Imre Kertesz JA, INNY Kronika przemiany Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty pierwszy, jesień nad chłodnym Dunajem, wczesny zmierzch cierpką barwą zielonego jabłka zalewa pałace po peszteńskiej stronie, wyblakłe w swym chełpliwym kłamstwie. Wszystko we mnie śpi, głęboko, nieruchomo. Uczucia i myśli bełtają się jak ciepły dziegieć wieziony beczkowozem. Dlaczego czuję się tak bardzo przegrany? Może dlatego, że jestem przegrany. Wszystko jest fałszem (przeze mnie, za moim pośrednictwem: to moje istnienie fałszuje). Jeśli pustka (moja wewnętrzna pustka) wywołuje we mnie poczucie winy, może pozwala to również wyciągnąć wnioski co do początków. Stworzenie poprzedził niepokój; horror vacui to fakt etyczny. Wczoraj, w publicznej sali wykładowej - konferencja pod wyjątkowo głupim tytułem Hungarian-jewish coexistence. Podchodzi do mnie starszy dżentelmen o dziobatej, nieforemnej twarzy, przerzedzonych włosach, z głową pokrytą zlewającymi się plackami łysiny, które przypominają wysiedziane miejsca na pluszowych kanapach; rysy jego twarzy są mi zupełnie obce. Nagle, ku mojemu zaskoczeniu, obejmuje mnie i się przedstawia: okazuje się, że to znajomy, którego nie widziałem od trzydziestu pięciu lat. Mieszka za granicą. Słyszał o mnie, czyta moje książki. Zadziwia go, powiada, moje „przeobrażenie”. Wtedy nie widział we mnie niczego szczególnego, nie wykazywałem żadnych oznak, nazwijmy to w ten sposób, „wyższych zdolności”. Trochę się usprawiedliwiałem, zdezorientowany tym nieoczekiwanym zdarzeniem, ale jego słowa prawdziwie mnie wzburzyły. Zawsze skłaniałem się, i tak dzieje się nadal, ku opinii, że jestem Jedermannem, który pod pewnym względem wszakże nie szczędził starań - przede wszystkim pod względem zdobycia jasności widzenia. Jakie są moje „wyższe zdolności”? Oparłem się wszelkiej inspiracji tego kraju, owym kusicielskim syrenim śpiewom, które nieustannie zachęcały mnie do popełnienia duchowego, umysłowego i wreszcie fizycznego samobójstwa, a to naprawdę świadczy o witalizmie. Ale byłoby wielką nieostrożnością, a nawet absolutnym brakiem przezorności, uważać to minimum za zwycięstwo. Co się zmieniło teraz, wraz ze „zmianą”? Czy nie ma już zniewolenia? Czy uwolniono mnie od samego siebie? Stało się tylko tyle, że zwrócono mi conditio minima, moją wolność osobistą - drzwi celi, w której przez czterdzieści lat byłem więziony, wprawdzie ze zgrzytem, ale się otworzyły, i możliwe, że to wystarczy, aby mnie otumanić. Wolności nie da się doświadczyć tam, gdzie cierpieliśmy niewolę. Trzeba by wyjechać daleko stąd. Ja nie wyjadę. Czy wobec tego powinienem się odrodzić, zmienić skórę - w kogo jednak, w co mam się przedzierzgnąć? Pada deszcz. Mężczyzna przy stoliku w restauracji tłumaczy coś kobiecie obok, coś, czego nie da się wytłumaczyć. Chciałby wreszcie zaniechać tych wysiłków utykających w martwym punkcie, tej pogoni za szczęściem po manowcach obietnic, które prowadzą donikąd. Nie chodzi o inną kobietę, skądże znowu, broń Boże. Chodzi o wolność. O wyrwanie się na powierzchnię z mętnych, pełnych zawirowań nurtów kolejnych związków. Ma już dość tego, że każdy z nich uświadamia mu własną ułomność. Marzy mu się krótkie, intensywne twórcze życie. Wierność, gniewne spełnianie obowiązków, wciąż podsycany ogień wiecznej depresji. Ten ogień jest zimny niczym lód, płonie w nim jednak zapowiedź wielkiej satysfakcji. Was wussten sie, wer er war — nikt nie wie, kim on jest, i pragnie zostać sam z tą tajemnicą. Twarz kobiety, kiedy go słucha. Teraz powinna wstać i hardo, z trudem powstrzymując łzy, odejść. Ale nie wstaje. Wobec tego mężczyzna zapewne zerwie się, delikatnie, szybko pocałuje kobietę w powieki i pośpiesznie wyjdzie z kawiarni. Nie, nie robi tego. Macha do kelnera, płaci. Podnoszą się oboje równocześnie. Przez mokrą od deszczu szybę widać, jak wychodzą na ulicę. Mężczyzna otwiera parasol. Ruszają obok siebie, kobieta bierze mężczyznę pod rękę, jeszcze chwilę czują się niezręcznie, po czym wyrównują krok. Od strony drzwi przez salę przebiega lekki powiew, jak przelotny chichot daremności. Pada deszcz. W telewizji wypowiadają się dawni przywódcy partyjni. „Wierzyli” w partię. Wiedzieli o „wypaczeniach”, „błędach”, ale „wierzyli” też, że Stalin o tym wszystkim „nie wie”. Itd. Niewykluczone jednak, że pomylili te komunały z prawdziwymi treściami, tak zwaną wiarę z prawdziwymi myślami albo uczuciami. Możliwy wniosek: ci ludzie postawili w życiu na niewłaściwy język. Niestety — a to już poważniejsza sprawa — robili wszystko, aby ten język stał się przymusowym konsensem. A odchodząc, zostawili rzesze inwalidów niewłaściwego języka, którzy teraz gwałtownie potrzebują pierwszej pomocy moralnej, jakby zrozumieli, że pod jego zdewaluowanymi słowami - niczym pod strzępami papieru —kryją się ich moralne obrażenia. Szczękają moralne protezy, postukują moralne kule, moralne wózki inwalidzkie toczą się, gdzie oczy poniosą. Nie o to idzie, żeby zapomnieli o pewnej epoce, jak zapomina się koszmar senny: przecież właśnie oni byli tym koszmarem, siebie samych musieliby zapomnieć, jeśli chcą żyć. A tak naprawdę nikt jeszcze nie badał, czy po długim okresie niebytu można jeszcze i chce się na nowo żyć. Czy kiedykolwiek ktoś zmartwychwstał — pomijając tych, którzy zmartwychwstali, aby głosić cud - żeby po prostu znowu żyć, wegetować dalej, właściwie po to, co dotychczas (po nic), nawet nie dostrzegając, że przeżył zmartwychwstanie? Czy do pomyślenia jest Łazarz w roli Chaplina? Świszczy chłodny, wycieńczający wiatr tragedii. Co rusz rozstępuje się ziemia, zawala się niebo. Ludzie nagle zmieniają się, starzeją, mizernieją. Oddech piekła zdziera barwy z ich twarzy. Po mieście chodzą szare i białe postaci, trupy. Nowe wcielenia apokalipsy. Na ulicy Vermezó, przechodząc obok pomnika Beli Kuna pomazanego w żydowskie gwiazdy, nagle zrozumiałem, że wszystko, co w młodości uważałem za tchórzostwo, głupotę, ślepotę i wreszcie zaskakująco tragikomiczny sposób samobójstwa — to w rzeczywistości bezsilność ewoluująca ku godności. Jest jakaś godność w tym, że człowiek w końcu podporządkowuje się zabójczemu nakazowi i z niejakim rozsądkiem daje się napiętnować i zarżnąć. W rezygnacji — w ofiarnej rezygnacji — jest coś monumentalnego. Jeśli chodzi o mnie: dziś już podejrzewam, że będę trwał na swoim miejscu, co najwyżej z rosnącym obrzydzeniem. Długie życie kryje dla nas coraz więcej niespodzianek — niespodzianek, które zdumiewają nas samych. Życiu musimy sprostać tak dalece jak to tylko możliwe - Rilke. Kafka: Dużo musztr przebywać sam. Całe moje dzido to wyłącznie efekt samotności. Nietzsche: Patos odległości... Jak wygląda właściwe życie? To wieczna tajemnica (dla mnie). Wczoraj wieczorem w łóżku, długo, nieustannie ponawiając wysiłki, próbowałem sobie wyobrazić swój niebyt. Subiektywne nic. Kiedy opuszczam futerał, znika jego zawartość; wszystko ustaje. Na śmierć i życie związany jestem ze swoim ciałem— ten banał brzmi czasem wręcz niewiarygodnie. Popełniłbym błąd, gdybym uznał, że moje życie należy do mnie. Ale jeszcze większym błędem byłoby zaniedbać je, pozwolić, żeby się zmarnowało, przepadło. Powierzono mi to życie - nie pytam, kto mi je powierzył, ponieważ znam odpowiedź, zatem wiem również, że kwestia jest fałszywie postawiona; mogę się zdać tylko na własne i bezdyskusyjne poczucie odpowiedzialności (jako jedyne postrzegalne doświadczenie). Ze swoim życiem pozostaję w relacji wzajemności. Ta relacja nazywa się zniewoleniem. Do tej pory wszystko byłoby nawet w porządku. Ale która cząstka tego pękniętego życia mówi o sobie „ja”? „Ja” to fikcja, którą co najwyżej możemy współtworzyć. Ja to ktoś inny (Rimbaud). 9 kwietnia 1951. „ Wiesz czy też tylko uważasz że nazywasz się L.W. ?„ Czy to pytanie ma sens? (Wittgenstein, o pewności). Co też ja mogłem robić dziewiątego kwietnia 1951 roku? Czterdzieści jeden i pół roku temu? Zdaje się, że będąc pozbawionym pracy intelektualistą, zatrudniłem się w MAVAG, fabryce wyrobów żelaznych i maszyn. Wiedziałem czy też tylko uważałem, że nazywam się I.K.? Ani tego nie wiedziałem, ani tak nie uważałem. Po prostu reagowałem, kiedy wypowiadano moje nazwisko. Zresztą zawsze go nienawidziłem. Zbyt wiele hańby na mnie ściągało - już od wczesnego dzieciństwa. Gwoli ścisłości — chyba się go bałem. I nadal budzi we mnie lęk. Czasem muszę się wręcz wyrywać ze spokojnego schronienia anonimowości, kiedy słyszę, że ktoś wypowiada moje nazwisko, albo kiedy widzę je napisane — ale nigdy się z nim nie utożsamiam. (Tołstoj podobno już jako chłopiec wpadał w iście szczenięcą euforię na dźwięk swojego nazwiska). Do Wiednia przyjechałem tak, jakbym uciekał przed swoim życiem. I Wittgensteina (Uwagi różne) tłumaczę tak, jakbym uciekał od swoich obowiązków. Łagodna zima 1992 roku. Spacery o wczesnym zmierzchu. Ogrody Belwederu. Okolice Karlskirche, Argentinierstrasse, swoją nazwą przywodzą na myśl srebrzyste dźwięki dzwoneczków. Zgrabne pałacyki, ukryty w bramie tajemniczy sklepik, gdzie sprzedają indonezyjską biżuterię, zakrzywione miecze, egzotyczne ozdoby. Przed zachodem słońca (przychodzą mi tu na myśl takie archaiczne słowa, jak na przykład „nieszpory”), a więc w czasie nieszporów (właściwie to kiedy jest czas nieszporów?), zaglądam jeszcze do ogrodu pałacu Schaumburg, na który wychodzą moje okna. Powietrze o cierpkim zapachu, nieliczni spacerowicze, przytłumione kolory wieczoru, samotność, lekki aromat dymu - wszystko, wszystko jak bolesne, senne i długie popołudnia mojego dzieciństwa. Gdzie jest miasto, które ta cisza, ta starodawność wiedeńskiego wieczoru... wskrzesza, można by rzec, we mnie niby jakaś metafora? Chyba zawsze tak właśnie chciałbym żyć: w wynajętym, wygodnym mieszkaniu (które nie jest moje), wśród przyjaznych mebli (które nie są moje), bezdomny, niezależny, robiąc to, co się akurat nadarzy (teraz tłumaczenie Wittgensteina), bez większej troski o chleb, w jakimś obcym miejscu, gdzie prześladują mnie wspomnienia intymnych, acz może nigdy nieistniejących spraw... Wittgenstein. W Wiedniu w ogóle nie trafiam na jego ślad. U niego zaś — u Wittgensteina — wszędzie natykam się na Wiedeń. Dokładność doprowadzona do perwersji; żydowska autonienawiść (właściwie można tutaj na najwyższym, najszlachetniejszym poziomie studiować rozwój i istotę antysemityzmu); w ogóle niepewność samooceny jako fatalna konsekwencja ojcowskiego i państwowego buta, co, jeśli doprowadzi nas do pewnego punktu zniszczenia, nieoczekiwanie staje się produktywne i płodne - myślenie jako próba zwycięstwa, myślenie jako zemsta, jako ostatnie spojrzenie uciekiniera za siebie, przepełnione pogardą i blaskiem olśnienia. Pisze, że Mahler jest kiepskim kompozytorem. Kiedy tłumaczę tę bzdurę, nastawiam 6 Symfonię. T. Bernhard w jednym ze swoich wywiadów mówi, że Ludwig Wittgenstein - w przeciwieństwie do swego kuzyna Paula - miał drewniane ucho (był unmusikalisch). Ale rzecz nie tylko w tym. Jedna sprawa to siać idee, druga idee zbierać - tłumaczę z Uwag różnych; i jestem przekonany, że Wittgenstein nie był skłonny zbierać idei Mahlera dlatego, że Mahler był Żydem. Tak łatwo opacznie zrozumieć dzieło. A może to dzieła są takie kruche? Nie, dużo bardziej kruche. Każde rozumienie jest nieporozumieniem. Czy w takim razie można powiedzieć, że dzieła utrzymuje przy życiu nieporozumienie? Nie, tego chyba jednak powiedzieć nie można. Pierwszy sen w Wiedniu, który pozostawił określone wspomnienie. Zły, destruktywny, budzący trwogę. Prawdopodobny związek z moją lekturą wczorajszego wieczoru (Der antisemitische Retter w czasopiśmie „Transit”) oraz z niefortunnym stosunkiem Wittgensteina do własnego żydostwa. Charakterystyczny kiks przekładowy, na którym złapałem się dzisiaj rano: „...można oczekiwać sprzeczności - napisałem - w tym, że ktoś zachowuje dawne odczucie estetyczne własnego ciała, a jednocześnie z radością wita guz”. (W. bowiem tej apostrofy używa w odniesieniu do swojego żydostwa). „Właściwy przekład winien naturalnie brzmieć tak: „...sprzeczność tkwi w oczekiwaniu, że człowiek zachowa dawne odczucie estetyczne własnego ciała, a jednocześnie z radością powita guz”. Mój kiks przekładowy to oczywiste freudowskie przeinaczenie, które świadczy o tym, czego naprawdę oczekiwałbym od autora... A czego oczekuję od siebie samego? I jak mam rozumieć ten sen, który centralnym punktem czyni wyłącznie guz? Ledwie przetrwałem noc, dziś rano — jak zresztą codziennie - znów przechodzę obok tablicy pamiątkowej Moritza Schlicka, umieszczonej na jednej z kamienic przy Prinz Eugenstrasse. Już pierwszego dnia po przyjeździe zatrzymałem się gwałtownie na widok tablicy, oczywiście z powodu związków z Wittgensteinem. A poza tym to dziwne tak po prostu zobaczyć nazwisko, które w Budapeszcie urosło do rangi symbolu. Moritza Schlicka jego student, który nie lubił Żydów (i może był też słabym studentem), po prostu zastrzelił w auli uniwersyteckiej. Ponieważ taki czyn wówczas (w 1936 roku) nawet w Austrii był niezupełnie zgodny z zasadami etykiety, studenta skazano na dziesięć lat; zaledwie dwa lata później, po Anschlussie, uwolniono go (być może z gorącymi przeprosinami). Na rozprawie sądowej wyjaśnił, że motywem jego czynu była „nikczemność i szkodliwość” filozofii Schlicka (czyli jego krytyka języka i empiryzm logiczny, są one bowiem [wraz z fenomenologią] nadzwyczaj podejrzanie żydowskie — i przyznajmy: słusznie, bo przecież w czyim interesie leży demaskowanie metafizycznego bełkotu, na którym potem ideologiczne bla-bla-bla wznosi swoją krzywą wieżę?). Nie mam pojęcia, dlaczego zasmucam sam siebie tą historią w każdy boży dzień o poranku. Schlick mieszkał w pięknym miejscu, z okien miał widok na ogród różany Belwederu. W piwnicy sąsiedniego domu niedawno otwarto knajpę, wchodzą tam i wychodzą stamtąd obcy mężczyźni o chrapliwych głosach, na podmurówce dumnego pałacu widnieją podejrzane wilgotne plamy, wczoraj rano musiałem szybko odwrócić wzrok od wymiocin. Od 1989 roku — czyli od trzech lat — kiedy po raz ostatni (i pierwszy) przebywałem w Wiedniu, miasto wyraźnie podupadło. Ale dlaczego ja nad tym ubolewam, niczym jakiś wiedeński drobnomieszczanin? Widocznie borykam się z zaburzeniami tożsamości; z kim jestem