13185
Szczegóły |
Tytuł |
13185 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13185 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13185 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13185 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Imre Kertesz
JA, INNY
Kronika przemiany
Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty pierwszy, jesień nad chłodnym Dunajem,
wczesny zmierzch
cierpką barwą zielonego jabłka zalewa pałace po peszteńskiej stronie, wyblakłe w
swym chełpliwym kłamstwie.
Wszystko we mnie śpi, głęboko, nieruchomo. Uczucia i myśli bełtają się jak
ciepły dziegieć wieziony
beczkowozem.
Dlaczego czuję się tak bardzo przegrany? Może dlatego, że jestem przegrany.
Wszystko jest fałszem (przeze mnie, za moim pośrednictwem: to moje istnienie
fałszuje).
Jeśli pustka (moja wewnętrzna pustka) wywołuje we mnie poczucie winy, może
pozwala to również
wyciągnąć wnioski co do początków. Stworzenie poprzedził niepokój; horror vacui
to fakt etyczny.
Wczoraj, w publicznej sali wykładowej - konferencja pod wyjątkowo głupim tytułem
Hungarian-jewish
coexistence. Podchodzi do mnie starszy dżentelmen o dziobatej, nieforemnej
twarzy, przerzedzonych włosach, z
głową pokrytą zlewającymi się plackami łysiny, które przypominają wysiedziane
miejsca na pluszowych
kanapach; rysy jego twarzy są mi zupełnie obce. Nagle, ku mojemu zaskoczeniu,
obejmuje mnie i się
przedstawia: okazuje się, że to znajomy, którego nie widziałem od trzydziestu
pięciu lat. Mieszka za granicą.
Słyszał o mnie, czyta moje książki. Zadziwia go, powiada, moje „przeobrażenie”.
Wtedy nie widział we mnie
niczego szczególnego, nie wykazywałem żadnych oznak, nazwijmy to w ten sposób,
„wyższych zdolności”.
Trochę się usprawiedliwiałem, zdezorientowany tym nieoczekiwanym zdarzeniem, ale
jego słowa prawdziwie
mnie wzburzyły. Zawsze skłaniałem się, i tak dzieje się nadal, ku opinii, że
jestem Jedermannem, który pod
pewnym względem wszakże nie szczędził starań - przede wszystkim pod względem
zdobycia jasności widzenia.
Jakie są moje „wyższe zdolności”? Oparłem się wszelkiej inspiracji tego kraju,
owym kusicielskim syrenim
śpiewom, które nieustannie zachęcały mnie do popełnienia duchowego, umysłowego i
wreszcie fizycznego
samobójstwa, a to naprawdę świadczy o witalizmie. Ale byłoby wielką
nieostrożnością, a nawet absolutnym
brakiem przezorności, uważać to minimum za zwycięstwo. Co się zmieniło teraz,
wraz ze „zmianą”? Czy nie
ma już zniewolenia? Czy uwolniono mnie od samego siebie? Stało się tylko tyle,
że zwrócono mi conditio
minima, moją wolność osobistą - drzwi celi, w której przez czterdzieści lat
byłem więziony, wprawdzie ze
zgrzytem, ale się otworzyły, i możliwe, że to wystarczy, aby mnie otumanić.
Wolności nie da się doświadczyć
tam, gdzie cierpieliśmy niewolę. Trzeba by wyjechać daleko stąd. Ja nie wyjadę.
Czy wobec tego powinienem się odrodzić, zmienić skórę - w kogo jednak, w co mam
się przedzierzgnąć?
Pada deszcz. Mężczyzna przy stoliku w restauracji tłumaczy coś kobiecie obok,
coś, czego nie da się
wytłumaczyć. Chciałby wreszcie zaniechać tych wysiłków utykających w martwym
punkcie, tej pogoni za
szczęściem po manowcach obietnic, które prowadzą donikąd. Nie chodzi o inną
kobietę, skądże znowu, broń
Boże. Chodzi o wolność. O wyrwanie się na powierzchnię z mętnych, pełnych
zawirowań nurtów kolejnych
związków. Ma już dość tego, że każdy z nich uświadamia mu własną ułomność. Marzy
mu się krótkie,
intensywne twórcze życie. Wierność, gniewne spełnianie obowiązków, wciąż
podsycany ogień wiecznej
depresji. Ten ogień jest zimny niczym lód, płonie w nim jednak zapowiedź
wielkiej satysfakcji. Was wussten
sie, wer er war — nikt nie wie, kim on jest, i pragnie zostać sam z tą
tajemnicą. Twarz kobiety, kiedy go słucha.
Teraz powinna wstać i hardo, z trudem powstrzymując łzy, odejść. Ale nie wstaje.
Wobec tego mężczyzna
zapewne zerwie się, delikatnie, szybko pocałuje kobietę w powieki i pośpiesznie
wyjdzie z kawiarni. Nie, nie
robi tego. Macha do kelnera, płaci. Podnoszą się oboje równocześnie. Przez mokrą
od deszczu szybę widać, jak
wychodzą na ulicę. Mężczyzna otwiera parasol. Ruszają obok siebie, kobieta
bierze mężczyznę pod rękę,
jeszcze chwilę czują się niezręcznie, po czym wyrównują krok. Od strony drzwi
przez salę przebiega lekki
powiew, jak przelotny chichot daremności.
Pada deszcz. W telewizji wypowiadają się dawni przywódcy partyjni. „Wierzyli” w
partię. Wiedzieli o
„wypaczeniach”, „błędach”, ale „wierzyli” też, że Stalin o tym wszystkim „nie
wie”. Itd. Niewykluczone
jednak, że pomylili te komunały z prawdziwymi treściami, tak zwaną wiarę z
prawdziwymi myślami albo
uczuciami. Możliwy wniosek: ci ludzie postawili w życiu na niewłaściwy język.
Niestety — a to już
poważniejsza sprawa — robili wszystko, aby ten język stał się przymusowym
konsensem. A odchodząc,
zostawili rzesze inwalidów niewłaściwego języka, którzy teraz gwałtownie
potrzebują pierwszej pomocy
moralnej, jakby zrozumieli, że pod jego zdewaluowanymi słowami - niczym pod
strzępami papieru —kryją się
ich moralne obrażenia. Szczękają moralne protezy, postukują moralne kule,
moralne wózki inwalidzkie toczą
się, gdzie oczy poniosą. Nie o to idzie, żeby zapomnieli o pewnej epoce, jak
zapomina się koszmar senny:
przecież właśnie oni byli tym koszmarem, siebie samych musieliby zapomnieć,
jeśli chcą żyć. A tak naprawdę
nikt jeszcze nie badał, czy po długim okresie niebytu można jeszcze i chce się
na nowo żyć. Czy kiedykolwiek
ktoś zmartwychwstał — pomijając tych, którzy zmartwychwstali, aby głosić cud -
żeby po prostu znowu żyć,
wegetować dalej, właściwie po to, co dotychczas (po nic), nawet nie
dostrzegając, że przeżył
zmartwychwstanie? Czy do pomyślenia jest Łazarz w roli Chaplina?
Świszczy chłodny, wycieńczający wiatr tragedii. Co rusz rozstępuje się ziemia,
zawala się niebo. Ludzie nagle
zmieniają się, starzeją, mizernieją. Oddech piekła zdziera barwy z ich twarzy.
