokusą wrzucenia go do morza. Niestety, mam za miękkie serce. Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażałem sobie wkroczenie w dorosłe życie. Marzę już tylko o tym, żeby przejść spokojnie na emeryturę. Jak będę stary i niedołężny, może wszyscy dadzą mi wreszcie święty spokój. 28 sierpnia Mało nie spóźniliśmy się na pociąg, bo Elka uparła się, żeby poczekać na wypróżnienie. Rudolfa, rzecz jasna. Ale on tylko wytrzeszczał te wielkie i piękne jak czarne węgle gały i bawił się swoimi włosami. Będzie miał w przyszłości przepyszne afro. Po ojcu odziedziczył naturalny powab i wdzięk. Jakie to szczęście, że nie jest podobny do Elki. Co prawda, porodem, który widziałem zresztą na własne oczy (co za pech!), udowodniła, że jest stuprocentową kobietą, ale ja i tak podchodzę do tego faktu sceptycznie. Ona jest bardziej męska niż wszyscy faceci w mojej rodzinie. W przedziale jechaliśmy z psychicznie chorą kobietą, która nieustannie zanudzała nas pytaniem: – Panie, to Chińczyk? – Nie, to Polak z egipskimi korzeniami – wyjaśniałem na początku uprzejmie. Przeraża mnie ignorancja polskiego społeczeństwa. Przy drugiej serii tego zwariowanego dialogu Elka wróciła do palenia i zostawiła mnie sam na sam z wariatką. Rudolf był wyraźnie zachwycony tym, że jest w centrum zainteresowania. Machał rączkami i raz po raz wymierzał mi siarczysty policzek. – Panie, to chyba Chińczyk, co nie? – Kobieta najwyraźniej cierpiała na zaawansowaną demencję. – Bo wygląda na Chińczyka... Mały kwiknął z zachwytem i spadł z siedzenia, ale na szczęście złapałem go za nogę. – To Egipcjanin – powtórzyłem, tracąc z wolna cierpliwość. – Chińczycy mają skośne oczy. – Aha – sapnęła moja rozmówczyni ze zrozumieniem. Nie minęła minuta, gdy usłyszałem: – Panie... – TAK!!! TO CHIŃCZYK!!! – wydarłem się jak polityk w trakcie cywilizowanej debaty. – Coś pan, zgłupiał? Wcale niepodobny do Chińczyka – zdziwiła się zbzikowana jędza. Na to wszedł konduktor i sprawdzając bilety, mruknął pod nosem: – Pewnie, że nie Chińczyk. Żeby Chińczyka od Murzyna nie odróżniać... Dawniej podejrzewałem, że żyję w domu wariatów. Dziś mam pewność. Kiedy dojeżdżaliśmy do Warszawy, Rudolf zasnął, ssąc kciuk, i wyglądał tak słodko, że nie pozwoliłem go Elce wziąć na ręce. Zrobiła mi szeptem dziką awanturę, ale jak mogłem się zgodzić? Ona jest tak znerwicowana, że ciągle coś upuszcza! Na peronie stał cały komitet powitalny: mama, tata (po minach widać było, że znowu są w stanie wojny), mama Elki, mama Oziego i niezawodny ziomal BB Blacha 450. Całe szczęście, że po nas przyjechał, bo z całym tym majdanem nie dotarlibyśmy w żaden sposób do domów. Odkąd porzucił Młodzież Ziem Przodków i zaczął działać w lewicowej młodzieżówce na szczeblu wojewódzkim, przesiadł się ze starej skody w nowiutką beemkę. Mama nie może darować ojcu, że tak szybko wycofał się z polityki: – Gdyby nie twój słomiany zapał, też byśmy mieli taką brykę – powiedziała do niego jak zwykle z wyrzutem, poprawiając na głowie imponujący kok z długich, krwistoczerwonych dredów. Ojciec mruknął coś zawstydzony, bo chociaż niedługo stuknie im jakieś tam srebrne czy brylantowe wesele, nadal nie uodpornił się na maminy krytycyzm. Potem wszystkie trzy kobiety rzuciły się na małego Rudolfa, jakby był co najmniej nowym wcieleniem Buddy, trajkocząc jedna przez drugą: – A kizia, kizia, ziabecko! – A diii, diii, kołeczku! – A guga, guga, skalbecku! Rudolf spojrzał na nie, uśmiechając się od ucha do ucha, po czym donośnie beknął, co zostało przyjęte prawie zbiorową histerią. Według mnie kobiety powinno się izolować od dzieci, bo dostają małpiego rozumu. Po załadowaniu gratów do wypasionego bagażnika wypasionej beemki okazało się, że trzeba wezwać taksówkę, najlepiej busa. Było nas całe mrowie, co potwierdza tezę, że jednostki patologiczne mnożą się w społeczeństwie bez żadnego umiaru. W dodatku na tylnym siedzeniu z godnością spoczywał Bulwiak i prowadził ożywczą pogawędkę z wyimaginowanym rozmówcą. – Oliwkowa pulpa i wytłoczyny pozostałe po pierwszej szarży pułku ułanów zaiste przechowuje się w szczelnie zamkniętych szkatułach, które zawierają wszystkie insygnia władzy cesarskiej. Biedakowi już dawno pomieszało się w głowie, żyje już tyle lat, że sam nie pamięta, kiedy się urodził. Po śmierci babci kompletnie się załamał i tylko czasami odzyskuje dawną intelektualną