solidarny? Gdyby mieli o tym decydować wiedeńscy stróże porządku, pchnęliby mnie z pewnością do grupy chrapliwogłosych mężczyzn, za którymi jednak nie przepadam, bo zarzygują zachodnią kulturę. Wobec tego nasuwa się tylko pytanie: czy w ogóle jeszcze istnieje zachodnia kultura? Warto być solidarnym tylko z Moritzem Schlickiem, który myślał i dlatego został zabity, co można jednak uznać za los godny filozofa. Wittgenstein: Muzyczna wrażliwość jest symptomem życia człowieka. Nie wiem dlaczego, ale prześladuje mnie powracający wciąż obraz wiolonczelistki z pewnej orkiestry kameralnej, jeszcze w Budapeszcie, która przy każdym akcentowanym pociągnięciu smyczkiem, tak gwałtownym, tak gniewnym ruchem odrzucała głowę w bok do lewego ramienia, jakby to był obcy przedmiot. Jak gdyby każda nuta, każde pociągnięcie smyczka domagały się od niej takiej ofiary, takiej fizycznej ekstazy, które właśnie cieleśnie są nieosiągalne i dlatego artystka dręczy widza bolesnym obrazem ciągłego niespełnienia; w dodatku zaś grano klasyczną, jeśli tak można powiedzieć, całkowicie racjonalną muzykę, o ile dobrze pamiętam, Bacha. W Wiedniu dużo wytwornych, dystyngowanych i kruchych staruszek. Wyciągam rękę i pomagam im wysiąść z tramwaju, pokonać krawężnik. Jedne dziękują, inne mierzą mnie podejrzliwym spojrzeniem; ale nigdy nie patrzą aż tak podejrzliwie, jak ja sam na siebie. Uderzająco bolesne pytanie, którym Wittgenstein nieustannie się zadręcza: czy jego twórczość ma „wartość”, czy też nie. To trochę tak, jakby muszla rozważała cenę rynkową pereł, a jednocześnie, leżąc na dnie morza, wydała perłę: trzeba uznać, że natura tego pytania różni się gruntownie od natury muszli... Przepaść — czasem nie do przezwyciężenia — między talentem i geniuszem. „Kto nie kłamie, ten już jest wystarczająco oryginalny” - przetłumaczyłem dziś po południu. Kogo dziwi, że ludzie tak łatwo - na pozór -zmieniają swoje ideały (albo, jak lubią to nazywać, „przekonania”)? Każde „przekonanie” jest maską określonego typu człowieka i niezależnie od tego, jakim przekonaniem się maskuje, zawsze pozostaje ten sam, zawsze robi to samo. Jest całkowitą prawdą to”, co sugeruje Wittgenstein: w zasadzie i przede wszystkim punkt wyjścia wiary religijnej jest prawdą, czyli sytuacja człowieka jest beznadziejna. Pytam: czy można wierzyć również w beznadzieję? Bo mnie wystarczy taka właśnie wiara; i wcale nie trwam w beznadziei. Te bezpowrotne, niepowtarzalne wiedeńskie chłodne poranki wczesną wiosną, czy zdążę się nimi nadelektować, czy nie jestem za głupi na to, żeby być szczęśliwym? Ekspozycja migawkowych zdjęć pamięci: roześmiana kobieta na Stephansplatz, w kożuchu, w botkach na wyjątkowo wysokich obcasach, biegnie ku jakiemuś mężczyźnie po nierównym bruku tu i ówdzie pokrytym śniegiem. Przytulona, zziębnięta para nocą na Schwarzenberg Platz czeka na tramwaj oznaczony literą „D”. Stół zalany blaskiem świecy w ciepłej, pachnącej restauracji. Zgrywający ważniaka starszy kelner, który dopytuje, kto dyrygował Wiedeńskimi Symfonikami w Musikvereinsaal, i z protekcjonalną wiedeńską złośliwością krytykuje dyrygenta. Droga do domu ciemną Goldeggasse, trochę chwiejnym krokiem. Jaskrawe poranne światło słoneczne w jadłodajni przy Graf Starhemberg. Lekka nierealność życia, ten żyzny humus, na którym, jak gorejące maki, zakwitną wspomnienia. Łagodna melancholia dworców w czasie pożegnań o zmierzchu. Jeszcze jedno wieczorne zdjęcie, tym razem w pociągu pośpiesznym: kobiecy profil na tle ciemnoczerwonego obicia. Nazajutrz: wiedeńska niedziela. Przed południem Wittgenstein; w południe spacer do Hietzingu. Cmentarz w Hietzingu, wypielęgnowana zieleń, zadbane groby (omal nie dodałem: dobrze odżywieni zmarli). Zaraz naprzeciwko wejścia monumentalny nagrobek Dollfussa. Dollfuss, jak wiem, był niepozornym człowieczkiem. Kiedyś na eleganckiej, ekskluzywnej ulicy Szemlóhegy w Rózsadomb było letnie przedszkole. Kobieta w białym fartuchu właśnie myła mi głowę nad wielką miednicą w ogrodzie. Ktoś krzyknął (na ulicy? w ogrodzie?): „Dollfuss!!”. Rozległ się strzał. Ręce przestały masować mi głowę, moje oczy, usta napełniły się szczypiącym mydłem. Potem usłyszałem słowa: „Wykrwawił się. Rzęzi”. To ostatnie słowo pamiętam szczególnie dobrze, bo nie wiedziałem dokładnie, co znaczy. Wyobraziłem sobie gęsty, czerwony płyn - krew dorosłego człowieka, a więc bynajmniej nie ten wesoły, czerwony, triumfalny eliksir o słonawym smaku, który ciekł mi z rany, kiedy się skaleczyłem lub upadłem i rozbiłem kolano itp. — złowieszczą, lepką maź, w której język daremnie próbuje się poruszać: tym było dla mnie słowo „Dollfuss”, a słowo „rzężenie” do dzisiaj pojawia się w moich wspomnieniach wraz z tym szczególnym jego wy-obrażeniem i smakiem mydlin. Ale gdzie się podziała ulica Szemlóhegy? Po jakiejś ulicy o tej nazwie wprawdzie czasami spaceruję, ale ona w niczym nie przypomina ulicy Szemlóhegy, gdzie pomiędzy skręconymi jak potężne węże łaciatymi korzeniami starych platanów, otoczonych dziwną żelazną kratą, od czasu do czasu znajdowałem greckie żółwie i wynosiłem je na łąkę przy końcu ulicy, żeby tam, z wielką powagą, kłaść je na trawie; na tej łące w górze był ostatni, dający się obronić rożek świata, skąd widać już było, co jest poza jego końcem; to kuszące, niebieskie przeczucie, w którym moje dziecięce oczy w drżącym zachwycie zatapiały się aż do oszołomienia, odkrywając czasami — tam gdzie już całkiem zacierała się linia graniczna pomiędzy krętym lustrem wody a błyszczącym horyzontem - senne ciało białego statku... Wprawki z Wittgensteina: kiedy mówię, że woda jest zimna, wszyscy zaraz wyjaśniają mi, że jest zimna, ponieważ jest zima, ponieważ wewnątrz jaskini jest chłodniej niż... itd.; ale kiedy mówię, że jestem mokry i marznę, wtedy podsuwają mi ręcznik albo nie podsuwają: w każdym razie - że tak powiem - poddaję tę kwestię pod ocenę. (Mam na myśli antysemityzm, paplanie o nim). Nie rozumieć świata tylko dlatego, że jest niezrozumiały - to dyletantyzm. Świata nie rozumiemy dlatego, że jego zrozumienie nie jest naszym zadaniem na ziemi. Zbyt intensywne myślenie czyni mnie bądź nieszczęśliwym, bądź trochę mistykiem. Zresztą Wittgenstein też był trochę mistykiem, jak Kafka. Tylko że obrabiał inną materię: logikę. Musiał burzyć światy, póki spod ruin nie błysnęła nagle, jak lśniący szlachetny kamień, jego wiara. Wyobrażam go sobie w chwili, gdy trzyma swój skarb w ręce - przygląda mu się, przygląda i nie znajduje dla niego nazwy. Ale wie, że zdarzył się cud. I że jest ocalony. Pisarz najbardziej powinien się jednak obawiać, że kiedy wyczerpią się zasoby tego, co ma do powiedzenia, nagle stanie się dowcipny. Promienny marzec. Przedpołudnie. Twarde kolory, oślepiający blask nieba. Promienie słońca przenikają przez zasłony w Pruckel-cafe; cisza kawiarni; dyskretnie szeleszczą gazety powolne ruchy gości, pewne i spokojne; za zasłoną, na Ringu, prawie bezszelestny ruch uliczny usłużni kelnerzy, ale nigdy natrętnie usłużni; przy moim stoliku, naprzeciwko, sympatyczny mężczyzna o porcelanowym spojrzeniu, czystej twarzy: to literat; mądry, dowcipny, zabawny i te okropności, apokaliptyczne zjawiska, o których rozmawiamy i które w łagodnej ciszy kawiarni urastają do rozmiarów łomoczącej wizji. Jesteśmy zgodni, że daje się wyczuć chłód jakichś strasznych wydarzeń. We wszystkim i wszędzie ukazują się zwiastuny grozy. Racjonalny język jeszcze nawet w przybliżeniu nie nazywa tych symptomów. Trzeba odgrzebać dawny biblijny język, który zna Szatana i zna koniec świata. Tak sobie kłamiemy, obłudnie, beztrosko, podczas gdy na krawędzi mojej uwagi roziskrzone niebo tańczy swój szczęśliwy taniec, słodkie poczucie zbliżającej się wiosny i wolności. Potem (po południu) okazuje się, że są kłopoty z prawami autorskimi na Wittgensteina (wydawnictwo, dla którego go tłumaczę, zaniedbało kwestię praw; to zaś, które załatwiło prawa, powierzyło już przekład komu innemu). Nagle powód, i zarazem pretekst, mojego pobytu w Wiedniu staje się problematyczny. Możliwe, że przed czasem będę musiał wrócić do domu, i zaskoczony czuję sprawiające niemal fizyczny ból przerażenie, które ogarnia mnie na tę myśl; przypomina mi się, niczym wizja, pewien obraz - syn marnotrawny, bose stopy, tobołek, wychudzony pies i waląca się chałupa, krótko mówiąc: porzucony dom rodzinny. Nie zapominaj swojego snu, który cię zrodził na nowo. Nie zapominaj rodziców. Nie zapominaj, że w swoim głębokim śnie przyjąłeś od nich życie. Nie zapominaj obietnicy, którą zawiera w sobie życie. Nie zapominaj, że obietnica ustala warunki; a nawet że spełnienia tej obietnicy musisz szukać tylko w spełnieniu jej warunków. Chyba nie chcesz dalszego ciągu? W Budapeszcie kanikuła. Wczoraj wieczorem w tramwaju pies, jamnik w rudawym kolorze. Smutny przycupnął pod siedzeniem przy nodze swojego pana. Jego oczy, przepełnione głębokim smutkiem, powoli się zamykały. Po siwiejącym pyszczku toczyły się dwie łzy. Przestraszył go hałas zatrzaskujących się drzwi, wstał ociężale, ale upomniano go: siadaj, i przygnieciono mu zad. Mrugając, usłuchał z rezygnacją. Całym sobą wyrażał pełną daremność istnienia, a zarazem przymusową cierpliwość istoty, na którą rzucono czary - jak gdyby miał jakieś inne zadania, gdzie indziej, w jakiejś innej postaci, w innym czasie i innej przestrzeni; i jakby poddawał się tej strasznej pomyłce, ale za cenę ostatecznego złamania... Czasem nasuwa mi się pytanie, na które nie ma odpowiedzi: kim, czym jestem i jaka jest moja szczególna historia? Wczoraj J., pracujący teraz w nowym wydawnictwie, opowiedział mi, w jaki sposób otrzymałem cztery lata temu, w 1988 roku, tak zwane stypendium Artisjusa. On również zasiadał w komisji przydzielającej stypendia. Wtedy już wszyscy wyczuwali powiew zmian w dusznym smrodzie sali gimnastycznej z epoki późnego kadaryzmu. Ze znudzeniem szperali w żelaznej liście wiecznych kandydatów do stypendiów, kiedy ktoś — J. twierdzi, że już nie pamięta kto — nagle rzucił moje nazwisko. Zapadła cisza, usiłowali odczytać wzajemnie ze swoich twarzy, czy mogą się na to poważyć. A właściwie na co? Bo przecież oprócz dwóch powieści, Losu utraconego oraz opublikowanego właśnie w tamtym roku Fiaska, nic nie obciążało mojej kartoteki grzechów. Może jeszcze donosy szpicli z Szigliget o mojej nieszkodliwej odrazie do ustroju. Ale to był tylko „platoniczny” wstręt, w tak zwanym ruchu opozycyjnym nigdy nie brałem udziału, niechęć do ruchu rywalizowała we mnie z niechęcią do ustroju. Żyłem jak pies przywiązany łańcuchem do swoich samotnych błędnych idei, który najwyżej czasem obszczekuje księżyc. Sądziłem, że nikt nie czyta tego, co piszę, że nikt nic o mnie nie wie. Tymczasem oni wszystko wiedzieli, a kafkowscy sekretarze mieli w ewidencji także mój los. Jedna z moich postaci mówi: „Po co go załatwiać? Sam zdechnie” — tak właśnie mogli o mnie myśleć. Ja sam, moja postawa i wynikające z nich dzieło były tak bardzo nieakceptowalne, że ich milcząca zgoda sprawiała wrażenie ucieczki przed koniecznością wydawania wyroku. Obserwuję siebie, słuchając J., i brzydzę się tego, co we mnie zachodzi. Nie trzeba analizować tych uczuć, odurzenie wynikające z negatywnej satysfakcji jednoczy wszelkie gorzkie przyjemności. Jestem niepoprawnym dzieckiem dyktatur, napiętnowanie to moja cecha szczególna. Najbardziej niewytłumaczalne, a zarazem też najprawdziwsze moje doznanie na tej ziemi, wśród ludzi. Nigdy nie uważałem, że jestem niewinny. Czułem to już od dawna, chyba od dzieciństwa. W cztery oczy kochano mnie, publicznie zdradzano, a kiedy dokonywano przeglądu figur szachowych, by wybrać te, które można poświęcić, wszyscy pośpiesznie odgradzali się ode mnie. Tę dwoistość uczuć wzbudzałem widocznie ja sam i możliwe, że pierwotnie rzeczywiście była we mnie jakaś niewinność - powiedzmy, raczej naiwność — która na wielkim targowisku ludzkim wyznaczyła mi moją rolę. Trucizna, jaką wytwarza ta sytuacja podległości, mogła mnie nawet zabić, ale w moim tajemnym duchowym laboratorium jakimś sposobem powstała z niej najmocniejsza przyprawa mego życia. To piętno jest moją chorobą, ale zarazem źródłem witalizmu i środkiem dopingującym; z niego czerpię inspirację, kiedy ze straszliwym wrzaskiem, jak w ataku szału, nieoczekiwanie przeskakuję od życia do ekspresji. To piętno jest istotą mojego ubóstwa i bogactwa i obawiam się, że chyba nie mogę się już bez niego obejść, chociaż noszę je z coraz większym trudem. Pytanie, czy w ogóle jestem jeszcze zdolny do normalnego życia. Podejrzewam, że jasnej, jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie nigdy nie znajdę, przynajmniej dopóty, dopóki żyję tutaj, gdzie żyję i gdzie to piętno jest wiecznotrwałe, bo chyba stało się moją naturą. W upalnym pokoju czytam Maraiego: Co nie weszło do dziennika. Ciekawa książka, pełna skompli- kowanych resentymentów, charakterystycznych dla czasów tuż powojennych (co rzeczywiście pominął Dziennikach). Żydom radzi, żeby stali się chrześcijanami. Rada już choćby dlatego nie do przyjęcia, że — kiedy rozglądam się po świecie chrześcijańskim- również pośród chrześcijan widzę nadzwyczaj mało chrześcijan. Wieczorem niecierpliwa żądza czynu, skrzydlate zdania, gniewne poczucie szczęścia. Często puchną mi nogi. Często kręci mi się w głowie. Lubię swoje przeznaczenie prowadzące do zguby. Wczoraj widziałem błędnych jeźdźców epoki. Była noc, siedziałem z Albiną w aucie Z.; wracaliśmy z Miszkolca do domu. Zatrzymaliśmy się na światłach przy peszteńskim przyczółku mostu Arpada, wśród nieruchomych kłębów kurzu, które lśniły jak mgła w upiornym niebieskawym świetle latarni, na dusznej, wyludnionej ulicy, przypominającej kamienne lub betonowe bagna. Nagle z podziemnego przejścia wyłoniła się horda nibelungów, ośmiu-dziesięciu ociężałych, dziwnie poruszających się typków, w spodniach o barwach ochronnych, z ogolonymi głowami, jeden z nich trzymał długi drewniany drąg (być może osławiony kij baseballowy). Szli inochodem gęsiego w nieziemskim, mglistym świetle, smutni, milczący, żądni krwi, z zaczerwienionymi oczyma, najpewniej naćpani, i polowali na ludzkie mięso. W spodniach w barwach ochronnych przypominali cętkowane hieny, szukali z leniwą, lecz wytrwałą nienawiścią