13261
Szczegóły |
Tytuł |
13261 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13261 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13261 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13261 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joanna Fabicka
Tango ortodonto
Schyłek sierpnia
Moczę lewą stopę w lazurowej cieczy oceanu, a prawą dotykam lodowatego drinka o
upojnej
nazwie pina colada. Z przyjemnością wdycham egzotyczny zapach raju. Wśród
splątanych lian
majestatycznie przechadzają się sympatyczne skorpiony. Drobniutki, biały piasek
przykleja mi
się do spoconych jajek, a klimat tropików przynosi od dawna wyczekiwane
odprężenie. Dwie
powabne Haitanki z trudem wymachują dorodnymi liśćmi bananowca, usiłując mnie
ochłodzić.
Chyba je wychłostam i kupię sobie na targu nowe niewolnice...
Bęc! Mokra bryła nadbałtyckiego błota uderza mnie prosto w nos, a moje
szpanerskie
okulary przeciwsłoneczne Diesla (250 zeta, Stadion Dziesięciolecia) lądują na
ziemi.
To by było na tyle, jeśli chodzi o wybujałe oczekiwania. Z niechęcią otwieram
oczy
i ponownie staję twarzą w twarz z moim banalnym i pozbawionym powabu żywotem.
Leżę na
brudnej polskiej plaży wśród opakowań po lodach, chipsach i prezerwatywach. Obok
mnie
spoczywa otłuszczone ciało Elki w zbyt wyciętym kostiumie kąpielowym. Brr! Dwa
kroki dalej
stoi ciemnoskóry potwór i uśmiecha się do mnie radośnie, pokazując dorodne
mleczaki. Górna
trójka już jest ułamana. To osiągnięcie zdeklasowało Gonzo na liście znanych mi
wcieleń
szatana. Nastąpiła nieunikniona zmiana pokoleniowa i teraz naszym rodzinnym
utrapieniem
(mimo że nie należy do rodziny) jest mały Rudolf numer dwa, nieślubne dziecię
moich
beztroskich przyjaciół. To on zbombardował mnie błotem, a teraz radośnie
obwieszcza
wykonanie czynności fizjologicznej, uznawanej powszechnie za intymną:
– Udolfff ma bdzitkie balasy w majtećki!
– Tyle razy ci mówiłam, synku, że masz na imię Rudolf, a nie Udolf – dał się
słyszeć
monotonny głos jego matki. – Potem znowu jakiś przygłuchy idiota będzie na
ciebie wołał Adolf.
– Udolfff – kiwnął głową rozpromieniony chłopiec. – Balasy – dodał tryumfalnie.
Elka wścieka się za każdym razem, gdy jej dziecko jest nazywane imieniem
największego
zbrodniarza w historii ludzkości. Szczególnie celują w tym staruszkowie. Trzeba
przy tym
widzieć ich minę!
Zmieniłem małemu pampersa, bo jego matka była zajęta wcieraniem w siebie
kolejnej tubki
jakiejś diabelskiej mikstury. Codziennie przynosi tu ze sobą całą torbę
przeróżnych kremów
i maści: balsam przed opalaniem, w trakcie opalania i po, emulsja
przyspieszająca opalanie,
spowalniająca, ochronna, nawilżająca, natłuszczająca, ujędrniająca i tak bez
końca. Z nudów
wziąłem do ręki jakieś pudełeczko i przeczytałem skład:
– aqua (woda),
– glycerin,
– cetyl lactate,
– decyl oleate,
– hydrogenated vegetable oil,
– parfum,
– alcohol denat???!!!
Hm... mniejsza z tym. Postanowiłem nie wnikać, jaki składnik kryje się pod tą
wiele
mówiącą nazwą.
Potoczyłem wzrokiem po plaży. Wszędzie brzuchaci faceci i zagłodzone dziewczyny.
Jak
można wytrzymać bez jedzenia? Widocznie Elka myślała o tym samym, bo
powiedziała, patrząc
na mnie z nienawiścią:
– Gdyby nie faceci, kobiety byłyby grube i szczęśliwe.
– O co ci chodzi?
Zerknąłem na nią jednym okiem, bo drugim obserwowałem non stop mojego imiennika.
Właśnie fachowo sypał piach do eleganckiej torebki spoczywającej opodal pewnej
niewiasty.
Zabrałem mu łopatkę i starałem się dyskretnie naprawić szkody. Opalająca się
blondyna łypnęła
na mnie podejrzliwie i przełożyła torbę na drugą stronę, sprawdzając wcześniej
zawartość
portfela.
– Przecież jesteś gruba – zauważyłem.
Gdyby wzrok mógł masakrować, byłbym w tej chwili siekanym kotlecikiem czekającym
na
smażenie.
– Ale nieszczęśliwa! – krzyknęła i okryła się szczelnie dwiema połączonymi ze
sobą
chustami typu pareo (hit sezonu), gdyż jedna okazała się niewystarczająca.
Na wszelki wypadek nie kontynuowałem tematu. W tym upale wszyscy są wyraźnie
podminowani. A w ogóle, co to za przyjemność pchać się nad polskie morze?
Ciasno, smród,
w wodzie sinice i ciągle leje. A jak nie leje, to ukrop, od którego połowa
turystów ląduje
w okolicznych szpitalach. Na przeciętnego urlopowicza przypada średnio pół metra
kwadratowego szarobrunatnego piachu, pełnego potłuczonego szkła i kapsli od
piwa. Z obu stron
jestem obłożony tłustymi ciałami zupełnie nieznanych mi osób! Nie przywykłem do
takiej
intymności! Ale lepsze to niż siedzenie w Warszawie.
Za kilkanaście godzin nastąpi bolesny powrót na łono mojej patologicznej
rodziny.
Zamknąłem oczy i ze wszystkich sił starałem się zaznać spokoju, mimo że Rudolf
tarmosił mnie
za slipki, domagając się uwagi. Swoją prośbę formułował w karkołomnej mieszance
niemowlęcego bełkotu i nieodkrytego jeszcze narzecza suahili:
– Udolf, akaje, akaje, ta lumpa herbata.
– O Boże! – Elka spojrzała na mnie zdezorientowana. – Co on mówi?
Już najwyższy czas, żeby nauczyła się porozumiewać z własnym potomkiem. Fakt, że
do tej
pory tylko mnie udawało się bezkolizyjnie zmieniać mu pampersy i usypiać go,
śpiewając mu
własne kompozycje, nie oznacza, że będę to robił zawsze.
– Nie mam zamiaru zostać jego zastępczą matką. Powtarzam to po raz setny. –
Spojrzałem
Elce prosto w oczy, sprawnie pojąc małego herbatką rumiankową.
– Ooooo... – rozległ się jęk zawodu.
Otacza mnie banda bezwzględnych pasożytów! Każdy tylko czyha, by zrobić skok na
moją
wolność osobistą. Przecież dość mam własnych problemów. Życie niespodziewanie mi
się
skomplikowało. Zdałem maturę i zaraz potem nastąpiła istna lawina nieszczęść.
Nie dostałem
się... nie dostałem się... o Boże, co za upokorzenie, nie dostałem się na
wydział aktorski! Ja!
