13189
Szczegóły |
Tytuł |
13189 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13189 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13189 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13189 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stephen White
Zdalne sterowanie
Przek�ad Izabela Bukojemska
Mojej Matce Sarze White Kellas
Dobry uczynek nigdy nie ujdzie ci bezkarnie.
Gorez Vidal
Prolog
Pami�tasz? Najpierw s�ycha�
strza�y.
Kr�ci si� pusta ta�ma baga�owa.
Napisy na ekranach kieruj� pasa�er�w do miejsca odbioru walizek.
Nad g�owami t�umu rozlega si� wezwanie:
- Pan Singh, pan J. Singh proszony jest do telefonu w informacji.
Ruchome schody wyrzucaj� nowy �adunek ludzi i ha�as w hali jeszcze
wzrasta. Poszczeg�lne g�osy gin� w og�lnym szumie. Co chwila z sykiem otwie-
raj� si� automatyczne drzwi, a wtedy ryk samolot�w zag�usza wszystko.
Kamera, kt�r� trzyma kobieta, odnajduje m�czyzn� w spodniach khaki
i sportowej we�nianej kurtce w krat�. Stoi dok�adnie tam, gdzie powiedzia�.
Jest wy�szy ni� otaczaj�cy go ludzie. Jego jasne g�ste w�osy s� niezbyt d�u-
gie, ledwie si�gaj� ko�nierza. Wyprostowan� praw� r�k� przyciska do boku.
Wie, �e kobieta go filmuje, ale nie patrzy w stron� obiektywu.
Kamera towarzyszy mu przez ca�� minut�. Gdy Geraldo potem zmierzy czas,
oka�e si�, �e trwa�o to pi��dziesi�t dziewi�� sekund i dwadzie�cia osiem
setnych.
Wreszcie m�czyzna co� dostrzega. Jego twarz, do tej pory oboj�tna,
rozja�nia si�, oczy rozszerzaj�. Kobieta pod��a za jego wzrokiem, kamera
zastyga wycelowana w dolne stopnie ruchomych schod�w.
Mokasyny na p�askim obcasie. Sp�owia�e d�insy. D�ugie szczup�e nogi.
Nast�pny stopie�.
Br�zowe p�buty, porz�dne sztruksowe spodnie, �adne skarpetki.
Kamera przesuwa si� wy�ej, na twarze. Kobieta jest znacznie m�odsza od
swojego towarzysza, ma mo�e dwadzie�cia lat, on za� co najmniej pi��dziesi�t.
Wydaj� si� szcz�liwi, u�miechaj� si�. Ten g�o�niejszy d�wi�k na ta�mie to chy-
ba radosny �miech. Oboje maj� torby przewieszone przez rami�.
Kobieta chwyta m�czyzn� za r�kaw i zerka na monitor.
M�czyzna w spodniach khaki ju� wie, gdzie si� skieruj�. Spokojnie
rusza, �eby zaczeka� na nich przy ta�mie baga�owej numer trzy.
Kamera pod��a za nim, a potem zamiera. Obraz si� rozmywa, ale ostro��
zaraz wraca. M�czyzna nadal trzyma praw� r�k� sztywno przy boku.
Ta�ma baga�owa z j�kiem budzi si� do �ycia. Podr�ni przerywaj� roz-
mowy, jednak z ciemnej czelu�ci wysuwa si� najpierw tylko wst�ga z nie-
rdzewnej stali.
M�czyzna stoi nieruchomo. Jest spokojny. Obiektyw przesuwa si� na
wypadaj�ce z otworu torby i walizki. Chwil� szoruj� po stali, ale zaraz ha-
muj� na gumowych zderzakach.
Starszy m�czyzna w sztruksach i m�oda kobieta w d�insach podchodz�
do ta�my. Przez chwil� wype�niaj� ca�y kadr. Kamera przeskakuje na m�-
czyzn� w khaki. Jego lewa r�ka w�lizguje si� pod kurtk�.
Podchodzi do ta�my. Dwa kroki: nie za blisko, nie za daleko.
Wok� baga�y k��bi si� t�um. Pasa�erowie si� przepychaj�, wszystkie
oczy skierowane s� na walizki i torby.
R�ka m�czyzny wysuwa si� spod kurtki. B�ysk metalu.
Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden.
Nagle kadr wype�nia kobieta w czerwonym p�aszczu. Przez kilka d�u-
gich sekund kamera rejestruje tylko czerwie�.
Bang, bang.
Dwa strza�y. Wyra�nie je s�ycha� na �cie�ce d�wi�kowej. Tego odg�osu
z niczym nie mo�na pomyli�.
Czerwony p�aszcz znika z kadru.
Kamera podskakuje - najpierw za wysoko, ale zaraz si� obni�a - usi�u-
j�c zlokalizowa� strzelca. Ludzie padaj� na pod�og�. Przez chwil� jest ci-
cho: sekunda wype�niona nadziej�, �e jednak nic si� nie sta�o. A potem po-
wietrze wype�niaj� krzyki.
Kobieta w czerwonym p�aszczu le�y u st�p strzelca, wpatruj�c si� w
jego lew� r�k�. Cichym, �a�osnym g�osem wy�piewuje jak modlitw�:
- O, Bo�e, on ma pistolet. O Bo�e, Bo�e, on ma pistolet.
M�czyzna w sztruksowych spodniach pada na ta�m� baga�ow�. G�ow�
uderza w walizk� samsonite. Le�y na boku. Patrzy prosto w obiektyw. Na
jego bia�ej koszulce polo wida� dwie ciemne plamy, jednana brzuchu, drug�
na ramieniu. Wydaj� si� za ma�e jak na ci�kie rany. Nie wi�ksze ni� dziesi�-
ciocent�wki.
Na jego twarzy maluje si� szok, nie b�l.
Jego towarzyszka odwraca si� do strzelca. W�osy w kolorze bursztynu ma
prze�o�one przez jedno rami�, przekrzywione ciemne okulary zrzuca na pod�og�.
Zbli�enie. Kamera rejestruje determinacj� w jej niebieskich oczach. Nie
cofnie si� przed niebezpiecze�stwem. Staje przed rannym i rozpo�ciera r�ce,
jakby chcia�a go os�oni�. Stoi naprzeciwko strzelca, wyzywa go wzrokiem.
Chce, �eby to j� dosi�g�a nast�pna kula.
Ma to wypisane na twarzy. M�wi� to jej oczy.
Chce, �eby to j� dosi�g�a nast�pna kula.
M�czyzna wie o tym, jego palec zaciska si� na spu�cie, ale nie jest
w stanie strzeli�.
Nie mo�e jej zabi�. Nie przyszed� tu po to, �eby j� zabi�.
Ta�ma baga�owa nie przestaje si� obraca�.
W kadrze pojawia si� nagle m�ody m�czyzna w koszulce z nadrukiem
Buldog�w z Uniwersytetu Georgii. Skacze na zamachowca, uderza go i wy-
tr�ca mu z r�ki pistolet.
Ta�ma nadal si� kr�ci.
Kobieta trzyma g�ow� m�czyzny na kolanach, ca�uje jego twarz, szepce:
- Tato, kocham ci�, kocham.
1
Pi�tek, 11 pa�dziernika, 19.00, -5,5�C,
burza �nie�na
J
aki� samoch�d wpe�z� w pole widzenia Lauren Crowder. U jej st�p ulica
ostro opada�a. Na dole reflektory samochodu rzuca�y dwie smugi �wiat�a,
rze�bi�c w �niegu tunele blasku. Gdy w�z si� zatrzyma�, uzna�a, �e stoi w
po�owie kwarta�u po drugiej stronie ulicy.
Pocz�tkowo Lauren zamierza�a podej�� podjazdem, schroni� si� pod dasz-
kiem nad drzwiami domu Emmy i zaczeka�. Ale teraz nie by�a pewna, czy zd��y
tam doj��. Spojrza�a uwa�nie na ulic�, zebra�a si� w sobie i zosta�a tam, gdzie
by�a.
�wiat�a samochodu zamruga�y i zgas�y. Ze �niegu znik� waniliowy pro-
mie�. Otworzy�y si� drzwiczki od strony kierowcy i pod sufitem zapali�a si�
s�aba �ar�weczka. Po chwili ona tak�e zgas�a. Sylwetki pojazdu i kierowcy
znikn�y za zas�on� �niegu.
Lauren wyci�gn�a przed siebie na ca�� d�ugo�� lew� r�k� w r�kawicz-
ce, rozsun�a palce i spr�bowa�a je policzy�. Nie mog�a. Wystraszy�a si�. To
przez ten �nieg, t�umaczy�a sobie. Postara�a si� skupi� wzrok ponad czubka-
mi palc�w, nad wyci�gni�t� r�k�, na ulicy przed sob�. Nadal nic nie widzia-
�a. Mog�a si� tylko modli�, by uda�o jej si� zobaczy� zbli�aj�c� si� posta�.
By�a pewna, �e zza zas�ony �niegu wkr�tce kto� si� wy�oni.
Kto� przyjdzie skrzywdzi� Emm� Spire, a ona nie zd��y podej�� �liskim
podjazdem.