kogoś, nad kim można by się poznęcać, i raczej nie z głodu, tylko z nudów, z nawyku, z danej im przez naturę nienawiści do innego życia. Przyznam, że struchlały ze strachu pragnąłem, żeby światła zmieniły się, zanim idąca na obławę horda zajrzy do naszego auta i rozpozna na mojej twarzy ów fatalny, niezacieralny znak. Te ludzkie istoty ucieleśniały ostateczną wizję piekła, „pusty kraj”, gdzie się już tylko milczy, tylko zabija, ograbia trupy i porzuca je przy drodze. Jakby się objawiło nagie prawo natury, ale już bez narodzin, bez stworzenia, i musiałem pomyśleć, że jakiś straszny błąd wkradł się w cały ten plan, lecz nie bardzo umiałbym powiedzieć jaki. Śmierć? Czy tylko strach przed śmiercią? To, w jaki sposób obserwuję i przeżywam przerażający upadek tego kraju, jego popadanie w samobójczą paranoję. Jak codziennie sprzeniewierzają mu się szermierze nienawiści i moje własne wspomnienia. Jak rośnie moja obojętność wobec niego. Jak powoli usiłuję się od niego oderwać. Język - tak, to jedyne, co mnie z nim wiąże. Dziwne. Ten obcy język, mój język ojczysty. Mój język ojczysty, w którym rozumiem swoich morderców. Ostatnio ludzie wciąż mi mówią, że „się zmieniłem”. Na korzyść? Na gorsze? Moim zdaniem raczej na korzyść, ale jakby mi to brano za złe. V. niedawno rzucił mi w oczy, że nie mam już głębi, mówię o prawach autorskich i kwestiach materialnych. Jak to? Czyżby status niewolnika i infantylizm dyktatury stanowiły o mojej „głębi”? Życie przez czterdzieści lat wbrew swojej naturze i w ogóle wbrew naturze? Przecież to niewykluczone... Ja też widzę w sobie zmianę, co prawda inaczej. Bardziej zdecydowanie wyodrębniam się teraz z otoczenia, zdaję się z niego wyróżniać, chociaż właściwie mocno się trzymam, tylko trwając w bezruchu, i jak zawsze do tej pory, nie daję się wraz z nim wciągnąć w otchłań depresji, a to już wydaje się wyzwaniem, może nawet brakiem solidarności, zdradą. Na horyzoncie zatlił się dla mnie słabiutki płomyk jakiejś niepewnej szansy, a oni głoszą wieści o moim pogrzebie, zapowiadają początek mojej zguby. To szczególna chwila, szczególne rozdroże i jeśli mocno się postaram, będę mógł tutaj nazbierać i ułożyć w bukiet kilka mistycznych zależności, jak pstrokate kwiaty przy drodze. Przede wszystkim zbieg okoliczności: powstanie i wydanie mojej powieści Dziennik galernika w tym samym czasie, kiedy zmiana ubogiej formy życia (ja) zbiega się z szerszą zmianą formy bytu (kraj). Wiem, że ta koincydencja nie może okazać się dla mnie pomyślna: podczas gdy w wielkim atelier świata spada zasłona, odsłaniając rumowisko, w jednym maleńkim zakamarku trafia pod dach wzniesiona z tych ruin (aczkolwiek może słaba i bynajmniej niedoskonała) budowla; a dla takiej kreatywności - dobrze to rozumiem i czuję - nie ma usprawiedliwienia. Chciałbym iść dalej, ale targa mną jakaś niepewność, nostalgia, których nie mogę przezwyciężyć. Przecież ja też strzegłem swojej sa- motności, intymnych godzin czytania, samoudręki, źródła siły kryjącego się w samotności, tego buntowniczego stylu życia, z którym się zrosłem, tej upartej egzystencji wbrew niszczącym siłom, można by rzec, wymierzony w nie jak strzała w napiętej cięciwie łuku... to była wielka radosna przygoda, radość, którą przeżyłem celowo bez radości, a teraz patrzę na to wstecz, jak starzec na swoją młodość. Koniec października w miejscowości Feldafing, która kojarzy mi się z Leverkuhnem, potem kartkuję Doktora Faustusa - wieś Leverkuhna nie nazywa się Feldafing, ale oczywiście Pfeiffering. Wszystko jedno. Od trzech miesięcy mieszkam nad jeziorem Starnberg. Wyjeżdżam i wracam, niczym profesjonalny sublokator; przyjeżdżam późno, w ciemności odnajduję drogi jak nocne zwierzę trop ofiary. Przelotne wrażenia z Frankfurtu. Targi książki; targowa pieczęć przybita na mojej skórze wystawionej na sprzedaż; moje odczyty, z których sam nie rozumiem ani słowa, i zawsze w oczekiwaniu, że wreszcie spadnie zasłona (aczkolwiek nie wiem, o jaką zasłonę chodzi i z czego ma spaść); przyjemne absurdy. Taksówkarz, który mnie wiezie na dworzec; szansa szlachetnego, egzotycznego profilu, którą jednak niweczy wewnętrzne zepsucie — brak zębów, tryb życia, jakiś rodzaj ogólnego zaniedbania. Łamaną niemczyzną skarży się na rosnącą nienawiść Niemców do obcych. Nagle opuszcza szybę i woła do kolegi, siedzącego w swojej taksówce na postoju: „Halo, General!” — potem ze śmiechem wyjaśnia, że kolega, zanim został frankfurckim taksów- karzem, był generałem w wojsku Sadata (mój egzotyczny szofer może być Egipcjaninem). Dużo mówi i, jak każdy poszkodowany syn poszkodowanego narodu, od razu zaczyna politykować, to znaczy gadać na Żydów. Milczę jak obojętny pasażer, który jedzie na dworzec i nie myli celu z wiodącą do niego drogą. Daję mu duży napiwek, a on nie ma pojęcia, że dostaje go od Żyda. Burzliwe jednoczenie Berlina, miasta podzielonego na dwie części. W ogóle zdumiewające, antykreatywne doświadczenie jednoczenia kraju: tak naprawdę go nie chcą. Wywołuje złość, uczucie rozdrażnienia i bezradności wobec powiększającej się przestrzeni, rosnących możliwości, przede wszystkim jednak problemów, które wymagają bezzwłocznego załatwienia. Sędziwa Europa trwożliwie nadsłuchuje: osiągnęła swój rzekomy cel, o którym wciąż mówiono od dziesięcioleci, a teraz czujnie baczy, żeby się nie spóźnić z odrzuceniem wszystkiego, co wymagałoby od niej czynów, co zmuszałoby do myślenia, odnowy, kreatywności. Nasz brodaty kontynent przypomina skąpego starca -przed tańcem, do którego panie wybierają panów, on uderza laską zapraszającą go młodą dziewczynę, bo jedyną myślą, jaka przychodzi mu do głowy, jest to, że czyha na jego pieniądze. Marność tego świata, który zaczyna zżerać skleroza i przeczucie własnej śmierci. Wieczór autorski w Judische Gemeinschaft; kiedy podchodzi do mnie organizatorka wieczoru, przysadzista, nieco potargana kobieta, nagle doznaję wrażenia, że pamiętam tę twarz z Budapesztu, ale natychmiast okazuje się, że kobieta jest z Anglii, z Londynu. Muszę wreszcie przyznać, co do tej pory przychodziło mi z takim trudem, że Żyd nie jest całkiem abstrakcyjnym pojęciem (oczywiście tym również jest), lecz rodzajem i typem, mówiąc krótko: nie każdy Żyd jest wprawdzie Żydem, jak mówi Schónberg, ale żaden Żyd nie może uniknąć faktu, że jest Żydem (i to właśnie jest moim doświadczeniem). (Wystarczy ostatnio popatrzeć na twarze bu- dapeszteńskiej inteligencji żydowskiej, która przez czterdzieści lat wierzyła, że nigdy więcej nie będzie musiała konfrontować się z faktem swojej żydowskiej tożsamości, tylko dlatego, że w kadarowskim kolektywnym bagnie słowa pamięć, żałoba i prawda uchodziły za tabu - tak, tak, warto popatrzeć na te twarze, wyrażające bolesne zdumienie, zmieszanie i niepewność, a czasem gniew, posłuchać tych słów pełnych zdumienia, zmieszania, a czasem gniewu; ta ich niedorzeczna nostalgia za epoką milczenia, ta potrzeba nowej żydowskiej samoświadomości - zdarzają się jednak i tacy, w których ich pochodzenie- nagle kłopotliwe - wywołuje szaloną złość, Żydzi, którzy w swoim bezradnym bólu awansowali na antysemickich publicystów, na szakali zeszmaco- nej inteligencji, i napełniają wyciem i wrzaskiem tak zwane węgierskie życie duchowe zamienione w północną pustynię...). Wiedeń: w hotelu spotykam Albinę, która przyjechała z Budapesztu; wieczorem odczyt o Amerym na uniwersytecie - trochę się obawiam może zbyt prowokacyjnie brzmiącego tytułu (Holocaust jako kultura), ale nie ma z tym kłopotów, powiedziałbym, że przeciwnie... Przy kolacji na twarzy Albiny promienny poblask tego, co nazywa „moim sukcesem”; dwa dni później, rano, pod jasnym, łagodnym, jesiennym niebem, kiedy na peronie wiedeńskiego dworca w pośpiechu umieszczam bagaże na wózku dworcowym i, już spóźniony, zaczynam go biegiem toczyć do pociągu odjeżdżającego do Monachium, w wejściu na peron staje nagle taksówkarz, który przywiózł mnie na dworzec, i zasapany rozgląda się wokół badawczo, wreszcie spostrzega mnie, podchodzi i mówiąc: Das konnen Sie vielleicht noch brauchen... wręcza mi mój portfel z dokumentami i wszystkimi pieniędzmi - widocznie położyłem go na siedzeniu i zapomniałem i teraz najzwyczajniej w świecie biorę od niego, po czym z niewymuszoną wdzięcznością ściskam mu dłoń, jak gdyby nie było nic bardziej naturalnego od faktu, że taksówkarze wielkich miast biegną za obcym z portfelem zostawionym na siedzeniu; a kiedy pchając wózek bagażowy, już naprawdę skierowałem się do pociągu, cała nierealność ostatnich dni, a nawet tygodni zgęstniała we mnie, tworząc jakąś śpieszną, poranną nabożność, żarliwą, dotąd mi nieznaną świadomość tożsamości, i ta świadomość, wraz z dworcowym nastrojem, poczuciem, że wszystko jest tymczasowe, z bladoniebieskim jesiennym niebem, głosami wokół mnie i sylwetkami biegających albo stojących ludzi, moim własnym istnieniem i wszystkim tym, co dzieje się i może jeszcze dziać ze mną, nawet moją śmiercią, tą brutalną przygodą, o której myśl stale mi towarzyszy i czasami zapala się ciemnym światłem na moim horyzoncie - zjednoczyła się w chwilowej, uroczystej afirmacji... Dopiero kiedy wsiadłem do pociągu, uświadomiłem sobie, że w tym oszołomieniu zapomniałem o napiwku dla taksówkarza, i już markotny musiałem pogodzić się z tym, że owo zaniedbanie wtrąciło mnie na powrót do rzeczywistego świata wstrętnych faktów. Być może tylko dlatego znosimy życie, że jest tak bardzo nierealne; z drugiej strony świadomość nieustannie nagabuje tak zwaną rzeczywistość, pragnie rzeczywistości. Dziś mam tak bystry umysł, jakbym w ogóle nie istniał - Pessoa, z Księgi niepokoju. Mgła. Dalekie Alpy, białe potwory, to wyłaniają się, to znów znikają w brunatnym powietrzu. Kiedy zaczynam pisać, punktem wyjścia może być dla mnie wyłącznie założenie, że jestem przy zdrowych zmysłach (co tylko oznacza, że coraz trudniej będzie mi pisać). W Feldafing nie piszę. Nie pracuję, nie wiem, czy będę jeszcze kiedykolwiek pracować, już nie umiem, nie wiem nawet, czy Kadysz, tę powieść, której urywki po niemiecku wciąż czytam na spotkaniach autorskich, ja napisałem, a jeśli tak, jak to zrobiłem — zapomniałem, jak się pisze. Czy wiecie, że Lenin rzucał kamieniami w słowiki? To prawda, widziałem w telewizji film młodego rosyjskiego reżysera. Zdjęcia dokumentalne schorowanego Lenina o skamieniałej twarzy. Zabrali go na Krym, do wiosny, słońca, wody, żeby tam trochę wypoczął. Ale słowiki codziennie o świcie wybijały go ze snu. Kiedyś wcześnie rano wybiegł do ogrodu i zaczął je przeganiać. Nazbierał kamieni i ciskał nimi w ptaki. Nagle poczuł, że nie może już nie tylko podnieść kamienia, ale również ręki: sparaliżowało go. Elegancka, wyrafinowana, a zarazem twarda jak granit zemsta słowików na wielkim rewolucjoniście, który nie mógł znieść ich śpiewu. Zemsta artystów. W Feldafing, w ogrodzie Villa Waldberta, wysokie smukłe jodły, świeżo pociągnięte wapnem, na pniach mają wypisane wielkie, białe, dwucyfrowe liczby. Te ponumerowane drzewa, kiedy je nocą, w jaskrawym świetle reflektorów samochodowych zobaczyliśmy pierwszy raz, zrobiły na M., co zresztą było do przewidzenia, wstrząsające wrażenie. Nasza „ucieczka” do Werony. W drodze powrotnej włoska staruszka, pochylona nad grządkami w ogrodzie, próbuje wskazać nam drogę. Capito? Wracamy do Starnberg, jemy śniadanie. Miasto w ołowianym kolorze, Alpy niewidoczne, jezioro, powietrze szare, upstrzone białymi łabędziarni. Mylimy drogę na lotnisko w Monachium, przy stacji benzynowej w Salzburgu żegnamy się, macham, samochód szybko skręca na autostradę, M. odjeżdża z powrotem do Budapesztu, ja do domu, do Feldafing. W pociągu do Monachium osobliwa ceremonia: trzech niemieckich celników każe podróżnemu - jeśli się nie mylę, mężczyzna mówi po polsku - wypakować zawartość toreb. Otaczają go kołem, pochylają się ku niemu, szepczą, żadnego rzucającego się w oczy gestu, nikt nie podnosi głosu. Nawet ja, a przecież dysponuję sporym doświadczeniem w dziedzinie kontroli celnej, nawet ja nie potrafię zorientować się, co tam się dzieje. Dyskretny, bezgłośny, uprzejmy i nienaganny profesjonalizm. W Feldafing - kac samotności. Mgła. Daremne zmagania z piórem, z papierem, z sobą. Spacer po Monachium. Szukam słynnego Schwabing. Nie ma go. A właściwie to, co znajduję, jest czym innym. Posępne ulice. Monachium późną jesienią, w strugach deszczu, jest dość ponurym miejscem. Niemcy po sądzie bożym uległy całkowitemu zniszczeniu. Te miasta, te ulice, wszystkie te zrekonstruowane bądź nowe budowle są jak ogromna rana pokryta już strupem. Nikt o tym nie wie, myślą, że są ładne. Zapraszają mnie do Lipska na odczyt, w zimowym deszczu przybywam do czarnego, rozpadającego się miasta, mam nocować w domu gościnnym burmistrza; na razie jednak jest południe i chciałbym zjeść obiad; wyszedłszy ze swojego pokoju na piętrze, idę otwartym wewnętrznym korytarzem w stronę schodów, potem na dół do jadalni, proszę kelnera o kartę, ten kwituje moją prośbę uśmiechem, który jakbym skądś znał, i pyta, co chciałbym zjeść, odpowiadam, że mięso z grilla i sałatę, a przedtem, jeśli można, jakąś zupę, i wino. Wszystko dostaję, wszystko jest wyśmienite, wszystko pochłaniam, chcę płacić, kelner, z tym samym uśmiechem, który jakbym skądś znał, informuje, że rachunek już uregulowano, i w tym momencie uprzytamniam sobie, że jestem w mieście upiorów, gdzie wciąż jeszcze straszy przeszłość ledwie sprzed trzech lat, i że być może po raz ostatni widzę w działaniu pewną szczególną instytucję — nieważne, jak ją nazywano kiedyś i jak nazywa się dzisiaj — powołaną przypuszczalnie dla uprzywilejowanych kadr i przez nie wykorzystywaną; obsługa w każdym razie może być ta sama. Zostawiam na stole pięć marek napiwku i wstrząśnięty wracam do pokoju, niebawem mają po mnie przyjechać, żeby mi pokazać miasto. Patrzę przez okno, czarny deszcz pada na czarne domy, na skopany, przywalony stosami błota ogród, kładki z desek przerzucone nad morzem błota, po których doszliśmy do domu. Sprawdzam, czy mam przy sobie wszystkie trzy klucze: do furtki ogrodowej, do drzwi wejściowych i do pokoju - wieczorem obsługa wraca do domów, nikt tu nie zostaje, ale już wcześniej poinformowano mnie, że napoje są przygotowane i żebym wedle upodobania brał do pokoju, co tylko zechcę. Mój opiekun przychodzi punktualnie co do minuty, zwiedzamy miasto, które jest tak samo czarne, zmoknięte i chłodne jak przed kilkoma godzinami, ale w śródmieściu ni stąd, ni zowąd nagle trafiamy na pasaż godny deptaków zachodnich miast, a jego rozrzutna iluminacja jeszcze mocniej podkreśla ciemność miasta pogrążającego się w zmierzchu. Idziemy do kościoła św. Tomasza i do piwnicy Auerbacha, a potem na dworzec, który niebawem na pewno zaludni się tym dobrze znanym mi z dworców we Frankfurcie i Monachium wielobarwnym tłumem; na razie jednak w pustej, wyludnionej hali, przez którą przebiegają podmuchy wiatru, panuje półmrok. Rzeczywiście, zrywa się wiatr, coraz zimniejszy, lodowaty, przewodnik, mając na względzie, że przed odczytem chciałbym się jeszcze z pół godziny zdrzemnąć, łapie taksówkę, słyszę, jak podaje taksówkarzowi adres: Wachterstrasse tyle a tyle, wysiadam, on odjeżdża, o umówionej porze znów przyjedzie i zabierze mnie na miejsce odczytu. Macham mu na pożegnanie, w ciemnościach wymacuję dziurkę od klucza, wreszcie wkładam klucz, ale zamek nie ustę- puje. Próbuję innych kluczy - na próżno. Spostrzegam dzwonek przy furtce, dzwonię. W zamontowanym na zewnątrz domofonie odzywa się czyjś głos, mówię: „Nie mogę otworzyć furtki”. „Jakiej furtki?”