Po mieście chodzą szare i białe
postaci, trupy. Nowe wcielenia apokalipsy. Na ulicy Vermezó, przechodząc obok
pomnika Beli Kuna
pomazanego w żydowskie gwiazdy, nagle zrozumiałem, że wszystko, co w młodości
uważałem za tchórzostwo,
głupotę, ślepotę i wreszcie zaskakująco tragikomiczny sposób samobójstwa — to w
rzeczywistości bezsilność
ewoluująca ku godności. Jest jakaś godność w tym, że człowiek w końcu
podporządkowuje się zabójczemu
nakazowi i z niejakim rozsądkiem daje się napiętnować i zarżnąć. W rezygnacji —
w ofiarnej rezygnacji — jest
coś monumentalnego. Jeśli chodzi o mnie: dziś już podejrzewam, że będę trwał na
swoim miejscu, co najwyżej
z rosnącym obrzydzeniem. Długie życie kryje dla nas coraz więcej niespodzianek —
niespodzianek, które
zdumiewają nas samych.
Życiu musimy sprostać tak dalece jak to tylko możliwe - Rilke. Kafka: Dużo
musztr przebywać sam. Całe
moje dzido to wyłącznie efekt samotności. Nietzsche: Patos odległości...
Jak wygląda właściwe życie? To wieczna tajemnica (dla mnie).
Wczoraj wieczorem w łóżku, długo, nieustannie ponawiając wysiłki, próbowałem
sobie wyobrazić swój
niebyt. Subiektywne nic. Kiedy opuszczam futerał, znika jego zawartość; wszystko
ustaje. Na śmierć i życie
związany jestem ze swoim ciałem— ten banał brzmi czasem wręcz niewiarygodnie.
Popełniłbym błąd, gdybym uznał, że moje życie należy do mnie. Ale jeszcze
większym błędem byłoby
zaniedbać je, pozwolić, żeby się zmarnowało, przepadło. Powierzono mi to życie -
nie pytam, kto mi je
powierzył, ponieważ znam odpowiedź, zatem wiem również, że kwestia jest
fałszywie postawiona; mogę się
zdać tylko na własne i bezdyskusyjne poczucie odpowiedzialności (jako jedyne
postrzegalne doświadczenie). Ze
swoim życiem pozostaję w relacji wzajemności. Ta relacja nazywa się
zniewoleniem. Do tej pory wszystko
byłoby nawet w porządku. Ale która cząstka tego pękniętego życia mówi o sobie
„ja”?
„Ja” to fikcja, którą co najwyżej możemy współtworzyć. Ja to ktoś inny
(Rimbaud).
9 kwietnia 1951. „ Wiesz czy też tylko uważasz że nazywasz się L.W. ?„ Czy to
pytanie ma sens?
(Wittgenstein, o pewności).
Co też ja mogłem robić dziewiątego kwietnia 1951 roku? Czterdzieści jeden i pół
roku temu? Zdaje się, że
będąc pozbawionym pracy intelektualistą, zatrudniłem się w MAVAG, fabryce
wyrobów żelaznych i maszyn.
Wiedziałem czy też tylko uważałem, że nazywam się I.K.?
Ani tego nie wiedziałem, ani tak nie uważałem. Po prostu reagowałem, kiedy
wypowiadano moje nazwisko.
Zresztą zawsze go nienawidziłem. Zbyt wiele hańby na mnie ściągało - już od
wczesnego dzieciństwa.
Gwoli ścisłości — chyba się go bałem. I nadal budzi we mnie lęk.
Czasem muszę się wręcz wyrywać ze spokojnego schronienia anonimowości, kiedy
słyszę, że ktoś
wypowiada moje nazwisko, albo kiedy widzę je napisane — ale nigdy się z nim nie
utożsamiam.
(Tołstoj podobno już jako chłopiec wpadał w iście szczenięcą euforię na dźwięk
swojego nazwiska).
Do Wiednia przyjechałem tak, jakbym uciekał przed swoim życiem. I Wittgensteina
(Uwagi różne) tłumaczę
tak, jakbym uciekał od swoich obowiązków.
Łagodna zima 1992 roku. Spacery o wczesnym zmierzchu. Ogrody Belwederu. Okolice
Karlskirche,
Argentinierstrasse, swoją nazwą przywodzą na myśl srebrzyste dźwięki
dzwoneczków. Zgrabne pałacyki,
ukryty w bramie tajemniczy sklepik, gdzie sprzedają indonezyjską biżuterię,
zakrzywione miecze, egzotyczne
ozdoby. Przed zachodem słońca (przychodzą mi tu na myśl takie archaiczne słowa,
jak na przykład
„nieszpory”), a więc w czasie nieszporów (właściwie to kiedy jest czas
nieszporów?), zaglądam jeszcze do
ogrodu pałacu Schaumburg, na który wychodzą moje okna. Powietrze o cierpkim
zapachu, nieliczni
spacerowicze, przytłumione kolory wieczoru, samotność, lekki aromat dymu -
wszystko, wszystko jak bolesne,
senne i długie popołudnia mojego dzieciństwa.
Gdzie jest miasto, które ta cisza, ta starodawność wiedeńskiego wieczoru...
wskrzesza, można by rzec, we
mnie niby jakaś metafora?
Chyba zawsze tak właśnie chciałbym żyć: w wynajętym, wygodnym mieszkaniu (które
nie jest moje), wśród
przyjaznych mebli (które nie są moje), bezdomny, niezależny, robiąc to, co się
akurat nadarzy (teraz
tłumaczenie Wittgensteina), bez większej troski o chleb, w jakimś obcym miejscu,
gdzie prześladują mnie
wspomnienia intymnych, acz może nigdy nieistniejących spraw...
Wittgenstein. W Wiedniu w ogóle nie trafiam na jego ślad. U niego zaś — u
Wittgensteina — wszędzie
natykam się na Wiedeń. Dokładność doprowadzona do perwersji; żydowska
autonienawiść (właściwie można
tutaj na najwyższym, najszlachetniejszym poziomie studiować rozwój i istotę
antysemityzmu); w ogóle
niepewność samooceny jako fatalna konsekwencja ojcowskiego i państwowego buta,
co, jeśli doprowadzi nas
do pewnego punktu zniszczenia, nieoczekiwanie staje się produktywne i płodne -
myślenie jako próba
zwycięstwa, myślenie jako zemsta, jako ostatnie spojrzenie uciekiniera za
siebie, przepełnione pogardą i
blaskiem olśnienia.
Pisze, że Mahler jest kiepskim kompozytorem. Kiedy tłumaczę tę bzdurę, nastawiam
6 Symfonię. T.
Bernhard w jednym ze swoich wywiadów mówi, że Ludwig Wittgenstein - w
przeciwieństwie do swego kuzyna
Paula - miał drewniane ucho (był unmusikalisch). Ale rzecz nie tylko w tym.
Jedna sprawa to siać idee, druga
idee zbierać - tłumaczę z Uwag różnych; i jestem przekonany, że Wittgenstein nie
był skłonny zbierać idei
Mahlera dlatego, że Mahler był Żydem. Tak łatwo opacznie zrozumieć dzieło. A
może to dzieła są takie kruche?
Nie, dużo bardziej kruche. Każde rozumienie jest nieporozumieniem. Czy w takim
razie można powiedzieć, że
dzieła utrzymuje przy życiu nieporozumienie? Nie, tego chyba jednak powiedzieć
nie można.