Przyszłe objawienie, utajony geniusz, prawdziwy aktorski brylant! Poległem na
stepowaniu. Na
prozie. Na sprawdzianie z akrobatyki. Poza tym usłyszałem, że mam niespotykanie
krzywy
zgryz, krzyżowe ustawienie trzonowców, nosowe wiązadło i luz na stykach
gardłowych. No,
jednym słowem mam Sajgon w paszczy i nie ma dla mnie nadziei na żadnej scenie.
Nawet
awangardowej. Za to Łucję przyjęto prawdziwą owacją na stojąco. Zdała z pierwszą
lokatą, a od
chwili, kiedy przekroczyła bramy tej świątyni sztuki, nie odstępował jej tłum
adoratorów złożony
z wymizerowanych i skołtunionych studentów, wymizerowanych i skołtunionych
wykładowców
oraz wymizerowanych i skołtunionych nieszczęśników, którzy tak jak ja łykali łzy
goryczy.
Jestem pewien, że w przypadku pięknej Łucji zdecydowała nie tylko jej
nieskazitelna dykcja,
zwinność akrobatyczna (jak, do licha, można zrobić szpagat bez wizyty na
pogotowiu?), ale
przede wszystkim mrożący krew w żyłach seksapil. Gdybym, tak jak ona, miał
trochę większy
biust i mniej włosów na plecach, też bym się dostał. Jestem tego pewien!
Zaprawiony przez lata porażek przełknąłem jakoś tę katastrofę i siłą rozpędu
złożyłem
papiery na produkcję. Postanowiłem za wszelką cenę dostać się do Filmówki i
osiągnąć cel
metodą małych kroków.
Niestety, tam też mnie nie chcieli. Trzymałem już nóż na gardle, by w akcie
protestu podciąć
sobie cokolwiek, gdy Bulwiak poddał mi świetny pomysł. Od czasu do czasu miewa
jeszcze
przebłyski świadomości. W tych rzadkich chwilach kontaktu z otoczeniem jego rady
są na wagę
złota. Zaproponował, bym napisał odwołanie do szanownej Komisji Egzekucyjnej. No
to się
odwołałem w tonie nonszalancko-patriotycznym, tym bardziej że sam egzamin
przypominał grę
w rosyjską ruletkę. Pytania były kompletnie pozbawione sensu (na przykład o to,
gdzie znajduje
się sztandar PZPR, skoro w 1989 roku ktoś rzucił hasło: sztandar wyprowadzić!).
Dziś wiem, że
popełniłem kardynalny błąd, starając się doszukać sensu w tych zagadkach i tym
samym nadać
sens własnym odpowiedziom. Przecież od przyszłego kierownika produkcji nikt nie
oczekuje
logiki, tylko szybkich reakcji w sytuacjach ekstremalnych! Niestety, zrozumiałem
to za późno.
Ale nie wszystko stracone! Machnąłem odwołanie, starając się wykazać w nim, że
jestem
dokładnie takim człowiekiem, jakiego potrzebują: nieprzewidywalnym wariatem
gotowym na
każdy akt desperacji. Jeśli to nie chwyci, to zostanie mi tylko zatrudnić się w
tamtejszym bufecie
na stanowisku początkującego pomywacza, by w przerwach między myciem
popielniczek
a rozmrażaniem zawsze wczorajszego bigosu łyknąć nieco legendarnej atmosfery
sztuki. Poza
tym muszę koniecznie coś wykombinować, bo rodzice odmówili dalszego łożenia na
moje
utrzymanie. Żeby kopać leżącego?! No po prostu szczyt okrucieństwa!
Dobra, zbieramy się z plaży. Idziemy na rybkę. Muszę tylko załadować na grzbiet
dwa koce,
wózek spacerowy, torbę z resztką prowiantu, koło ratunkowe (dla Elki i Rudiego),
parawan,
zestaw do zabaw w piasku, piłkę, paczkę pampersów, meksykański kapelusz,
pluszowego delfina
w skali 1:1 i Rudolfa. Problem polega na tym, że on znajduje się w ciągłym
ruchu. Mam
nadzieję, że nie ugrzęznę na wydmach tak jak wczoraj. Dotarłem do smażalni, gdy
Elka
wyciągała sobie z zębów ostatnią ość, a do jedzenia zostały już tylko przypalone
fladry.
Wieczorem. Temat przewodni:
„Samotny kolo na molo”
Czuję się jak statystyczny Polak: stary, zmęczony, pozbawiony radości życia, z
brakami
w uzębieniu i bez ochoty na seks. Swoją drogą przy Elce poległby nawet Aston
Kutcher, boski
narzeczony Demi Moore (młodszy od niej o 20 lat). Co to jest, do cholery, że ona
zawsze traktuje
mnie jak osobistego małżonka trzydzieści lat po ślubie? A tak mnie namawiała na
wspólne
wakacje! Teraz wiem, że potrzebowała darmowej niańki. Nieustannie podrzuca mi
tego
półsierotę, a sama biega cichaczem na jakiś aerobik, bicze wodne i ćwiczenia
oddechowe.
– Prawidłowe oddychanie rozrzedza limfę i zapobiega tworzeniu się złogów
tłuszczowych
w organizmie.
Ja tam nie chcę być złym prorokiem, ale Elce chyba mało co pomoże. Złogów ma pod
dostatkiem i tylko silna depresja mogłaby ją nieco odchudzić. Nie powiedziałem
jednak tego
głośno, bo w odróżnieniu od moich rodziców nie jestem sadystą-pasjonatem i nie
znęcam się nad
ludźmi stojącymi nad przepaścią życiową. Elka jedzie wkrótce do Londynu, w
odwiedziny do
Ozyrysa. Będzie walczyć o jego uczucia. Trochę się obawiam o mojego kumpla, bo
ta
bezwzględna niewiasta zapowiedziała, że zastosuje wszelkie techniki manipulacji,
poczynając od
seksu, a kończąc na praniu mózgu.
W przededniu osiemnastych urodzin, zamiast podrywać panienki w nadmorskim
kurorcie,
siedzę więc samotnie na molo, tuląc w objęciach cudze dziecko i sprawdzając co
chwila, czy nie
trzeba mu zmienić pieluchy. Walczę z narastającą pokusą wrzucenia go do morza.
Niestety, mam
za miękkie serce. Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażałem sobie wkroczenie w
dorosłe życie.
Marzę już tylko o tym, żeby przejść spokojnie na emeryturę. Jak będę stary i
niedołężny, może
wszyscy dadzą mi wreszcie święty spokój.
28 sierpnia
Mało nie spóźniliśmy się na pociąg, bo Elka uparła się, żeby poczekać na
wypróżnienie.
Rudolfa, rzecz jasna. Ale on tylko wytrzeszczał te wielkie i piękne jak czarne
węgle gały i bawił
się swoimi włosami. Będzie miał w przyszłości przepyszne afro. Po ojcu
odziedziczył naturalny
powab i wdzięk. Jakie to szczęście, że nie jest podobny do Elki. Co prawda,
porodem, który
widziałem zresztą na własne oczy (co za pech!), udowodniła, że jest
stuprocentową kobietą, ale ja
i tak podchodzę do tego faktu sceptycznie. Ona jest bardziej męska niż wszyscy
faceci w mojej
rodzinie.
W przedziale jechaliśmy z psychicznie chorą kobietą, która nieustannie zanudzała
nas
pytaniem:
– Panie, to Chińczyk?