Zacisn�a palec wskazuj�cy na spu�cie pistoletu, kt�ry trzyma�a przy
boku. Rami� zacz�o bole� j� od ci�aru broni.
Niepok�j powoli znika�, t�tno zwolni�o. Dziwne. A� dot�d nie by�a pewna,
czy post�puje s�usznie, przychodz�c tu dzi� wieczorem, by broni� Emmy. Nie
wiedzia�a, czy dobrze zrozumia�a wiadomo�� przekazan� przez poczt� g�osow�.
Teraz jednak musi si� skupi� na bezpo�rednim zagro�eniu. Zn�w zacz�-
�a wypatrywa� postaci, kt�ra mog�a si� pojawi� w marzn�cej �nie�ycy. Na-
s�uchiwa�a odg�os�w zdradzaj�cych blisko�� intruza.
Tam.
Ciemna plama w morzu bieli. Jak wrak okr�tu. Widzia�a j� tylko przez
sekund�. Potem plama znikn�a, jakby po�kn�� j� ocean. To on. Na pewno?
Jak blisko podszed�? Pi�tna�cie metr�w? Dwadzie�cia?
Zawo�a�a g�o�no, by przekrzycze� wyj�cy wiatr:
- Odejd�. Zostaw j� w spokoju. Mam bro�.
Wydawa�o jej si�, �e mimo �omotu serca us�ysza�a w odpowiedzi jaki�
pomruk. O Bo�e.
- M�wi� powa�nie. Odejd� natychmiast. Mam bro�. B�d� strzela�.
Zostaw j�.
Naprawd� potrafi�aby strzeli�? Rozpaczliwie pragn�a co� zobaczy�.
G�sty �nieg zawirowa� wok� niej, a potem na chwil� w bia�ej kurtynie
pojawi�a si� szczelina. Mia�a wra�enie, �e widzi zastyg�� we w�ciek�ym gry-
masie twarz, mask� w obramowaniu mocno zaci�gni�tego granatowego kap-
tura.
Oczy m�czyzny p�on�y.
Lauren ba�a si� coraz bardziej. Powietrze by�o lodowate, uderza�o j�
w policzki jak kawa�ki zamarzni�tej stali.
Przera�aj�ca maska znowu si� pojawi�a. Wyda�o si� jej, �e widzi otwarte
usta, wykrzywione szata�sk� z�o�ci� rysy, i tylko czeka�a, a� widmo si� ode-
zwie. Ale zamiast s��w us�ysza�a j�k - zwierz�cy, gard�owy, nieartyku�owany.
O Bo�e.
Cienka szczelina w kurtynie bieli znik�a od podmuchu wiatru.
Wiedziona strachem podnios�a r�k�, praw�, t�, w kt�rej trzyma�a pisto-
let. Odczeka�a chwil�, a potem unios�a bro� wy�ej.
Tak, tyle wystarczy.
Patrzy�a i nas�uchiwa�a.
Zamruga�a, �eby strz�sn�� �nieg z rz�s.
Niepewnie unios�a luf�jeszcze wy�ej. Nic nie widzia�a. W pewnej chwili
wyda�o jej si�, �e spostrzeg�a jasn� plam�, a mo�e �wiat�o w oddali. Wycelo-
wa�a w tamtym kierunku.
Tak, teraz celuje dostatecznie wysoko.
By�a przera�ona. Mia�a �ci�ni�te gard�o.
Nagle us�ysza�a echo wystrza�u, na �niegu zab�ys� ogie�. Zupe�nie jak
�wiat�o �wiec ta�cz�ce po fasetach r�ni�tego szk�a. Huk wystrza�u
wystraszy� j� jeszcze bardziej.
Bro� w jej r�ku odskoczy�a i Lauren zda�a sobie spraw�, �e to ona strzeli�a.
Czy celowa�a dostatecznie wysoko?
W uszach jej brz�cza�o, jakby opad� j�r�j pszcz�. P�atki �niegu sycza�y
na gor�cej lufie pistoletu.
Wci�� pada�o, ale poza tym wok� panowa� spok�j. Wiatr zamar�, uci-
ch�o jego piekielne wycie.
Nie opu�ci�a r�ki z pistoletem, podtrzyma�a j� drug�. Jeszcze raz skupi-
�a wzrok na drodze przed sob�. Nie zobaczy�a nikogo. Zdj�a palec z bez-
piecznika i nie zginaj�c �okcia, opuszcza�a bro�, a� wylot lufy zn�w zacz��
mierzy� w podjazd domu Emmy.
Uwa�nie obserwowa�a miejsce, w kt�re przed chwil� celowa�a, wypa-
truj�c niebezpiecze�stwa, ale opr�cz miliard�w bia�ych p�atk�w spadaj�-
cych z nieba nic si� tam nie porusza�o.
Sta�a tak w ci�kim p�aszczu, oparta o ceglany filar na ko�cu podjazdu,
i wyobra�a�a sobie, �e jest gargulcem broni�cym przyjaci�k� przed z�em.
Zastanawia�a si�, czy ta przypominaj�ca mask� twarz naprawd� nale�a-
�a do cz�owieka, kt�ry grozi� Emmie. Mo�e wystraszy� si� i uciek�? O Bo�e,
oby tak by�o. Jednak w g��bi duszy wiedzia�a, �e nie odjecha�. Drzwiczki
samochodu nie trzasn�y ponownie. Nie s�ysza�a te� warkotu silnika.
Gdzie on jest?
Zdecydowa�a, �e wr�ci do pierwotnego planu, wykorzysta przewag�,
jak� daje stanowisko na wzniesieniu. Nie wypuszczaj�c pistoletu z r�ki, ru-
szy�a w g�r� stromym podjazdem. Sz�a wolno, ostro�nie stawiaj�c stopy, bo
sk�rzane podeszwy but�w mocno si� �lizga�y.
Nagle drog� u st�p wzg�rza o�wietli�y reflektory samochodu. Nie zwr�-
ci�a na to uwagi, p�ki samoch�d nie zatrzyma� si� gdzie� po�rodku ulicy.
Us�ysza�a, jak drzwiczki otwieraj� si� i sekund� p�niej zamykaj�. Sa-
moch�d przejecha� pi�tna�cie, mo�e dwadzie�cia metr�w - �nieg chwilami
zas�ania� �wiat�a, wi�c trudno by�o to oceni� - a potem zawr�ci�. Drzwiczki
zn�w si� otworzy�y i tym razem pozosta�y uchylone. Pod sufitem zapali�a si�
�ar�wka. Ale Lauren widzia�a tylko rozmazane plamy bieli i czerni.
W ko�cu samoch�d ruszy� ty�em, dotar� do ko�ca kwarta�u, zn�w za-
wr�ci� i odjecha�. Lauren pomy�la�a, �e kierowca musia� si� zgubi� albo
w tej �nie�ycy nie znalaz� domu, kt�rego szuka�.
Nieca�e pi�� minut p�niej, b�yskaj�c niebieskimi i czerwonymi �wiat-
�ami, zza zakr�tu wypad� radiow�z i zwolni� u st�p wzg�rza. Lauren usi�o-
wa�a co� zobaczy� przez �nieg.
Radiow�z zatrzyma� si� po�rodku ulicy. �wiat�o jego bocznych reflek-
tor�w miesza�o si� z odbitym od �niegu blaskiem. Migacze na dachu nadal
si� kr�ci�y, zalewaj�c ca�� scen� krwaw� po�wiat�.
Lauren us�ysza�a trzask drzwiczek, m�skie g�osy i niewyra�ny pomruk
policyjnego radia. Na chwil� zapomnia�a o m�czy�nie, kt�ry by� mo�e za-
mierza� zaatakowa� Emm�. Przede wszystkim musi si� dowiedzie�, po co
przyjecha�a tu policja i dlaczego w�a�nie teraz.
Czy kto� zd��y� ju� ich zawiadomi�, �e s�ysza� strza�y?
Zza bia�ej kurtyny, kt�r� regularnie przeszywa�y ostre smugi �wiat�a,
dobieg� j� podniecony m�ody g�os:
- Lane, mieli racj�! Cholera, tu le�y cz�owiek! Wezwijcie karetk�! Szyb-
ko! Chyba �le z nim. Przynie�cie jaki� koc!
- Co� podobnego! Niech to szlag! - odkrzykn�� Lane.
Lauren nie czu�a ju� palc�w u st�p. Przest�powa�a z nogi na nog�, usi�u-
j�c przywr�ci� kr��enie krwi. Musi si� dowiedzie�, co czy raczej kogo poli-
cjanci znale�li na ulicy. Zdawa�a sobie jednak spraw�, �e kryje si� w cieniu
domu, kt�ry nie jest jej domem, w��czy si� po spokojnej dzielnicy i ma przy
sobie bro�, z kt�rej przed chwil� strzela�a.
Mia�a racj�. To nie b�dzie dobrze wygl�da�o w oczach policjanta pr�bu-
j�cego zrozumie�, dlaczego w tej �nie�ycy na �rodku ulicy le�y cz�owiek,
kt�ry potrzebuje natychmiastowej pomocy.