Pierwszy sen w Wiedniu, który pozostawił określone wspomnienie. Zły,
destruktywny, budzący trwogę.
Prawdopodobny związek z moją lekturą wczorajszego wieczoru (Der antisemitische
Retter w czasopiśmie
„Transit”) oraz z niefortunnym stosunkiem Wittgensteina do własnego żydostwa.
Charakterystyczny kiks
przekładowy, na którym złapałem się dzisiaj rano: „...można oczekiwać
sprzeczności - napisałem - w tym, że
ktoś zachowuje dawne odczucie estetyczne własnego ciała, a jednocześnie z
radością wita guz”. (W. bowiem tej
apostrofy używa w odniesieniu do swojego żydostwa). „Właściwy przekład winien
naturalnie brzmieć tak:
„...sprzeczność tkwi w oczekiwaniu, że człowiek zachowa dawne odczucie
estetyczne własnego ciała, a
jednocześnie z radością powita guz”. Mój kiks przekładowy to oczywiste
freudowskie przeinaczenie, które
świadczy o tym, czego naprawdę oczekiwałbym od autora...
A czego oczekuję od siebie samego? I jak mam rozumieć ten sen, który centralnym
punktem czyni
wyłącznie guz?
Ledwie przetrwałem noc, dziś rano — jak zresztą codziennie - znów przechodzę
obok tablicy pamiątkowej
Moritza Schlicka, umieszczonej na jednej z kamienic przy Prinz Eugenstrasse. Już
pierwszego dnia po
przyjeździe zatrzymałem się gwałtownie na widok tablicy, oczywiście z powodu
związków z Wittgensteinem. A
poza tym to dziwne tak po prostu zobaczyć nazwisko, które w Budapeszcie urosło
do rangi symbolu. Moritza
Schlicka jego student, który nie lubił Żydów (i może był też słabym studentem),
po prostu zastrzelił w auli
uniwersyteckiej. Ponieważ taki czyn wówczas (w 1936 roku) nawet w Austrii był
niezupełnie zgodny z
zasadami etykiety, studenta skazano na dziesięć lat; zaledwie dwa lata później,
po Anschlussie, uwolniono go
(być może z gorącymi przeprosinami). Na rozprawie sądowej wyjaśnił, że motywem
jego czynu była
„nikczemność i szkodliwość” filozofii Schlicka (czyli jego krytyka języka i
empiryzm logiczny, są one bowiem
[wraz z fenomenologią] nadzwyczaj podejrzanie żydowskie — i przyznajmy:
słusznie, bo przecież w czyim
interesie leży demaskowanie metafizycznego bełkotu, na którym potem ideologiczne
bla-bla-bla wznosi swoją
krzywą wieżę?).
Nie mam pojęcia, dlaczego zasmucam sam siebie tą historią w każdy boży
dzień o poranku. Schlick
mieszkał w pięknym miejscu, z okien miał widok na ogród różany Belwederu. W
piwnicy sąsiedniego domu
niedawno otwarto knajpę, wchodzą tam i wychodzą stamtąd obcy mężczyźni o
chrapliwych głosach, na
podmurówce dumnego pałacu widnieją podejrzane wilgotne plamy, wczoraj rano
musiałem szybko odwrócić
wzrok od wymiocin. Od 1989 roku — czyli od trzech lat — kiedy po raz ostatni (i
pierwszy) przebywałem w
Wiedniu, miasto wyraźnie podupadło. Ale dlaczego ja nad tym ubolewam, niczym
jakiś wiedeński
drobnomieszczanin? Widocznie borykam się z zaburzeniami tożsamości; z kim jestem
solidarny? Gdyby mieli o
tym decydować wiedeńscy stróże porządku, pchnęliby mnie z pewnością do grupy
chrapliwogłosych mężczyzn,
za którymi jednak nie przepadam, bo zarzygują zachodnią kulturę. Wobec tego
nasuwa się tylko pytanie: czy w
ogóle jeszcze istnieje zachodnia kultura? Warto być solidarnym tylko z Moritzem
Schlickiem, który myślał i
dlatego został zabity, co można jednak uznać za los godny filozofa.
Wittgenstein: Muzyczna wrażliwość jest symptomem życia człowieka.
Nie wiem dlaczego, ale prześladuje mnie powracający wciąż obraz wiolonczelistki
z pewnej orkiestry
kameralnej, jeszcze w Budapeszcie, która przy każdym akcentowanym pociągnięciu
smyczkiem, tak
gwałtownym, tak gniewnym ruchem odrzucała głowę w bok do lewego ramienia, jakby
to był obcy przedmiot.
Jak gdyby każda nuta, każde pociągnięcie smyczka domagały się od niej takiej
ofiary, takiej fizycznej ekstazy,
które właśnie cieleśnie są nieosiągalne i dlatego artystka dręczy widza bolesnym
obrazem ciągłego
niespełnienia; w dodatku zaś grano klasyczną, jeśli tak można powiedzieć,
całkowicie racjonalną muzykę, o ile
dobrze pamiętam, Bacha.
W Wiedniu dużo wytwornych, dystyngowanych i kruchych staruszek. Wyciągam rękę i
pomagam im
wysiąść z tramwaju, pokonać krawężnik. Jedne dziękują, inne mierzą mnie
podejrzliwym spojrzeniem; ale
nigdy nie patrzą aż tak podejrzliwie, jak ja sam na siebie.
Uderzająco bolesne pytanie, którym Wittgenstein nieustannie się zadręcza: czy
jego twórczość ma
„wartość”, czy też nie. To trochę tak, jakby muszla rozważała cenę rynkową
pereł, a jednocześnie, leżąc na dnie
morza, wydała perłę: trzeba uznać, że natura tego pytania różni się gruntownie
od natury muszli...
Przepaść — czasem nie do przezwyciężenia — między talentem i geniuszem.
„Kto nie kłamie, ten już jest wystarczająco oryginalny” - przetłumaczyłem dziś
po południu.
Kogo dziwi, że ludzie tak łatwo - na pozór -zmieniają swoje ideały (albo, jak
lubią to nazywać,
„przekonania”)? Każde „przekonanie” jest maską określonego typu człowieka i
niezależnie od tego, jakim
przekonaniem się maskuje, zawsze pozostaje ten sam, zawsze robi to samo.
Jest całkowitą prawdą to”, co sugeruje Wittgenstein: w zasadzie i przede
wszystkim punkt wyjścia wiary
religijnej jest prawdą, czyli sytuacja człowieka jest beznadziejna. Pytam: czy
można wierzyć również w
beznadzieję? Bo mnie wystarczy taka właśnie wiara; i wcale nie trwam w
beznadziei.
Te bezpowrotne, niepowtarzalne wiedeńskie chłodne poranki wczesną wiosną, czy
zdążę się nimi
nadelektować, czy nie jestem za głupi na to, żeby być szczęśliwym?
Ekspozycja migawkowych zdjęć pamięci: roześmiana kobieta na Stephansplatz, w
kożuchu, w botkach na
wyjątkowo wysokich obcasach, biegnie ku jakiemuś mężczyźnie po nierównym bruku
tu i ówdzie pokrytym
śniegiem.