– Nie, to Polak z egipskimi korzeniami – wyjaśniałem na początku uprzejmie.
Przeraża mnie ignorancja polskiego społeczeństwa. Przy drugiej serii tego
zwariowanego
dialogu Elka wróciła do palenia i zostawiła mnie sam na sam z wariatką. Rudolf
był wyraźnie
zachwycony tym, że jest w centrum zainteresowania. Machał rączkami i raz po raz
wymierzał mi
siarczysty policzek.
– Panie, to chyba Chińczyk, co nie? – Kobieta najwyraźniej cierpiała na
zaawansowaną
demencję. – Bo wygląda na Chińczyka...
Mały kwiknął z zachwytem i spadł z siedzenia, ale na szczęście złapałem go za
nogę.
– To Egipcjanin – powtórzyłem, tracąc z wolna cierpliwość. – Chińczycy mają
skośne oczy.
– Aha – sapnęła moja rozmówczyni ze zrozumieniem.
Nie minęła minuta, gdy usłyszałem:
– Panie...
– TAK!!! TO CHIŃCZYK!!! – wydarłem się jak polityk w trakcie cywilizowanej
debaty.
– Coś pan, zgłupiał? Wcale niepodobny do Chińczyka – zdziwiła się zbzikowana
jędza.
Na to wszedł konduktor i sprawdzając bilety, mruknął pod nosem:
– Pewnie, że nie Chińczyk. Żeby Chińczyka od Murzyna nie odróżniać...
Dawniej podejrzewałem, że żyję w domu wariatów. Dziś mam pewność.
Kiedy dojeżdżaliśmy do Warszawy, Rudolf zasnął, ssąc kciuk, i wyglądał tak
słodko, że nie
pozwoliłem go Elce wziąć na ręce. Zrobiła mi szeptem dziką awanturę, ale jak
mogłem się
zgodzić? Ona jest tak znerwicowana, że ciągle coś upuszcza!
Na peronie stał cały komitet powitalny: mama, tata (po minach widać było, że
znowu są
w stanie wojny), mama Elki, mama Oziego i niezawodny ziomal BB Blacha 450. Całe
szczęście,
że po nas przyjechał, bo z całym tym majdanem nie dotarlibyśmy w żaden sposób do
domów.
Odkąd porzucił Młodzież Ziem Przodków i zaczął działać w lewicowej młodzieżówce
na
szczeblu wojewódzkim, przesiadł się ze starej skody w nowiutką beemkę. Mama nie
może
darować ojcu, że tak szybko wycofał się z polityki:
– Gdyby nie twój słomiany zapał, też byśmy mieli taką brykę – powiedziała do
niego jak
zwykle z wyrzutem, poprawiając na głowie imponujący kok z długich,
krwistoczerwonych
dredów.
Ojciec mruknął coś zawstydzony, bo chociaż niedługo stuknie im jakieś tam
srebrne czy
brylantowe wesele, nadal nie uodpornił się na maminy krytycyzm. Potem wszystkie
trzy kobiety
rzuciły się na małego Rudolfa, jakby był co najmniej nowym wcieleniem Buddy,
trajkocząc
jedna przez drugą:
– A kizia, kizia, ziabecko!
– A diii, diii, kołeczku!
– A guga, guga, skalbecku!
Rudolf spojrzał na nie, uśmiechając się od ucha do ucha, po czym donośnie
beknął, co
zostało przyjęte prawie zbiorową histerią. Według mnie kobiety powinno się
izolować od dzieci,
bo dostają małpiego rozumu.
Po załadowaniu gratów do wypasionego bagażnika wypasionej beemki okazało się, że
trzeba
wezwać taksówkę, najlepiej busa. Było nas całe mrowie, co potwierdza tezę, że
jednostki
patologiczne mnożą się w społeczeństwie bez żadnego umiaru. W dodatku na tylnym
siedzeniu
z godnością spoczywał Bulwiak i prowadził ożywczą pogawędkę z wyimaginowanym
rozmówcą.
– Oliwkowa pulpa i wytłoczyny pozostałe po pierwszej szarży pułku ułanów zaiste
przechowuje się w szczelnie zamkniętych szkatułach, które zawierają wszystkie
insygnia władzy
cesarskiej.
Biedakowi już dawno pomieszało się w głowie, żyje już tyle lat, że sam nie
pamięta, kiedy
się urodził. Po śmierci babci kompletnie się załamał i tylko czasami odzyskuje
dawną
intelektualną sprawność. Zawsze gdy go widzę, serce mi topnieje od
niewysłowionej czułości.
Kocham go bardziej niż matkę i ojca razem wziętych, co oni przyjmują zresztą z
wielką
wyrozumiałością.
– Miłość zobowiązuje. Wiesza ci kamień u szyi. – Tak kiedyś mama streściła swoje
poglądy
na temat tego najwznioślejszego uczucia, wynoszącego ludzkość ponad królestwo
zwierząt.
Kiedy nadzieja naszych połączonych rodzin została bezpiecznie umocowana w
dziecinnym
krzesełku, pochyliłem się i z uczuciem pocałowałem Bulwiaczka w jego dorodną
brodawkę na
sinym nosie. Podniósł mętne oczęta i złożył mi na dłoni uroczysty cmok, mówiąc
przy tym:
– To dla mnie zaszczyt, hrabino.
– Ależ cała przyjemność po mojej stronie, murgrabio – odpowiedziałem i
wpakowałem się
obok niego.
Blacha ruszył z fasonem, paląc gumy i zostawiając na chodniku Elkę razem z jej
wybujałym
mniemaniem o sobie.
W domu
Zawsze kiedy mam przekroczyć progi rodzinnego domu, natychmiast uruchamia się
mój
instynkt przetrwania, każąc mi zachować wzmożoną czujność. Spadająca znienacka
na kark
gilotyna jest jedną z najłagodniejszych form powitania, jakie czeka na
domowników. Nigdy nie
wiadomo, czego się spodziewać, choć wiadomo, że zawsze najgorszego. Czasem czuję
się,
jakbym mieszkał na bombie z opóźnionym zapłonem. Tym razem, gdy tylko
wtarabaniliśmy się
do przedpokoju, na moją twarz spadło coś śliskiego i lepkiego. W takiej sytuacji
od nikogo nie
można wymagać, żeby zachował się jak mężczyzna.
– Aaaaaaaaa!!!!! – W popłochu przewróciłem ojca i kotłowaliśmy się u maminych
stóp
niczym obłąkane karły.
– Powstać! – padła komenda. – I bez histerii.
Łatwo to powiedzieć komuś, kto w katowaniu bliźnich osiągnął najwyższy stopień
wtajemniczenia. Kiedy rozcierałem obolałe kolana, mama wyjaśniła, że podzieliła
maskującą
siatką wszystkie pomieszczenia w domu, wyznaczając tym samym terytorium męskie i
żeńskie.
Tym gestem odcięła się kategorycznie od jakichkolwiek związków przyczynowo-
skutkowych
z nami, czyli z samcami. Znaczy się z gorszą częścią ludzkości.
Ojciec spojrzał na mnie i ukradkiem narysował sobie kółko na czole.
– Widziałam – wysyczała mama. – I powiem tylko, że się zemszczę.