Zadr�a�a. Nie wiedzia�a, czy z zimna, czy ze strachu. Chocia� nic ju� nie
widzia�a, spr�bowa�a wyobrazi� sobie ulic�, zbocze wzg�rza, zakr�t drogi.
Powtarza�a sobie, �e celowa�a dostatecznie wysoko. Na pewno dosta-
tecznie wysoko.
�lizgaj�c si� po jezdni, przyjecha�a karetka. J�k syreny wdar� si� w ci-
ch� noc. Pojawi�y si� jeszcze dwa radiowozy. W pobliskich domach zapali�y
si� �wiat�a, we frontowych oknach. Kilku odwa�nych wysz�o nawet na pr�g,
�eby zobaczy�, co si� dzieje.
Ca�e to zamieszanie na ulicy sprawi�o, �e Lauren poczu�a ulg�. Nie wy-
obra�a�a sobie, �eby m�czyzna, kt�ry zagra�a� Emmie, wci�� by� w okolicy
teraz, gdy pojawi�o si� tu pe�no policji. Tej nocy nie musi ju� d�u�ej sta� na
stra�y. P�jdzie do Emmy i razem zastanowi� si�, co robi� dalej.
Ale zanim zd��y�a si� ruszy�, w k��bach �niegu pojawi� si� prze�wit i
wyda�o si� jej, �e w�r�d bieli widzi wielki kszta�t w miejscu, gdzie prze�la-
dowca Emmy m�g� zostawi� sw�j samoch�d.
Je�eli samoch�d jeszcze tu jest, on te� musi by� gdzie� w pobli�u.
Tylko gdzie?
Sanitariusze wybiegli z karetki i pochylili si� nad m�czyzn� le��cym
na jezdni. Dwaj mundurowi policjanci trzymali nad nimi parasole. Raptem
we w�ciek�ym podmuchu �nieg zawirowa� i wygi�� parasole.
Jeden z sanitariuszy co� powiedzia�, ale Lauren nie dos�ysza�a jego s��w.
- Co m�wi�e�? - zawo�a� jaki� g��boki baryton. Po chwili ten sam m�
czyzna krzykn��: - Co on m�wi�? S�yszeli�cie?
Wiatr zmieni� kierunek i nast�pne s�owa rzuci� Lauren prosto w twarz:
- M�wi�em, �e chyba do niego strzelano. Wygl�da na to, �e ma ran�
postrza�ow�, nisko, po prawej stronie, tu� przy kr�gos�upie. Musimy go szybko
st�d zabra�. Ci�nienie gwa�townie spada. Chyba umiera.
Sens s��w dociera� do Lauren powoli.
Strzelano do niego...
Podnios�a r�k� i z obrzydzeniem spojrza�a na pistolet, kt�ry �ciska�a
kurczowo. Nie mog�a uwierzy� w to, co zrobi�a.
- O Bo�e - powiedzia�a na g�os. - Zastrzeli�am go.
Z p�nocnego wschodu nadci�gn�a nowa �nie�yca. Kryj�c si� w g�-
stym bia�ym tumanie, Lauren schodzi�a podjazdem Emmy w kierunku chod-
nika przed s�siednim domem.
B�dzie musia�a powiedzie� policjantom, �e to ona strzela�a. Zastanawia�a
si� tylko, czy zrobi� to od razu tutaj, czy dopiero w komisariacie. A mo�e
w swoim biurze? Je�eli zrobi to u siebie, w Biurze Prokuratora Okr�gowego
w Boulder, mo�e liczy� na pomoc koleg�w. Jednak cokolwiek postanowi, nie
wolno jej miesza� w spraw� Emmy. Stawka jest zbyt wysoka.
Policja nie mo�e si� dowiedzie�, co robi�a tutaj dzi� wieczorem. Je�li si�
dowie, Emma Spire ju� jest martwa.
Rannego m�czyzn� po�o�ono na noszach i wniesiono do karetki. Am-
bulans natychmiast odjecha�.
Lauren podj�a decyzj�. Zesz�a na jezdni�, podesz�a do najbli�ej stoj�-
cego policjanta i delikatnie dotkn�a jego ramienia.
- Prosz� pana.
Odwr�ci� si�, ale nie spojrza� na ni�. Jego czarna czapka by�a ca�kowi-
cie pokryta �niegiem, w�sy mia� sztywne od mrozu, ciek�o mu z nosa.
- Co znowu? - warkn��.
- Prosz� pana - powt�rzy�a.
Wreszcie spojrza� na Lauren. Przekrzywi�a g�ow� i wtedy chyba go roz-
pozna�a. Musia�a widywa� go w s�dzie albo w komisariacie, ale nie pami�ta-
�a, jak si� nazywa.
- Jestem Lauren Crowder, zast�pczyni prokuratora okr�gowego w Boulder.
- Do diab�a, szybko si� pani zjawi�a! - By� zdziwiony. - Kto pani�
wezwa�? Jeszcze �aden detektyw nie zd��y� tu dotrze�.
- By�am w pobli�u. Sprawy osobiste - wyja�ni�a. - Zobaczy�am, co si�
tu dzieje, i pomy�la�am, �e mo�e b�d� mog�a w czym� pom�c.
- Dobrze. Przyda si� nam ka�da pomoc. Co za bajzel! Ju� rano czu�em,
�e �apie mnie grypa. Jak postoj� tutaj jeszcze troch� jak jaki� nied�wied�
polarny, na pewno si� roz�o��. - Jego g�os zmi�k�. Zobaczy�, �e kobieta, z
kt�r� rozmawia, jest �adna. Wzi�� j� pod �okie�. - Schowajmy si� w radio-
wozie. Tam mi pani powie, jak mi mo�e pani pom�c.
- Zgoda. - Lauren nie widzia�a dobrze, gdzie policjant patrzy, ale czu-
�a, �e taksuje j� wzrokiem i zamierza z ni�poflirtowac. Mo�e b�dzie mog�a
od niego co� wyci�gn��. Nagle dotar�o do niej, jak bardzo zmarz�a - m�wie-
nie przychodzi�o jej z trudem.
Policjant krzykn�� do partnera, �e idzie do samochodu, a potem, ci�gle
trzymaj�c Lauren pod �okie�, zaprowadzi� j� do najbli�szego radiowozu.
Otrzepa� ubranie ze �niegu, wsun�� si� na miejsce kierowcy i poprosi�, by
usiad�a na fotelu pasa�era.
Ostro�nie obesz�a samoch�d. Silnik pracowa�, w �rodku by�o ciep�o.
Policjant g�o�no wydmucha� nos.
- Wi�c wie pani co� o tym, co si� tu wydarzy�o?
Lauren zosta�o na tyle instynktu samozachowawczego, by zapyta�:
- A co do tej pory odkryli�cie, policjancie...
- Riske. Lane Riske. Wymawia si�, jakby by�o �y", chocia� nie ma. O Jezu,
nie znosz�, jak mi zamarzaj� w�sy. Trudno wtedy m�wi� i czuj� si�, jakbym
mia� zaraz p�kn��. Ju� m�wi�, co odkry�em. - Z naciskiem wym�wi� s�owo
�odkry�em".
Kto� zawiadomi� mnie, �e na jezdni le�y cia�o. Facet dzwoni� pod dzie-
wi��set jedena�cie z telefonu kom�rkowego. W pierwszej chwili pomy�la-
�em, �e to �art, mo�e jakie� dzieciaki si� wyg�upiaj� albo kto� z Denver, bo
to nie jest dzielnica, w kt�rej znajduje si� cia�a na �rodku jezdni ani zreszt�
nigdzie indziej. Doszed�em do wniosku, �e pewnie komu� zale�y, �eby�my
ruszyli dupy, przepraszam za j�zyk, �eby�my musieli w �nie�ycy wdrapa�
si� na to �liskie zbocze. Wie pani, jak to jest.
W miar�, jak m�wi�, stawa� si� coraz bardziej �wiadom tego, �e siedzi
obok bardzo atrakcyjnej kobiety, i jego o�ywienie ros�o.
- Wi�c Loutis i ja dotarli�my tu - to by� prawdziwy slalom - i ledwo
wyhamowali�my przed wielk� kup� �niegu. Mog�o to by� cia�o, ale raczej
zwyczajna zaspa. Albo zdech�y jele�. Kaza�em Loutisowi wysi��� i spraw
dzi�. Niech mnie diabli, je�eli to nie by�o cia�o. Facet wygl�da�, jakby zaraz
mia� umrze�. Na �niegu na jego nogach wida� by�o �lady opon. Przykryli
�my go, czym si� da�o, i wezwali�my karetk�. Przyjecha�a bardzo szybko.
Sanitariusze powiedzieli, �e facet ma ran� postrza�ow�. Tylko tyle wiem.
W czym wi�c mo�e mi pani pom�c?
Lauren zastanawia�a si�, czy zachowanie policjanta ma jakikolwiek
wp�yw na jej sytuacj�, dosz�a jednak do wniosku, �e to nie ma znaczenia.