Przytulona, zziębnięta para nocą na Schwarzenberg Platz czeka na tramwaj
oznaczony literą „D”.
Stół zalany blaskiem świecy w ciepłej, pachnącej restauracji. Zgrywający
ważniaka starszy kelner, który
dopytuje, kto dyrygował Wiedeńskimi Symfonikami w Musikvereinsaal, i z
protekcjonalną wiedeńską
złośliwością krytykuje dyrygenta.
Droga do domu ciemną Goldeggasse, trochę chwiejnym krokiem.
Jaskrawe poranne światło słoneczne w jadłodajni przy Graf Starhemberg. Lekka
nierealność życia, ten żyzny
humus, na którym, jak gorejące maki, zakwitną wspomnienia.
Łagodna melancholia dworców w czasie pożegnań o zmierzchu. Jeszcze jedno
wieczorne zdjęcie, tym razem
w pociągu pośpiesznym: kobiecy profil na tle ciemnoczerwonego obicia.
Nazajutrz: wiedeńska niedziela. Przed południem Wittgenstein; w południe spacer
do Hietzingu. Cmentarz w
Hietzingu, wypielęgnowana zieleń, zadbane groby (omal nie dodałem: dobrze
odżywieni zmarli). Zaraz
naprzeciwko wejścia monumentalny nagrobek Dollfussa. Dollfuss, jak wiem, był
niepozornym człowieczkiem.
Kiedyś na eleganckiej, ekskluzywnej ulicy Szemlóhegy w Rózsadomb było letnie
przedszkole. Kobieta w
białym fartuchu właśnie myła mi głowę nad wielką miednicą w ogrodzie. Ktoś
krzyknął (na ulicy? w
ogrodzie?): „Dollfuss!!”. Rozległ się strzał. Ręce przestały masować mi głowę,
moje oczy, usta napełniły się
szczypiącym mydłem. Potem usłyszałem słowa: „Wykrwawił się. Rzęzi”.
To ostatnie słowo pamiętam szczególnie dobrze, bo nie wiedziałem dokładnie, co
znaczy. Wyobraziłem sobie
gęsty, czerwony płyn - krew dorosłego człowieka, a więc bynajmniej nie ten
wesoły, czerwony, triumfalny
eliksir o słonawym smaku, który ciekł mi z rany, kiedy się skaleczyłem lub
upadłem i rozbiłem kolano itp. —
złowieszczą, lepką maź, w której język daremnie próbuje się poruszać: tym było
dla mnie słowo „Dollfuss”, a
słowo „rzężenie” do dzisiaj pojawia się w moich wspomnieniach wraz z tym
szczególnym jego wy-obrażeniem i
smakiem mydlin. Ale gdzie się podziała ulica Szemlóhegy? Po jakiejś ulicy o tej
nazwie wprawdzie czasami
spaceruję, ale ona w niczym nie przypomina ulicy Szemlóhegy, gdzie pomiędzy
skręconymi jak potężne węże
łaciatymi korzeniami starych platanów, otoczonych dziwną żelazną kratą, od czasu
do czasu znajdowałem
greckie żółwie i wynosiłem je na łąkę przy końcu ulicy, żeby tam, z wielką
powagą, kłaść je na trawie; na tej
łące w górze był ostatni, dający się obronić rożek świata, skąd widać już było,
co jest poza jego końcem; to
kuszące, niebieskie przeczucie, w którym moje dziecięce oczy w drżącym zachwycie
zatapiały się aż do
oszołomienia, odkrywając czasami — tam gdzie już całkiem zacierała się linia
graniczna pomiędzy krętym
lustrem wody a błyszczącym horyzontem - senne ciało białego statku...
Wprawki z Wittgensteina: kiedy mówię, że woda jest zimna, wszyscy zaraz
wyjaśniają mi, że jest zimna,
ponieważ jest zima, ponieważ wewnątrz jaskini jest chłodniej niż... itd.; ale
kiedy mówię, że jestem mokry i
marznę, wtedy podsuwają mi ręcznik albo nie podsuwają: w każdym razie - że tak
powiem - poddaję tę kwestię
pod ocenę. (Mam na myśli antysemityzm, paplanie o nim).
Nie rozumieć świata tylko dlatego, że jest niezrozumiały - to dyletantyzm.
Świata nie rozumiemy dlatego, że
jego zrozumienie nie jest naszym zadaniem na ziemi.
Zbyt intensywne myślenie czyni mnie bądź nieszczęśliwym, bądź trochę mistykiem.
Zresztą Wittgenstein też
był trochę mistykiem, jak Kafka. Tylko że obrabiał inną materię: logikę. Musiał
burzyć światy, póki spod ruin
nie błysnęła nagle, jak lśniący szlachetny kamień, jego wiara. Wyobrażam go
sobie w chwili, gdy trzyma swój
skarb w ręce - przygląda mu się, przygląda i nie znajduje dla niego nazwy. Ale
wie, że zdarzył się cud. I że jest
ocalony.
Pisarz najbardziej powinien się jednak obawiać, że kiedy wyczerpią się zasoby
tego, co ma do powiedzenia,
nagle stanie się dowcipny.
Promienny marzec. Przedpołudnie. Twarde kolory, oślepiający blask nieba.
Promienie słońca przenikają
przez zasłony w Pruckel-cafe; cisza kawiarni; dyskretnie szeleszczą gazety
powolne ruchy gości, pewne i
spokojne; za zasłoną, na Ringu, prawie bezszelestny ruch uliczny usłużni
kelnerzy, ale nigdy natrętnie usłużni;
przy moim stoliku, naprzeciwko, sympatyczny mężczyzna o porcelanowym spojrzeniu,
czystej twarzy: to
literat; mądry, dowcipny, zabawny i te okropności, apokaliptyczne zjawiska, o
których rozmawiamy i które w
łagodnej ciszy kawiarni urastają do rozmiarów łomoczącej wizji. Jesteśmy zgodni,
że daje się wyczuć chłód
jakichś strasznych wydarzeń. We wszystkim i wszędzie ukazują się zwiastuny
grozy. Racjonalny język jeszcze
nawet w przybliżeniu nie nazywa tych symptomów. Trzeba odgrzebać dawny biblijny
język, który zna Szatana i
zna koniec świata. Tak sobie kłamiemy, obłudnie, beztrosko, podczas gdy na
krawędzi mojej uwagi roziskrzone
niebo tańczy swój szczęśliwy taniec, słodkie poczucie zbliżającej się wiosny i
wolności.
Potem (po południu) okazuje się, że są kłopoty z prawami autorskimi na
Wittgensteina (wydawnictwo, dla
którego go tłumaczę, zaniedbało kwestię praw; to zaś, które załatwiło prawa,
powierzyło już przekład komu
innemu).
Nagle powód, i zarazem pretekst, mojego pobytu w Wiedniu staje się
problematyczny. Możliwe, że przed
czasem będę musiał wrócić do domu, i zaskoczony czuję sprawiające niemal
fizyczny ból przerażenie, które
ogarnia mnie na tę myśl; przypomina mi się, niczym wizja, pewien obraz - syn
marnotrawny, bose stopy,
tobołek, wychudzony pies i waląca się chałupa, krótko mówiąc: porzucony dom
rodzinny.
Nie zapominaj swojego snu, który cię zrodził na nowo.
Nie zapominaj rodziców.