Od kiedy zacząłem rozumieć, co oznacza pojęcie ludzkiej godności, obiecywałem
sobie, że
stawię czoło tej bezwzględnej tyranii, nawet gdybym miał zawezwać na pomoc
Komitet
Helsiński. Niestety, władza mamy wykracza poza możliwości zwykłego śmiertelnika.
Siatka była przymocowana pinezkami do ścian i sufitu, co umożliwiało unoszenie
jej
i przechodzenie dołem. Całe szczęście, bo strach pomyśleć, co by było, gdybyśmy
zostali odcięci
od toalety! Po „męskiej” stronie znajdowały się wszystkie znienawidzone przez
mamę obiekty:
pralka, zlewozmywak, kuchenka gazowa, a to oznaczało ponad wszelką wątpliwość,
że związane
z nimi czynności przypadną w udziale właśnie nam. Na Gonzo nie ma co liczyć w
tej kwestii,
ojciec jest kompletnym ciamajdą (smażąc kiedyś jajecznicę z dziesięciu jaj,
tylko trzy zdołał
wybić wprost na patelnię), Bulwiak ma parkinsona i sklerozę. Jedynym, którego w
tej sprawie
można bez skrupułów wykorzystywać, jestem ja. Ciekawe, dlaczego już mnie to nie
dziwi?
A przecież dopiero co wróciłem z wyczerpujących wczasów, padam z wycieńczenia, w
dodatku
dziś są moje urodziny! Czy nikt już o tym nie pamięta?
Całe szczęście, że nie umarłem ze zgryzoty, bo po chwili mama zamknęła się z
ojcem
w kuchni, zawierając tymczasowy pokój. Już myślałem, że robią podział majątku w
razie
rozwodu, ale nie. Wkroczyli, niosąc dumnie tort z zapalonymi świeczkami. Jedyny
zgrzyt
stanowiła ich liczba: 19. Tuż po złożeniu mi oględnych życzeń (mama:
„wszystkiego
najlepszego, jeśli to cokolwiek pomoże”, tata: „zdrówka”) rodzice rozpoczęli
zajadły spór na
temat mojego wieku. Tym razem wygrał ojciec, zgadując, że kończę 18 lat. Ale to
chyba nie jest
normalne, kiedy rodzice nie bardzo się w tym orientują, prawda?
Kiedy wreszcie udało mi się zdmuchnąć świeczki (chyba po raz pierwszy w życiu
nie
przypaliłem sobie włosów), mama wypięła lichą pierś:
– Mamy dla ciebie prezent.
– Prawdziwy prezent na prawdziwe dorosłe życie – dołączył się ojciec, ale zaraz
porzucił ten
entuzjastyczny ton i spuentował grobowo: – Taaa... bo teraz to już będzie z
górki. Ani się
człowiek obejrzy, a minie mu życie i będzie kopał w kalendarz.
– Hm, więc założyliśmy ci z ojcem indywidualne konto w banku – mama pękała z
dumy –
emerytalne.
Gdy jeszcze Gonzo wręczył mi przewiązany wstążką prezent, mogłem spodziewać się
już
tylko najgorszego. I nie myliłem się. W środku był preparat witaminowy na
prostatę i płyn na
porost włosów. Przed północą wpadli Filip z Helą i przynieśli mi wspaniałego
francuskiego
szampana. Chociaż oni mieli dobry pomysł. Niestety, przy otwieraniu dostałem
korkiem w oko.
Już taki mój los...
1 września
Nie wyspałem się. Przez pół nocy tkwiłem przed lustrem w łazience, sprawdzając,
czy
przypadkiem nie łysieję. Byłby to straszny niefart. W naszym domu ta przypadłość
dotknęła już
śp. babcię, Oponę (też świętej pamięci) oraz ojca (jeszcze żyje). Ten płyn na
porost włosów nie
dawał mi spokoju. Może to taktowna aluzja? Eee, chyba jednak zwykły żart. Nie
zobaczyłem na
razie żadnych zakoli, ale muszę być czujny.
Gonzo pomaszerował dziś dumnie do świątyni wiedzy. W szkolnym garniturku wygląda
jak
kosmita. Próbowałem podnieść jego plecak ze szkolną wyprawką. Chryste, waży
chyba ze
dwadzieścia kilo. I jak te biedne dzieciaki mają mieć proste kręgosłupy? Jak tak
dalej pójdzie, to
za dwa lata Gonzo będzie jeździł na wózku inwalidzkim, urządzając wyścigi z
Bulwiakiem. Jeśli
oczywiście Bulwiaczek dociągnie do tego czasu. Spożywa już tylko produkty
półpłynne, mamląc
je uparcie bezzębnymi dziąsłami. Potajemnie daję mu od czasu do czasu łyknąć
koniaczku
trzymanego w kuchni na czarną godzinę. Odzyskuje po nim trzeźwość umysłu i
opowiada nam
sprośne historie ze swego życia. Siedzimy wtedy z ojcem i z Gonzo u jego stóp i
słuchamy jak
zaklęci.
Od samego rana mama zagoniła mnie do pestkowania śliwek. Będziemy robić powidła.
Znając życie, pewnie ja będę je robił. Siedzę już dwie godziny, zostało mi
jeszcze siedem kilo.
Trochę mi wolno idzie, bo mam na nosie czarne okulary przeciwsłoneczne, pod nimi
zaś
przepiękne limo od wczorajszego szampana. Oto wkład mego brata w uczczenie mojej
osiemnastki.
Po godzinie dobijałem do piątego kilograma, kiedy weszła mama:
– Na śmierć zapomniałam. List do ciebie. Leży tu od paru dni. Z Filmówki.
Z Filmówki? Ostrze noża zjechało po pestce, przecinając mi nadgarstek.
– Tylko mi się tu nie tnij. Może cię jednak przyjęli?
Boże, ważą się moje losy, moje „być albo nie być”, a ona mówi o tym, jakby to
było
zawiadomienie o otwarciu nowego sklepu! Rozerwałem kopertę, omal nie wybijając
sobie zęba.
– „Biorąc pod uwagę... po szczegółowym rozpatrzeniu... ze względu na
okoliczności...” –
czytałem zachłannie, nie zważając na oczopląs i nerwową wysypkę – „w drodze
wyjątku...”.
PRZYJĘTYYYY!!! JUHU!!! – zawyłem dziko i mszcząc się za lata prześladowań,
chwyciłem
mamę na ręce, podrzuciłem wysoko i z pełną premedytacją uderzyłem nią w sufit.
Kiedy wróciła na ziemię, wyglądała przez chwilę na zamroczoną, po czym zapytała:
– Ciekawe tylko, za co się w tej Łodzi utrzymasz, hi, hi.
A ziewający ojciec dodał:
– Nie miała baba kłopotu, to się do Filmówki dostała.
Jak to wspaniale móc dzielić się radością z najbliższymi... Nabuzowany jak
nastolatek przed
seksem, pobiegłem szybko do Blachy, ale jego mama powiedziała mi, że został
pilnie wezwany
do siedziby swojej partii w związku z defraudacją jakichś funduszy. Żeby tylko
znowu się w coś
nie wpakował. On ma naturalne skłonności do łamanie prawa.
U Elki musiałem się zamknąć, bo Rudolf właśnie usnął. Tylko jej mama złożyła mi
szeptem
gratulacje. No, przynajmniej mam nadzieję, że to były gratulacje: „I jak my tu
sobie bez ciebie
poradzimy? Szlag by trafił!”