— pyta głos. „Ogrodowej” — odpowiadam. „Dlaczego chce pan otworzyć furtkę ogrodową?”. „Żeby wejść— mówię — mieszkam tutaj”. „Tutaj? Gdzie?” — głos brzmi coraz bardziej nieprzyjemnie. „W domu gościnnym burmistrza — mówię. „Możliwe, ale to jest Dom Ameryka” - głos brzmi już wyjątkowo antypatycznie, w głośniku rozlega się trzask, koniec rozmowy. Stoję na ulicy, w ciemnościach, w strugach deszczu, wiatr wciąż się wzmaga, jest coraz zimniejszy, nie rozumiem, co się dzieje, wygląda na to, że wysadzili mnie z taksówki w złym miejscu, daremnie szukam tabliczki z nazwą ulicy, nigdzie budki telefonicznej, kawiarni, nigdzie sklepu, restauracji, przynajmniej dziesięć minut zmagam się z tą scenerią, rozglądam się, szukam: gdyby chociaż przejeżdżała tędy jakaś taksówka, żeby mnie zabrać pod adres, który bez przerwy mamroczę do siebie. Ulica jest szeroka, pusta i źle oświetlona, po mojej stronie w głębi ogrodów nieme wille, po drugiej stronie ciemna bryła tylnej ściany jakiegoś okropnego budynku publicznego, muzeum, uniwersytetu lub może więzienia, tylko w jednym oknie na piętrze pali się światło, już już zaczynam sądzić, że tylko po to, aby ze mnie zakpić, żebym jeszcze bardziej odczuł swoje osamotnienie w tym ponurym i prawie już otwarcie nieprzyjaznym mieście, które mi grozi, że nagle, jak wygłodniałe, obojętne dzikie zwierzę, pochwyci mnie i pożre. Wreszcie na ulicy pojawia się jakiś młody człowiek, śpieszy się, na głowę ma nasunięty kaptur kusej kurtki, pytam go, gdzie jest Wachterstrasse, nie wie, pytam, jak się nazywa ta ulica, nie wie, dziwię się, jak to możliwe — przecież idzie pan tą ulicą, odpowiada, że codziennie tędy idzie, a mimo to nie wie, jak się nazywa, wzrusza ramionami i szybko odchodzi; znów chwila wahania, i widzę, że w moją stronę w ciemności podąża niepewnym krokiem jakaś kobieta z parasolką, ona wie, że to właśnie Wachterstrasse, a dom, którego szukam, jest według niej nie tutaj, gdzie stoję, ale za moimi plecami, odwracam się, przechodzę skrzyżowanie, i oto stoję przed domem gościnnym burmistrza! — dzieliło mnie od niego zaledwie trzydzieści metrów, tylko że należało szukać po drugiej stronie ulicy. Klucz od bramy obraca się, oddycham z ulgą, idę, chwiejąc się, po swojskich, ukochanych deskach, portiernia jest pusta, dom ciemny, wchodzę, zapalam światło, nigdzie żywej duszy, szybko wspinam się na górę do swojego pokoju, zrzucam ubranie, padam na łóżko, no, zdrzemnę się trochę —i akurat w tej chwili słyszę hałas, a potem straszliwy wrzask. Nie ma wątpliwości, że głos dochodzi z domu, przerażający męski głos wykrzykuje coś po niemiecku, grozi albo żąda czegoś, a może i to, i to. Znów ogarnia mnie uczucie samotności, obsługi nie ma, telefon wprawdzie jest, ale nie znam na przykład numeru policji, książki telefonicznej też nie ma, żadnej informacji, na wszelki wypadek zamykam drzwi na klucz. Wrzask staje się coraz bardziej przerażający, zastanawiam się chwilę, po czym na palcach, ostrożnie, wychodzę na korytarz. Zaglądam do jadalni, ale pogrążona w półmroku sala jest pusta, głos dochodzi z innego miejsca, znów parę kroków na palcach, docieram do poręczy, z wysokości piętra widzę dół schodów i drzwi wejściowe, a w maleńkim przedpokoju krępego łysawego mężczyznę w kamizelce: to on tak straszliwie wrzeszczy. Wygląda jak szaleniec w ataku furii, klnie wniebogłosy, kręci się w kółko, chyba usłyszał moje kroki, bo zwraca ku górze twarz w okularach i toczy wzrokiem dookoła jak oślepiony Polifem, i znów z bolesną wściekłością krzyczy: Komm, komm! Komm” runter‚ du Gauner, komm” mal los komm! Chodź tutaj, chodź! Zejdź, łotrze, no chodź wreszcie! - a ja przerażony wbiegam z powrotem do pokoju. Co to? Kto to? Co robić? Niebawem przyjadą po mnie, mam odczyt; na wszelki wypadek ubieram się. Głos milknie. Jeszcze chwilę zwlekam, potem zdecydowanym krokiem wychodzę z pokoju; dom jest niemy i pusty dalej, schodami w dół, do drzwi wejściowych — nic. Następuje najbardziej dramatyczny moment, kiedy moja samotność staje się absolutna: mam nieosłonięte plecy i guzdram się przy zamkniętych drzwiach, które muszę otworzyć od wewnątrz, cały czas tyłem do ziejącego pustką hallu. Wreszcie jestem na zewnątrz. Westchnienie ulgi, deszcz ustał, ale świszcze porywisty wiatr, kładki pokrywa warstwa zamarzniętego błota. Bez kłopotów docieram do furtki i w tej samej chwili na ulicy przed nią zatrzymuje się samochód - przyjechali po mnie. Z ulgą siadam między moim opiekunem i jego żoną, z emocji swoją najgorszą niemczyzną mówię, co mi się przydarzyło, potem odpowiadam na kilka pytań, ale widzę, że oni, łagodnie ujmując, uważają moją historię za przesadzoną. Podjeżdżamy pod wspaniały pałacyk Gohlischer Schlósschen, gdzie mam odczyt, wita mnie zachwycająca kobieta, z wyjątkową serdecznością, bardzo wytwornie i formalnie, po czym informuje, że przed odczytem posłuchamy trochę muzyki na żywo i że właściwie liczyli na większą widownię, ale przykrym zbiegiem okoliczności właśnie dziś wieczorem referat wygłasza również niejaki profesor M., słynny wykładowca uniwersytecki, którego na dodatek w tym mieście pozbawiono kiedyś katedry i wygnano na Zachód, skąd teraz wraca, można by rzec, w glorii chwały, więc naturalnie wszyscy chcą go zobaczyć, usłyszeć. Potem, zgodnie z programem -koncert; młoda kobieta gra na wiolonczeli, mężczyzna na fortepianie, wreszcie mój odczyt, po którym odpowiadam na pytania, wciskają mi do ręki bukiet kwiatów i udajemy się na kolację do pobliskiej włoskiej restauracji. Lodowaty północny wiatr przechodzi już w wicher. Nie narzucam im się już ze swoją opowieścią, ale nalegam, żeby po kolacji nie tylko odwieźli mnie pod dom, ale też weszli do środka, ponieważ nie wiem, co tam mogę zastać. Dom tym razem jest oświetlony, palą się lampy, wchodzimy na górę i na korytarzu natykamy się na dość tęgą, mocno wystrojoną i roześmianą kobietę w średnim wieku, z którą moi przewodnicy witają się jak z dobrą znajomą, może przyjaciółką. Okazuje się, że kobieta towarzyszy profesorowi M., właśnie wrócili do domu z wykładu, wieczór był wprost cudowny, profesorowi zgotowano długą i gorącą owację. W każdym razie cieszę się, że nie będę musiał sam nocować w tym upiornym domu, i przelotnie wspominam, co mi się przydarzyło, zanim pojechałem na odczyt. Obca kobieta wybucha śmiechem, pochyla się ku mnie i przyciszonym głosem mówi, że tym szaleńcem, którego słyszałem i widziałem, był sam profesor M. Jej słowa całą tę zmorę stawiają nagle w racjonalnym, otrzeźwiającym świetle. Profesor choruje na cukrzycę, ma trochę histeryczną naturę, a na dodatek jest prawie całkiem ślepy. Po południu uznał, że już czas, aby po niego przyjechali i zabrali go na uniwersytet. Zszedł do hallu, gdzie jednak nikt nie czekał (pewnie że nie, przecież byli umówieni pół godziny później), w dodatku zastał drzwi zamknięte, a z kluczem nie mógł sobie poradzić (bo źle go włożył do zamka). Obudziły się w nim odruchy z dawnych czasów, kiedy w tym mieście, tuż przed odebraniem katedry i wygnaniem, trzymano go pod stałym nadzorem - nagle poczuł, że nie powinien był tutaj wracać, i ogarnął go strach, że go zwabili w pułapkę i będą trzymać w tym domu, dopóki nie zdecydują o dalszym jego losie, i w panice zaczął walić i krzyczeć, póki po niego nie przyjechali, wtedy się uspokoił. Doprawdy zdumiewające, że po takim ataku nerwowym wygłosił wspaniały wykład. Przestaję się już denerwować, wszak historia, która po południu wydawała się taka zagadkowa i przerażająca, otrzymała oto racjonalne wyjaśnienie, i z należytym wprawdzie szacunkiem, ale trochę się nawet ubawiliśmy kosztem biednego profesora M. Muszę rano wstać, taksówka ma mnie zawieźć na lotnisko, zamówiona już poprzedniego dnia, przyjeżdża punktualnie. Wspaniały poranek, jasne niebo, oślepiające słońce, choć wczorajszy wiatr nie tylko nie osłabł, ale nawet się jeszcze wzmógł. Wyjeżdżamy z miasta, krajobraz jest przygnębiający, pośmiertne ruiny tak zwanej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, wokół opuszczone, walące się szopy o poczerniałych ścianach i pola gdzieniegdzie uprawiane; wąsaty, tęgi taksówkarz o płowych włosach przez chwilę wypytuje mnie i szybko dowiaduje się, skąd jestem, jakiej jestem narodowości, a usłyszawszy, że „Węgrem”, natychmiast wyłącza licznik. „Podatki są wysokie” — oznajmia, niemal pewien, że go w pełni zrozumiem. Naturalnie nie zbiednieję od tego, chociaż myślę sobie, że gdybym był, powiedzmy, Anglikiem, taksówkarz zapewne bez słowa skargi zapłaciłby podatek; kimże więc jestem, skoro oceniają mnie tylko na podstawie kraju pochodzenia, z góry i w sposób oczywisty traktują jak wspólnika przestępstwa, nie widząc potrzeby dowiadywania się o moją opinię, mój charakter, światopogląd, moje indywidualne cechy. Przez chwilę mam ochotę zaprotestować, ale rezygnuję, bo uświadamiam sobie, że mógłbym protestować tylko w imieniu państwa niemieckiego, co, najła- godniej mówiąc, byłoby naprawdę śmieszne. Jak już wspomniałem, wsiadam do samolotu w oślepiającym słońcu, w podmuchach szalejącej nad Lipskiem trąby powietrznej, i w mglistej śnieżycy ląduję z powrotem w Monachium. Mimo nieprzyjaznej pogody wysiadam z S-Bahnu na Marienplatz i chociaż mój tajemniczy gospodarz, którego tożsamości nigdy nie poznałem, w Lipsku zatroszczył się o sowite śniadanie, a w samolocie też coś przekąsiłem, w Monachium natychmiast wchodzę do restauracji, sprawia mi przyjemność, że sam płacę rachunek, potem kupuję jakieś drobiazgi, spaceruję między półkami, poddaję się z rozwagą kapitalizmowi Monachium, jego elegancji, widocznemu - przynajmniej na powierzchni - systemowi relacji, jakbym po długiej, długiej podróży nagle przyjechał do domu. Czyżbym gdzieś na tych stronach napisał, że Monachium nie jest ładne? Monachium jest piękne... Hołd dla Feldafing. Jezioro. Góry. Nadrzeczna promenada. Przyjaciele. Monika, która mnie oprowadza wokół jeziora Starnberg i zaprasza na posiłek do swojej willi. Susanne, która organizuje mi odczyt w bibliotece. Barbara, która robi zdjęcia artystom goszczącym w Villa Waldberta. Albina, kiedy w słabym słońcu, ubrana w żółty płaszcz, siedzi na wysokim balkonie z widokiem na jezioro, czytając Dziennik galernika. Nadchodzi zima. Niedługo wracamy do domu. Wrażenia z zimowego Budapesztu; moja świadomość jakby powoli zaczyna chorować. Czego się boisz, skoro wiesz, że jesteś śmiertelny?! Przed południem młody człowiek w alei Erzsebet Szilagyi. „Dobry człowieku (tak właśnie: dobry człowieku), niech pan się zatrzyma na chwilę!”. Ma szczerą twarz, płowe wąsy, sympatyczne, choć trochę wodniste niebieskie oczy, na głowie futrzaną kuczmę. Pełen złych przeczuć staję. Dobrze wiem, co teraz nastąpi, ale do końca muszę odegrać ten cały rytuał. Czy nie mógłbym mu załatwić jakiejś pracy? Nie mogę. Czy nie wymieniłbym mu trochę rumuńskich pieniędzy? Ależ co ja z nimi zrobię?! Bo on przyjechał do Budapesztu z Sepsiszentgyórgy, wyjaśnia. Nic nowego: ostatnio zaczepiło mnie przynajmniej dziesięć osób, mężczyzn i kobiet, wszyscy z Sepsiszentgyórgy. „Tylko - mówi— na jedzenie” — i jakoś trafia do mojego serca ten przestarzały żargon z czasów wojny. Wspomnienia z kacetu wyłaniające się z głębi mojego żołądka; nawet nie usiłuję sobie wyobrazić, co się stanie z tym zwabionym z ojczyzny fałszywą propagandą bystrym i silnym młodzieńcem o poczciwej twarzy w otaczającej nas zawistnej obojętności i morderczym obłędzie. Daję mu setkę. Pogodnieje. „Niech Bóg panu wynagrodzi!” - mówi, co mnie rozwesela: przyjmuję jego słowa jak starożytni Grecy optymistyczną przepowiednię jakiegoś sielankowego bożka. W tramwaju, na moją zgubę, Sz., który, można by rzec, na moich oczach uległ autodestrukcji i stał się zgrzybiałym starcem. Poznaje mnie. Dawno mnie nie widział, mówi. Niebacznie wspominam, że byłem w Monachium. Zaczyna dzielić się ze mną monachijskimi wspomnieniami z lat sześćdziesiątych. Jak to zbierał kamyki w górnym biegu Izery, jak dostał od miasta sześćdziesiąt marek i kupił sobie jakieś narzędzie, które tak bardzo oszczędzał, że do dziś nie zaczął go jeszcze używać, i tak dalej w nieskończoność. Jego wyłupiaste oczy przy każdym słowie wilgotnieją, drżące usta wypowiadają dziwne, obce wyrażenia, jakby żył już kilka tysięcy lat i właśnie wspominał drugie tysiąclecie, kiedy planeta była jeszcze zielona i pełna życia. Gwałtowne poczucie, jak fałszywa jest wszelka pociecha. Nowy Rok 1993. Zimowe słońce, poranek, spacer po Rózsadomb. Miasto z góry, zimne światło, zimna radość, nieme noworoczne ulice. Patrzę na nieruchomy, stężały obraz i mam wrażenie, że widzę, jak rozwiewają się resztki postrzępionej zasłony (nieważne, jak to nazwiemy - nawykiem czy choćby nawet kulturą), przez którą dotychczas patrzyłem na świat, i nagle mój wzrok zaczyna sięgać bardzo daleko, w samą nicość. I wygląda na to, że z jakiejś przyczyny nie zgadzam się jednak, żeby ta chwila przepadła, żeby poczucie nicości nie przybrało