Nie zapominaj, że w swoim głębokim śnie przyjąłeś od nich życie.
Nie zapominaj obietnicy, którą zawiera w sobie życie.
Nie zapominaj, że obietnica ustala warunki; a nawet że spełnienia tej obietnicy
musisz szukać tylko w
spełnieniu jej warunków.
Chyba nie chcesz dalszego ciągu?
W Budapeszcie kanikuła. Wczoraj wieczorem w tramwaju pies, jamnik w rudawym
kolorze. Smutny
przycupnął pod siedzeniem przy nodze swojego pana. Jego oczy, przepełnione
głębokim smutkiem, powoli się
zamykały. Po siwiejącym pyszczku toczyły się dwie łzy. Przestraszył go hałas
zatrzaskujących się drzwi, wstał
ociężale, ale upomniano go: siadaj, i przygnieciono mu zad. Mrugając, usłuchał z
rezygnacją. Całym sobą
wyrażał pełną daremność istnienia, a zarazem przymusową cierpliwość istoty, na
którą rzucono czary - jak
gdyby miał jakieś inne zadania, gdzie indziej, w jakiejś innej postaci, w innym
czasie i innej przestrzeni; i jakby
poddawał się tej strasznej pomyłce, ale za cenę ostatecznego złamania...
Czasem nasuwa mi się pytanie, na które nie ma odpowiedzi: kim, czym jestem i
jaka jest moja szczególna
historia? Wczoraj J., pracujący teraz w nowym wydawnictwie, opowiedział mi, w
jaki sposób otrzymałem
cztery lata temu, w 1988 roku, tak zwane stypendium Artisjusa. On również
zasiadał w komisji przydzielającej
stypendia. Wtedy już wszyscy wyczuwali powiew zmian w dusznym smrodzie sali
gimnastycznej z epoki
późnego kadaryzmu. Ze znudzeniem szperali w żelaznej liście wiecznych kandydatów
do stypendiów, kiedy
ktoś — J. twierdzi, że już nie pamięta kto — nagle rzucił moje nazwisko. Zapadła
cisza, usiłowali odczytać
wzajemnie ze swoich twarzy, czy mogą się na to poważyć. A właściwie na co? Bo
przecież oprócz dwóch
powieści, Losu utraconego oraz opublikowanego właśnie w tamtym roku Fiaska, nic
nie obciążało mojej
kartoteki grzechów. Może jeszcze donosy szpicli z Szigliget o mojej
nieszkodliwej odrazie do ustroju. Ale to
był tylko „platoniczny” wstręt, w tak zwanym ruchu opozycyjnym nigdy nie brałem
udziału, niechęć do ruchu
rywalizowała we mnie z niechęcią do ustroju. Żyłem jak pies przywiązany
łańcuchem do swoich samotnych
błędnych idei, który najwyżej czasem obszczekuje księżyc. Sądziłem, że nikt nie
czyta tego, co piszę, że nikt nic
o mnie nie wie. Tymczasem oni wszystko wiedzieli, a kafkowscy sekretarze mieli w
ewidencji także mój los.
Jedna z moich postaci mówi: „Po co go załatwiać? Sam zdechnie” — tak właśnie
mogli o mnie myśleć. Ja sam,
moja postawa i wynikające z nich dzieło były tak bardzo nieakceptowalne, że ich
milcząca zgoda sprawiała
wrażenie ucieczki przed koniecznością wydawania wyroku. Obserwuję siebie,
słuchając J., i brzydzę się tego,
co we mnie zachodzi. Nie trzeba analizować tych uczuć, odurzenie wynikające z
negatywnej satysfakcji
jednoczy wszelkie gorzkie przyjemności. Jestem niepoprawnym dzieckiem dyktatur,
napiętnowanie to moja
cecha szczególna. Najbardziej niewytłumaczalne, a zarazem też najprawdziwsze
moje doznanie na tej ziemi,
wśród ludzi. Nigdy nie uważałem, że jestem niewinny. Czułem to już od dawna,
chyba od dzieciństwa. W
cztery oczy kochano mnie, publicznie zdradzano, a kiedy dokonywano przeglądu
figur szachowych, by wybrać
te, które można poświęcić, wszyscy pośpiesznie odgradzali się ode mnie. Tę
dwoistość uczuć wzbudzałem
widocznie ja sam i możliwe, że pierwotnie rzeczywiście była we mnie jakaś
niewinność - powiedzmy, raczej
naiwność — która na wielkim targowisku ludzkim wyznaczyła mi moją rolę.
Trucizna, jaką wytwarza ta
sytuacja podległości, mogła mnie nawet zabić, ale w moim tajemnym duchowym
laboratorium jakimś
sposobem powstała z niej najmocniejsza przyprawa mego życia. To piętno jest moją
chorobą, ale zarazem
źródłem witalizmu i środkiem dopingującym; z niego czerpię inspirację, kiedy ze
straszliwym wrzaskiem, jak w
ataku szału, nieoczekiwanie przeskakuję od życia do ekspresji. To piętno jest
istotą mojego ubóstwa i bogactwa
i obawiam się, że chyba nie mogę się już bez niego obejść, chociaż noszę je z
coraz większym trudem. Pytanie,
czy w ogóle jestem jeszcze zdolny do normalnego życia. Podejrzewam, że jasnej,
jednoznacznej odpowiedzi na
to pytanie nigdy nie znajdę, przynajmniej dopóty, dopóki żyję tutaj, gdzie żyję
i gdzie to piętno jest
wiecznotrwałe, bo chyba stało się moją naturą.
W upalnym pokoju czytam Maraiego: Co nie weszło do dziennika. Ciekawa książka,
pełna skompli-
kowanych resentymentów, charakterystycznych dla czasów tuż powojennych (co
rzeczywiście pominął
Dziennikach). Żydom radzi, żeby stali się chrześcijanami. Rada już choćby
dlatego nie do przyjęcia, że —
kiedy rozglądam się po świecie chrześcijańskim- również pośród chrześcijan widzę
nadzwyczaj mało
chrześcijan.
Wieczorem niecierpliwa żądza czynu, skrzydlate zdania, gniewne poczucie
szczęścia. Często puchną mi
nogi. Często kręci mi się w głowie. Lubię swoje przeznaczenie prowadzące do
zguby.
Wczoraj widziałem błędnych jeźdźców epoki. Była noc, siedziałem z Albiną w aucie
Z.; wracaliśmy z
Miszkolca do domu. Zatrzymaliśmy się na światłach przy peszteńskim przyczółku
mostu Arpada, wśród
nieruchomych kłębów kurzu, które lśniły jak mgła w upiornym niebieskawym świetle
latarni, na dusznej,
wyludnionej ulicy, przypominającej kamienne lub betonowe bagna. Nagle z
podziemnego przejścia wyłoniła się
horda nibelungów, ośmiu-dziesięciu ociężałych, dziwnie poruszających się typków,
w spodniach o barwach
ochronnych, z ogolonymi głowami, jeden z nich trzymał długi drewniany drąg (być
może osławiony kij
baseballowy). Szli inochodem gęsiego w nieziemskim, mglistym świetle, smutni,
milczący, żądni krwi, z
zaczerwienionymi oczyma, najpewniej naćpani, i polowali na ludzkie mięso. W
spodniach w barwach
ochronnych przypominali cętkowane hieny, szukali z leniwą, lecz wytrwałą
nienawiścią kogoś, nad kim można
by się poznęcać, i raczej nie z głodu, tylko z nudów, z nawyku, z danej im przez
naturę nienawiści do innego
życia. Przyznam, że struchlały ze strachu pragnąłem, żeby światła zmieniły się,
zanim idąca na obławę horda
zajrzy do naszego auta i rozpozna na mojej twarzy ów fatalny, niezacieralny
znak. Te ludzkie istoty ucieleśniały
ostateczną wizję piekła, „pusty kraj”, gdzie się już tylko milczy, tylko zabija,
ograbia trupy i porzuca je przy
drodze. Jakby się objawiło nagie prawo natury, ale już bez narodzin, bez
stworzenia, i musiałem pomyśleć, że
jakiś straszny błąd wkradł się w cały ten plan, lecz nie bardzo umiałbym
powiedzieć jaki. Śmierć? Czy tylko
strach przed śmiercią?