sprawność. Zawsze gdy go widzę, serce mi topnieje od niewysłowionej czułości. Kocham go bardziej niż matkę i ojca razem wziętych, co oni przyjmują zresztą z wielką wyrozumiałością. – Miłość zobowiązuje. Wiesza ci kamień u szyi. – Tak kiedyś mama streściła swoje poglądy na temat tego najwznioślejszego uczucia, wynoszącego ludzkość ponad królestwo zwierząt. Kiedy nadzieja naszych połączonych rodzin została bezpiecznie umocowana w dziecinnym krzesełku, pochyliłem się i z uczuciem pocałowałem Bulwiaczka w jego dorodną brodawkę na sinym nosie. Podniósł mętne oczęta i złożył mi na dłoni uroczysty cmok, mówiąc przy tym: – To dla mnie zaszczyt, hrabino. – Ależ cała przyjemność po mojej stronie, murgrabio – odpowiedziałem i wpakowałem się obok niego. Blacha ruszył z fasonem, paląc gumy i zostawiając na chodniku Elkę razem z jej wybujałym mniemaniem o sobie. W domu Zawsze kiedy mam przekroczyć progi rodzinnego domu, natychmiast uruchamia się mój instynkt przetrwania, każąc mi zachować wzmożoną czujność. Spadająca znienacka na kark gilotyna jest jedną z najłagodniejszych form powitania, jakie czeka na domowników. Nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać, choć wiadomo, że zawsze najgorszego. Czasem czuję się, jakbym mieszkał na bombie z opóźnionym zapłonem. Tym razem, gdy tylko wtarabaniliśmy się do przedpokoju, na moją twarz spadło coś śliskiego i lepkiego. W takiej sytuacji od nikogo nie można wymagać, żeby zachował się jak mężczyzna. – Aaaaaaaaa!!!!! – W popłochu przewróciłem ojca i kotłowaliśmy się u maminych stóp niczym obłąkane karły. – Powstać! – padła komenda. – I bez histerii. Łatwo to powiedzieć komuś, kto w katowaniu bliźnich osiągnął najwyższy stopień wtajemniczenia. Kiedy rozcierałem obolałe kolana, mama wyjaśniła, że podzieliła maskującą siatką wszystkie pomieszczenia w domu, wyznaczając tym samym terytorium męskie i żeńskie. Tym gestem odcięła się kategorycznie od jakichkolwiek związków przyczynowo- skutkowych z nami, czyli z samcami. Znaczy się z gorszą częścią ludzkości. Ojciec spojrzał na mnie i ukradkiem narysował sobie kółko na czole. – Widziałam – wysyczała mama. – I powiem tylko, że się zemszczę. Od kiedy zacząłem rozumieć, co oznacza pojęcie ludzkiej godności, obiecywałem sobie, że stawię czoło tej bezwzględnej tyranii, nawet gdybym miał zawezwać na pomoc Komitet Helsiński. Niestety, władza mamy wykracza poza możliwości zwykłego śmiertelnika. Siatka była przymocowana pinezkami do ścian i sufitu, co umożliwiało unoszenie jej i przechodzenie dołem. Całe szczęście, bo strach pomyśleć, co by było, gdybyśmy zostali odcięci od toalety! Po „męskiej” stronie znajdowały się wszystkie znienawidzone przez mamę obiekty: pralka, zlewozmywak, kuchenka gazowa, a to oznaczało ponad wszelką wątpliwość, że związane z nimi czynności przypadną w udziale właśnie nam. Na Gonzo nie ma co liczyć w tej kwestii, ojciec jest kompletnym ciamajdą (smażąc kiedyś jajecznicę z dziesięciu jaj, tylko trzy zdołał wybić wprost na patelnię), Bulwiak ma parkinsona i sklerozę. Jedynym, którego w tej sprawie można bez skrupułów wykorzystywać, jestem ja. Ciekawe, dlaczego już mnie to nie dziwi? A przecież dopiero co wróciłem z wyczerpujących wczasów, padam z wycieńczenia, w dodatku dziś są moje urodziny! Czy nikt już o tym nie pamięta? Całe szczęście, że nie umarłem ze zgryzoty, bo po chwili mama zamknęła się z ojcem w kuchni, zawierając tymczasowy pokój. Już myślałem, że robią podział majątku w razie rozwodu, ale nie. Wkroczyli, niosąc dumnie tort z zapalonymi świeczkami. Jedyny zgrzyt stanowiła ich liczba: 19. Tuż po złożeniu mi oględnych życzeń (mama: „wszystkiego najlepszego, jeśli to cokolwiek pomoże”, tata: „zdrówka”) rodzice rozpoczęli zajadły spór na temat mojego wieku. Tym razem wygrał ojciec, zgadując, że kończę 18 lat. Ale to chyba nie jest normalne, kiedy rodzice nie bardzo się w tym orientują, prawda? Kiedy wreszcie udało mi się zdmuchnąć świeczki (chyba po raz pierwszy w życiu nie przypaliłem sobie włosów), mama wypięła lichą pierś: – Mamy dla ciebie prezent. – Prawdziwy prezent na prawdziwe dorosłe życie – dołączył się ojciec, ale zaraz porzucił ten entuzjastyczny ton i spuentował grobowo: – Taaa... bo teraz to już będzie z górki. Ani się człowiek obejrzy, a minie mu życie i będzie kopał w kalendarz. – Hm, więc założyliśmy ci z ojcem indywidualne konto