formy, żeby nie pojawiło się jako doznanie nicości, czyli — jako coś. Jeżeli stworzenie jest dziełem miłości, to czy zniszczenie, śmierć miałyby być dziełem nienawiści? Czy miłość powołuje nas do życia, a nienawiść unicestwia? A może należałoby rozważyć i tę ewentualność, że śmierć też jest dziełem miłości? Kilka trudnych do wyjaśnienia spraw. Beckett, w Molloy: Co do licha robił Bóg przed Stworzeniem? (parafraza świętego Augustyna). Valery: Czy mamy zadać wszystkie pytania? I dalej: Co robi Bóg poza Stworzeniem? Borges w szkicu o Swedenborgu: Piekło jest bagnem, na którym leżą miasta jakby zniszczone przez pożar; ale potępieni dobrze się tam czują. Na swój sposób są szczęśliwi, to znaczy przepełnieni nienawiścią, a to imperium nie ma władcy, jego mieszkańcy nieustannie konspirują przeciwko sobie. To świat podłej polityki i spisków. To piekło. Dobry opis. A więc, wszystkie znaki na to wskazują, jestem w domu. Ale dlaczego nie czuję się tutaj dobrze, jak powinienem według Swedenborga? Możliwe, że jednak trafiłem w niewłaściwe miejsce? W wyniku jakiegoś błędnego zaszeregowania? I czy to możliwe, by błąd jakiegoś niedbałego, marnego urzędnika - miał być wyrokiem? Wobec tego działa tu jakaś straszna nieprzystawalność. Wobec tego należy jednak zadać wszystkie pytania. (Choćby nawet niepotrzebnie). Boję się, że już nie umiem poważnie mówić. Moja dusza wierzy w coś, co umysł jest zmuszony zanegować. Ten, kto uważa, że problemy są takie, jakie są (czyli zdaje sobie z nich sprawę), najwidoczniej nie bierze pod uwagę kwestii rozwiązywania problemów problem nie kryje się w problemach, ale gdzieś poza nimi. Problem upadającego Rzymu na przykład umiał sformułować tylko Chrystus, ponieważ nie brał pod uwagę pragmatycznego załatwienia problemów; i ostatecznie miał rację, jego straszny los świadczy o niemożności gruntownej odnowy i o jej niezbędnej konieczności. Pisarz K. podliczył cały swój majątek. „Tylko moje grzechy należą do mnie” — napisał potem na dole leżącej przed nim, zapisanej numerami telefonów kartki. Znów w pociągu. Hamburg-Berlin-Kolonia-Frankfurt—Zurych. Ostrzeżenia: „Zatracam swoją głębię”; „Zatracam siebie”. Siebie? To znaczy kogo? (Jeśli akurat nie boli mnie ząb albo brzuch...). Czyżbym więc wyszedł ze swojego centrum, z Emersonowskiej przestrzeni heroicznej? Na co mam uważać? Nie wiem, na co mam uważać, i nie wiem, dlaczego mam uważać. Nie wiem, dlaczego miałoby być wbrew naturze to, co naturalne (mianowicie, że żyję życiem pisarza I.K.). Nie wiem, dlaczego bardziej naturalna miałaby być moralność niewoli od krzywdy wolności. Lęk przestrzeni wychowanka dyktatury. Mimo wszystko trzeba zadać kilka pytań. Czy nie stałem się zbyt swobodny, a nawet zbyt prosty? Czy chcę jeszcze pisać? Kolonia. W silnym wietrze szerokie rondo czarnego kapelusza przeszkadza mi spojrzeć na katedrę - to komiczne. Kiedy zdejmuję kapelusz, lodowaty wiatr i ostry, zacinający deszcz niemal parzą mi twarz. Katedra przypomina monumentalną księgę z bajkami. W środku ksiądz w czerwonej sutannie. Upomina, żebym teraz nie zwiedzał, żebym usiadł, bo zaraz zacznie się południowe nabożeństwo. Już wychodzę, mówię przerażony. Nie, nie, uspokaja mnie ksiądz, potrwa tylko pięć minut. Siadam. Ceremonia odbywa się z użyciem taśmy magnetofonowej. I rzeczywiście po pięciu minutach dobiega końca. Ksiądz uśmiecha się do mnie. Wnętrze katedry jest ponure. I zimne. Ale takie powinno być. W zbyt bogato zdobionych kościołach jest jakiś niesmaczny dysonans, a to wręcz niewybaczalne. Jak przyozdobiony wstążkami miecz katowski. Hamburg, spacer w dokach z pewnym dziennikarzem i jego znajomą. To lewicowcy, czytają moją książkę. Ale może na odwrót: ci, którzy czytają moją książkę, to lewicowcy. Z punktu widzenia estetyki brzmi to nadzwyczaj podejrzanie, ale czym jest estetyka? Wszystko świadczy o tym, że człowiek nie jest tak naprawdę wolny, jego myśli, uczucia są zdeterminowane, ale inaczej, niż uważał Marks czy Freud. To nie działa tak automatycznie. Czy z tego, kto czyta moje książki, mogę wnioskować o samych książkach? Czy z wiedzy, kto pije ze źródła, mogę wnioskować o źródle? Być może istnieje jednak jakaś chemia, jakieś prawo przyciągania i odpychania... Czy znana wam jest ta sensacja, gdy malejecie w kimś? (Gombrowicz, Ferdydurke, rozdział I). W Bazylei: właścicielka księgarni, pasjonatka, ale chyba też trochę dziwaczka, jeśli nie stuknięta, i jej charyzmatyczny asystent, smukły, czarnowłosy chłopak imieniem Thomas. Przychodzą mi do głowy słowa Dickensa: Magazyn osobliwości... Ona czegoś szuka, Thomas znajduje. Ona coś mówi, Thomas ją poprawia. A wszystko z niesłychanym taktem. Ona próbuje zachować pozory, ale w końcu tylko niepewnie się uśmiecha; mam wrażenie, że zginęłaby bez Thomasa. Dowiaduję się jednak, że chłopak niedługo odchodzi — musi się uczyć, jeśli nie chce utknąć tutaj, w tej starej księgarni, z tą samotną kobietą, wśród książek, z książkami, i z wolna pokryć się kurzem. Co się stanie z drobną, kruchą starą panną (możliwe zresztą, że jest wdową, a nawet, choć to chyba wykluczone, ma jakiegoś mężczyznę)? Kobieta kiwa głową, widać, że żal jej Thomasa, ale zachowuje się tak, jakby nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji, jakby nie w pełni rozumiała groźne konsekwencje tej straty. Możliwe, że ona też udaje, z delikatności, żeby ułatwić Thomasowi odejście. Dziwny, staroświecki związek w tym spokojnym, staroświeckim mieście; ja też się zaczynam o nich niepokoić. Niestety hotel, który mi opłaciła, jest ponury i nadzwyczaj przygnębiający. Nawet nie kryję, że mi się nie podoba. Idziemy do innego hotelu, równie ponurego i przygnębiającego, ale zasada jest, jak widzę, taka, że ma być tani; chodzi tylko o jedną noc - zostaję. Jemy kolację w doskonałej restauracji urządzonej na prostą knajpę, to głośne i wesołe miejsce. Nazajutrz przed południem jeszcze trochę włóczę się po mieście, a potem do pociągu. Odprowadza mnie Thomas, daremnie protestuję — gorliwie dźwiga moją walizkę; nie mam odwagi zaproponować, żebyśmy wzięli taksówkę. We Frankfurcie Żydówka kombatantka, w czarnym męskim kapeluszu, grubych okularach, sympatyczna, atrakcyjna i ładna, mówi, że ona, oni, a także całe jej pokolenie (może mieć około trzydziestki) „muszą się zmierzyć” albo „rozliczyć się” (muss sich ausseinandersetzen) z Auschwitz. „My w Izraelu — mówi — nauczyliśmy się przynajmniej jednego: tego, że trzeba się bronić”. Totalna nieautentyczność, nikt nic nie rozumie. Ja już nie chcę nikogo o niczym przekonywać. Chcę jeszcze tylko pisać, dopóki mogę, bo lubię pisać, lubię język, lubię, kiedy nieoczekiwanie przychodzi mi do głowy jakieś porównanie itd. Wszyscy mnie pytają o Auschwitz: chociaż powinienem im raczej mówić o grzesznej radości pisania - Auschwitz w porównaniu z tym jest obcą i nieprzystępną transcendencją. Pisarz K. mówi: - Do Auschwitz znikąd nie ma dostępu, chyba że wyruszymy od Boga; Auschwitz to przestroga dla człowieka, która objawiła się w postaci straszliwego ciosu, ostrzeżenie - gdyby człowiek zwrócił na nie uwagę. Tymczasem sięga się po naukową motywację i mówi na przykład o banalności mordowania, co jest swego rodzaju pocztówką z piekła. Jeśli przestroga Auschwitz okazała się daremna, to Bóg zbankrutował; a jeśli doprowadziliśmy Boga do bankructwa, nigdy nie zrozumiemy Auschwitz. Tak więc ja, na wielkiej zniszczonej scenie — nazwijmy ją Ziemią - gdzie w przygasłych, szarych światłach widać tylko stosy złomu, kawałki ogrodzenia z drutu, złamany krzyż i resztki kilku innych symboli: pod tym szarym niebem ja, klęcząc w pyle i z twarzą uwalaną w popiołach, przyjmuję Auschwitz, pod strasznym znakiem łaski... - Nie masz do tego prawa - kontruję natychmiast — chyba żebyś, a i to wątpliwe, zginął. - Przecież — odpowiada pisarz K. — robię to nieustannie. Historia mojego życia składa się z moich śmierci, gdybym chciał opowiedzieć swoje życie, musiałbym opowiedzieć swoje śmierci. - Mnie nadal jednak coś tu cuchnie - znów protestuję. — Jeśli rozpatrujesz Auschwitz tak bardzo teologicznie, to być może wierzysz, że twoje życie też ma sens. Może po prostu uważasz, że Bóg zostawił cię przy życiu, bo wybrał cię po to, byś rozpoznał kryjące się w Auschwitz ostrzeżenie. Pisarz K. nie odpowiedział. I od tej pory milczy. List z Salzburga: (Uber Ostern babe ich Ihr Buch gelesen, das mehr ein karfreitagliches Gefuhl vermittelt. (W Wielkanoc czytałem Pańską książkę, która budzi raczej uczucia wielkopiątkowe). (Mowa o Kadyszu). W tej atmosferze węgierskiego kursu na chrześcijaństwo wielką pociechą jest czytanie słów zrodzonych w duchu prawdziwego chrześcijaństwa. Co też mnie odgradza od węgierskiej chrześcijańskiej klasy średniej (która oczywiście jest raczej warstwą średniej inteligencji aniżeli prawdziwą klasą średnią)? To, że dla nich ważne jest, czy to hrabia Pal Teleki psioczył na Żydów, czy Ferenc Szalami Pal Teleki (1879—1941) — hrabia, profesor geografii, polityk, dwukrotnie był premierem; Ferenc Szalasi (1897—1946) — oficer, polityk, od roku 1940 kierował faszystowską Partią Strzałokrzyżowców, mnie zaś z grubsza wszystko jedno, dla mnie tak czy inaczej efektem jest Auschwitz. To lato, upalne lato 1993... czemu tak bardzo przypomina lato 1944? Kipiąca wokół mnie nienawiść, obłęd w nieustającym działaniu. Pojęcie „narodu” narzucające całemu krajowi przeklętą świadomość. Totalność tej przeklętej świadomości znów wyznacza role. Nie mam żadnej ochoty grać swojej roli. Żadnej ochoty staczać się tak nisko, żeby protestować przeciw tak zwanemu antysemityzmowi (kiedyś, w zamierzchłych czasach, z pychy, głupoty, zarozumialstwa i nadziei, uczyniłem to). Moje żydostwo jest zbyt ciekawe (jeśli kto woli: zbyt znaczące), żeby je obserwować w refrakcjach szaleństwa zwanego antysemityzmem. Z drugiej strony - trudno pozostać przy zdrowych zmysłach, jeśli się przebywa w polu grawitacyjnym szaleństwa. Chyba nie oczekujecie ode mnie, żebym określił swoją narodową, wyznaniową i rasową przynależność? Chyba nie oczekujecie ode mnie, żebym miał tożsamość? A zatem zdradzę wam: mam tylko jedną tożsamość, tożsamość pisarską (eine sich selbst schreibende Identitat). Że niby kim jestem poza tym? Kto to wie? Krótki spacer po Linzu. Droga wiodąca pod górę do starego domu Starhembergów, który pod koniec 17 wieku oddano radzie miejskiej na cele szkolne. Na murze żółta tablica: „W tej szkole pobierali nauki Anton Bruckner i Rainer Maria Rilke”. Patrząc w dół na Dunaj, widziałem, jak w blasku słońca wyłania się zza zakrętu i płynie, płynie dalej, na wschód, i zrozumiałem wielką, wschodnią stolicę Austriaków, Wiedeń; tam żył Freud, który wejrzał w chaos kłębiący się w głębi świadomości, jak ja teraz patrzę stąd, z Linzu, wzdragając się, a mimo to badawczo, w dal, ku groźnemu Wschodowi... Potem nagle ogarnia mnie jakieś lekkie pulsujące odurzenie. Od czasu do czasu człowiek się oczyszcza, jak natura, kiedy świeży wiatr rozwiewa ciężkie chmury, wymiata duszne powietrze i parne mgły: te wewnętrzne rozpogodzenia i blask słońca jest równie trudno wytłumaczyć jak zjawiska natury -a może da się je wytłumaczyć wyłącznie tym samym co zjawiska natury: samoistnymi przyczynami Fizycznymi. Lubię swoje szerokie łóżko w Berlinie, twarde i wygodne. W tym roku zaledwie trzy miesiące spędziłem w domu (w Budapeszcie). Żyję jak uchodźca. Tylko pod tym jednym względem żyję właściwie: jestem uchodźcą. W pociągu, gdzieś między Zurychem i Berlinem, wydało mi się, że znalazłem brzemienną w inspiracje, wrzącą magmę sztuki teatralnej, nad którą pracowałem: w głównej roli samobójcy będę w żałobie po swoim własnym twórczym istnieniu - po człowieku, który w trakcie trzydziestu lat tajemnej, płodnej i właściwie naiwnej pracy przeobraził się z larwy, zamkniętej w kokonie, w jedwabnika, w tego drugiego, którym jestem teraz. Ale on, prawdziwy twórca - jest martwy. Lubiłem, i nadal lubię, to moje dawne, zbolałe, przestylizowane Ja, w którym tak długo mieszkałem - tego wielkiego zmarłego, którego miałem pochować w swojej sztuce. Powtarzam słowa Ibsena — pisać to tyle co wydawać wyroki na siebie. W sztuce skazuję siebie na śmierć (w każdym moim utworze zawsze umieram), a jeśli przeżyję, uciekam dalej, ku nowym śmierciom (pośród których kiedyś, zapewne nieoczekiwanie i całkiem nieprzygotowany, będę musiał natrafić na prawdę: cóż to będzie za zaskoczenie!). Po powrocie do swojego berlińskiego mieszkania prałem i prasowałem niby jakaś studentka. Dzisiaj: spacer o zmierzchu wzdłuż Sprewy, długie popołudnie, kręte wody, wierzby zwieszające ku rzece gałęzie obsypane pączkami, a między wierzbami pojedyncze topole, platany, cisza i spokój. Przy pałacu Charlottenburg, a właściwie przy Tegeler Weg - hyc w boczną uliczkę, gdzie w słabo oświetlonym sklepie papierniczym kupiłem gumkę ołówkową. Obsługiwał mnie, uśmiechając się zachęcająco, młody człowiek z wąsami; długo i niepewnie wybierał gumkę, po czym poprosił o czterdzieści fenigów. Ospały, późny jesienny zmierzch przechodzący w wieczór; tęskny, nieokreślony ból jak po wielkiej stracie, który ogarnia nas w obcych miastach na widok ciepłych domów, przyjemnych kawiarni ze świeczkami, kiedy błąkamy się nad rzeką; to ten bezimienny, pradawny ból, zamknięty skórą, włosami, charakterem, ból indywiduum cierpiącego w celi Ja, pragnienie uwolnienia się z więziennej celi. Byk w takich chwilach ryczy tępo, z pretensją, i daje się oszukać jałówką — a przecież nie o to chodzi... Na Potsdamer Platz; blade przedpołudniowe słońce; pokryte kurzem i złomem pustkowie w samym środku miasta, w miejscu dawnego muru i wokół niego. Jak po wielkich, niszczycielskich nalotach: lekki zapach popiołu w łagodnym świetle, drogi prowadzące donikąd, wspomnienie zapachu i nastroju wiosny 1945, niepojęta melancholia tego, który pozostał przy życiu... ileż to razy stałem tak przed bramą obozu w Buchenwaldzie, jakby kosztując wolności o trupim odorze, czując smak obozowej zupy i zapach wiosny... Potem spacer do synagogi na Oranienburgerstrasse. Bezskutecznie szukałem małej cukierni, gdzie trzynaście lat wcześniej, w 1980 roku, w enerdowskich czasach tej części miasta, pewnego przedpołudnia naszła mnie straszna ochota na kawałek zielonego tortu wielkości szufelki do węgla. Z