- Prosz� si�gn�� do kieszeni mojego p�aszcza z pana strony - powie
dzia�a. - B�d� trzyma�a r�ce tak, �eby pan je widzia�. Znajdzie pan tam pi
stolet, dziewi�ciomilimetrowego glocka, w kt�rym brakuje jednej kuli. Strze
la�am z niego dzi� wieczorem, ale pistolet jest zabezpieczony.
Os�upia�y Riske wpatrywa� si� w kiesze� p�aszcza Lauren. Nie si�gn��
po pistolet. W og�le si� nie poruszy�. W ko�cu wykrztusi�:
- M�wi�a pani, �e jak si� pani nazywa? Ma pani jaki� dow�d to�samo�ci?
Lauren zostawi�a torebk� w swoim samochodzie. A samoch�d sta� ko�o
domu Emmy. Nie zamierza�a mu tego m�wi�.
- Nie przy sobie. Nazywam si� Lauren Crowder. Jestem zast�pczyni� pro
kuratora okr�gowego w Boulder. Na pewno widzia� mnie pan w s�dzie.
~ Rzeczywi�cie pani twarz wydaje mi si� znajoma. Naprawd� ma pani
w kieszeni pistolet?
- Tak.
- Strzela�a pani do tego faceta, kt�rego znale�li�my na ulicy? Nie
by�a pewna, jak odpowiedzie� na to pytanie.
- Nie wiem, czy do niego - odpar�a w ko�cu.
- Ale strzela�a pani?
- Tak.
Riske chwil� si� jej przygl�da�, zanim zn�w si� odezwa�.
- Prosz� pochyli� si� do przodu i po�o�y� obie r�ce na desce rozdziel
czej. Teraz wyjm� pistolet z pani kieszeni.
Zrobi�a to, co kaza�.
Spr�bowa� si�gaj�c do jej kieszeni, ale mia� za grube r�kawice.
Z�bami �ci�gn�� jedn� i w ko�cu uda�o mu si� wyci�gn�� pistolet.
Trzyma� glocka G26 za r�koje�� tylko palcem wskazuj�cym i kciukiem.
- Musz� prosi�, �eby si� pani przesiad�a na ty�. Ja p�jd� si� rozejrze�,
co si� tu w�a�ciwie sta�o. Mam nadziej�, �e pani rozumie.
- Tak - odpar�a.
Nie chcia�a si� przesiada�. Tylne siedzenia radiowozu by�y dla niej jak
przedsionek celi. Jak droga prowadz�ca tylko w jedn� stron�, na kt�rej nie
chcia�a si� znale��.
Gdy si� tam przesi�dzie, straci kontrol� nad swoim �yciem.
- Za�o�� pani kajdanki - oznajmi� Riske. - To zwyk�e �rodki ostro�no
�ci. Rozumie pani, czemu musz� to zrobi�?
Chcia�a si� z nim spiera�, powiedzie�, �e kajdanki nie s� potrzebne.
W ko�cu jest zast�pczyni� prokuratora, wi�c nie trzeba jej skuwa�. Ale wie-
dzia�a, �e nie warto protestowa�. Wyci�gn�a r�ce. Riske za�o�y� jej kajdan-
ki lu�no, z przodu, nie z ty�u, si�gn�� przed ni� i otworzy� drzwiczki pasa�e-
ra. Obszed� radiow�z, otworzy� tylne drzwi. Gdy nachyla�a si�, by wsi���,
poczu�a, jak k�adzie jej r�k� na g�owie, �eby si� nie uderzy�a.
Rozp�aka�a si�. R�ka na g�owie by�a kropl�, kt�ra przepe�ni�a czar�.
Znalaz�a si� w prawdziwych k�opotach.
Tak bardzo chcia�a zadzwoni� do m�a i powiedzie� mu, �e b�dzie p�-
niej, ni� zapowiada�a.
Siedzia�a sama w ciep�ym samochodzie jakie� pi�� minut. Pr�bowa�a
powstrzyma� �zy. Nie b�d� p�aka�, nie b�d� p�aka�, powtarza�a sobie. Gruba
warstwa �niegu pokry�a szyby, przestrze� skurczy�a si�. Tylne siedzenia wy-
konano z twardego plastiku. Nie by�o klamki, �eby otworzy� drzwi, nie mo�-
na te� by�o opu�ci� szyby. Ciep�o, kt�re powita�a z tak� rado�ci�, teraz j�
przyt�acza�o. Niezr�cznie �ci�gn�a r�kawiczki i po�o�y�a je na kolanach.
Rozpi�a gruby p�aszcz, zdj�a ciep�� czapk�. Zmarzni�te stopy, kt�re stop-
niowo si� rozgrzewa�y, zacz�y j� bole�.
Riske wr�ci� i usiad� z przodu. Jego g�os stwardnia�, m�wi�c, nie patrzy�
Lauren w oczy.
- Kazano mi wzi�� pani r�kawiczki. Mia�a je pani na r�kach w chwili,
gdy pani strzela�a?
- Tak - odpar�a i natychmiast pomy�la�a, �e mo�e nie powinna by�a
udziela� odpowiedzi.
- Prosz� mi je da�.
Policjant w�o�y� r�k� w szpar� w metalowej przegrodzie oddzielaj�cej
przednie siedzenia od tylnych. Lauren podnios�a r�kawiczki z kolan, wyma-
ca�a otw�r i poda�a mu je.
- Czapk� te� poprosz�.
Musia�a j� mocno zwin��, �eby da�a si� przepchn�� przez otw�r.
- Gdzie pani sta�a, strzelaj�c?
Pr�bowa�a co� zobaczy� przez okno, ale widzia�a tylko biel.
- Nie jestem pewna. W tej �nie�ycy wszystko wygl�da inaczej.
- Na dworze czy w domu?
- Na dworze.
- Gdzie� tutaj? W pobli�u?
- Tak.
- Przy tych domach?
- Chyba tak.
- Na ulicy czy na czyim� podw�rzu?
- Nie jestem pewna.
- Nie pami�ta pani, gdzie to by�o?
- Niezbyt dok�adnie. Pali�o si� �wiat�o.
- �wiat�o? Jakie �wiat�o? Strzeli�a pani do �wiat�a? Nie
odpowiedzia�a.
- Mo�e pani poda� odleg�o�� w przybli�eniu?
- Ma�o widzia�am. Przecie� pan wie, jak jest na zewn�trz.
- Kiedy mniej wi�cej pani strzela�a?
- Tego te� nie wiem na pewno.
- Prosz� si� zastanowi�.
- W ci�gu ostatniej godziny. Chyba. Tak przypuszczam. - Lauren by�a
pewna, �e s�siedzi Emmy musieli s�ysze� strza� i podadz� dok�adny czas.
Nie ma sensu k�ama�. Nie ma te� sensu u�atwia� policji zadania.
Bo�e, zaczynam rozumowa� jak przest�pca.
- Pani Crowder, dlaczego pani strzela�a?
- To bardzo skomplikowana sprawa.
- Co to znaczy?
- Jestem aresztowana?
- A powinienem pani� aresztowa�?
- Tak czy nie?
- Na razie kazano mi zatrzyma� pani�jako �wiadka w sprawie napa�ci pierw-
szego stopnia i by� mo�e usi�owania zab�jstwa. A s�dz�c po tym, jak ten biedak
wygl�da�, gdy wnosili�my go do karetki, mo�e nawet w sprawie morderstwa.
Otworzy�y si� przednie drzwiczki po stronie pasa�era i do samochodu
wsiad� detektyw Scott Malloy. Nie mo�na powiedzie�, by zrobi� to zr�cznie.
Ca�y by� za�nie�ony i porusza� si� tak, jakby mia� zamarzni�te stawy.
- Cze��, Lauren, cze�� Lane. Mo�esz nas zostawi� na chwil�? Zoba
cz�, czy uda mi si� zrozumie�, o co tu chodzi. - Zachowywa� si� uprzejmie,
m�wi� normalnym tonem.
- Witaj, Scott - z wysi�kiem powiedzia�a Lauren. Nie doda�a jednak:
�mi�o ci� widzie�".
Riske zawaha� si�. Wskaza� papierow� torb� le��c� na pod�odze.
- To rzeczy, o kt�re prosi�e�. I bro�. - Otworzy� drzwiczki i wysiad�
z radiowozu.
Przez ostatnie lata, odk�d Scott Malloy awansowa� na detektywa, Lau-
ren prowadzi�a razem z nim wiele spraw. Nie byli dobrymi przyjaci�mi, ale
nie czuli te� wobec siebie wrogo�ci. Lauren uwa�a�a, �e Malloy gra uczci-
wie, starannie zbiera informacje, a jego dochodzenia by�y tak dobrze udoku-
mentowane, �e Biuro Prokuratora Okr�gowego nigdy si� nie o�mieszy�o.
Natomiast dla Malloya Lauren by�a prokurator, kt�ra traktuje policj�
serio. Mo�e nie �ywi�a do policji takiej sympatii jak niekt�rzy jej koledzy,
ale post�powa�a uczciwie. Malloy wiedzia� te�, �e z powodu Browniego kil-
ku policjant�w, w�r�d nich nawet jeden czy dw�ch detektyw�w, jej nie ufa.