w banku – mama pękała z dumy – emerytalne. Gdy jeszcze Gonzo wręczył mi przewiązany wstążką prezent, mogłem spodziewać się już tylko najgorszego. I nie myliłem się. W środku był preparat witaminowy na prostatę i płyn na porost włosów. Przed północą wpadli Filip z Helą i przynieśli mi wspaniałego francuskiego szampana. Chociaż oni mieli dobry pomysł. Niestety, przy otwieraniu dostałem korkiem w oko. Już taki mój los... 1 września Nie wyspałem się. Przez pół nocy tkwiłem przed lustrem w łazience, sprawdzając, czy przypadkiem nie łysieję. Byłby to straszny niefart. W naszym domu ta przypadłość dotknęła już śp. babcię, Oponę (też świętej pamięci) oraz ojca (jeszcze żyje). Ten płyn na porost włosów nie dawał mi spokoju. Może to taktowna aluzja? Eee, chyba jednak zwykły żart. Nie zobaczyłem na razie żadnych zakoli, ale muszę być czujny. Gonzo pomaszerował dziś dumnie do świątyni wiedzy. W szkolnym garniturku wygląda jak kosmita. Próbowałem podnieść jego plecak ze szkolną wyprawką. Chryste, waży chyba ze dwadzieścia kilo. I jak te biedne dzieciaki mają mieć proste kręgosłupy? Jak tak dalej pójdzie, to za dwa lata Gonzo będzie jeździł na wózku inwalidzkim, urządzając wyścigi z Bulwiakiem. Jeśli oczywiście Bulwiaczek dociągnie do tego czasu. Spożywa już tylko produkty półpłynne, mamląc je uparcie bezzębnymi dziąsłami. Potajemnie daję mu od czasu do czasu łyknąć koniaczku trzymanego w kuchni na czarną godzinę. Odzyskuje po nim trzeźwość umysłu i opowiada nam sprośne historie ze swego życia. Siedzimy wtedy z ojcem i z Gonzo u jego stóp i słuchamy jak zaklęci. Od samego rana mama zagoniła mnie do pestkowania śliwek. Będziemy robić powidła. Znając życie, pewnie ja będę je robił. Siedzę już dwie godziny, zostało mi jeszcze siedem kilo. Trochę mi wolno idzie, bo mam na nosie czarne okulary przeciwsłoneczne, pod nimi zaś przepiękne limo od wczorajszego szampana. Oto wkład mego brata w uczczenie mojej osiemnastki. Po godzinie dobijałem do piątego kilograma, kiedy weszła mama: – Na śmierć zapomniałam. List do ciebie. Leży tu od paru dni. Z Filmówki. Z Filmówki? Ostrze noża zjechało po pestce, przecinając mi nadgarstek. – Tylko mi się tu nie tnij. Może cię jednak przyjęli? Boże, ważą się moje losy, moje „być albo nie być”, a ona mówi o tym, jakby to było zawiadomienie o otwarciu nowego sklepu! Rozerwałem kopertę, omal nie wybijając sobie zęba. – „Biorąc pod uwagę... po szczegółowym rozpatrzeniu... ze względu na okoliczności...” – czytałem zachłannie, nie zważając na oczopląs i nerwową wysypkę – „w drodze wyjątku...”. PRZYJĘTYYYY!!! JUHU!!! – zawyłem dziko i mszcząc się za lata prześladowań, chwyciłem mamę na ręce, podrzuciłem wysoko i z pełną premedytacją uderzyłem nią w sufit. Kiedy wróciła na ziemię, wyglądała przez chwilę na zamroczoną, po czym zapytała: – Ciekawe tylko, za co się w tej Łodzi utrzymasz, hi, hi. A ziewający ojciec dodał: – Nie miała baba kłopotu, to się do Filmówki dostała. Jak to wspaniale móc dzielić się radością z najbliższymi... Nabuzowany jak nastolatek przed seksem, pobiegłem szybko do Blachy, ale jego mama powiedziała mi, że został pilnie wezwany do siedziby swojej partii w związku z defraudacją jakichś funduszy. Żeby tylko znowu się w coś nie wpakował. On ma naturalne skłonności do łamanie prawa. U Elki musiałem się zamknąć, bo Rudolf właśnie usnął. Tylko jej mama złożyła mi szeptem gratulacje. No, przynajmniej mam nadzieję, że to były gratulacje: „I jak my tu sobie bez ciebie poradzimy? Szlag by trafił!” Dzwoniłem już piętnaście razy do szkoły (z czego dziesięć anonimowo), żeby potwierdzić tę kapitalną informację. Wreszcie zniecierpliwiona pani w dziekanacie powiedziała: – Słuchaj, chłopczyku, ile razy mam ci powtarzać, że się dostałeś? Jeśli masz takie problemy z pamięcią, to nie wróżę ci u nas kariery. – I zanim rzuciła słuchawkę, usłyszałem jeszcze, jak syczy do kogoś: – Naprzyjmują idiotów, a my tu potem mamy krzyż pański. Dowiedziałem się także, że przyznano mi akademik. Wspaniale! Może będę dzielił łóżko z przyszłym zdobywcą Oscara? Tym bardziej, że dom studencki jest koedukacyjny. Wspólne prysznice, te sprawy. Już mi ślinka cieknie. Wieczorem wszedłem na stronę internetową PWSFTviT, żeby zapoznać się bliżej z kierunkiem, jaki będę studiował przez najbliższe dwa lata. Już na wstępie dowiedziałem się, że to rocznik eksperymentalny, bo