okien cukierenki zobaczyłem leżący w gruzach budynek z czerwonej cegły i nie potrafiłem oderwać od niego wzroku. I powoli zadziałały skojarzenia. Płonąca synagoga na dokumentalnych zdjęciach — Noc Kryształowa, Oranienburgerstrasse, budynek w stylu mauretańskim... Zapłaciłem i przebiegłem na drugą stronę ulicy. To ona. Wśród ruin tu i ówdzie wyrastały ze szpar dawnych murów zielone krzewy. Nigdzie żadnego znaku pamięci, wewnątrz, na ledwie widocznej tablicy, napis, ale informujący tylko o stanie własności. Niemy, zapadły w nieświadomość stos gruzów, pohańbiony zapomnieniem. Ostatnio umieszczono na ruinach błyszczącą złotą kopułę, niczym koronę cierniową. Otoczenie synagogi jednak - walące się domy, zniszczona ulica - ciągle przypomina wojnę; z bram rozchodzi się zapach stęchlizny, obrazy ruiny, pleśń, gnicie. Jakby nagle otworzyło się przed nami tajemne wnętrze piwnicy, ukazując wszelkie zniszczenie i zagładę, których dokonały minione dziesięciolecia. Za kilka lat wszystko to zniknie; wszystko, wszystko się zmieni, ludzie, domy, ulice; wspomnienia zostaną zamurowane, rany zabliźnione nowymi budowlami, współczesny człowiek z charakterystycznym dla siebie racjonalizmem wszystko zapomni, odcedzi ze swojego życia mglisty osad przeszłości jak fusy od kawy. Czuję pewną satysfakcję, że ja jeszcze, może po raz ostatni, widzę to wszystko (i nie tylko widzę, również rozumiem), czując się trochę jak badacz przyrody, który nagle ujrzał egzemplarz wymarłego gatunku spokojnie wiodący swoje anachroniczne życie. Weimar. Na górze Ettersberg. Lodowate, ciemne listopadowe popołudnie. Ja, osoba tak mało ważna, drepczę tam i z powrotem, przystaję, dalej idę, jak wymagają tego okoliczności i organizatorzy wokół mnie. Do miejsc, gdzie rozegrały się decydujące wy-darzenia naszego życia; czasem warto je zobaczyć, żeby dowiedzieć się, że nie mamy z samymi sobą nic wspólnego. To bolesne rozpoznanie, które usiłujemy zamaskować różnymi formami i sublimacjami wierności, bo w przeciwnym razie zmienność naszej osobowości ukazałaby nam czystą paranoję. W dole, w mieście, tak zwana konferencja. Profesor H., osobowość, w klasycznym znaczeniu tego słowa; w swej niezwykłości jest wręcz bezwstydnym zjawiskiem. Zachwycający sposób prowadzenia wykładu. Z referatów historyków niezbicie wynika, że na eksterminację Żydów, na Endlosung, nie było rozkazu. Żaden tak zwany Fuhrerbefehl nie istniał. To, co tak nazywają, jest tylko hipotezą opartą na kilku mglistych, wyłącznie werbalnych przesłankach. Wszystko robiono dobrowolnie, samowolnie, własnowolnie. W razie odmowy wykonania rozkazu właściwie trudno byłoby na cokolwiek się powołać - dowodzi tego właśnie kilka odmów wykonania rozkazu. W Kilonii jasne niebo, hotel pod lasem, skąd widać Morze Północne, niebieszczące się jak morza południowe; u ujścia zatoki ośmio, dziesięciokondygnacyjne statki suną powoli po niebiesko-białych wodach na otwarte morze. Zmęczenie. W pociągu wiozącym mnie do Hamburga budzę się nagle pod badawczymi spojrzeniami. Z naprzeciwka wpatrują się we mnie dwie młode kobiety. W ich oczach coś w rodzaju zdumienia, jakiś wyraz przestrachu. Hab ich geschnarcht? Chrapałem? — pytam, sam też przestraszony. Nee, nee — zaprzeczają i natychmiast zaczynają z ożywieniem rozmawiać. Co też ja takiego mogłem zrobić, łamię sobie głowę, że tak przeraziłem te dziewczyny? Nagle w lustrze ich mrożących spojrzeń dostrzegam siebie, starzejącego się obcokrajowca, który z odchyloną głową, otwartymi ustami siedzi nieruchomo naprzeciw nich i nie wiadomo, czy śpi, czy też może umarł. To mogło być przykre przeżycie. Białe wille Hamburga. Lotnisko. Potem Monachium. Ileż to w ostatnim czasie, zamyślam się, po czterdziestu latach życia w więzieniu, poznałem lotnisk, dworców, ileż to razy z całkowitą swobodą jechałem metrem w obcych miastach, ileż razy podróżowałem pośpiesznymi pociągami. Czy to coś znaczy? Byłoby kłamstwem zaprzeczyć. Moją żywą Entwicklungsroman cechuje sceptycyzm, ale mimo to jestem jej pojętną postacią. Nad jeziorem Starnberg - w Tutzing. Akademia ewangelicka. Znowu tak zwana konferencja, którą reklamują jako „dialog niemieckiej i węgierskiej inteligencji”. Na tę okazję przygotowałem referat pod tytułem Niepotrzebny inteligent. Wita mnie wzburzona kobieta, ma szczególne wieści. Kompetentni urzędnicy węgierscy oświadczyli, że listę zaproszonych Węgrów uważają za jednostronną. Ten zarzut był skierowany przeciwko mnie, bo zawsze piszę tylko na jeden temat (to znaczy o Auschwitz), a więc nie mogę reprezentować kraju (to znaczy Węgier). Słowa wzburzonej kobiety irytują mnie: czuję, jak nieuchronnie, beznadziejnie bierze nade mną górę szaleństwo, które mi fundują. Namiętność szaleństwa najpierw przybiera formę oburzenia pomieszanego ze współczuciem do samego siebie; potem zaczyna gromadzić argumenty, zatrzymuje się na ringu pewnej logiki, chociaż do wyjścia na ten ring zmuszają mnie tylko i wyłącznie po to, żeby mnie tam znokautować. Ta logika podsuwa mi wspaniałe prawdy, a każda z nich jest zapadnią otwierającą się pod moimi stopami. Im więcej argumentów przemawia za moją prawdą, tym bardziej się od niej oddalam, ponieważ biorę udział w pewnej grze językowej, której każdy element jest nieprawdziwy, poruszam się więc po takim systemie idei, który wszystko fałszuje. Jeśli ten system idei stanowi prawdę, moja prawda może w nim być jedynie prawdą-narzędziem. Mogłoby się wydawać, że jestem niebezpiecznym przeciwnikiem — zbrojnym rycerzem pozorów - gdy tymczasem służę pewnej perwersyjnej potrzebie, która mnie porywa i hańbi, jak zwyrodniały morderca swoją ofiarę. Ale jak mam zachować rozwagę, skoro rozkosz szaleństwa jest taka kusząca? Czy nie obrażono mnie? Czy nie spotkała mnie niesprawiedliwość? Czy nie doszło do zakwestionowania kredytu? Czy nie mamy do czynienia z antysemickimi emocjami? Czy nie rozpoznajemy w tym dawnych metod, jeśli dyplomacja kraju postkomunistycznego na obcej ziemi otwarcie szkaluje własnego niepożądanego obywatela? I tak dalej — argumenty ze świata szaleństwa, którym nadaje się formę logiki prawniczej, żeby wyprowadzić mnie z równowagi. Czy nie ciekawiej byłoby spojrzeć prawdzie w oczy? Czy nie powinienem raczej raz na zawsze rozliczyć się ze swoim negatywnym szaleństwem, które wyciska na mnie okropne piętno ofiary? To jasne: mały naród, który niegdyś wypadł z wielkiego procesu, z tak zwanej historii światowej, i któremu w dodatku w żaden sposób nie udaje się znaleźć prawdziwej, odpowiedniej dla siebie roli w czasie i przestrzeni (a takiej roli może w ogóle nie ma) - motorem działań tego narodu jako narodu może być tylko szaleństwo. Jeśli członkowie tego narodu nie chcą widzieć zmarnowanych istnień ludzkich i chybionej historii jako istnień zmarnowanych przez samych siebie i historii sfuszerowanej z własnej winy, lecz jako nieszczęście spowodowane przez złośliwe, obce siły, ewentualnie narodową klątwę, los, a nawet fatum - to można by uznać, że potrzebują antysemityzmu. Wydaje się, że cierpiąca na kompleks ojca, pogrążona w sadomasochistycznej perwersji dusza małego narodu wschodnioeuropejskiego nie potrafi istnieć bez wielkiego ciemiężyciela, na którego mogłaby zrzucić winę za swoje historyczne niepowodzenia, ani bez mniejszości narodowej, tego kozła ofiarnego, na którym mogłaby się wyżyć, dając upust nagromadzonemu w trakcie codziennych porażek nadmiarowi nienawiści i resentymentów. Jakąż miałby tożsamość bez antysemityzmu ten, kto nieustannie jest zajęty swoją specyficznie węgierską tożsamością? A na czym właściwie polega ta węgierska specyfika? Przejaskrawiając, zazwyczaj weryfikuje się ona tylko w negatywnych stwierdzeniach, z których najprostsze — jeśli nie usiłuje się owijać sprawy w bawełnę — brzmi tak: węgierskie jest to, co nie żydowskie. No tak, ale co jest żydowskie? Oczywiście to, co nie węgierskie. Żydem jest ten, o kim można mówić w liczbie mnogiej, kto jest taki, jacy na ogół są Żydzi, ten, czyje cechy można opisać w kompendium, jak cechy jakiegoś niezbyt skomplikowanego gatunku zwierząt (mam oczywiście na myśli zwierzę szkodliwe, które tylko dla zmyłki ma gładką skórę), itd.; a jako że słowo „Żyd” w języku węgierskim stało się obelżywe, mówiący ogródkami i przez całe życie pozostający w uczciwej kolaboracji superprawicowy węgierski orator polityczny powie „obcy” - a wszyscy i tak wiedzą, kogo przy tej okazji pozbawia się praw, piętnuje, ograbia i zabija. A ja — co ja mogę w tej sprawie zrobić? Już od dawna nie mogę nic. Przeoczyłem moment czynu, zostałem tu jako strażnik i świadek. Możliwe, że kiedyś się okaże, iż to zaniedbanie, z powodu języka i tego nieznośnego środowiska, było moim pisarskim przeznaczeniem. Aczkolwiek, żeby się z tego powodu bardziej smucić, musiałbym się mocniej zainteresować nieśmiertelnością. W czystości pojęć zawsze kryje się pewna pociecha. Mówiąc Karlem Krausem, sytuacja jest beznadziejna, ale (jeszcze) nie całkiem totalna. Uprzejmie się kłaniając, wciąż jeszcze mogę uniknąć zaproszenia na swoją egzekucję — i takie jest moje zadanie, i praktycznie, i duchowo. Randka, wpół do piątej po południu na dworcu głównym w Monachium. Ja z Berlina, pociągiem, M. z Budapesztu, samochodem. Od kiedy mam odwagę umawiać się na takie randki? Skąd ja czerpię tę niczym nieuzasadnioną kosmiczną ufność? Wysiadłszy po siedmiu godzinach na dworcu w Monachium, nikogo nie widzę. A właściwie widzę kłębowisko twarzy, po którym daremnie błądzę wzrokiem. Powoli ogarnia mnie kojące, miękkie jak wata i swojskie uczucie nierealności. Ale oto, między barwnymi plamami, między rozsypującymi się kręglami, czyj to uśmiech pojawia się nagle i zmierza prosto w moją stronę? Słyszę jej słowa: na ośmiogodzinnej trasie spóźniła się dziesięć minut, bo na granicy powstał korek — ale ta hala wypełniona zgiełkiem, ruchem, wirującym kłębowiskiem ludzi, ta niesamowita scena, gdzie nagle zbiegły się nasze drogi, napełnia się, niczym jakaś starożytna jaskinia do odprawiania kultowych obrzędów, metafizycznym znaczeniem spotkania, afirmatywnym, wspieranym solidarnością, którą przez chwilę odczuwam w sposób całkiem rzeczywisty. Potem torujemy sobie przez tłum drogę w stronę wyjścia, parkingu; ruszamy dalej, do Florencji... Budapeszt. Sny. Dziś o świcie z matką, ten co zwykle, brzemienny w wyrzuty sumienia sen niejasnej treści. Dwa dni temu — wściekły pies o żółtej sierści, widziałem jego zęby, kiedy mnie gryzł, i niemal czułem rwącą, bolesną prawdziwość ukąszeń, a tymczasem na podwórzu otoczonym krużgankami wybucha pożar, gwałtownie kłębi się czarny dym, jakby paliła się benzyna lub nafta. Co innego być bezdomnym w domu, co innego na obczyźnie, gdzie w swojej bezdomności możemy odnaleźć dom. Z niezliczonych, indywidualnych pomyłek powstaje wielka, zbiorowa pomyłka. I ta pomyłka to nasza jedyna prawda. Kilka pytań, na które zawsze udzielam fałszywej odpowiedzi (fałszywy znaczy tyle, że wprawdzie błędny, bo taka jest natura rzeczy, ale przy tym nie dość się staram, by każda pomyłka zawsze była moją pomyłką, a więc moją jedyną możliwą prawdą). Zatem: czy rzeczywiście tylko okoliczności zbrodni stanowią dla mnie źródło siły? Nie mogę tego wiedzieć, ponieważ właśnie źródło siły służyło obrazowaniu tych okoliczności zbrodni w samych okolicznościach zbrodni. Gdyby nieomylnie dało się tutaj wykazać akt niezależności, ewentualnie wolności, wtedy wiedziałbym, że to źródło siły jest pochodną nie zbrodniczych okoliczności, ale głębszych, dużo dla mnie istotniejszych konieczności; i mógłbym powiedzieć, że się urodziłem artystą. A tak mogę powiedzieć tylko tyle, że ja sam tak gwałtownie zderzyłem się, potem zaś zespoliłem z tymi zbrodniczymi okolicznościami, no i w wyniku tej fuzji, przypominającej eksplozję, powstała nowa jakość – przeze mnie i ze mnie. Dalej - pytanie o Boga, o którym dużo mówię pod koniec w Dzienniku galernika. Tutaj jednak pytanie jest fałszywe, bo ja wiem, że o Bogu nie można mówić. Bóg nie jest osobą ani przedmiotem — istnieje obawa, że mamy tu do czynienia z problemem gramatycznym. Mówię więc o tym, że w pewnym stanie człowiek musi myśleć o Bogu, ewentualnie musi o Nim rozmyślać - a więc to tylko zwykłe zeznanie, dokument, nic więcej, nic innego. W końcu - o tak zwany antysemityzm. Dlatego „tak zwany”, że już nie jest taki jak dawniej (nawet jeśli nie stało się to powszechnie wiadome). Tutaj, między antysemityzmem i antysemityzmem, trzeba wziąć pod uwagę Auschwitz. W historii antysemityzmu Auschwitz jest takim punktem zwrotnym, jak, powiedzmy, w Fizyce teoria kwantowa. Chcę przez to powiedzieć tylko, że tak jak fizyk, który nie zna teorii kwantowej, nie jest fizykiem, tak samo antysemita, który nie uwzględnia Auschwitz, nie może być prawdziwym, że tak powiem wiarygodnym, poważnym i kompetentnym, przynajmniej w swojej manii, i dobrze wykwalifikowanym antysemitą. Sytuacja jest taka, że Auschwitz wprawił antysemitów w trwałe zakłopotanie: na Auschwitz - poza zwykłą aprobatą - nie ma antysemickiej odpowiedzi. (Dzisiaj w sklepie spożywczym naprzeciwko jakiś facet, popijając piwo z butelki, wrzeszczał: „Gotowi się nawet poświęcić i wziąć odszkodowanie!”