Nie by� ubrany do�� ciep�o jak na tak� pogod�. Mia� p�buty na gumo-
wej podeszwie, w kt�rych zawsze chodzi� do pracy, i cienki nylonowy ska-
fander na sportowej kurtce - ubi�r odpowiedni raczej na babie lato ni� na
wczesnozimow� �nie�yc�.
- Ale zi�b! Ca�y zesztywnia�em. W tak� pogod� nie powinno si� po
zwala� dzieciom gra� w futbol. Nienawidz� siedzie� w radiowozie.
Lauren nie odpowiedzia�a.
Ton g�osu zmieni� si�, gdy przeszed� do rzeczy.
- To niesamowite, �e tak tu sobie siedzimy, a ty masz r�ce skute kajdan
kami. Co si� sta�o? M�wili mi, �e strzela�a�. To prawda?
Odk�d Scott wsiad� do radiowozu, Lauren zastanawia�a si�, co mu po-
wiedzie�.
- Scott, ja nie strzela�am do �adnego cz�owieka.
Skrzywi� si� i cicho j�kn��. Ciekawe, czy zabola�a go stara futbolowa
kontuzja, czy te� jej s�owa.
- Po pierwsze - powiedzia� - kto� zosta� postrzelony na �rodku tej uli-
cy. Po drugie, Riske twierdzi, �e strzela�a� z broni palnej. Prawd� powie-
dziawszy, uzna�bym za nieprawdopodobny zbieg okoliczno�ci, gdyby te dwa
wydarzenia nie by�y ze sob� powi�zane. To nie Waszyngton ani Los Ange-
les. Mo�e postrzeli�a� go przypadkiem?
- Mo�e. Je�eli rzeczywi�cie kogo� postrzeli�am.
Scott Malloy popatrzy� na Lauren ze zdziwieniem. Nie spodziewa� si�,
�e b�dzie m�wi�a jak prawnik.
- Co tu w og�le robi�a� w tak� pogod�? Odwiedza�a� kogo�? Przecie�
nie mieszkasz w tej dzielnicy, prawda? Wydawa�o mi si�, �e macie z m�em
dom we wschodniej cz�ci miasta.
- To prawda. - Potwierdzenie, �e rzeczywi�cie tam mieszka, nie mog�o
jej zaszkodzi�. - W Spanish Hill.
- Ale by�a� tu i mia�a� przy sobie bro�?
To pytanie pozosta�o bez odpowiedzi.
- Glock, kt�rego da�a� Riske'owi, jest tw�j?
- Tak.
- Oczywi�cie masz pozwolenie?
- Tak. Mo�esz to sprawdzi� w biurze szeryfa.
- Czy kto� ci grozi�?
- Ostatnio nie. Ale jaki� czas temu rodzina faceta, kt�rego zamkn�am,
grozi�a mi. Wtedy dosta�am pozwolenie na bro�.
Malloy by� zdumiony tym, jak rozwija si� rozmowa. Lauren by�a ostro�-
na, zachowywa�a dystans. Gdy dowiedzia� si�, �e Lauren Crowder, zast�p-
czyni prokuratora okr�gowego, jest zamieszana w strzelanin�, mia� nadziej�,
�e potrafi to rozs�dnie wyja�ni�. Nawet gdyby wydarzy�o si� co�, co rzuci-
�oby z�e �wiat�o na ni� sam� i biuro prokuratora, m�g�by przynajmniej za-
mkn�� spraw� i wr�ci� do domu, troch� si� przespa� i zje�� �niadanie z
rodzin�.
Tymczasem Lauren nie wyja�ni�a niczego. To go niepokoi�o. Ta sprawa
mog�a si� sko�czy� orzeczeniem kary �mierci, a pani zast�pczyni prokurato-
ra zachowuje si�, jakby by�a winna. Tego si� nie spodziewa�.
- Powiesz mi, co si� sta�o? Dlaczego strzela�a�?
Lauren milcza�a.
- By�a� w niebezpiecze�stwie? O to chodzi? Ten facet ci� zaatakowa�?
Pr�bowa� zgwa�ci�? Ukra�� samoch�d? Chcia� ci� obrabowa�? Lauren, po
wiedz co�, �ebym m�g� zdj�� kajdanki i odwie�� ci� do domu do m�a.
Lauren rozumia�a, �e Malloy podpowiedzia� jej najrozmaitsze okolicz-
no�ci uniewinniaj�ce. Nie zapomni tego gestu. Ale Malloy jest r�wnie� po-
licjantem, kt�ry pr�buje zmusi� j� do zezna�. O tym te� musi pami�ta�.
- Nie, niezupe�nie. Nikt mnie nie zaatakowa�. Ba�am si�, ale...
- Ba�a� si�? Czego? Mo�e czu�a�, �e musisz si� broni�? - Malloy nie
m�g� uwierzy�, �e to m�wi. Wr�cza� jej bilet powrotny do domu.
Ale Lauren go nie chcia�a.
- Nie wiem dok�adnie. Wszystko sta�o si� tak szybko. Sypa� �nieg. Je
stem bardzo zm�czona. - Spojrza�a na swoje kolana i doda�a, wa��c s�o
wa: - Scott, czy mog� wr�ci� do domu?
To nie by�a naiwna pro�ba. Pyta�a go, czy on jako funkcjonariusz policji
ogranicza jej wolno��. Je�eli zabroni jej wysi��� z radiowozu, b�dzie to zna-
czy�o, �e jest ju� aresztowana.
Malloy strzeli� palcami.
- Po tym, co mi powiedzia�a�, nie mog� ci� pu�ci�. Sama o tym wiesz.
Prokurator by mnie zabi�, gdybym to zrobi�. - Zdoby� si� na �art, �eby roz�a
dowa� napi�cie.
Lauren nie doceni�a �artu.
- Wi�c jestem aresztowana?
Scott Malloy zastanowi� si� nad konsekwencjami tego, co zaraz powie.
- Lauren, nie udzieli�a� mi �adnej pomocy. A bardzo by mi si� przyda�a.
- Przepraszam.
Malloy prze�kn�� �lin�, pokr�ci� radiem, �eby czym� zaj�� r�ce.
- Jestem w kropce. Czy mog�aby� mi da� jak�� cho�by najmniejsz�
wskaz�wk�? Bo to, co us�ysza�em do tej pory, niezbyt mi si� podoba.
- Scott, naprawd� mi przykro.
Poprawi� si� na siedzeniu, wci�gn�� powietrze i wypu�ci�, patrz�c, czy
jego oddech zamienia si� w par�.
- Na pewno nie chcesz mi nic powiedzie�? Wiesz, co to dla ciebie oznacza?
- Tak. My�l�, �e tak b�dzie najlepiej.
Chwil� przygl�da� si� p�atkom �niegu opadaj�cym na szyb�.
- No dobrze. Skoro tak stawiasz spraw�, to obawiam si�, �e jeste� aresz-
towana.
- Je�eli jestem aresztowana - oznajmi�a Lauren, pr�buj�c zachowa�
spok�j - to zanim zaczn� odpowiada� na dalsze pytania, chc� porozmawia�
z adwokatem.
Do tej pory Scott unika� jej wzroku, ale teraz odwr�ci� si�, �eby spojrze�
jej w oczy. Czu� si� zdradzony.
- Chcesz adwokata? Jeste� pewna? Zupe�nie pewna?
Lauren wiedzia�a, o co mu chodzi, ale Scott na wszelki wypadek wyja-
�ni� jej to.
- To wszystko zmienia, rozumiesz, prawda? Obecno�� prawnik�w
wszystko zmienia. Tryby zaczynaj� si� obraca� i potem trudno zatrzyma�
maszyn�. Sama wiesz najlepiej, co si� dzieje, kiedy poka�e si� prawnik. Nie
musz� ci tego m�wi�. Lauren, za�atwmy spraw� tutaj. Tylko ty i ja. Nie po-
trzebujemy adwokat�w.
- Scott, wiem, co robi�. I wiem, �e moje ��danie wszystko zmienia.
- Zastan�w si� jeszcze. Porozmawiaj ze mn�- poprosi� j� Scott, cho-
cia� jednocze�nie by� z�y. Powinna mu powiedzie�. Przecie� zna prawo i
rozumie r�nic�. Zna regu�y.
- Scott, zdecydowa�am si� ju�. Powo�uj� si� na zasad� Edwarda. - Za-
sada Edwarda zosta�a ustanowiona orzeczeniem S�du Najwy�szego Stan�w
Zjednoczonych. Zgodnie z ni�, odk�d zatrzymany wyra�nie za��da� adwo-
kata, nie wolno go by�o dalej przes�uchiwa�.
Malloy nie chcia� wierzy� w�asnym uszom. Tylko cholerna prawniczka
mog�a w ten spos�b domaga� si� swoich praw.
Si�gn�� do kieszeni po kart�. Ufa� swojej pami�ci i m�g� bez trudu wy-
recytowa� formu�k� nazywan� �Miranda". Jednak tym razem chcia�, �eby
wszystko odby�o si� idealnie.