studia wprawdzie są podyplomowe, ale zdecydowano się przyjąć w tym roku zarówno absolwentów liceum, jak i studiów wyższych. „Liczymy na naturalną selekcję” – dopisano bezlitośnie. Czy ja mam jakąś szansę z magistrami? Będę pewnie pierwszy do odstrzału, o mamo! Potem zobaczyłem, jakich ekscytujących przedmiotów będę się uczył: – organizacja produkcji filmowej i telewizyjnej, hm, ciekawe... – systemy radia i telewizji, – techniki dźwiękowe, – prawo autorskie, ciekawe, bardzo ciekawe... hm... – planowanie budżetów filmowych, – prawo gospodarcze, – historia gospodarcza kinematografii, jak by to powiedzieć... tego... – elementy wiedzy menedżerskiej, – podstawy finansów i rachunkowość. O Najświętsza Panienko, w co ja się wpakowałem?! Niedziela, 3 września Jestem przerażony planem zajęć. Mam wrodzony wstręt do wszelkiej rachunkowości i finansów. Z moim delikatnym humanistycznym umysłem będę się tam czuł, jak początkujący chrześcijanie na pogawędce z lwami w Koloseum. Chyba nie obejdzie się bez pomocy Gonzo, naszego domowego pogotowia ma – tematyczno-podatkowego. Chociaż poproszenie go o cokolwiek oznacza pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. A propos: nasz Hannibal Lecter już dawno nic nie wysadził, nie podpalił i nie zjadł. Od dwóch dni snuje się po domu wpatrzony nostalgicznie w jakiś odległy punkt galaktyczny. Rodzice panikują. Nic dziwnego. Taki stan u Gonzo oznacza szybką agonię. Wczoraj mama trzy razy mierzyła mu puls i temperaturę. – O Boże, przyspieszony!!! Ojciec na szczęście zachował zdrowy rozsądek i przypomniał, że ich wnuk od urodzenia ma przyspieszony puls oraz zwiększony poziom testosteronu i adrenaliny we krwi. To tłumaczy jego skłonność do zachowań apokaliptycznych. – Wiktorku, na litość boską, co ci jest? Chcesz, to ci kupię tę butlę gazową, tylko bądź już normalny! – błagała mama ze łzami w oczach. Oto pani psycholog! Nie dość, że nie ma za grosz podejścia do dziecka, to jeszcze chce mu sprawić nową zabawkę, co w połączeniu z jego temperamentem skończy się tylko tym, że wszyscy zbiorowo wylecimy w powietrze, i nie będzie to turystyczny rejs promem kosmicznym. Niemniej jednak od kilku dni Gonzo jest nieswój. Gdyby nie brzmiało to zbyt absurdalnie, powiedziałbym, że... wyciszył się, uspokoił. Jest w nastroju kontemplacyjnym co powoduje, że przechodzę koło niego bez obaw. Pamiętam, jak kiedyś trenował w domu rzucanie nożami do celu. Cudem wtedy przeżyliśmy. Poszedłem do kuchni i zamieszałem w garnku ze smażącymi się powidłami. Właściwie były już gotowe. Szczerze mówiąc, nawet za bardzo. Dziesięć kilo śliwek szlag trafił. Chyba że znajdę szybko jakiś patent na wykorzystanie spalonej brei o niezidentyfikowanym smaku. – Mamo... – zamyśliłem się, bo poczułem, że w głowie świta mi kolejna genialna myśl. Moje myśli są zawsze genialne, tylko jeszcze nikt tego nie odkrył. – A może... Mama przyglądała mi się spod zmarszczonych brwi. Od tego wiecznego niezadowolenia ma już na czole istny Rów Mariański i wygląda prawie jak marszałek Nałęcz. Z tym, że on jest znacznie sympatyczniejszy, rzecz jasna. Nie dała mi dokończyć: – Nie dam żadnej kasy. – Wiem, nie o to chodzi – ciągnąłem dalej zrezygnowany. – Tak sobie myślę, tak sobie myślę... – Coś takiego! – prychnęła mama. Już dawno przestałem się o to obrażać. Krystyna Gąbczak nie robi tego celowo. Ta pogarda dla ludzkości wychodzi z niej bezwiednie. Po prostu mimo woli: nie chce, ale musi. Ojciec, kiedy nabiera czasem odwagi, twierdzi, że ona ma naturę obozowego kapo. To tak samo jak nasz lekarz rodzinny – Gruczoł. Zawsze kiedy wzywa się go do umierającego (czyli do mnie, bo ja umieram ze stałą częstotliwością), ucina sobie w kuchni pogawędkę z moją mamą, aż muszę z całej siły walić butem w podłogę. Ale wracając do Gonzo, przyszło mi do głowy, że ta nienaturalna dla niego apatia może być spowodowana rozciągniętą wszędzie siatką. We mnie też wywołuje ona stany lękowe i wrażenie osaczenia. – Wiesz – podjąłem przerwany wątek – może mu to przywodzi na myśl więzienną celę? – A może masz rację? – Mama rozplatała wreszcie wielki kołtun i natychmiast zaczęła splątywać go na nowo. – Zerwę te siatki. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Tym sposobem nasze mieszkanie odzyskało poprzedni wygląd. Było nawet równomiernie zakurzone. Tylko w damskiej części było więcej papierosowych petów powtykanych we wszystkie możliwe naczynia i pojemniki, nawet w starą portmonetkę. 