. Ten szczery infantylizm był jednak tak komiczny, że się głośno roześmiałem, na co facet mrugnął do mnie przyjaźnie). Przemyśleli antysemityzm, a co wymyślili, to uczynili: wraz z Auschwitz klasyczna historia antysemityzmu dobiegła końca — ale oczywiście tylko tak, jak wedle niektórych dobiegła też końca historia. Na pozór wszyst- ko toczy się dalej, ale jakoś ospale, a jednocześnie dużo bardziej otwarcie: i tak zakłócenia ideologii antysemickiej, która to ideologia nikogo o niczym nie może już przekonać, w przyszłości mogą być potrzebne co najwyżej jako okrzyk zachęty, powiedzmy, swego rodzaju metronom do odmierzania taktu mordowania. Jeszcze nigdy nie analizowałem tego poważnego faktu, że ulubioną bajką mojego dzieciństwa było Brzydkie kaczątko. Czytałem ją wiele razy, zawsze gorliwie przy tym płacząc. Często przypominała mi się, na ulicy, w łóżku przed zaśnięciem itd., czułem słodycz zemsty za wszystko na wszystkich. Być może ta bajka więcej rzuca światła na sekretną ideę przewodnią mego życia aniżeli wielkie lektury lat młodzieńczych, o których sądziłem, że wyznaczają główne przełomy mojego losu, mojej drogi - lub bezdroży. Rozwijając myśl Freuda, że do antysemityzmu Niemców mógł się przyczynić tłumiony bunt dawnych pogańskich Germanów przeciw chrześcijaństwu — przecież wiara chrześcijańska jest dzieckiem żydowskiego monoteizmu - warto wspomnieć, że w psychologii głębi Endlosung może również odgrywać pewną rolę fakt, iż Żydzi są ludem biblijnym. Tamci chcieli zlikwidować Pismo. Chcieli zostać sami. Bez prawa. Subtelności psychologii głębi. Niestrudzenie obracająca się scena historycznej analizy, pełna rozmachu i wnikliwa wizja Hannah Arendt o korzeniach i kiełkowaniu antysemityzmu w Europie epoki Oświecenia - a zatem wizja emancypacji Żydów. Ale jak autorka tłumaczy Auschwitz, Sonderkommando, dni powszednie obozowego życia? Tutaj wszelka interpretacja historyczna, naukowa, jakoś grzęźnie. Tutaj chyba nawet antysemityzm nie odgrywa istotnej roli. Tutaj już tylko człowiek dręczy i uśmierca człowieka, upaja się smrodem gnijących ciał, tutaj już tylko półmartwi palą martwych, a magazynierzy sortują przedmioty świat ginie gdzieś od samego wnętrza, od środka, zbyt głęboko, by historia - czy to rozumowo, czy naukowo - była w stanie tam dotrzeć... Czy ktoś już zauważył, że w tym stuleciu wszystko stało się prawdziwsze - prawdziwsze, niż było? Żołnierz stał się zawodowym mordercą, polityka— przestępstwem, przedsiębiorstwo — wielkim, likwidującym ludzi zakładem wyposażonym w piece do palenia trupów, prawo - regułą plugawej gry, wolność światowa - więzieniem narodów, antysemityzm - Auschwitz, uczucia narodowe - ludobójstwem. Nasza epoka jest epoką prawdy, to bezsporne. A oni jednak, ze zwykłego nawyku, kłamią, chociaż widać to czarno na białym; kiedy krzyczą: „miłość”, każdy wie, że nadeszła godzina mordowania, kiedy mówią: „prawo” — czas rabowania, grabieży. Nie zapominajmy, że Auschwitz zlikwidowano wcale nie z powodu Auschwitz, ale dlatego, że obróciło się szczęście wojenne; a od Auschwitz nie zdarzyło się nic, co moglibyśmy uznać za jego zaprzeczenie. Doczekaliśmy się natomiast państw funkcjonujących na podstawie takich ideologii, które w praktyce okazywały się zwykłymi grami słownymi, co więcej — właśnie ten ich charakter uczynił owe ideologie użytecznym, czyli skutecznym, narzędziem terroru. Doczekaliśmy się, że i morderca, i ofiara na równi zdawali sobie sprawę z pustki, pustki znaczeniowej tych ideologicznych rozkazów: i właśnie ta świadomość jest przyczyną szczególnej i bezprzykładnej nikczemności ludzkich okrucieństw popełnionych w imię takich ideologii; właśnie za jej sprawą zwyrodnienie społeczeństw pod ich władzą było aż tak głębokie. Okazało się, że śmiercionośne salwy, a jeszcze bardziej goła pięść, razy morderczej pałki - z wtórującym im, w ścisłym znaczeniu tego słowa, wrzaskiem morderczej niedorzeczności — dają najbardziej rozkoszne poczucie władzy że mord w połączeniu z profanacją rozumu wywołuje orgiastyczną euforię, co rzeczywiście otwiera apokaliptyczną perspektywę dla przyszłego losu ludzkości... Trzeba by kiedyś przeanalizować ten rodzaj resentymentu, który żywi inteligencja naszej epoki wobec rozumu, napisać duchową historię nienawiści ducha... Piszę te słowa ze szczególną goryczą i szczególną satysfakcją (jeśli nie wręcz z rozkoszą), głęboko przy tym odczuwając kruchość swojej formy egzystencji, jej daremność i anachronizm. Co mnie napędza, czemu skrobię długopisem po papierze? Moje tajemne poranki, tajemne spacery, samotne, intymne chwile samoudręki - po co? Czyżbym był kryptoprorokiem? Ukrywającym się pod ruinami epoki kronikarzem? Czy formułuję odpowiedzi na niewypowiedziane pytania Boga? Pytania do przemilczanych odpowiedzi Boga? Kiedyś powinienem zacząć dążyć do uformowania materii z zewnątrz, do imasibilite, do artystycznej niewinności — ale czy ta chwila nastąpi? I czy to ważne? Czy nie ważniejsze jest pytanie, które rozbrzmiewa pod koniec Angielskiej flagi: „Kto przez nas patrzy?” Bo w końcu musimy to wiedzieć, a więc również żyć tak, jak gdyby ktoś patrzył — nie na nas, nie naszymi oczyma, ale poprzez nasze życie. Co to dokładnie oznacza? W żadnym wypadku nie oznacza rozwiązania. Nie jestem skłonny błąkać się ze zbawionymi duszami po niezbawialnym świecie - mówi Buber (cytuje Ervin Valyi Nagy). Budapeszt. Styczeń 1994. Odczuwam wewnętrzny rozpad. Głupia namiętność do czytania gazet. Nienawistne fakty, wszędzie destrukcja, na ulicach, jezdniach, w sklepach: wszędzie i od wszystkich doznawana na co dzień agresja wywołuje myśli o powszednich atakach nienawiści. To głupie życie odbywa się na jednym poziomie, krótko mówiąc, na poziomie reakcji efemer. Moja stara dusza (właśnie tak), moja wieczna dusza powoli mnie opuszcza, i już-już odczuwam, jak rezygnuje zawiedziona: w tym domu również daremnie próbowałam się zagnieździć... Dziś rano mały chłopczyk — mniej więcej sześcio, siedmioletni, o szlachetnych rysach i ciemnawej karnacji, brudny, w łachmanach — siedział na zimnym asfalcie oparty o mur domu na rogu alei Margit i ulicy Karolya Szasza. W milczeniu, ze skupioną twarzą grzebał w kieszeniach. Datki przyjmował bez słowa, z niemą godnością, nie zwracając uwagi na tych, którzy do leżącej przed nim dziwnej czapki wrzucali drobniaki. W tym obrazie była jakaś kategoryczna, obojętna ostateczność, kres. Odwrócić się (bo nie ma innej drogi). Tracę zdolność do odczuwania radości, absurdalnej urody życia — tracę wrażliwość na samego siebie. Tracę swoją nadwyżkę, życiową nadwyżkę, w której kryje się moje bogactwo, możliwe źródło twórczości; chociaż wyłącznie w tym, w tak zwanej twórczości, przejawia się moje jedyne Ja warte słowa (ale czemu jest ważne, żeby się przejawiało? — wciąż to ustawiczne pytanie). Żyć anachronicznie, czyli tragicznie, w monumentalnych przestrzeniach jednorazowego życia i nieprzewidzianej, szybkiej śmierci, jakby między dwoma zastygłymi w kokonie istnieniami dano mi to jedno jedyne krótkie lato. Ostatnio nie mam swoich wielkich snów, które służą mi za drogowskazy. Na próżno śpię i zbytecznie się budzę. Ta nieskończona pustka, kiedy opuszcza cię jakieś uczucie. Niczym po przeczytaniu grubej książki, w której świecie przedtem na dobre się zadomowiłeś; jak po zakończeniu miłosnego związku; jak kiedy przestają cię dźgać ostrogi inspiracji — i nagle zaczynasz pojmować, spostrzegać świat, tym razem bez celu, pragnienia, woli i innych swoich manipulacji, tylko po prostu taki, jaki jest, czym Jest. Cierpisz, że nikt cię nie kocha, i pojmujesz, że pustka tego świata jest właściwie twoim dziełem. Długo pogardzałem niedbalstwem życiowym moich przodków, którzy tak żyli tutaj, w tym kraju, że - powiedzmy, wskutek naturalnego biegu spraw, poniekąd organicznego rozwoju - nagle musieli spojrzeć w oczy otaczającej ich prawdzie. Nie ma cięższego moralnoduchowego ciosu niż oczekiwanie na śmierć z rąk tych, którymi bez reszty pogardzamy. Jaki wniosek się kryje w głębi ich niedbalstwa? Pogarda dla samych siebie? ślepota? Wygodnictwo? Sceptycyzm? Fatalizm? Ja również tak tutaj żyję - w oczekiwaniu, apatycznie, grzesznie. Jest marzec, świeci słońce, zbliża się święto narodowe. Na placu Szena przez okno tramwaju widzę młodych ludzi maszerujących pod nilaszowskim Nilaszowcy lub strzałokrzyżowcy (od ich godła, strzał rozpiętych w formie krzyża) — partia faszystowska założona na Węgrzech w 1937 roku. sztandarem, w mundurach o barwach ochronnych, czarnych butach z cholewami, z jakąś bronią pod pachami. Do czego się szykują? Z podziemnego przejścia przy moście Małgorzaty wyłania się starzec z białą brodą; wpadający w żółć mundur żandarma, na ramieniu opaska w barwach narodowych, z czarnym podwójnym krzyżem po-środku, na głowie skautowski kapelusz, ostnica, kolorowe pióra, blizny.., nacjonalistyczny Winnetou. Młodzi ludzie poowijani w trójkolorowe flagi wielkości prześcieradeł, ogromne kokardy, błyskające nienawiścią spojrzenia tropicieli. Przelotne pytanie: czy warto analizować to zjawisko?; uważam, że nie. Co mimo wszystko jest uderzające, to zatrzymanie się w rozwoju. Jak gdyby ci młodzi najczęściej ludzie, pomijając to, co można pominąć - osobę, byli tymi samymi, których widziałem w latach czterdziestych, te same twarze, ten sam głos, ruchy itd., to zaś dowodzi, że rzeczywistość jest niezmienna. Całkowicie brak im zdolności przystosowania, wszelkiej elastyczności — powtarzają to samo i tak samo - co wskazuje na dotkliwe problemy tkwiące u korzeni życia; ich agresja jest oznaką dysymulacji, oczywistej dekadencji, niezdolności do życia; tych ludzi zgubi nie ich antysemityzm, nie ich niepohamowany, ograniczony i niezdolny do jakiejkolwiek adaptacji, odnowy egocentryzm - te cechy są tylko oznakami tego, że już od dawna są zgubieni. Całkowicie im brak subtelniejszego instynktu przyjmowania, zamknęli się i tylko eliminują, a kiedy kultura jakiejś wspólnoty nie jest w stanie nadążyć za kulturą światową, nierozumnie patrzy w otwierającą się pod jej stopami otchłań, chociaż ta otchłań dla niej się otwarła i właśnie po to, żeby tam runęła. Nic nam po naszej przenikliwości. Człowiek osądzany ludzkim umysłem jest po prostu żałośnie śmieszny; czy istnieje jakiś inny umysł, który mógłby go osądzać? Czy umysł jest aktywną energią i czy, skoro nieustannie kwestionuje człowieka, nie narzuca się wniosek, że w ludziach działają siły negujące, które prowadzą ich do nieuchronnej zguby? Czy toczącej się w świecie walki nie można by interpretować również tak, że racja walczy z gnuśnością, czyli że racja właściwie walczy o przetrwanie z siłami instynktu, które także służą przetrwaniu, a nie zdoławszy ich pokonać, zmuszona jest osądzić samo przetrwanie i wyrok, za pomocą sił instynktu, wykonać? Jeśli patrzeć w ten sposób, świat (i to, co z niego widzę) niewątpliwie może zyskać swój sens. Tylko mocno trzeba wytężyć wzrok... Którejś nocy (dzisiaj? wczoraj?) we śnie byłem w jakiejś sali teatralnej (może na koncercie?), gdzie ludzie klaskali na stojąco. Widziałem ich z tyłu (dokładnie pamiętam stalowy garnitur i tył dobrze ostrzyżonej głowy młodego mężczyzny), a więc ja też zapewne byłem na widowni. Bo chyba nie na scenie? Kiedy już się uporam ze sztuką (a wydaje się to coraz mniej prawdopodobne), wezmę się do mocno opóźnionych planów (Strefa - autobiografia z wierną historią A. jako główny wątek, ewentualnie autobiografia z jej punktu widzenia — „ja” z „jej” punktu widzenia, więc z pewnej perspektywy, z której namiętność stylu wymierzona przeciwko mnie samemu może w pełni zyskać moralne potwierdzenie). Wczoraj wieczorem, słuchając kwartetu opus 127, pomyślałem sobie (podczas drugiej części), że dzisiejszej sztuce zupełnie brakuje uczucia. Jakiegoż to uczucia? Gdybym musiał je nazwać, najchętniej użyłbym słowa wdzięczność. Nie kochamy życia. Nie cieszymy się z życia. A przecież życie musi być wielkim przywilejem, skoro w końcu płacimy za nie śmiercią. Próbuję czytać książki filozoficzne i coraz bardziej mnie irytują. Filozofia przedstawia życie, że tak powiem, jako nawyk, chociaż do życia nie da się przywyknąć. W dodatku w tym kryje się jego cały — i jedyny — czar. W samym środku siódmej dekady życia uzmysławiam sobie, że podstawowym błędem mojej metody pracy była do tej pory właśnie moja metoda pracy. Wczoraj wśród przyjaciół. Czułem łagodne, ledwie uchwytne falowanie sympatii; nie miałem odwagi się temu poddać. W drodze do domu, nocą, poważna twarz G.N. nad kierownicą. Zapytał, czy, skoro uważam Auschwitz za nadal aktualną metaforę, poważnie traktuję ostatnie swoje zdania w tekście o zbędnej inteligencji, a zatem czy — według mnie — istnieje możliwość wyboru między społeczeństwem „wolnym” i „zamkniętym”. Odpowiedziałem, że poważnie traktuję to, co napisałem; i że nie da się już usunąć z naszego życia poczucia upokorzenia, ale ten fakt nie może skłaniać ani do znoszenia dalszych upokorzeń, ani do nieufności wobec działania. Ale dzisiaj wcale nie jestem pewny tego wszystkiego. Nie jestem pewny również czegoś przeciwnego. W ogóle nie jestem pewny swoich słów, ponieważ wyrażają opinię, chociaż podstawą naszych opinii może być tylko nasze życie, a moje życie nie uzasadnia moich opinii, po prostu dlatego, że nie jest aktywnym życiem - więc po raz kolejny wszedłem na lodowisko opinii i oczywiście znów się na nim pośliznąłem; poza tym nagle ujrzałem siebie jako eseistę i ogarnął mnie strach, że umrę z pragnienia na pustyni retoryki... Mam wpływ na innych, a sam nie wiem nawet, kim jestem. Moje życie jest uzasadnieniem dla innego pytania, które można by sformułować następująco: czy istnieje jeszcze potrzeba prosto pojmowanej ludzkiej powagi wobec życia, czy też można ją pominąć w toku kierowania własnym życiem; a zatem - czy ważne jest jeszcze moralne życie rozumiane w sensie klasycznym, czy też wystarczy nieograniczone wzmacnianie władzy następnie zaś, w jakim stopniu nieograniczone wzmacnianie władzy oraz podporządkowanie jej moralnego życia (funkcjonalne traktowanie jednostki, osoby) może uczynić życie lepszym i dostatniejszym? (Nowoczesna totalność jako imitacja jednolitej kultury). I czy moralna jakość życia - dążenie do tego, abyśmy byli lepsi - jest jeszcze w ogóle kategorią, o której warto myśleć, czy też wraz z Tołstojem dobiegła końca wewnętrzna kultura człowieka? Na ten temat również nie mam opinii, to pytanie także umiałbym jedynie ucieleśnić, a odpowiedź na nie tylko przeżywać, tylko praktykować, nigdy nie odnajdując siebie... Solange du nicht zu steigen aufhorst horen die Stufen nicht auf unter deinen steigenden Fussen wachsen sie aufwarts (Dopóki nie przestaniesz wspinać się w górę, dopóty również schody nie przestaną wspinać się pod twoimi stopami) — Kafka. Ja już idę w próżni, jeśli nie w dół. Gyórgy Ligeti Gyorgy Ligeti (ur. 1923) - wybitny kompozytor węgierski, od roku 1956 przebywa na emigracji; laureat licznych nagród.: „Awangarda” i „moderna”: dwa różne pojęcia stylu („Lettre” 1994, drugi numer). Ligeti, zgodnie ze swoim zwyczajem, znów sformułował rzecz elementarną. Nowa technika pisania powieści w sumie wynika ze zrozumienia, że to już nie pisarz chwyta świat (jako przedmiot poznania), ale świat pochwycił pisarza (jako przedmiot swej nieograniczonej samowoli). To zrozumienie jednak idzie w parze z niszczącymi