Dzwoniłem już piętnaście razy do szkoły (z czego dziesięć anonimowo), żeby
potwierdzić tę
kapitalną informację. Wreszcie zniecierpliwiona pani w dziekanacie powiedziała:
– Słuchaj, chłopczyku, ile razy mam ci powtarzać, że się dostałeś? Jeśli masz
takie problemy
z pamięcią, to nie wróżę ci u nas kariery. – I zanim rzuciła słuchawkę,
usłyszałem jeszcze, jak
syczy do kogoś: – Naprzyjmują idiotów, a my tu potem mamy krzyż pański.
Dowiedziałem się także, że przyznano mi akademik. Wspaniale! Może będę dzielił
łóżko
z przyszłym zdobywcą Oscara? Tym bardziej, że dom studencki jest koedukacyjny.
Wspólne
prysznice, te sprawy. Już mi ślinka cieknie.
Wieczorem wszedłem na stronę internetową PWSFTviT, żeby zapoznać się bliżej
z kierunkiem, jaki będę studiował przez najbliższe dwa lata. Już na wstępie
dowiedziałem się, że
to rocznik eksperymentalny, bo studia wprawdzie są podyplomowe, ale zdecydowano
się przyjąć
w tym roku zarówno absolwentów liceum, jak i studiów wyższych. „Liczymy na
naturalną
selekcję” – dopisano bezlitośnie. Czy ja mam jakąś szansę z magistrami? Będę
pewnie pierwszy
do odstrzału, o mamo!
Potem zobaczyłem, jakich ekscytujących przedmiotów będę się uczył:
– organizacja produkcji filmowej i telewizyjnej,
hm, ciekawe...
– systemy radia i telewizji,
– techniki dźwiękowe,
– prawo autorskie,
ciekawe, bardzo ciekawe... hm...
– planowanie budżetów filmowych,
– prawo gospodarcze,
– historia gospodarcza kinematografii,
jak by to powiedzieć... tego...
– elementy wiedzy menedżerskiej,
– podstawy finansów i rachunkowość.
O Najświętsza Panienko, w co ja się wpakowałem?!
Niedziela, 3 września
Jestem przerażony planem zajęć. Mam wrodzony wstręt do wszelkiej rachunkowości
i finansów. Z moim delikatnym humanistycznym umysłem będę się tam czuł, jak
początkujący
chrześcijanie na pogawędce z lwami w Koloseum. Chyba nie obejdzie się bez pomocy
Gonzo,
naszego domowego pogotowia ma – tematyczno-podatkowego. Chociaż poproszenie go
o cokolwiek oznacza pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. A propos: nasz
Hannibal Lecter już
dawno nic nie wysadził, nie podpalił i nie zjadł. Od dwóch dni snuje się po domu
wpatrzony
nostalgicznie w jakiś odległy punkt galaktyczny. Rodzice panikują. Nic dziwnego.
Taki stan
u Gonzo oznacza szybką agonię. Wczoraj mama trzy razy mierzyła mu puls i
temperaturę.
– O Boże, przyspieszony!!!
Ojciec na szczęście zachował zdrowy rozsądek i przypomniał, że ich wnuk od
urodzenia ma
przyspieszony puls oraz zwiększony poziom testosteronu i adrenaliny we krwi. To
tłumaczy jego
skłonność do zachowań apokaliptycznych.
– Wiktorku, na litość boską, co ci jest? Chcesz, to ci kupię tę butlę gazową,
tylko bądź już
normalny! – błagała mama ze łzami w oczach.
Oto pani psycholog! Nie dość, że nie ma za grosz podejścia do dziecka, to
jeszcze chce mu
sprawić nową zabawkę, co w połączeniu z jego temperamentem skończy się tylko
tym, że
wszyscy zbiorowo wylecimy w powietrze, i nie będzie to turystyczny rejs promem
kosmicznym.
Niemniej jednak od kilku dni Gonzo jest nieswój. Gdyby nie brzmiało to zbyt
absurdalnie,
powiedziałbym, że... wyciszył się, uspokoił. Jest w nastroju kontemplacyjnym co
powoduje, że
przechodzę koło niego bez obaw. Pamiętam, jak kiedyś trenował w domu rzucanie
nożami do
celu. Cudem wtedy przeżyliśmy.
Poszedłem do kuchni i zamieszałem w garnku ze smażącymi się powidłami. Właściwie
były
już gotowe. Szczerze mówiąc, nawet za bardzo. Dziesięć kilo śliwek szlag trafił.
Chyba że znajdę
szybko jakiś patent na wykorzystanie spalonej brei o niezidentyfikowanym smaku.
– Mamo... – zamyśliłem się, bo poczułem, że w głowie świta mi kolejna genialna
myśl. Moje
myśli są zawsze genialne, tylko jeszcze nikt tego nie odkrył. – A może...
Mama przyglądała mi się spod zmarszczonych brwi. Od tego wiecznego
niezadowolenia ma
już na czole istny Rów Mariański i wygląda prawie jak marszałek Nałęcz. Z tym,
że on jest
znacznie sympatyczniejszy, rzecz jasna. Nie dała mi dokończyć:
– Nie dam żadnej kasy.
– Wiem, nie o to chodzi – ciągnąłem dalej zrezygnowany. – Tak sobie myślę, tak
sobie
myślę...
– Coś takiego! – prychnęła mama.
Już dawno przestałem się o to obrażać. Krystyna Gąbczak nie robi tego celowo. Ta
pogarda
dla ludzkości wychodzi z niej bezwiednie. Po prostu mimo woli: nie chce, ale
musi. Ojciec, kiedy
nabiera czasem odwagi, twierdzi, że ona ma naturę obozowego kapo. To tak samo
jak nasz lekarz
rodzinny – Gruczoł. Zawsze kiedy wzywa się go do umierającego (czyli do mnie, bo
ja umieram
ze stałą częstotliwością), ucina sobie w kuchni pogawędkę z moją mamą, aż muszę
z całej siły
walić butem w podłogę.
Ale wracając do Gonzo, przyszło mi do głowy, że ta nienaturalna dla niego apatia
może być
spowodowana rozciągniętą wszędzie siatką. We mnie też wywołuje ona stany lękowe
i wrażenie
osaczenia.
– Wiesz – podjąłem przerwany wątek – może mu to przywodzi na myśl więzienną
celę?
– A może masz rację? – Mama rozplatała wreszcie wielki kołtun i natychmiast
zaczęła
splątywać go na nowo. – Zerwę te siatki. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu.
Tym sposobem nasze mieszkanie odzyskało poprzedni wygląd. Było nawet
równomiernie
zakurzone. Tylko w damskiej części było więcej papierosowych petów powtykanych
we
wszystkie możliwe naczynia i pojemniki, nawet w starą portmonetkę.
8 września
Zrobiłem Bulwiaczkowi ziemniaczane puree obficie skropione koniakiem i poszedłem
na
górę, potykając się po drodze o porozrzucane wszędzie ojcowskie CV i podania o
pracę.
Zastanawiam się, czy on wie, że nie wystarczy cisnąć ich na podłogę. Należy
jeszcze wysłać je
do pracodawcy. W przeciwnym razie do końca życia nie znajdzie pracy, nie załapie
się na żadną
emeryturę i będzie mi wisiał u szyi niczym młyński kamień jakiemuś topielcowi. A
wiadomo, że
z takim obciążeniem na wejściu nie będę miał większych szans w show-biznesie.