8 września Zrobiłem Bulwiaczkowi ziemniaczane puree obficie skropione koniakiem i poszedłem na górę, potykając się po drodze o porozrzucane wszędzie ojcowskie CV i podania o pracę. Zastanawiam się, czy on wie, że nie wystarczy cisnąć ich na podłogę. Należy jeszcze wysłać je do pracodawcy. W przeciwnym razie do końca życia nie znajdzie pracy, nie załapie się na żadną emeryturę i będzie mi wisiał u szyi niczym młyński kamień jakiemuś topielcowi. A wiadomo, że z takim obciążeniem na wejściu nie będę miał większych szans w show-biznesie. Nawet msza w intencji tu nie pomoże. Bulwiak wyglądał dziś lepiej niż zwykle. Mimo że na zewnątrz panował upał, siedział pod puchową pierzyną, trzymając na kolanach laptopa. – O, moja siostra miłosierdzia – ucieszył się na mój widok. – Siadaj, męczenniku! Podałem mu obiad, zerkając ciekawie na monitor. Bulwiak szalał na jakimś czacie. – Jaki temat? – zagaiłem, pewny, że to forum weteranów wojennych albo chorych na parkinsona. – Sado-maso – odparł ten prawie stulatek, zlizując koniak z ziemniaków – ale nudy. Hm... Bulwiak zawsze był bardzo bezpośredni w sprawach seksu, choć muszę przyznać, także szarmancki. Teraz, kiedy wszystkie jego kochanki już nie żyją, pozostają mu tylko wspomnienia. – Chciałbym jeszcze choć raz pójść do... no, w takie jedno miejsce – rozmarzył się, a ja od razu odgadłem, co ma na myśli. Wpadłem w popłoch, bo wyobraziłem sobie już całą skomplikowaną operację transportowania Bulwiaka do domu uciech cielesnych z tymi wszystkimi rurkami i pompami, do których jest podłączony prawie na stałe. Nigdy nie potrafiłem mu niczego odmówić. – Ha, ha, ha – roześmiał się, widząc moją panikę. – Powinieneś sam kiedyś spróbować. Chociaż poziom dzisiejszych usług pozostawia wiele do życzenia. Za moich młodych lat podstawą była rozmowa. Niekiedy była tak pasjonująca, że nie starczało czasu na... nic innego. Miałem kiedyś w Trydencie taką jedną Lolę. Ta to miała wielkie... pojęcie o Platonie! Mogła godzinami rozprawiać. Niestety była nieco droga i nigdy nie doszliśmy do najwyższego poziomu: miłości platonicznej. Słuchałem go z czułością. Chciałbym w jego wieku zachować taki dystans do świata i takie poczucie humoru. Jednak nie mam złudzeń. Wyrośnie ze mnie złośliwy, zrzędliwy starzec, któremu nikt nie będzie chciał podać basenu. Tymczasem Bulwiak wytarł usta kawałkiem firanki i powiedział, zmieniając ton: – Podobno wyruszasz na studia do Szkoły Filmowej? Gratuluję. Dam ci na drogę jedną radę. – Ale ja jeszcze nie wyjeżdżam – zaoponowałem. – Dam ci na wypadek, gdyby moja skleroza nieco przyspieszyła. Nigdy, przenigdy... – zawiesił dramatycznie głos, a ja chwyciłem za kartkę i długopis, bo rady Bulwiaka są cenniejsze niż wszystko inne – nigdy... Masz ci los! Akurat musiał się zawiesić! A już miałem prawie w garści przepis na udane życie. Co za cholerny pech! Bulwiak zawiesza się czasami i wtedy trzeba pomasować mu stopy, unosząc je równocześnie w górę. Chodzi o to, żeby krew ponownie spłynęła do mózgu. – Już lepiej – ocknął się – miałem ci dać radę, ale mi jakoś umknęła. Tak... no to dam ci coś innego. Zaczął gmerać pod pierzyną, aż przestraszyłem się, że chce mi ofiarować na pamiątkę swój używany cewnik. – Mężczyzna musi mieć zawsze markowe majtki, bez względu na sytuację. – To mówiąc, zaprezentował szpanerskie bokserki Hugo Bossa. – I zniewalający uśmiech. Na szczęście Antoś vel Brodawa miał świadomość swoich braków w tej kwestii, więc nie musiałem kontemplować jego obnażonych do bólu dziąseł. Za to miałem podziwiać zwitek banknotów. – Spraw sobie, wnusiu, porządny aparat i wyprostuj wreszcie te zęby. Jak one będą proste, to i życie ci się w końcu wyprostuje. Mało nie padłem pod niemal buddyjską prostotą tego stwierdzenia. Kasy jednak wziąć nie mogłem. – Antek, do licha, to twoja krwawica. Zatrzymaj na pogrzeb. Może było to mało taktowne, ale Bulwiak się nie obraził. – Nie bądź frajerzyną. Mam dług do spłacenia. Nie mogę sobie darować, że przehulaliśmy z Filomeną jej wszystkie oszczędności – tu uronił kilka łez, bo pośród niezliczonych miłości jego życia babcia była tą ostatnią i najbardziej perwersyjną – więc teraz, chociaż w ten sposób, mogę uczcić jej pamięć. Ona zawsze cię kochała. Zamyśliliśmy się obaj, wpatrzeni w wiszący pod