To, w jaki sposób obserwuję i przeżywam przerażający upadek tego kraju, jego
popadanie w samobójczą
paranoję. Jak codziennie sprzeniewierzają mu się szermierze nienawiści i moje
własne wspomnienia. Jak rośnie
moja obojętność wobec niego. Jak powoli usiłuję się od niego oderwać. Język -
tak, to jedyne, co mnie z nim
wiąże. Dziwne. Ten obcy język, mój język ojczysty. Mój język ojczysty, w którym
rozumiem swoich
morderców. Ostatnio ludzie wciąż mi mówią, że „się zmieniłem”. Na korzyść? Na
gorsze? Moim zdaniem
raczej na korzyść, ale jakby mi to brano za złe. V. niedawno rzucił mi w oczy,
że nie mam już głębi, mówię o
prawach autorskich i kwestiach materialnych. Jak to? Czyżby status niewolnika i
infantylizm dyktatury
stanowiły o mojej „głębi”? Życie przez czterdzieści lat wbrew swojej naturze i w
ogóle wbrew naturze?
Przecież to niewykluczone... Ja też widzę w sobie zmianę, co prawda inaczej.
Bardziej zdecydowanie
wyodrębniam się teraz z otoczenia, zdaję się z niego wyróżniać, chociaż
właściwie mocno się trzymam, tylko
trwając w bezruchu, i jak zawsze do tej pory, nie daję się wraz z nim wciągnąć w
otchłań depresji, a to już
wydaje się wyzwaniem, może nawet brakiem solidarności, zdradą. Na horyzoncie
zatlił się dla mnie słabiutki
płomyk jakiejś niepewnej szansy, a oni głoszą wieści o moim pogrzebie,
zapowiadają początek mojej zguby. To
szczególna chwila, szczególne rozdroże i jeśli mocno się postaram, będę mógł
tutaj nazbierać i ułożyć w bukiet
kilka mistycznych zależności, jak pstrokate kwiaty przy drodze. Przede wszystkim
zbieg okoliczności:
powstanie i wydanie mojej powieści Dziennik galernika w tym samym czasie, kiedy
zmiana ubogiej formy
życia (ja) zbiega się z szerszą zmianą formy bytu (kraj). Wiem, że ta
koincydencja nie może okazać się dla mnie
pomyślna: podczas gdy w wielkim atelier świata spada zasłona, odsłaniając
rumowisko, w jednym maleńkim
zakamarku trafia pod dach wzniesiona z tych ruin (aczkolwiek może słaba i
bynajmniej niedoskonała) budowla;
a dla takiej kreatywności - dobrze to rozumiem i czuję - nie ma
usprawiedliwienia. Chciałbym iść dalej, ale
targa mną jakaś niepewność, nostalgia, których nie mogę przezwyciężyć. Przecież
ja też strzegłem swojej sa-
motności, intymnych godzin czytania, samoudręki, źródła siły kryjącego się w
samotności, tego buntowniczego
stylu życia, z którym się zrosłem, tej upartej egzystencji wbrew niszczącym
siłom, można by rzec, wymierzony
w nie jak strzała w napiętej cięciwie łuku... to była wielka radosna przygoda,
radość, którą przeżyłem celowo
bez radości, a teraz patrzę na to wstecz, jak starzec na swoją młodość.
Koniec października w miejscowości Feldafing, która kojarzy mi się z
Leverkuhnem, potem kartkuję
Doktora Faustusa - wieś Leverkuhna nie nazywa się Feldafing, ale oczywiście
Pfeiffering.
Wszystko jedno.
Od trzech miesięcy mieszkam nad jeziorem Starnberg. Wyjeżdżam i wracam, niczym
profesjonalny
sublokator; przyjeżdżam późno, w ciemności odnajduję drogi jak nocne zwierzę
trop ofiary.
Przelotne wrażenia z Frankfurtu. Targi książki; targowa pieczęć przybita na
mojej skórze wystawionej na
sprzedaż; moje odczyty, z których sam nie rozumiem ani słowa, i zawsze w
oczekiwaniu, że wreszcie spadnie
zasłona (aczkolwiek nie wiem, o jaką zasłonę chodzi i z czego ma spaść);
przyjemne absurdy. Taksówkarz,
który mnie wiezie na dworzec; szansa szlachetnego, egzotycznego profilu, którą
jednak niweczy wewnętrzne
zepsucie — brak zębów, tryb życia, jakiś rodzaj ogólnego zaniedbania. Łamaną
niemczyzną skarży się na
rosnącą nienawiść Niemców do obcych. Nagle opuszcza szybę i woła do kolegi,
siedzącego w swojej taksówce
na postoju: „Halo, General!” — potem ze śmiechem wyjaśnia, że kolega, zanim
został frankfurckim taksów-
karzem, był generałem w wojsku Sadata (mój egzotyczny szofer może być
Egipcjaninem). Dużo mówi i, jak
każdy poszkodowany syn poszkodowanego narodu, od razu zaczyna politykować, to
znaczy gadać na Żydów.
Milczę jak obojętny pasażer, który jedzie na dworzec i nie myli celu z wiodącą
do niego drogą. Daję mu duży
napiwek, a on nie ma pojęcia, że dostaje go od Żyda.
Burzliwe jednoczenie Berlina, miasta podzielonego na dwie części. W ogóle
zdumiewające, antykreatywne
doświadczenie jednoczenia kraju: tak naprawdę go nie chcą. Wywołuje złość,
uczucie rozdrażnienia i
bezradności wobec powiększającej się przestrzeni, rosnących możliwości, przede
wszystkim jednak problemów,
które wymagają bezzwłocznego załatwienia. Sędziwa Europa trwożliwie nadsłuchuje:
osiągnęła swój rzekomy
cel, o którym wciąż mówiono od dziesięcioleci, a teraz czujnie baczy, żeby się
nie spóźnić z odrzuceniem
wszystkiego, co wymagałoby od niej czynów, co zmuszałoby do myślenia, odnowy,
kreatywności. Nasz brodaty
kontynent przypomina skąpego starca -przed tańcem, do którego panie wybierają
panów, on uderza laską
zapraszającą go młodą dziewczynę, bo jedyną myślą, jaka przychodzi mu do głowy,
jest to, że czyha na jego
pieniądze. Marność tego świata, który zaczyna zżerać skleroza i przeczucie
własnej śmierci.