Nawet msza
w intencji tu nie pomoże.
Bulwiak wyglądał dziś lepiej niż zwykle. Mimo że na zewnątrz panował upał,
siedział pod
puchową pierzyną, trzymając na kolanach laptopa.
– O, moja siostra miłosierdzia – ucieszył się na mój widok. – Siadaj,
męczenniku!
Podałem mu obiad, zerkając ciekawie na monitor. Bulwiak szalał na jakimś czacie.
– Jaki temat? – zagaiłem, pewny, że to forum weteranów wojennych albo chorych na
parkinsona.
– Sado-maso – odparł ten prawie stulatek, zlizując koniak z ziemniaków – ale
nudy.
Hm... Bulwiak zawsze był bardzo bezpośredni w sprawach seksu, choć muszę
przyznać,
także szarmancki. Teraz, kiedy wszystkie jego kochanki już nie żyją, pozostają
mu tylko
wspomnienia.
– Chciałbym jeszcze choć raz pójść do... no, w takie jedno miejsce – rozmarzył
się, a ja od
razu odgadłem, co ma na myśli.
Wpadłem w popłoch, bo wyobraziłem sobie już całą skomplikowaną operację
transportowania Bulwiaka do domu uciech cielesnych z tymi wszystkimi rurkami i
pompami, do
których jest podłączony prawie na stałe. Nigdy nie potrafiłem mu niczego
odmówić.
– Ha, ha, ha – roześmiał się, widząc moją panikę. – Powinieneś sam kiedyś
spróbować.
Chociaż poziom dzisiejszych usług pozostawia wiele do życzenia. Za moich młodych
lat
podstawą była rozmowa. Niekiedy była tak pasjonująca, że nie starczało czasu
na... nic innego.
Miałem kiedyś w Trydencie taką jedną Lolę. Ta to miała wielkie... pojęcie o
Platonie! Mogła
godzinami rozprawiać. Niestety była nieco droga i nigdy nie doszliśmy do
najwyższego poziomu:
miłości platonicznej.
Słuchałem go z czułością. Chciałbym w jego wieku zachować taki dystans do świata
i takie
poczucie humoru. Jednak nie mam złudzeń. Wyrośnie ze mnie złośliwy, zrzędliwy
starzec,
któremu nikt nie będzie chciał podać basenu.
Tymczasem Bulwiak wytarł usta kawałkiem firanki i powiedział, zmieniając ton:
– Podobno wyruszasz na studia do Szkoły Filmowej? Gratuluję. Dam ci na drogę
jedną radę.
– Ale ja jeszcze nie wyjeżdżam – zaoponowałem.
– Dam ci na wypadek, gdyby moja skleroza nieco przyspieszyła. Nigdy,
przenigdy... –
zawiesił dramatycznie głos, a ja chwyciłem za kartkę i długopis, bo rady
Bulwiaka są cenniejsze
niż wszystko inne – nigdy...
Masz ci los! Akurat musiał się zawiesić! A już miałem prawie w garści przepis na
udane
życie. Co za cholerny pech! Bulwiak zawiesza się czasami i wtedy trzeba
pomasować mu stopy,
unosząc je równocześnie w górę. Chodzi o to, żeby krew ponownie spłynęła do
mózgu.
– Już lepiej – ocknął się – miałem ci dać radę, ale mi jakoś umknęła. Tak... no
to dam ci coś
innego.
Zaczął gmerać pod pierzyną, aż przestraszyłem się, że chce mi ofiarować na
pamiątkę swój
używany cewnik.
– Mężczyzna musi mieć zawsze markowe majtki, bez względu na sytuację. – To
mówiąc,
zaprezentował szpanerskie bokserki Hugo Bossa. – I zniewalający uśmiech.
Na szczęście Antoś vel Brodawa miał świadomość swoich braków w tej kwestii, więc
nie
musiałem kontemplować jego obnażonych do bólu dziąseł. Za to miałem podziwiać
zwitek
banknotów.
– Spraw sobie, wnusiu, porządny aparat i wyprostuj wreszcie te zęby. Jak one
będą proste, to
i życie ci się w końcu wyprostuje.
Mało nie padłem pod niemal buddyjską prostotą tego stwierdzenia. Kasy jednak
wziąć nie
mogłem.
– Antek, do licha, to twoja krwawica. Zatrzymaj na pogrzeb.
Może było to mało taktowne, ale Bulwiak się nie obraził.
– Nie bądź frajerzyną. Mam dług do spłacenia. Nie mogę sobie darować, że
przehulaliśmy
z Filomeną jej wszystkie oszczędności – tu uronił kilka łez, bo pośród
niezliczonych miłości jego
życia babcia była tą ostatnią i najbardziej perwersyjną – więc teraz, chociaż w
ten sposób, mogę
uczcić jej pamięć. Ona zawsze cię kochała.
Zamyśliliśmy się obaj, wpatrzeni w wiszący pod sufitem fioletowy szal z kępką
wyliniałych
piór. Teraz mieszkała w nim cała rodzina moli.
Bulwiak włożył mi pieniądze do ręki i widocznie znudzony przedłużającą się
pogawędką,
zerknął ukradkiem na monitor, gdzie przez ten czas wyświetliło się mnóstwo
pytań, jakie mieli
do niego początkujący sadomasochiści.
– Ruszaj w swoje życiowe tango. Tango Ortodonto! – uśmiechnął się szeroko,
upodabniając
się do dziarskiego niemowlaka.
Byłem bardzo wzruszony. Już dawno porzuciłem marzenia o prostym zgryzie. Niczym
garbaty, zaprzyjaźniłem się z moim garbem. Jednak głęboko na dnie serca
skrywałem bolesną
świadomość własnej ułomności, która sprawiała, że zawsze czułem się jak
wybrakowany towar,
okrutny wybryk matki natury. Teraz, gdy znowu rozkwitła nadzieja na lepsze
życie, przysiągłem
sobie, że zainwestuję te pieniądze w najwyższej klasy ortodontę. A dwie górne
jedynki nazwę
Filo i Bulwa, jako hołd dla pary starców, których fantazja przewyższała
Disneyland i wszystkie
światowe parki rozrywki. Obiecałem też w duchu, że postawię Bulwiaczkowi
przepiękny
marmurowy nagrobek, nawet gdybym musiał wcześniej zarobić na niego własnym, albo
jeszcze
lepiej cudzym, nierządem.
Wzruszenie zalało mi oczy i może dlatego spadłem ze schodów, kotłując się z
jakąś kwiczącą
masą pod nogami. Kiedy odzyskałem względną równowagę, musiałem siedem razy
uszczypnąć
się w pośladek, by się przekonać, że nie śnię. Oto naprzeciwko stało małe,
białoróżowe i obleśne
prosię, wpatrując się we mnie namolnie i merdając świńskim ogonem.
– A co to u licha jest??? – rzuciłem w próżnię histeryczne pytanie.
Z łazienki wyłonił się uczesany i umyty Gonzo, i jakby to była rzecz najbardziej
oczywista
na świecie, oznajmił:
– To Roman. Przyjaciel Edwarda.
Noc
Dopiero wróciłem od Elki. Wezwała mnie jakąś godzinę temu, bo Rudolf wlazł do
pralki
i urwał się razem z bębnem. Całe wieki zajęło mi wyciąganie jednego i drugiego.