sufitem fioletowy szal z kępką wyliniałych piór. Teraz mieszkała w nim cała rodzina moli. Bulwiak włożył mi pieniądze do ręki i widocznie znudzony przedłużającą się pogawędką, zerknął ukradkiem na monitor, gdzie przez ten czas wyświetliło się mnóstwo pytań, jakie mieli do niego początkujący sadomasochiści. – Ruszaj w swoje życiowe tango. Tango Ortodonto! – uśmiechnął się szeroko, upodabniając się do dziarskiego niemowlaka. Byłem bardzo wzruszony. Już dawno porzuciłem marzenia o prostym zgryzie. Niczym garbaty, zaprzyjaźniłem się z moim garbem. Jednak głęboko na dnie serca skrywałem bolesną świadomość własnej ułomności, która sprawiała, że zawsze czułem się jak wybrakowany towar, okrutny wybryk matki natury. Teraz, gdy znowu rozkwitła nadzieja na lepsze życie, przysiągłem sobie, że zainwestuję te pieniądze w najwyższej klasy ortodontę. A dwie górne jedynki nazwę Filo i Bulwa, jako hołd dla pary starców, których fantazja przewyższała Disneyland i wszystkie światowe parki rozrywki. Obiecałem też w duchu, że postawię Bulwiaczkowi przepiękny marmurowy nagrobek, nawet gdybym musiał wcześniej zarobić na niego własnym, albo jeszcze lepiej cudzym, nierządem. Wzruszenie zalało mi oczy i może dlatego spadłem ze schodów, kotłując się z jakąś kwiczącą masą pod nogami. Kiedy odzyskałem względną równowagę, musiałem siedem razy uszczypnąć się w pośladek, by się przekonać, że nie śnię. Oto naprzeciwko stało małe, białoróżowe i obleśne prosię, wpatrując się we mnie namolnie i merdając świńskim ogonem. – A co to u licha jest??? – rzuciłem w próżnię histeryczne pytanie. Z łazienki wyłonił się uczesany i umyty Gonzo, i jakby to była rzecz najbardziej oczywista na świecie, oznajmił: – To Roman. Przyjaciel Edwarda. Noc Dopiero wróciłem od Elki. Wezwała mnie jakąś godzinę temu, bo Rudolf wlazł do pralki i urwał się razem z bębnem. Całe wieki zajęło mi wyciąganie jednego i drugiego. Mam tego dość. Czy ja jestem jego osobistym ojcem, ochroniarzem, treserem? Ostrzegłem Elkę, że wkrótce wyjeżdżam i będzie sobie musiała radzić z dzieckiem sama. Mały na mój widok wyraźnie się ożywił i klaszcząc w pulchne łapki, zawołał: – Dantyta, zodziej, lajel! – Co oznaczało: bandyta, złodziej, frajer. – Zasypia tylko przy obradach sejmu – wyjaśniła Elka, usprawiedliwiając jego karygodny w tym wieku słownik. Przez te wszystkie wydarzenia nie mam czasu cieszyć się, że jestem STUDENTEM SŁAWNEJ FILMÓWKI!!! Tej samej, którą kończył Polański! Teraz kobiety będą się o mnie zabijać. Ach, szkoda, że Brukselka nic nie wie o tym, jak mi się w życiu poszczęściło. W tym całym Bostonie już pewnie dawno wyszła za jakiegoś Amerykanina z końską szczęką, ma domek na przedmieściu, dwójkę dzieci i sprzątaczkę z Polski zatrudnioną na czarno. Całe dnie spędza w prywatnej klinice chirurgii szczękowej i pewnie nawet nie pamięta o nieśmiałym chłopaku znad Wisły, który w zeszłym roku podarował jej kwiat swego dziewictwa... Targany tęsknotą zabarykadowałem się w pokoju, by mieć choć chwilę intymności. Nic mnie nie obchodziły starcze zatwardzenia, niesforne niemowlęta wchodzące do pralek, markotni młodociani bandyci, skołtunione feministki, a tym bardziej nic a nic nie obchodziły mnie żadne świnie – przyjaciele jakichś Edwardów! Weekend Roman, będący ponad wszelką wątpliwość pospolitym wieprzkiem, zamieszka z nami przez najbliższy tydzień. To efekt porozumienia, jakie zawarł Gonzo za naszymi plecami z tajemniczym Edkiem. Ojciec chciał tylko wiedzieć, ile Edward ma lat i czy też nie zamierza wkrótce z nami zamieszkać. Odetchnęliśmy, dowiedziawszy się, że nie i że jest w wieku Gonzo. Musi być jednak postacią o wielkiej charyzmie, bo mój bratanek za każdym razem, kiedy o nim wspomina, ma wypieki na twarzy i głupkowaty uśmiech. Podejrzewam, że się w nim zakochał. Nie wiem, co na to mama, bo jest przyjazna gejom, pod warunkiem iż żadnego nie ma w promieniu pięciu kilometrów. Z drugiej strony Gonzo ma niespełna dziesięć lat, chyba za wcześnie na takie sprawy? Chociaż jak był w przedszkolu, to jego ulubioną czynnością była zabawa w poród. Tak czy siak, nasz dom był zawsze gościnny dla wszelkich stworzeń, bez względu na to, czy chodziło o rodzinę albańskich uchodźców, czy jakieś zwierzę. Roman od razu się zaaklimatyzował. Zjadł paprotkę i ułożył się wygodnie na kanapie, na wyprasowanych spodniach, w których ojciec miał pójść na