- Masz prawo zachowa� milczenie, a wszystko, co powiesz, mo�e by�
wykorzystane przeciwko tobie...
Na pocz�tku policjanci byli dla Lauren bardzo serdeczni. Wszystko si�
zmieni�o, gdy dowiedzieli si�, �e za��da�a adwokata. Malloy ostrzeg� j�, �e
tak b�dzie. Sama zreszt� o tym wiedzia�a.
Ci, z kt�rymi utrzymywa�a przyjacielskie stosunki, w tej sytuacji nie
mogli d�u�ej zachowywa� si� wobec niej przyja�nie.
A wrogowie wreszcie mieli okazj� otwarcie pokaza�, co o niej my�l�.
Je�eli prosisz o adwokata, jeste� winny. W t� zasad� wierz� wszyscy
policjanci. - Oczywi�cie zdarzaj� si� wyj�tki - powiedzia� jej kiedy� Sam
Purdy. - Ale tylko potwierdzaj� regu��.
Nie sprzecza�a si� z nim. Wtedy by�a prokuratorem, a nie aresztantk�.
Osob� podejrzan� o ci�kie przest�pstwo.
�nie�yca na zewn�trz by�a cieplejsza ni� zi�b, kt�ry poczu�a, gdy dotarli
wreszcie do komisariatu.
Musia�a prosi� trzy razy, zanim wreszcie pozwolono jej zadzwoni� do
m�a. Telefonuj�c z pokoju detektyw�w, nie wiedzia�a, kt�ra jest godzina,
bo wcze�niej odebrano jej zegarek.
Alan jednak wiedzia�. Gdy rozleg� si� dzwonek telefonu, zegar na
kuchence mikrofalowej w kuchni wskazywa� dwudziest� pi��dziesi�t
cztery.
On tak�e wr�ci� do domu p�niej, ni� zapowiada�. Czekaj�c na Lauren,
kt�ra powinna zaraz przyj��, wzi�� prysznic, da� psu je�� i zacz�� robi� kola-
cj�. Ale Lauren nie wraca�a, zacz�� si� wi�c niepokoi�. Co chwila patrzy� na
podjazd, bez skutku dzwoni� do niej na pager i pr�bowa� si� z ni� skontakto-
wa� przez telefon kom�rkowy.
Spyta� psa, czy wie, dlaczego jego pani si� sp�nia. Emily, wielki owcza-
rek belgijski, spojrza�a na niego z nadziej�, �e pan proponuje jej spacer.
Alan pr�bowa� t�umaczy� sobie, �e Lauren utkn�a gdzie� na zasypanej dro-
dze. Jednak bior�c pod uwag� wydarzenia ostatnich dni, obawia� si�, �e to
nie burza �nie�na j� zatrzyma�a.
Z wielkiego garnka, w kt�rym nastawi� wod� na makaron, ju� od p�
godziny wydobywa�y si� k��by pary.
- Halo, to ja! - krzykn�a Lauren tak, jakby brakowa�o jej tchu.
Jej ton zaalarmowa� Alana. Ju� wiedzia�, �e zdarzy�o si� co� z�ego.
- Cze�� - odpowiedzia�, staraj�c si� nie okaza� zdenerwowania. - Co
si� sta�o? Jeste� mocno sp�niona. To z powodu �nie�ycy?
- O Bo�e, Alan, mam k�opoty. Mo�e nawet powa�ne k�opoty. Ale nie
przez �nieg. Mo�esz przyjecha� do miasta?
Odstawi� kieliszek z winem zbyt blisko kraw�dzi sto�u. Wyci�gn�� r�k�
i przesun�� go dalej.
- Dobrze si� czujesz? Co si� sta�o?
- Nie, nic mi... no dobrze, nie najlepiej. Ale nie jestem ranna... S�u-
chaj uwa�nie. Nie pozwol� mi zbyt d�ugo rozmawia�.
- Oczywi�cie. Kto ci nie pozwoli rozmawia�? Co, do diab�a, si� dzieje?
- Zanim wyjedziesz z domu, musisz si� skontaktowa� z Casey Spar-
row. Zdaje si�, �e mam jej numer w...
Ca�e opanowanie Alana znik�o.
- Znam jej numer. Jezu, dlaczego potrzebujesz Casey? -Alan Gregory
by� psychologiem klinicznym, a Casey Sparrow wsp�pracowa�a z nim kie
dy� jako opiekunka ad litem jednego z jego m�odych pacjent�w.
Mam k�opoty, eee... natury prawnej. To bardzo wa�ne, �eby� natych-
miast z ni� porozmawia�.
- Jakie k�opoty? Czy to ma zwi�zek z twoj� prac�? Dlaczego potrzebu
jesz Casey?
Ale w�a�ciwie ju� wiedzia�, o co chodzi. W ko�cu po co cz�owiekowi
adwokat specjalizuj�cy si� w sprawach karnych.
- Jestem w komisariacie. Zatrzymano mnie, �eby mnie przes�ucha�...
Chodzi o strza� z pistoletu. Dopiero teraz pozwolili mi zadzwoni�. Obawiam
si�, �e bez pomocy si� st�d nie wydostan�. Potrzebuj� Casey. Policjanci trak
tuj� mnie bardzo ostro, post�puj� �ci�le wed�ug regulaminu. Wszystko to
jest do�� skomplikowane.
Strza�? - Przera�ony i zdziwiony Alan nie wiedzia�, co powiedzie�.
Przed oczami stan�y mu wydarzenia ostatnich kilku dni. Wszystko zacz�o
si� od strzelaniny i wygl�da na to, �e na niej te� si� sko�czy. Czu� pustk� w
g�owie.
- Jeste� aresztowana? - spyta� po kilku sekundach, kt�re ci�gn�y si�
w niesko�czono��.
- Formalnie, tak.
Uderzy�o go, �e �ona, kt�ra zawsze wyra�a�a si� tak precyzyjnie, tym
razem m�wi bardzo og�lnikowo.
Zmusi� si�, by s�ucha� uwa�nie tak jak podczas rozm�w z pacjentami.
Spokojnie, Alan, spokojnie. Wys�uchaj jej. Na pewno powie ci wszystko, co
powiniene� wiedzie�.
- Co si� sta�o, Lauren?
- To nie jest dobra pora. Mo�e b�dziemy mogli porozmawia� p�niej.
- Boisz si�, �e kto� pods�uchuje?
- Tak, to ca�kiem mo�liwe.
- Nie mog� uwierzy�.
- Policja utrzymuje, �e strzela�am do cz�owieka. Z prawnego punktu
widzenia moje po�o�enie jest rozpaczliwe - powiedzia�a.
Alan odgad�, �e to, �e strzela�a, nie podlega dyskusji. Nie to Lauren
chce ukry� przed kim�, kto by� mo�e teraz ich s�ucha.
- My�l�, �e kogo� zastrzeli�a�?
- Tak.
- A zrobi�a� to? Nie
odpowiedzia�a.
- Lauren, przecie� ty nie masz pistoletu.
Znowu cisza.
- Masz?
- Kochanie, nie teraz.
Pomy�la� o piorunie, kt�ry uderza dwa razy w to samo miejsce.
- Nie mo�esz mi powiedzie�, o co chodzi, tak?
- Tak.
- Czy ten cz�owiek umar�?
- Jeszcze nie. Ale podobno jest w stanie krytycznym. M�wi�, �e chyba
nie prze�yje. Nie wiem, czy mog� im wierzy�.
Alan g�o�no prze�kn�� �lin�. Jego �ona, zast�pczyni prokuratora, nie wie,
czy mo�e wierzy� policji? Jezu!
- Czy on ci� zaatakowa�? Co� ci zrobi�?
Szykuje si� paskudna noc, pomy�la�. Lauren, do diab�a, dlaczego mia�a�
przy sobie bro�?
- Nie. To nie by�o tak. Nawet si� do mnie nie zbli�y�. To wcale nie by�o
tak. Gdy upad�, znajdowa� si� p� kwarta�u ode mnie.
Alan doszed� do wniosku, �e Lauren potwierdza podstawowe fakty.
- Sk�d mia�a� bro�? Dlaczego strzela�a�? O co, do cholery, w tym wszyst
kim chodzi?
Us�ysza�, jak Lauren g�o�no wypuszcza powietrze.
- Przecie� wiesz - szepn�a ledwo dos�yszalnie.
Rzeczywi�cie wiedzia�.
- Chodzi o twoj� przyjaci�k�?
- Tak.
Emma. Niech to szlag!
Coraz gorzej. A tak si� modli�, �eby k�opoty Emmy nareszcie si� sko�czy�y.
- Jezu! Jest ranna?
- Nie wiem. Nie s�dz�. Nie widzia�am jej od rana. Po po�udniu nie
przysz�a do s�du. Naprawd� nie wiem, co si� z ni� dzieje. Mia�am nadziej�,
�e mo�e ty co� s�ysza�e�. Toby mi pomog�o zdecydowa�, co robi� dalej.