Mam tego dość.
Czy ja jestem jego osobistym ojcem, ochroniarzem, treserem? Ostrzegłem Elkę, że
wkrótce
wyjeżdżam i będzie sobie musiała radzić z dzieckiem sama. Mały na mój widok
wyraźnie się
ożywił i klaszcząc w pulchne łapki, zawołał:
– Dantyta, zodziej, lajel! – Co oznaczało: bandyta, złodziej, frajer.
– Zasypia tylko przy obradach sejmu – wyjaśniła Elka, usprawiedliwiając jego
karygodny
w tym wieku słownik.
Przez te wszystkie wydarzenia nie mam czasu cieszyć się, że jestem STUDENTEM
SŁAWNEJ FILMÓWKI!!! Tej samej, którą kończył Polański! Teraz kobiety będą się o
mnie
zabijać. Ach, szkoda, że Brukselka nic nie wie o tym, jak mi się w życiu
poszczęściło. W tym
całym Bostonie już pewnie dawno wyszła za jakiegoś Amerykanina z końską szczęką,
ma domek
na przedmieściu, dwójkę dzieci i sprzątaczkę z Polski zatrudnioną na czarno.
Całe dnie spędza
w prywatnej klinice chirurgii szczękowej i pewnie nawet nie pamięta o nieśmiałym
chłopaku
znad Wisły, który w zeszłym roku podarował jej kwiat swego dziewictwa...
Targany tęsknotą zabarykadowałem się w pokoju, by mieć choć chwilę intymności.
Nic mnie
nie obchodziły starcze zatwardzenia, niesforne niemowlęta wchodzące do pralek,
markotni
młodociani bandyci, skołtunione feministki, a tym bardziej nic a nic nie
obchodziły mnie żadne
świnie – przyjaciele jakichś Edwardów!
Weekend
Roman, będący ponad wszelką wątpliwość pospolitym wieprzkiem, zamieszka z nami
przez
najbliższy tydzień. To efekt porozumienia, jakie zawarł Gonzo za naszymi plecami
z tajemniczym Edkiem. Ojciec chciał tylko wiedzieć, ile Edward ma lat i czy też
nie zamierza
wkrótce z nami zamieszkać. Odetchnęliśmy, dowiedziawszy się, że nie i że jest w
wieku Gonzo.
Musi być jednak postacią o wielkiej charyzmie, bo mój bratanek za każdym razem,
kiedy o nim
wspomina, ma wypieki na twarzy i głupkowaty uśmiech. Podejrzewam, że się w nim
zakochał.
Nie wiem, co na to mama, bo jest przyjazna gejom, pod warunkiem iż żadnego nie
ma
w promieniu pięciu kilometrów. Z drugiej strony Gonzo ma niespełna dziesięć lat,
chyba za
wcześnie na takie sprawy? Chociaż jak był w przedszkolu, to jego ulubioną
czynnością była
zabawa w poród. Tak czy siak, nasz dom był zawsze gościnny dla wszelkich
stworzeń, bez
względu na to, czy chodziło o rodzinę albańskich uchodźców, czy jakieś zwierzę.
Roman od razu się zaaklimatyzował. Zjadł paprotkę i ułożył się wygodnie na
kanapie, na
wyprasowanych spodniach, w których ojciec miał pójść na rozmowę kwalifikacyjną.
– Oj tam, prawie nie widać – powiedziała mama, rozprostowując zagniecenia i na
wszelki
wypadek spryskując je obficie łazienkowym odświeżaczem.
– Teraz przez ten brie będę śmierdział jak przenośna toaleta – marudził ojciec
już mocno
spóźniony.
– BRISE – poprawiła go mama, zaśmiewając się razem ze mną. – Brie to ser
pleśniowy.
Zapewniam cię, że śmierdziałbyś dużo gorzej.
Ależ ten mój ojciec ciapowaty. Ale kocham go, bo z tymi wszystkimi ułomnościami
jest
najbardziej ludzki w tym domu.
Gonzo dostał świra na punkcie Edka i jego świni. Nikomu nie pozwala się do niej
zbliżyć.
– Nie głaszcz! – krzyknął do mnie. – Jeszcze go czymś zarazisz!
No słyszał kto coś takiego? Ja mam być brudniejszy od wieprza?
Zwierzę łypnęło na mnie z satysfakcją i już wiedziałem, że nigdy nie będziemy
kumplami.
Pomagając mamie przygotować obiad (ona siedziała na stole i paliła papierosa, a
ja robiłem
czterdziestego czwartego knedla ze śliwkami), poruszyłem kwestię mojego
utrzymania w Łodzi.
Co prawda nauczyłem się już nie mieć żadnych potrzeb i żyć ja: koś bez kasy, nie
napadając na
biedne staruszki, nie handlując krakiem ani nie zmuszając Elki do prostytucji,
ale... Przecież coś
tam muszę jeść i płacić za pokój w akademiku. Nic nie dostanę na piękne oczy,
tym bardziej że
nigdy nie były piękne. Łucja powiedziała mi kiedyś, że mam spojrzenie
jaszczurki.
– Nie martw się. – Mama przerwała ten potok skarg i utyskiwań. – O wszystkim
pomyślałam.
Nie wierzyłem własnym uszom! Z wrażenia sypnęło mi się za dużo soli do wody
gotującej
się na kluchy.
– Faktycznie byłoby szkoda, żebyś padł tam śmiercią głodową. Może coś jeszcze z
ciebie
będzie?
Przełknąłem głośno ślinę, bo bardzo bym chciał, żeby coś ze mnie było i żeby
kiedyś
dostrzegła to moja wyrodna matka.
– Dlatego – ciągnęła, odpalając jednego papierosa od drugiego – dałam ogłoszenie
do gazety.
– Chcesz mnie sprzedać? – zapytałem przerażony, zapominając, że jestem już
pełnoletni
i mogę sam o sobie stanowić. – Wydzierżawić, wynająć?
– Wynająć – potwierdziła.
– Do sprzątania?
– Ależ z ciebie głupek. Wynająć mieszkanie Adeli! W ten sposób będziesz miał
pieniądze na
jakieś lokum w Łodzi. W czwartek siedzisz w domu, bo od dziesiątej przychodzą
chętni. Musisz
z nimi podpisać umowę. Tu jest wzór. – Rzuciła mi pod nos kartkę papieru.
– Ale obiecałem Bulwiakowi, że jutro zabiorę go na basen – zaoponowałem, bo nie
lubię
wystawiać do luftu zniedołężniałych starców.
– Oj tam – żachnęła się mama. – Jak będzie pogoda, to wystawi się go do ogródka
w nadmuchiwanym baseniku Gonzo.
Westchnąłem z rezygnacją i zająłem się wyjmowaniem knedli, póki jeszcze nie
rozgotowały
się na amen. Ostatecznie wyszły bardzo dobre. Roman zjadł szesnaście i całą noc
miał
rozwolnienie.
Czwartek, 14 września.
Niewolnicze galery
Przeżyłem dziś tak koszmarny dzień, że to wręcz nie do opisania. Temperatura
przekraczała
trzydzieści stopni Celsjusza i kiedy cała rodzina leniuchowała w ogrodzie, ja
musiałem
klincować wewnątrz i spotykać się z różnymi oszołomami.