rozmowę kwalifikacyjną. – Oj tam, prawie nie widać – powiedziała mama, rozprostowując zagniecenia i na wszelki wypadek spryskując je obficie łazienkowym odświeżaczem. – Teraz przez ten brie będę śmierdział jak przenośna toaleta – marudził ojciec już mocno spóźniony. – BRISE – poprawiła go mama, zaśmiewając się razem ze mną. – Brie to ser pleśniowy. Zapewniam cię, że śmierdziałbyś dużo gorzej. Ależ ten mój ojciec ciapowaty. Ale kocham go, bo z tymi wszystkimi ułomnościami jest najbardziej ludzki w tym domu. Gonzo dostał świra na punkcie Edka i jego świni. Nikomu nie pozwala się do niej zbliżyć. – Nie głaszcz! – krzyknął do mnie. – Jeszcze go czymś zarazisz! No słyszał kto coś takiego? Ja mam być brudniejszy od wieprza? Zwierzę łypnęło na mnie z satysfakcją i już wiedziałem, że nigdy nie będziemy kumplami. Pomagając mamie przygotować obiad (ona siedziała na stole i paliła papierosa, a ja robiłem czterdziestego czwartego knedla ze śliwkami), poruszyłem kwestię mojego utrzymania w Łodzi. Co prawda nauczyłem się już nie mieć żadnych potrzeb i żyć ja: koś bez kasy, nie napadając na biedne staruszki, nie handlując krakiem ani nie zmuszając Elki do prostytucji, ale... Przecież coś tam muszę jeść i płacić za pokój w akademiku. Nic nie dostanę na piękne oczy, tym bardziej że nigdy nie były piękne. Łucja powiedziała mi kiedyś, że mam spojrzenie jaszczurki. – Nie martw się. – Mama przerwała ten potok skarg i utyskiwań. – O wszystkim pomyślałam. Nie wierzyłem własnym uszom! Z wrażenia sypnęło mi się za dużo soli do wody gotującej się na kluchy. – Faktycznie byłoby szkoda, żebyś padł tam śmiercią głodową. Może coś jeszcze z ciebie będzie? Przełknąłem głośno ślinę, bo bardzo bym chciał, żeby coś ze mnie było i żeby kiedyś dostrzegła to moja wyrodna matka. – Dlatego – ciągnęła, odpalając jednego papierosa od drugiego – dałam ogłoszenie do gazety. – Chcesz mnie sprzedać? – zapytałem przerażony, zapominając, że jestem już pełnoletni i mogę sam o sobie stanowić. – Wydzierżawić, wynająć? – Wynająć – potwierdziła. – Do sprzątania? – Ależ z ciebie głupek. Wynająć mieszkanie Adeli! W ten sposób będziesz miał pieniądze na jakieś lokum w Łodzi. W czwartek siedzisz w domu, bo od dziesiątej przychodzą chętni. Musisz z nimi podpisać umowę. Tu jest wzór. – Rzuciła mi pod nos kartkę papieru. – Ale obiecałem Bulwiakowi, że jutro zabiorę go na basen – zaoponowałem, bo nie lubię wystawiać do luftu zniedołężniałych starców. – Oj tam – żachnęła się mama. – Jak będzie pogoda, to wystawi się go do ogródka w nadmuchiwanym baseniku Gonzo. Westchnąłem z rezygnacją i zająłem się wyjmowaniem knedli, póki jeszcze nie rozgotowały się na amen. Ostatecznie wyszły bardzo dobre. Roman zjadł szesnaście i całą noc miał rozwolnienie. Czwartek, 14 września. Niewolnicze galery Przeżyłem dziś tak koszmarny dzień, że to wręcz nie do opisania. Temperatura przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza i kiedy cała rodzina leniuchowała w ogrodzie, ja musiałem klincować wewnątrz i spotykać się z różnymi oszołomami. Pierwszy przyjechał drobny facet trwożliwie rozglądający się na boki, jakby go ścigali płatni mordercy. Była godzina 7.20 i wszyscy jeszcze spaliśmy. Wyjrzałem przez małe okienko na półpiętrze i wisiałem w nim przez pół godziny, bo gość miał potrzebę opowiedzenia mi ostatnich pięciu lat swego życia. – Czasem, wie pan, trzeba porozmawiać z kimś od serca. Jak, jak... człowiek z człowiekiem. Zasugerowałem, żeby może przyjechał za dwie godziny, i nie podtrzymywałem rozmowy. Ale to go nie zniechęciło. – Ja to mam życie, panie – westchnął niczym zawodowa ofiara losu. – Wszystko mi obie z matką zabrały i ten malutki warsztacik kuśnierski, gdzie po godzinach szyłem biednej sąsiadeczce futerko ze skrawków. Czy to źle pomóc bliźniemu w potrzebie, ja się pytam? Pytanie było retoryczne, więc nic nie odpowiedziałem, choć strasznie chciało mi się siku. – Z króliczych ogonków futerko, nie za długie, nie za krótkie, przed kolanko, bo moja Mariolka nieduża, to i niedużo skrawków na nią poszło. Ale moja stara ze swoją starą, znaczy się z teściową, dalej mi głowę suszyć o te królicze ogony. A przecież tylko odpady brałem. I wiecznie mordę darły, a ja, panie, strasznie wrażliwy na krzyk jestem. A Mariolka cicha, grzeczna, za wszystko wdzięczna, koniowi w zęby nie zagląda. Ucisk na pęcherz stawał się nie