Wieczór autorski w Judische Gemeinschaft; kiedy podchodzi do mnie organizatorka
wieczoru, przysadzista,
nieco potargana kobieta, nagle doznaję wrażenia, że pamiętam tę twarz z
Budapesztu, ale natychmiast okazuje
się, że kobieta jest z Anglii, z Londynu. Muszę wreszcie przyznać, co do tej
pory przychodziło mi z takim
trudem, że Żyd nie jest całkiem abstrakcyjnym pojęciem (oczywiście tym również
jest), lecz rodzajem i typem,
mówiąc krótko: nie każdy Żyd jest wprawdzie Żydem, jak mówi Schónberg, ale żaden
Żyd nie może uniknąć
faktu, że jest Żydem (i to właśnie jest moim doświadczeniem). (Wystarczy
ostatnio popatrzeć na twarze bu-
dapeszteńskiej inteligencji żydowskiej, która przez czterdzieści lat wierzyła,
że nigdy więcej nie będzie musiała
konfrontować się z faktem swojej żydowskiej tożsamości, tylko dlatego, że w
kadarowskim kolektywnym
bagnie słowa pamięć, żałoba i prawda uchodziły za tabu - tak, tak, warto
popatrzeć na te twarze, wyrażające
bolesne zdumienie, zmieszanie i niepewność, a czasem gniew, posłuchać tych słów
pełnych zdumienia,
zmieszania, a czasem gniewu; ta ich niedorzeczna nostalgia za epoką milczenia,
ta potrzeba nowej żydowskiej
samoświadomości - zdarzają się jednak i tacy, w których ich pochodzenie- nagle
kłopotliwe - wywołuje szaloną
złość, Żydzi, którzy w swoim bezradnym bólu awansowali na antysemickich
publicystów, na szakali zeszmaco-
nej inteligencji, i napełniają wyciem i wrzaskiem tak zwane węgierskie życie
duchowe zamienione w północną
pustynię...).
Wiedeń: w hotelu spotykam Albinę, która przyjechała z Budapesztu; wieczorem
odczyt o Amerym na
uniwersytecie - trochę się obawiam może zbyt prowokacyjnie brzmiącego tytułu
(Holocaust jako kultura), ale
nie ma z tym kłopotów, powiedziałbym, że przeciwnie... Przy kolacji na twarzy
Albiny promienny poblask tego,
co nazywa „moim sukcesem”; dwa dni później, rano, pod jasnym, łagodnym,
jesiennym niebem, kiedy na
peronie wiedeńskiego dworca w pośpiechu umieszczam bagaże na wózku dworcowym i,
już spóźniony,
zaczynam go biegiem toczyć do pociągu odjeżdżającego do Monachium, w wejściu na
peron staje nagle
taksówkarz, który przywiózł mnie na dworzec, i zasapany rozgląda się wokół
badawczo, wreszcie spostrzega
mnie, podchodzi i mówiąc: Das konnen Sie vielleicht noch brauchen... wręcza mi
mój portfel z dokumentami i
wszystkimi pieniędzmi - widocznie położyłem go na siedzeniu i zapomniałem i
teraz najzwyczajniej w świecie
biorę od niego, po czym z niewymuszoną wdzięcznością ściskam mu dłoń, jak gdyby
nie było nic bardziej
naturalnego od faktu, że taksówkarze wielkich miast biegną za obcym z portfelem
zostawionym na siedzeniu; a
kiedy pchając wózek bagażowy, już naprawdę skierowałem się do pociągu, cała
nierealność ostatnich dni, a
nawet tygodni zgęstniała we mnie, tworząc jakąś śpieszną, poranną nabożność,
żarliwą, dotąd mi nieznaną
świadomość tożsamości, i ta świadomość, wraz z dworcowym nastrojem, poczuciem,
że wszystko jest
tymczasowe, z bladoniebieskim jesiennym niebem, głosami wokół mnie i sylwetkami
biegających albo
stojących ludzi, moim własnym istnieniem i wszystkim tym, co dzieje się i może
jeszcze dziać ze mną, nawet
moją śmiercią, tą brutalną przygodą, o której myśl stale mi towarzyszy i czasami
zapala się ciemnym światłem
na moim horyzoncie - zjednoczyła się w chwilowej, uroczystej afirmacji...
Dopiero kiedy wsiadłem do pociągu,
uświadomiłem sobie, że w tym oszołomieniu zapomniałem o napiwku dla taksówkarza,
i już markotny
musiałem pogodzić się z tym, że owo zaniedbanie wtrąciło mnie na powrót do
rzeczywistego świata wstrętnych
faktów.
Być może tylko dlatego znosimy życie, że jest tak bardzo nierealne; z drugiej
strony świadomość nieustannie
nagabuje tak zwaną rzeczywistość, pragnie rzeczywistości.
Dziś mam tak bystry umysł, jakbym w ogóle nie istniał - Pessoa, z Księgi
niepokoju.
Mgła. Dalekie Alpy, białe potwory, to wyłaniają się, to znów znikają w brunatnym
powietrzu.
Kiedy zaczynam pisać, punktem wyjścia może być dla mnie wyłącznie założenie, że
jestem przy zdrowych
zmysłach (co tylko oznacza, że coraz trudniej będzie mi pisać).
W Feldafing nie piszę. Nie pracuję, nie wiem, czy będę jeszcze kiedykolwiek
pracować, już nie umiem, nie
wiem nawet, czy Kadysz, tę powieść, której urywki po niemiecku wciąż czytam na
spotkaniach autorskich, ja
napisałem, a jeśli tak, jak to zrobiłem — zapomniałem, jak się pisze.
Czy wiecie, że Lenin rzucał kamieniami w słowiki? To prawda, widziałem w
telewizji film młodego
rosyjskiego reżysera. Zdjęcia dokumentalne schorowanego Lenina o skamieniałej
twarzy. Zabrali go na Krym,
do wiosny, słońca, wody, żeby tam trochę wypoczął. Ale słowiki codziennie o
świcie wybijały go ze snu.
Kiedyś wcześnie rano wybiegł do ogrodu i zaczął je przeganiać. Nazbierał kamieni
i ciskał nimi w ptaki. Nagle
poczuł, że nie może już nie tylko podnieść kamienia, ale również ręki:
sparaliżowało go. Elegancka,
wyrafinowana, a zarazem twarda jak granit zemsta słowików na wielkim
rewolucjoniście, który nie mógł znieść
ich śpiewu. Zemsta artystów.
W Feldafing, w ogrodzie Villa Waldberta, wysokie smukłe jodły, świeżo
pociągnięte wapnem, na pniach mają
wypisane wielkie, białe, dwucyfrowe liczby. Te ponumerowane drzewa, kiedy je
nocą, w jaskrawym świetle
reflektorów samochodowych zobaczyliśmy pierwszy raz, zrobiły na M., co zresztą
było do przewidzenia,
wstrząsające wrażenie.
Nasza „ucieczka” do Werony. W drodze powrotnej włoska staruszka, pochylona nad
grządkami w ogrodzie,
próbuje wskazać nam drogę. Capito? Wracamy do Starnberg, jemy śniadanie. Miasto
w ołowianym kolorze,
Alpy niewidoczne, jezioro, powietrze szare, upstrzone białymi łabędziarni.