Pierwszy przyjechał drobny facet trwożliwie rozglądający się na boki, jakby go
ścigali płatni
mordercy. Była godzina 7.20 i wszyscy jeszcze spaliśmy. Wyjrzałem przez małe
okienko na
półpiętrze i wisiałem w nim przez pół godziny, bo gość miał potrzebę
opowiedzenia mi ostatnich
pięciu lat swego życia.
– Czasem, wie pan, trzeba porozmawiać z kimś od serca. Jak, jak... człowiek z
człowiekiem.
Zasugerowałem, żeby może przyjechał za dwie godziny, i nie podtrzymywałem
rozmowy.
Ale to go nie zniechęciło.
– Ja to mam życie, panie – westchnął niczym zawodowa ofiara losu. – Wszystko mi
obie
z matką zabrały i ten malutki warsztacik kuśnierski, gdzie po godzinach szyłem
biednej
sąsiadeczce futerko ze skrawków. Czy to źle pomóc bliźniemu w potrzebie, ja się
pytam?
Pytanie było retoryczne, więc nic nie odpowiedziałem, choć strasznie chciało mi
się siku.
– Z króliczych ogonków futerko, nie za długie, nie za krótkie, przed kolanko, bo
moja
Mariolka nieduża, to i niedużo skrawków na nią poszło. Ale moja stara ze swoją
starą, znaczy się
z teściową, dalej mi głowę suszyć o te królicze ogony. A przecież tylko odpady
brałem.
I wiecznie mordę darły, a ja, panie, strasznie wrażliwy na krzyk jestem. A
Mariolka cicha,
grzeczna, za wszystko wdzięczna, koniowi w zęby nie zagląda.
Ucisk na pęcherz stawał się nie do zniesienia.
– No to postanowiliśmy z Mariolka podstawową komórkę społeczną utworzyć, znaczy
się
rodzinę. A bo to dadzą te dwie jędze człowiekowi żyć? Bo ludzkie szczęście,
panie, im ością
w gardle stanęło, zawiść, panie. A czy to człowiek winien, że chce trochę przed
wykorkowaniem
słodyczy posmakować, trochę miłości romantycznej dla siebie wyszarpnąć od losu?
I właśnie
w tym mieszkaniu, co pan je chce wynająć, my będziemy to szczęście wspólne
budować i czy
pan może nie wsparłby młodych małżonków na jakichś preferencyjnych warunkach?
I wbił we mnie swoje świdrujące ślepka w oczekiwaniu na błogosławieństwo. Może
bym
i pobłogosławił ten występny związek, ale mój pęcherz moczowy wysłał właśnie do
mózgu
sygnał, że pal sześć Mariolkę, jej futerko z króliczych ogonków, starą, starą
starej i ich mściwą
klątwę. Kiedy wróciłem z toalety, pod oknem nie było nikogo i już zastanawiałem
się, czy
przypadkiem Romeo nieboga mi się nie przywidział. Ale romantyczny kochaś nie był
w ciemię
bity, bo zabierając się z naszej posesji, zabrał również rower Gonzo, ostatnią
cenną rzecz, jaką
mieliśmy. Pewnie tytułem rekompensaty za to, że zawiść ludzka nie zna granic i
rzuca
kochankom kłody pod nogi. Zadumałem się nad człowieczą naturą, stojąc z dwoma
kubkami
parującej kawy zbożowej. Nie trwało to długo, bo w zasięgu mojego wzroku pojawił
się wariat
numer 2. Już z daleka widziałem, jak cwałował przez opłotki, zostawiając w tyle
siwy dym
i wianuszek rozchichotanych kobiet z wczorajszym makijażem i dzisiejszym kacem.
– ...bry – mruknął przywódca tego stada i czknął. Musiałem odsunąć się nieco
przytłoczony
odorem trawionego jeszcze alkoholu. – Dzięki, stary. – Wyjął mi z rąk jeden
kubek i przysiadł na
ganku. – Sprawa jest taka. Morda w kubeł! – zwrócił się do swego haremu, któremu
jakoś trudno
było przestrzegać dyscypliny. – Tak to jest, jak się idzie robić interesy prosto
z imprezy. Piwka
nie masz? – Podniósł na mnie przekrwione oczy.
Skłamałem, że pójdę poszukać. W domu gorączkowo zastanawiałem się, jak spławić
to
towarzystwo, tym bardziej że harem porozkładał się na przydomowym trawniku,
budząc
zainteresowanie sąsiadów. Dobiegający zza okien jazgot obudził też resztę
domowników, którzy
jakby nigdy nic wyszli na ganek i przyjaźnie przywitali się z intruzami.
– Piękny dzień – powiedziała mama, a ojciec rzucił w drodze do kuchni:
– Grzankę?
Oni chyba powariowali! Czy już nic ich nie zdziwi? Nawet najazd na ich prywatne
terytorium?
Tymczasem kobiety, najwyraźniej lekkich obyczajów, szalały z Romanem, którego
Gonzo –
wierny fan Edwarda – wyprowadził na poranny spacer.
– Jaka cudna świnka! Daj mamusi buzi! Roman kwiczał z przerażenia i przebierając
co sił
w krótkich raciczkach, uchylał się sprawnie przed pocałunkami. Gonzo ochraniał
go własnym
ciałem. W oknie na piętrze pojawiła się łysa głowa Bulwiaczka, który omal nie
wypadł na widok
tylu rozwiązłych niewiast. Przyglądałem się wszystkiemu z dużym niesmakiem.
Tymczasem
zmęczony całonocną popijawą mężczyzna składał już ojcu niemoralną propozycję.
– Dzielimy się po połowie, zyski fifty-fifty. Ja załatwiam personel, ty bierzesz
na siebie
administrację i sąsiadów.
Całe szczęście, że w mamie wzburzyła się feministyczna krew, bo jeszcze chwila,
a miałbym
w mieszkaniu nieodżałowanej Adeli agencję. I to wcale nie detektywistyczną. Mama
zagoniła
dziewczyny do kuchni i zrobiła im szybkie pranie mózgu. Grzmiała, żeby nie
pozwoliły
traktować się jak towar, a na koniec dała im ulotkę Centrum Praw Kobiet. Kiedy
szły przez
podwórko i ich szef klepnął jedną w tyłek, ta zagroziła, że pozwie go za
molestowanie seksualne
w pracy. Facet zbaraniał.
– Ale przecież teraz masz wolne... – wybełkotał.
Reszty rozmowy nie słyszałem, bo poszli sobie w cholerę, i całe szczęście.
Dochodziło
południe, a ja nie jadłem jeszcze śniadania. Około czternastej uspokoiło się na
kilka godzin i cała
nasza rodzina wyległa na zewnątrz, fundując sobie darmową odnowę biologiczną.
Jesteśmy
w ciągłym dołku finansowym, całe szczęście, że na tym świecie chociaż słońce
jest bezpłatne.
Tylko że ja nie mogłem z niego za bardzo korzystać, bo co chwila trzeba było
przenosić w cień
Bulwiaczka. W jego wieku promieniowanie może być zabójcze. Nie była to wcale
łatwa
operacja, bo Bulwiak moczył się w jaskrawoniebieskim dziecinnym baseniku. Obok
niego
spoczywał Rudi numer 2 i niezliczo