Owszem, s�ysza� co�, ale ostro�no�� Lauren okaza�a si� zara�liwa. Nie
b�dzie rozmawia� o Emmie przez telefon.
- Czy Sam jest w komisariacie?
- Nie widzia�am go. Wi�kszo�� czasu trzymali mnie sam� w sali prze-
s�ucha�, ale wiem, �e przyszli prawie wszyscy: komendant, szef, doradca
prawny, po�owa detektyw�w. Chyba nie wiedz�, co ze mn� zrobi�. W ko�cu
jestem z biura prokuratora. Alan, wi�kszo�� z nich mnie lubi. Wydaj� si�
naprawd� zdenerwowani tym, �e prosi�am o adwokata, bo chcieliby, �ebym
jak najszybciej powiedzia�a im co�, co pozwoli zako�czy� spraw�.
- Ale ty nie mo�esz?
Sam najlepiej wiesz, o jak� stawk� idzie. Ona jest w wielkim niebez-
piecze�stwie...
- Czy Roy wie, �e zosta�a� aresztowana? - Royal Peterson by� prokura-
torem okr�gowym i szefem Lauren.
- Mo�e. Pewnie tak. Jeszcze z nim nie rozmawia�am, ale na pewno kto�
ju� pr�bowa� si� z nim skontaktowa� i zawiadomi� go o wszystkim.
- Skoro nie Sam si� tym zajmuje, to kto?
- Scott Malloy. Ale przypuszczam, �e spraw� przejmie kt�ry� z sier-
�ant�w. O Bo�e, mam nadziej�, �e przynajmniej tu dopisze mi szcz�cie.
Alan kilka razy rozmawia� z Malloyem, ale nie zna� go dobrze. Natomiast
nieobecny detektyw Sam Purdy by� dobrym przyjacielem. Tylko �e na
szcz�cie jest ju� troch� za p�no.
- Co masz na my�li, m�wi�c o szcz�ciu? - spyta�.
- W wydziale �ledczym jest dw�ch sier�ant�w detektyw�w. Z jednym
mia�am k�opoty, kiedy zaczyna�am prac�. Pami�tasz? Modl� si�, �eby nie
wyznaczono w�a�nie jego.
Alan przypomnia� sobie tamt� histori�. Lauren doprowadzi�a do rozpra-
wy* gdy pewien cz�owiek oskar�y� sier�anta o brutalne traktowanie.
- A czy Malloy �le ci� traktowa�?
- Nie. Zachowywa� si� bardzo... oficjalnie. Z szacunkiem. Zreszt� wszy-
scy s� uprzejmi. Przepraszaj�, ale pilnuj� si�, �eby nie zrobi� nic, co mog�o-
by sprawia� wra�enie, �e traktuj� mnie w specjalny spos�b. - W jej g�osie
zabrak�o dotychczasowej pewno�ci i Alan zrozumia�, �e Lauren zdaje sobie
spraw�, w jak powa�nym po�o�eniu si� znalaz�a.
- Moje biedactwo - powiedzia�. - Przyszed� ju� kto� z twojego biura?
- Elliot. - Elliot Bellhaven by� jednym z ulubionych koleg�w z pracy
Lauren.
- To dobrze, prawda? - Alan stara� si� nada� swoim s�owom pogodny
ton, jednak nie zabrzmia�o to przekonuj�co.
- Wszed� do mnie i przywita� si�. By� mi�y, ale to nie ma znaczenia. Na-
tychmiast przeka�� spraw� wy�ej i gdy tylko Royowi uda si� to za�atwi�, zaj-
mie si� mn� prokurator spoza biura. By� u mnie te� szef biura detektyw�w
i powiedzia�, �e pozwoli mi na jeszcze jeden telefon. Zadzwoni� do Roya.
Alan wypu�ci� powietrze przez zaci�ni�te usta.
- Jeste� pewna, �e na razie ci� nie wypuszcz�? - Tak bardzo chcia� us�y-
sze�, �e wszystko jest jedn� wielk� pomy�k�.
- Nie, dzi� na pewno st�d nie wyjd�.
- O Bo�e - westchn��.
- Kochanie?
- S�ucham.
- Potrzebuj� moich lekarstw. I strzykawek. Wiesz, gdzie s�? Nie zapo-
mnij o wacikach ze spirytusem.
- Oczywi�cie. Zadzwoni� do Casey i zaraz do ciebie przyjad�. Kocham
ci�, Lauren.
- Tak - powiedzia�a. -Alan, jest jeszcze jedna rzecz...
- Co takiego?
- Moje oczy - szepn�a.
- Co takiego?
Milcza�a. Nie chcia�a, �eby dowiedzia� si� o jej sekrecie.
Niech to szlag! Rano w prawym oku chwilami czu�a b�l.
- Bardziej boli? - spyta�.
- Gorzej.
Tylko jedna rzecz mog�a by� gorsza.
- Zn�w tracisz wzrok?
- Tak. - G�os mia�a pewny, ale s�ysza� w nim rozpacz.
- Jedno oko czy oba?
- Oba, chocia� jedno jest w du�o gorszym stanie.
- Mg�a?
- W jednym. W drugim po�rodku jest wielkie ciemne pole.
- Kochanie, potrzebujesz steryd�w. Natychmiast. Arbuthnot b�dzie chcia�
ci je poda� od razu, kiedy zapalenie dopiero si� zaczyna. - Alan wiedzia�, jak
powa�nie neurolog lecz�cy Lauren traktuje pogorszenie wzroku. Ale wiedzia�
r�wnie�, �e Lauren nie cierpi steryd�w.
- Teraz potrzebuj� przede wszystkim Casey Sparrow. Sterydy mog�
poczeka�. Pospiesz si�, prosz�. I we� moj� ksi��eczk� czekow�. Casey b�-
dzie chcia�a dosta� zaliczk�.
- Casey poczeka na pieni�dze.
- We� ksi��eczk�.
- Gdzie jest?
- W g�rnej prawej szufladzie mojego biurka. W szarej ok�adce.
Po��czenie zosta�o przerwane.
- Kocham ci� - powiedzia� Alan.
Casey Sparrow mieszka�a w g�rach, p� godziny samochodem od mia-
sta, w pobli�u Rollinsville. Gdy zadzwoni� Alan, dopiero od kilku minut
by�a w domu, um�czona jazd� po �liskich, zdradliwych drogach. W�a�nie
pi�a pierwsz� szkock�, a magnetofon rycza� na ca�y regulator.
- Cze��, Casey, tu Alan Gregory.
- Cze��, Alan. - Zdziwi�a si�, s�ysz�c jego g�os.
- Przepraszam, �e przeszkadzam ci w pi�tkowy wiecz�r, ale to... nag�y
wypadek. Lauren ma powa�ne k�opoty i potrzebuje twojej pomocy. Prawnej
pomocy. Natychmiast.
Wystukuj�c numer Casey, Alan zastanawia� si�, jak jej powiedzie�, jak
zakomunikowa�, �e jego �ona zosta�a aresztowana za postrzelenie cz�owie-
ka. I chocia� sprawa by�a niezwyk�a, jego s�owa w ko�cu i tak zabrzmia�y
prozaicznie.
Woln� r�k� Casey przyciszy�a muzyk�. Uwielbia�a stare piosenki z brod-
wayowskich musicali, ale nie chcia�a, �eby ktokolwiek o tym wiedzia�.
- Ju� jestem gotowa. Opowiedz mi dok�adnie, co si� sta�o.
Wys�ucha�a kr�tkiej relacji.
- Lauren zosta�a aresztowana, a w ka�dym razie zatrzymana. Policja
z jakiego� powodu uwa�a, �e kogo� postrzeli�a. Chcia�bym ci powiedzie�
co� wi�cej, ale sam nic wi�cej nie wiem.
Casey zrzuci�a z n�g futrzane bambosze i pobieg�a do sypialni, �eby si�
ubra� do wyj�cia. Pies nast�powa� jej na pi�ty, zaintrygowany zachowaniem
swojej pani.
- Jest w komendzie czy w wi�zieniu?
- W komisariacie, na Trzydziestej Trzeciej ulicy.
- Ach, tak. S�uchaj. Natychmiast jad� do Boulder. Nie wiem, jaka po-
goda jest w mie�cie, ale tutaj pada g�sty �nieg. Kiedy wraca�am do domu,
drogi by�y ju� prawie nieprzejezdne, a teraz na pewno jest jeszcze gorzej.
B�d� si� spieszy�, ale ty na pewno dotrzesz do komisariatu pierwszy. Je�eli
pozwol� ci si� zobaczy� z Lauren, chocia� w�tpi�, powiedz jej, �eby milcza-
�a. Dos�ownie. Ma nic nie m�wi�.
- Dobrze.
- Alan, to bardzo wa�ne. Musi zaczeka� na mnie. Twoja �ona jest uparta
jak diabli i pewnie uwa�a, �e poradzi sobie bez pomocy. S�uchasz mnie? Mu-
sisz j� przekona�, �eby zaczeka�a z zeznaniami. Jej mo�e si� wydawa�, �e
skoro jest zast�pczyni� prokuratora, policjanci s�jej przyjaci�mi. Ale prawda
wygl�da tak, �e gdy w gr� wchodzi bro�, przyja�� si� ko�czy. - Przerwa�a na
moment, �eby zebra� my�li. - Zaraz prze�l� im faksem, �e zosta�am zatrudnio-
na przez Lauren. Napisz�, �eby do mojego przyjazdu zostawili j� w spokoju.