Mylimy drogę na lotnisko w
Monachium, przy stacji benzynowej w Salzburgu żegnamy się, macham, samochód
szybko skręca na
autostradę, M. odjeżdża z powrotem do Budapesztu, ja do domu, do Feldafing. W
pociągu do Monachium
osobliwa ceremonia: trzech niemieckich celników każe podróżnemu - jeśli się nie
mylę, mężczyzna mówi po
polsku - wypakować zawartość toreb. Otaczają go kołem, pochylają się ku niemu,
szepczą, żadnego rzucającego
się w oczy gestu, nikt nie podnosi głosu. Nawet ja, a przecież dysponuję sporym
doświadczeniem w dziedzinie
kontroli celnej, nawet ja nie potrafię zorientować się, co tam się dzieje.
Dyskretny, bezgłośny, uprzejmy i
nienaganny profesjonalizm.
W Feldafing - kac samotności. Mgła. Daremne zmagania z piórem, z papierem, z
sobą.
Spacer po Monachium. Szukam słynnego Schwabing. Nie ma go. A właściwie to, co
znajduję, jest czym
innym. Posępne ulice. Monachium późną jesienią, w strugach deszczu, jest dość
ponurym miejscem. Niemcy po
sądzie bożym uległy całkowitemu zniszczeniu. Te miasta, te ulice, wszystkie te
zrekonstruowane bądź nowe
budowle są jak ogromna rana pokryta już strupem. Nikt o tym nie wie, myślą, że
są ładne.
Zapraszają mnie do Lipska na odczyt, w zimowym deszczu przybywam do czarnego,
rozpadającego się
miasta, mam nocować w domu gościnnym burmistrza; na razie jednak jest południe i
chciałbym zjeść obiad;
wyszedłszy ze swojego pokoju na piętrze, idę otwartym wewnętrznym korytarzem w
stronę schodów, potem na
dół do jadalni, proszę kelnera o kartę, ten kwituje moją prośbę uśmiechem, który
jakbym skądś znał, i pyta, co
chciałbym zjeść, odpowiadam, że mięso z grilla i sałatę, a przedtem, jeśli
można, jakąś zupę, i wino. Wszystko
dostaję, wszystko jest wyśmienite, wszystko pochłaniam, chcę płacić, kelner, z
tym samym uśmiechem, który
jakbym skądś znał, informuje, że rachunek już uregulowano, i w tym momencie
uprzytamniam sobie, że jestem
w mieście upiorów, gdzie wciąż jeszcze straszy przeszłość ledwie sprzed trzech
lat, i że być może po raz ostatni
widzę w działaniu pewną szczególną instytucję — nieważne, jak ją nazywano kiedyś
i jak nazywa się dzisiaj —
powołaną przypuszczalnie dla uprzywilejowanych kadr i przez nie wykorzystywaną;
obsługa w każdym razie
może być ta sama. Zostawiam na stole pięć marek napiwku i wstrząśnięty wracam do
pokoju, niebawem mają
po mnie przyjechać, żeby mi pokazać miasto. Patrzę przez okno, czarny deszcz
pada na czarne domy, na
skopany, przywalony stosami błota ogród, kładki z desek przerzucone nad morzem
błota, po których doszliśmy
do domu. Sprawdzam, czy mam przy sobie wszystkie trzy klucze: do furtki
ogrodowej, do drzwi wejściowych i
do pokoju - wieczorem obsługa wraca do domów, nikt tu nie zostaje, ale już
wcześniej poinformowano mnie, że
napoje są przygotowane i żebym wedle upodobania brał do pokoju, co tylko zechcę.
Mój opiekun przychodzi
punktualnie co do minuty, zwiedzamy miasto, które jest tak samo czarne,
zmoknięte i chłodne jak przed
kilkoma godzinami, ale w śródmieściu ni stąd, ni zowąd nagle trafiamy na pasaż
godny deptaków zachodnich
miast, a jego rozrzutna iluminacja jeszcze mocniej podkreśla ciemność miasta
pogrążającego się w zmierzchu.
Idziemy do kościoła św. Tomasza i do piwnicy Auerbacha, a potem na dworzec,
który niebawem na pewno
zaludni się tym dobrze znanym mi z dworców we Frankfurcie i Monachium
wielobarwnym tłumem; na razie
jednak w pustej, wyludnionej hali, przez którą przebiegają podmuchy wiatru,
panuje półmrok. Rzeczywiście,
zrywa się wiatr, coraz zimniejszy, lodowaty, przewodnik, mając na względzie, że
przed odczytem chciałbym się
jeszcze z pół godziny zdrzemnąć, łapie taksówkę, słyszę, jak podaje
taksówkarzowi adres: Wachterstrasse tyle a
tyle, wysiadam, on odjeżdża, o umówionej porze znów przyjedzie i zabierze mnie
na miejsce odczytu. Macham
mu na pożegnanie, w ciemnościach wymacuję dziurkę od klucza, wreszcie wkładam
klucz, ale zamek nie ustę-
puje. Próbuję innych kluczy - na próżno. Spostrzegam dzwonek przy furtce,
dzwonię. W zamontowanym na
zewnątrz domofonie odzywa się czyjś głos, mówię: „Nie mogę otworzyć furtki”.
„Jakiej furtki?”— pyta głos.
„Ogrodowej” — odpowiadam. „Dlaczego chce pan otworzyć furtkę ogrodową?”. „Żeby
wejść— mówię —
mieszkam tutaj”. „Tutaj? Gdzie?” — głos brzmi coraz bardziej nieprzyjemnie. „W
domu gościnnym burmistrza
— mówię. „Możliwe, ale to jest Dom Ameryka” - głos brzmi już wyjątkowo
antypatycznie, w głośniku rozlega
się trzask, koniec rozmowy. Stoję na ulicy, w ciemnościach, w strugach deszczu,
wiatr wciąż się wzmaga, jest
coraz zimniejszy, nie rozumiem, co się dzieje, wygląda na to, że wysadzili mnie
z taksówki w złym miejscu,
daremnie szukam tabliczki z nazwą ulicy, nigdzie budki telefonicznej, kawiarni,
nigdzie sklepu, restauracji,
przynajmniej dziesięć minut zmagam się z tą scenerią, rozglądam się, szukam:
gdyby chociaż przejeżdżała tędy
jakaś taksówka, żeby mnie zabrać pod adres, który bez przerwy mamroczę do
siebie. Ulica jest szeroka, pusta i
źle oświetlona, po mojej stronie w głębi ogrodów nieme wille, po drugiej stronie
ciemna bryła tylnej ściany
jakiegoś okropnego budynku publicznego, muzeum, uniwersytetu lub może więzienia,
tylko w jednym oknie na
piętrze pali się światło, już już zaczynam sądzić, że tylko po to, aby ze mnie
zakpić, żebym jeszcze bardziej
odczuł swoje osamotnienie w tym ponurym i prawie już otwarcie nieprzyjaznym
mieście, które mi grozi, że
nagle, jak wygłodniałe, obojętne dzikie zwierzę, pochwyci mnie i pożre. Wreszcie
na ulicy pojawia się jakiś
młody człowiek, śpieszy się, na głowę ma nasunięty kaptur kusej kurtki, pytam
go, gdzie jest Wachterstrasse,
nie wie, pytam, jak się nazywa ta ulica, nie wie, dziwię się, jak to możliwe —
przecież idzie pan tą ulic