do zniesienia. – No to postanowiliśmy z Mariolka podstawową komórkę społeczną utworzyć, znaczy się rodzinę. A bo to dadzą te dwie jędze człowiekowi żyć? Bo ludzkie szczęście, panie, im ością w gardle stanęło, zawiść, panie. A czy to człowiek winien, że chce trochę przed wykorkowaniem słodyczy posmakować, trochę miłości romantycznej dla siebie wyszarpnąć od losu? I właśnie w tym mieszkaniu, co pan je chce wynająć, my będziemy to szczęście wspólne budować i czy pan może nie wsparłby młodych małżonków na jakichś preferencyjnych warunkach? I wbił we mnie swoje świdrujące ślepka w oczekiwaniu na błogosławieństwo. Może bym i pobłogosławił ten występny związek, ale mój pęcherz moczowy wysłał właśnie do mózgu sygnał, że pal sześć Mariolkę, jej futerko z króliczych ogonków, starą, starą starej i ich mściwą klątwę. Kiedy wróciłem z toalety, pod oknem nie było nikogo i już zastanawiałem się, czy przypadkiem Romeo nieboga mi się nie przywidział. Ale romantyczny kochaś nie był w ciemię bity, bo zabierając się z naszej posesji, zabrał również rower Gonzo, ostatnią cenną rzecz, jaką mieliśmy. Pewnie tytułem rekompensaty za to, że zawiść ludzka nie zna granic i rzuca kochankom kłody pod nogi. Zadumałem się nad człowieczą naturą, stojąc z dwoma kubkami parującej kawy zbożowej. Nie trwało to długo, bo w zasięgu mojego wzroku pojawił się wariat numer 2. Już z daleka widziałem, jak cwałował przez opłotki, zostawiając w tyle siwy dym i wianuszek rozchichotanych kobiet z wczorajszym makijażem i dzisiejszym kacem. – ...bry – mruknął przywódca tego stada i czknął. Musiałem odsunąć się nieco przytłoczony odorem trawionego jeszcze alkoholu. – Dzięki, stary. – Wyjął mi z rąk jeden kubek i przysiadł na ganku. – Sprawa jest taka. Morda w kubeł! – zwrócił się do swego haremu, któremu jakoś trudno było przestrzegać dyscypliny. – Tak to jest, jak się idzie robić interesy prosto z imprezy. Piwka nie masz? – Podniósł na mnie przekrwione oczy. Skłamałem, że pójdę poszukać. W domu gorączkowo zastanawiałem się, jak spławić to towarzystwo, tym bardziej że harem porozkładał się na przydomowym trawniku, budząc zainteresowanie sąsiadów. Dobiegający zza okien jazgot obudził też resztę domowników, którzy jakby nigdy nic wyszli na ganek i przyjaźnie przywitali się z intruzami. – Piękny dzień – powiedziała mama, a ojciec rzucił w drodze do kuchni: – Grzankę? Oni chyba powariowali! Czy już nic ich nie zdziwi? Nawet najazd na ich prywatne terytorium? Tymczasem kobiety, najwyraźniej lekkich obyczajów, szalały z Romanem, którego Gonzo – wierny fan Edwarda – wyprowadził na poranny spacer. – Jaka cudna świnka! Daj mamusi buzi! Roman kwiczał z przerażenia i przebierając co sił w krótkich raciczkach, uchylał się sprawnie przed pocałunkami. Gonzo ochraniał go własnym ciałem. W oknie na piętrze pojawiła się łysa głowa Bulwiaczka, który omal nie wypadł na widok tylu rozwiązłych niewiast. Przyglądałem się wszystkiemu z dużym niesmakiem. Tymczasem zmęczony całonocną popijawą mężczyzna składał już ojcu niemoralną propozycję. – Dzielimy się po połowie, zyski fifty-fifty. Ja załatwiam personel, ty bierzesz na siebie administrację i sąsiadów. Całe szczęście, że w mamie wzburzyła się feministyczna krew, bo jeszcze chwila, a miałbym w mieszkaniu nieodżałowanej Adeli agencję. I to wcale nie detektywistyczną. Mama zagoniła dziewczyny do kuchni i zrobiła im szybkie pranie mózgu. Grzmiała, żeby nie pozwoliły traktować się jak towar, a na koniec dała im ulotkę Centrum Praw Kobiet. Kiedy szły przez podwórko i ich szef klepnął jedną w tyłek, ta zagroziła, że pozwie go za molestowanie seksualne w pracy. Facet zbaraniał. – Ale przecież teraz masz wolne... – wybełkotał. Reszty rozmowy nie słyszałem, bo poszli sobie w cholerę, i całe szczęście. Dochodziło południe, a ja nie jadłem jeszcze śniadania. Około czternastej uspokoiło się na kilka godzin i cała nasza rodzina wyległa na zewnątrz, fundując sobie darmową odnowę biologiczną. Jesteśmy w ciągłym dołku finansowym, całe szczęście, że na tym świecie chociaż słońce jest bezpłatne. Tylko że ja nie mogłem z niego za bardzo korzystać, bo co chwila trzeba było przenosić w cień Bulwiaczka. W jego wieku promieniowanie może być zabójcze. Nie była to wcale łatwa operacja, bo Bulwiak moczył się w jaskrawoniebieskim dziecinnym baseniku. Obok niego spoczywał Rudi numer 2 i niezliczo