- Mo�esz to zrobi�?
- Tak. Takie polecenie nie jest dla nich wi���ce, ale na jaki� czas ich
powstrzyma.
- Zrobi�, co b�d� m�g�, ale... Casey, jest co� jeszcze. Chyba musisz si�
o tym dowiedzie� przed spotkaniem z Lauren.
Casey mia�a ju� na sobie podkoszulek, a teraz podskakiwa�a na jednej
nodze, zak�adaj�c we�niane spodnie. Przycisn�a telefon ramieniem i lekko
si� zachwia�a, naci�gaj�c spodnie do pasa i zapinaj�c je. Potem lew� r�k�
zacz�a szczotkowa� d�ugie rude w�osy.
- Tak, o co chodzi? - spyta�a.
- Casey, Lauren jest chora.
- Na co? - spyta�a oboj�tnie. Taki drobiazg jak grypa w tej sytuacji
w og�le nie mia� znaczenia. Rzuci�a szczotk� na toaletk� i zacz�a si� zasta-
nawia�, jak w�o�y� sweter, nie odrywaj�c telefonu od ucha.
- Potrzebuje lekarstw. Je�eli sta�o si� to, czego si� obawiam, mo�e b�-
dzie musia�a jeszcze dzi� wieczorem i�� do szpitala i natychmiast podda� si�
leczeniu.
- Alan, poczekaj chwil�. Przepraszam, ale zimno mi. - Casey mia�a ju�
g�si� sk�rk�. Po�o�y�a telefon na toaletce i w�o�y�a golf w kolorze wina.
Podnios�a s�uchawk�. - Dlaczego mia�aby i�� do szpitala jeszcze dzi� wie-
czorem? Co jej jest?
Alan wiedzia�, �e Lauren prawdopodobnie nie zamierza�a informowa�
Casey o swojej chorobie. Wiedzia� te�, �e b�dzie na niego z�a, je�eli on to
zrobi. Postanowi�, �e p�niej b�dzie si� tym martwi�.
- Pewnie o tym nie wiesz, Casey, ale Lauren ma stwardnienie rozsiane.
W�a�nie powiedzia�a mi przez telefon, �e traci wzrok. Je�eli to prawda, spra
wa jest bardzo powa�na, bo to oznacza, �e choroba gwa�townie si� zaostrza.
Ca�y czas bierze zastrzyki - przynios� je do komisariatu - ale pewnie teraz
b�dzie potrzebowa�a du�ej dawki steryd�w. Problemy z oczami... to wygl�-
da na zapalenie nerwu wzrokowego. Ta wiadomo�� oszo�omi�a Casey.
- Lauren cierpi na stwardnienie rozsiane?
- Tak.
- I traci wzrok? Co to znaczy? �e b�dzie musia�a nosi� okulary czy �e
o�lepnie? Jak d�ugo to ju� trwa?
- Pogorszy�o jej si� dzi�. Utrata wzroku mo�e by� cz�ciowa albo ca�-
kowita. W jednym oku albo w obu. B�l pojawi� si� dzi� rano, ale dopiero
teraz powiedzia�a mi o zaburzeniach wzroku. Przez telefon nie wdawa�a si�
w szczeg�y, bo ba�a si�, �e kto� mo�e pods�uchiwa�. Mam jednak wra�enie,
�e sprawa jest powa�na i �e jej stan si� pogarsza.
O Bo�e, pomy�la�a Casey. Ale przynajmniej w jednej sprawie Lauren
okaza�a ostro�no��.
- Kiedy dowiedzia�a si�, �e to stwardnienie rozsiane?
- Ju� dawno temu. To trwa od d�ugiego czasu.
- Alan, pos�uchaj. W areszcie bez konsultacji z dy�urnym lekarzem
wi�ziennym nie pozwol� jej za�ywa� �adnych lekarstw. Taka konsultacja
zajmuje sporo czasu nawet w najbardziej sprzyjaj�cych okoliczno�ciach. Jest
weekend, a na dodatek �nie�yca. Lauren b�dzie musia�a powiedzie� poli-
cjantom o swojej chorobie.
- Nie jestem pewny, czy jest na to przygotowana.
Obawiam si�, �e to najmniejszy z. jej k�opot�w, powiedzie�, �e cierpi
na stwardnienie rozsiane.
- B�dzie chcia�a zachowa� to w tajemnicy, Casey. Uwa�a, �e to jej pry
watna sprawa. Sama m�wi�a�, �e jest uparta, i masz ca�kowit� racj�.
Patrz�c na swoje odbicie w lustrze, Casey zastanawia�a si� nad tym, co
w�a�nie us�ysza�a. Lauren wygl�da r�wnie zdrowo jak ja, my�la�a. Znam j�
od dawna. Jak mog�am nie wiedzie�, �e jest chora? Naprawd� jestem a� tak
�lepa?
Zastanawia�a si�, czy umalowa� si� i umy� z�by.
Nie. Mo�e si� umalowa� w samochodzie. Zamiast my� z�by, b�dzie �u�a
gum�.
- Alan.
- S�ucham?
- Je�eli Lauren traci wzrok, to jak mog�a kogo� postrzeli�?
- Sam si� nad tym zastanawia�em. Poza tym nigdy mi nie m�wi�a, �e
ma pistolet. Nie mam poj�cia, sk�d go wzi�a, a tym bardziej nie rozumiem,
dlaczego strzela�a. To, jak uda�o si� jej trafi�, jest w tej chwili ostatni�
rze-
cz�, o kt�r� si� martwi�.
- Zaraz wychodz�. Spotkamy si� w komisariacie. I jeszcze jedno.
- Tak?
- Musz� zna� wszystkie numery, pod kt�rymi mog� ci� zasta�: pager,
telefon kom�rkowy, co tylko masz.
Alan podyktowa� jej d�ug� list� numer�w, a potem powiedzia�:
- Ja te� wychodz� z domu. Jed� ostro�nie.
Casey na wszelki wypadek wypu�ci�a na dw�r Toby'ego, swojego ret-
rievera, bo obawia�a si�, �e nie wr�ci szybko. Gdy pies szala� w �niegu,
usiad�a przy laptopie, napisa�a list do policji w Boulder, zadzwoni�a do dys-
pozytora, �eby spyta� o numer faksu, i wys�a�a go do wydzia�u �ledczego.
W�o�y�a gruby p�aszcz, czapk� i r�kawiczki i wysz�a z domu, �eby zawo�a�
Toby'ego. Pies podbieg� do niej, zacz�� j� rado�nie obszczekiwa�, gdy ze-
skrobywa�a zamarzni�ty �nieg z szyb furgonetki. Nagle zorientowa�a si�, �e
pope�ni�a powa�ny b��d. Przecie� Alanowi nie pozwol� zobaczy� si� z Lau-
ren. Gdy tylko przyjdzie do komisariatu, zabior� go do jakiego� pustego po-
koju i zaczn� przes�uchiwa� jako ewentualnego �wiadka.
Wepchn�a Toby'ego do domu, wskoczy�a do samochodu, w��czy�a roz-
mra�anie, chwyci�a telefon kom�rkowy i zadzwoni�a do Alana, �eby go ostrzec.
Ju� wyszed�. Cholera. Sprawdzi�a list� numer�w, kt�re jej poda�, i za-
uwa�y�a, �e brakuje numeru telefonu w samochodzie. Wobec tego zadzwo-
ni�a na pager i poda�a w�asny numer.
- Niech to szlag! - powiedzia�a g�o�no. - To ostatni b��d, jaki pope�ni
�am w tej sprawie. Absolutnie ostatni.
Sprawdzi�a jeszcze raz zawarto�� akt�wki, �eby si� upewni�, �e ma wszyst-
ko, czego b�dzie potrzebowa�a, i wyjecha�a na szos� prowadz�c� przez Boul-
der Canyon na Peak Highway, zamiast jecha� Coal Creek prosto do miasta.
Nigdy nie wiadomo by�o, kt�ra droga zostanie od�nie�ona szybciej, ale wy-
bra�a Boulder Canyon, bo tam telefony lepiej �apa�y zasi�g ni� na Coal Creek.
Casey Sparrow musia�a zadzwoni� w kilka miejsc.
Jad�c do miasta, Alan Gregory u�wiadomi� sobie, �e w�a�ciwie nie wie,
co jego �ona nosi w torebce.
Nigdy do niej nie zagl�da�. Ciekawe, czy inni m�owie to robi�.
Gdyby go spytano, powiedzia�by, �e na pewno ma w torebce pomadk� do
ust, chusteczki, portfel, klucze, pager, saszetk� z lekarstwami. Mo�e jeszcze
kalendarzyk, jakie� cukierki albo gum� do �ucia, co� do od�wie�enia oddechu.
Ale nigdy by