zmianami, jeśli przyjrzeć się tak zwanej literaturze, tej — wegetującej z coraz większym trudem — gałęzi sztuki. Ostatnią inspirację czerpie jeszcze z upadku człowieczeństwa, tak gwałtownego, że trudno za nim nadążyć; ale ten niepowstrzymany upadek niebawem unicestwi wszelką inspirację—z wyjątkiem samej inspiracji niszczenia. Już nawet dziś — kto mówi o literaturze? Zapisać jej ostatnie podrygi; to wszystko. Coś uległo zniszczeniu, chodziłem po jakiejś zdewastowanej, pustynnej krainie; „płaska i pusta kraina, gdzieś na samym końcu świata, którą już trudno nazwać krainą”. Byłem raczej uczuciowo zaangażowanym obserwatorem niż uczestnikiem. Coś w rodzaju miasta przechodziło stopniowo w wysypisko śmieci, w jakieś bagniska. Okazało się, że kudłaty, jasnorudawy pies nie jest kulawy, tylko powłóczy zadnimi łapami, ponieważ z osłabienia ledwie się może poruszać. Wszystko zalane barwą „zmierzchu” i odblaskiem ognia. Nagle na dnie piekielnej otchłani, przypominającej kopalnię piasku, zobaczyłem leżących ludzi - wycieńczonych, o twarzach w kolorze lilii, pokrytych plamami pośmiertnymi, a jednego z nich, mężczyznę w wełnianej kamizelce (takiej, jaką A. zrobiła mi na drutach)— dobrze zapamiętałem; umierał spokojnie (jak zresztą wszyscy), i znów zobaczyłem psa, leżał na klatce piersiowej mężczyzny, a ten — umierając z głodu - ufnie głaskał przytulone do niego, bezsilne zwierzę. Krępowało mnie milczenie w tym zbiorowym grobie wypełnionym żywymi ludźmi, pogrążonymi w cichej agonii. Wprawiał mnie też w zakłopotanie fakt, że nie czułem się już ani jednym z umierających, ani też obserwatorem; przenikałem w obraz, który jednak nie chciał mnie przyjąć. Pamiętam odpychający, już nie z tego świata wyraz twarzy człowieka w kamizelce, kiedy patrzył w górę (na mnie?), coraz to głaszcząc psa: razem czekali, aż dopełni się ich los, z jakąś nieprzystępną dumą i spokojem. Nie doczekałem końca, obudziłem się. Szybko rozszyfrowałem sen. Zaczynam już poznawać symbolikę swoich snów. Wiem, dlaczego głodujący z moich snów głodują. Wiem, kim był ten człowiek. Wiem, co to był za pies. Wiem, dlaczego muszą głodować. Wiem, czego im odmawiam. Wiem, dlaczego muszę ich widzieć. Wiem wszystko. I wiem, że ból tej wiedzy nigdy mnie nie opuści. W kwietniu znów w Szigliget; znajome miejsce, znajomy pokój. Kiedy wyszedłem do parku, w twarz mi buchnął zapach kwiatów, a z nim dawne, dawne smutki o zmierzchu... Wszystko trwało tylko chwilę, i cała nostalgia rozpłynęła się w dziwnym wrażeniu deja vu... jak gdybym już kiedyś był tutaj. Jakbym już tłumaczył w tym pokoju Narodziny tragedii, pisał Kadysz.. jego pierwsze zdania; jak gdybym tutaj przeżył (osiemnaście lat temu bez jednego miesiąca) burzę, o której mowa w Kadyszu... i w jej czerwonawych błyskach ujrzał, że tak powiem, całe moje przyszłe dzieło, zobaczył, jak ukazuje się i gaśnie w świetle przypominającym rozbłyski błyskawic, aby potem, w zmianach podobnych do zjawisk świetlnych tej burzy, przemienić się w ciąg inspiracji i depresji; jak gdybym to tutaj głaskał — nawet dla siebie nieoczekiwanie — włosy szwajcarskiej dziewczyny, z którą w pewne długie popołudnie pomściłem paskudnie sfuszerowaną sprawę i którą wtedy, z transcendentną uprzejmością doskonałej beztroski, nazywałem „miłością” — i tak dalej. Wszystko jest, ale wszystko się zmieniło, ja również. Tak upływa nad nami czas, jak geologiczne epoki na ziemi: okres bulgoczącej wrzącej lawy, epoka lodowcowa, potop, epoka kamienia, brązu, żelaza... Dziwną igraszką czasu jest moja ponowna obecność tutaj. Nie ma głębszego sensu ani tajemnego znaczenia. Chciałbym tylko popracować trochę nad sztuką, pod ochroną, spokojnie, daleko od obłędu miasta. Widziałem w parku jelenia, zajadał świeże pędy i pączki różane. Moja sztuka teatralna — a od tej chwili muszę ją mieć nieustannie na uwadze - mówi o zwycięstwie Auschwitz, jako że „duch opowieści”, świat jako opowieść mówią o tym samym. Pogawędki pisarzy w świetlicy samotne drapieżniki krążą nad pustymi talerzami. Ginący park. Kiedyś rozbuchana, falująca kępa iglaków naprzeciwko mojego okna - przez długie lata nazywałem je w duchu „zielonym ogniem” -teraz kuli się wyschnięta, spłowiała i zwiędła. Wśród kolegów po fachu niepewne uczucie chłodnych aluzji. Jakbym słyszał przemykanie gadów za moimi plecami, ale kiedy się odwracam, znikają albo szczerzą w uśmiechu swoje krokodyle usta. Ktoś wciska mi do ręki recenzję, nie umiem ocenić, czy przez złośliwość, czy ze zwykłej życzliwości. W pewnym miejscu jej autor z naciskiem nazywa mnie „węgierskim pisarzem”. Pytanie: dlaczego trzeba mnie nazywać „węgierskim pisarzem”, chociaż (na ogół) moje historie rozgrywają się w węgierskim środowisku i mówi się w nich (zawsze) po węgiersku? Dlaczego więc to niemal prowokujące oświadczenie: „węgierski pisarz”? Może dlatego, że nim nie jestem. (A może nie uważają mnie za takiego). W każdym razie w moim uchu to oświadczenie, ten związek wyrazów nie jest niczym więcej niż zbitką głosek, która nie ma wartości oświadczenia, jak by to może powiedział Wittgenstein. Bo niby co takiego miałoby oznaczać? Czy może coś takiego: mimo że nie jestem „węgierskim pisarzem”, przyjmijcie mnie i zaakceptujcie jako „węgierskiego pisarza”. A ja tego ani trochę sobie nie życzę (nawet mnie o to nie pytano), życzy sobie tylko ten, kto to napisał; a najczęściej piszą to ci, którzy sami chcieliby zostać gdzieś (rzecz jasna, ze swoimi problemami) przyjęci i zaakceptowani, w tym wypadku prawdopodobnie jako „Węgrzy” (chociaż wcale nie jest jasne, co i kogo dokładnie to pojęcie oznacza). Jeśli chodzi o mnie, już dawno przyjąłem, a od początku najnowszej epoki nie tylko przyjąłem, ale nawet wybrałem wyznaczony mi status: z powodu pewnych okoliczności nie należę (i nie mogę należeć) do tego miejsca, zresztą przeważnie piszę (mogę pisać) nie dla tych, których językiem mówię, i wręcz sprawia mi przyjemność sformułowanie tego tak jasno, ponieważ długo (w pewnej innej sytuacji: między sierpem i młotem, gdzie nawet mrok lustra mogłem widzieć tylko przez lustro) opisywałem, że tak powiem, metafizycznie swoją prawdziwą historię, coś o tym, że obcy w świecie itd. Owszem, owszem, ale „świat” (który mnie otacza) nazywają Węgrami, prawdziwą nazwą mojej „obcości” jest Żyd, wszelako do tego, żeby dzisiaj (a to dzisiaj trwa już od dobrych siedemdziesięciu lat) Żyda uznano za Węgra, trzeba odpowiadać pewnym warunkom, które, krótko mówiąc, w swojej istocie prowadzą do samonegacji. Życie jest bowiem albo demonstracją, albo kolaboracją. Talent M. do szczęścia, bardziej niezwykły niż wszystkie inne talenty... Szybko cofam rękę, kiedy chce się nim ze mną podzielić, ale zaraz splata swoje palce z moimi palcami, i w ten sposób mimo wszystko przemyca w moją dłoń część swego skarbu; przestraszony ulegam, boję się spojrzeć na nią, boję się, że moje spojrzenie zamieni ją w pył... Nieoczekiwany czas opuszczonych bocznych dróg; baśniowe wioski, ganki ze śnieżnobiałymi kolumienkami, oślepiający blask dachów krytych czerwoną dachówką, które nagle ukazują się naszym oczom, kiedy wjeżdżamy na wzniesienie. Nazwy takie jak: Nemesvita, Nagyvazsony, Yoróstó; senne, wieczne nastroje, bicie dzwonów, sady, ujadające zza płotów psy, ciemno ubrana kobieta na wiejskiej uliczce. Łagodny krajobraz, przerzedzone, zaspane bakońskie lasy; i nagle otwiera się horyzont, a w dole płoną w słońcu żółte pola rzepaku. Ani Bóg, ani człowiek, ani społeczeństwo, ani chytrze wymyślone „obowiązki” - tylko i wyłącznie stała świadomość śmierci zobowiązuje nas do głębokiej twórczości. Koniec maja. Wczoraj jeszcze piłem kawę przy amsterdamskim Leidse Plein, w Americain Cafe. Van Goghi, Rembrandty. Straż nocna - nagle stajesz z nią oko w oko, kiedy wchodzisz do jednej z sal. Autoportret w turbanie, jako apostoł Paweł. Dziobata twarz, porowaty nos, sceptyczne spojrzenie, uniesione brwi, zmarszczone czoło: tej twarzy nie można zapomnieć. Portugalska synagoga („Esnagoga” — tak mówią). Genever, czyli jałowcówka grająca główną rolę w powieści Camusa (Upadek), w amsterdamskim barze, gdzie wśród miedzianych kranów, smętnych flaszek rodem z jakiegoś obrazu Cezannea tęga, żółtowłosa barmanka nalewa trunki, a obok niej w dużej klatce drepcze i wrzeszczy kakadu. Domy Amsterdamu, mit Amsterdamu, historia Amsterdamu, „duch protestantyzmu”. Z okna mojego hotelu widać po drugiej stronie kanału wąskie domki, jak dla lalek, nie zasłonięte okna; zapuszczam wzrok do wnętrza kuchni, na górze sypialnia, gabinecik, maciupeńki pokoik (myślę, że tylko pozornie maciupeńki). Wieczorem o wpół do dziewiątej spoza ciężkich kłębów flamandzkich chmur nagle wyziera słońce. Dzielnica burdeli, nieprzenikniony tłum w wąskiej uliczce, pod oknami dziewczyn; tłok, okrzyki, duchota, wibracja namiętności; potem czyjaś ręka nagle chwyta za czyjeś gardło i przyciska do muru głowę mężczyzny o ciemnej karnacji; sypią się ciosy, po wykrzywionej twarzy płynie krew. Tak, w końcu wszystko tutaj szykowało się, dojrzewało do tej sceny, coś poprzedziło te ciosy — i może nie tylko dzisiaj, ale każdego wieczora. Mimo to surowe piękno i fantastyka tych mrocznych zaułków, tych maleńkich domów o dziwnych kształtach, tych mostków z czerwonymi latarniami i zatłoczonych ulic nadbrzeżnych, sprawiają, że to wszystko jest do przyjęcia, wygląda jak zaczarowane. Od tej pory jedno zaklęcie, jedno magiczne wyrażenie wciąż krąży mi po głowie: „zachodnia kultura”. To dzisiaj już tylko zaklęcie — bryła jakiejś masy pozbawionej twarzy, w muzeum nadal zwanym Europą — ale jakaż to przeszłość, ileż ściskającego za gardło piękna, co za pochwała życia, ile odwagi, ile prawdy, ile wielkości i siły... Podobnie z oddziałem kapitana Cocqa, który żwawo i z ciekawością pchającą do czynu wyłania się właśnie z ciemności - tylko na ułamek chwili: przybywają z ciemności ze swoimi latarniami i natychmiast nikną w niej na powrót, aby rozproszyć jej mroki i kontynuować niekończącą się straż, która na dziś dobiegła już końca. A jednak - jak mówi stary Edyp; a jednak to zaklęcie, z którym ostatnio kojarzą mi się dwa dzieła - Straż nocna oraz Kwartet a-moli opus 132 -nie opuszcza moich myśli. Wspomnienia, wynędzniałe bezdomne psy, osaczają cię, obserwują, dyszą, wyją z pyskami uniesionymi do księżyca, chciałbyś je przegonić, ale nie odstępują, zachłannie liżą twoją rękę, podchodzą od tyłu i gryzą... Obrazy minionego lata, jak zapiski na opadłych liściach wirujących na wietrze za oknem... Nagła ciemność upalnego wieczora, u skraju lasu, na drodze do Zugliget. Przytłacza mnie samotność i niepokój. Za płotami ponuro wyją psy; z oddali krótkie, złowieszcze trzaśnięcia wiatrówek. Ćwiczą? Kto? Po co? Jacy wrogowie nam zagrażają? Na deptaku wzdłuż ulicy Varosmajor zagaduje mnie staruszka — gdzie jest szpital Janosa? Niepotrzebnie pyta — przecież świetnie wie. Jej zapadnięte oczy wyrażają bezmiar chaosu szalejącego w głębi jej duszy, a przy tym z całkowitą obojętnością patrzą na tak zwany świat realny, czyli również na mnie. Dobrze ubrana, zadbana, na ręce ma głęboką ranę, na której krew już zakrzepła; rana niezbyt ciężka, powstała chyba w efekcie jakiegoś nieudolnego i chaotycznego majsterkowania w samotnym domu. Siedząc w fotelu i czytając Demiana Hessego, nagle podnoszę dłoń i szybko zapisuję na małym paragonie: „To straszne, jak bardzo nie interesuje mnie istota, którą jestem”. Wstaję, podchodzę do okna: w dole na ulicy pies prowadzi psa, a ja nie potrafię odróżnić, który z nich jest panem. Spotykam sąsiada z naprzeciwka, którego znam od lat, rzuca się w oczy jego zmieniona twarz, jej bladość, dziwnie duże zęby; plecie bzdury, i przestraszony widzę, że chodzi inaczej niż dotychczas, drepcząc drobnymi kroczkami. Dyrektor wydawnictwa przyjmuje mnie w swoim gabinecie ubrany w krótkie spodenki i przepoconą koszulkę polo; w trakcie tak zwanych pertraktacji co chwila zrywa się i wybiega z pokoju, czasem ktoś wchodzi bez pukania i nawet nie skinąwszy w moim kierunku głową, szeptem przekazuje mu widocznie bardzo ważne wieści, bo ten milknie, przerywając zdanie, które kierował do mnie, po czym coś odpowiada tamtemu. W tramwaju gorąco i straszliwy zaduch, obłąkane, otępiałe lub agresywne twarze, młoda kobieta z podciągniętą sukienką zalotnie „zwilża usta”, ukazując liliowy nabrzmiały język, przypominający pijawkę. W sąsiednim kraju człowiek zarzyna, gwałci człowieka, Afryka to Auschwitz wielkości kontynentu, rosyjscy i węgierscy agenci ganiają w tę i z powrotem z częściami bomby atomowej w kieszeniach, a kiedy od swoich mocodawców inkasują honoraria za przemyt, ich boki, nerki, śledziona są już w stanie rozpadu od trzymanego w tylnej kieszeni plutonu. Duch epoki jest końcem świata. Układam tom opowiadań, któremu nadam tytuł Historie z końca świata. Jedynym wielkim inspiratorem, a zarazem inkwizytorem każdego dzieła jest strach przed śmiercią. 4 lipca: czy to słoneczny dzień, czy rozgwieżdżona noc, nasz samochód krąży pomiędzy Mattersburgiem i Bad Tatzmannsdorfem - prowadzimy z M. na zmianę, słuchając triumfalnych dźwięków Sonaty Waldsteinowski ej... Z notatnika: „Od trzech lat, czyli od wydania Angielskiej flagi, nie napisałem żadnego narracyjnego utworu. Ostatnio zamiast tych podróży w głąb duszy chętniej jakby odbywam podróże do austriackich i szwajcarskich jezior”... Sprzeczność, którą, da się rozwiązać. A jeśli mimo wszystko prześladują mnie ponure przeczucia co do faktu mojego istnienia, muszę pamiętać, że to nie strach przed śmiercią, ale właśnie jego odwrotność: roztargnienie egzystencjalne. Co rusz zapominam o śmierci, a to rzuca cień na sens mojej bytności tutaj. Jeśli moje istnienie nie jest nadzwyczajne, to nie jest również warte słowa. Ciepły schyłek lata - z A. i Esterhazym w Salzburgu. Odczyty. A potem z A. nad Traunsee. Balkon nad jeziorem. Tak czy inaczej (nawet jeśli to koniec sezonu) hotel jest luksusowy; to prezent miłosny dla A. - dzięki zdumiewającym kolejom mojego życia i stworzonym przez nie możliwościom. A. przyjmuje to ostrożnie, z melancholią spóźnionego daru i nieprzekupną rezerwą, które nakazują jej wierność goryczy tych lat nie do naprawienia; i raz po raz ogarnia mnie strach, bo niemal Fizycznie czuję coś nieodwracalnego (może to, co zwykło się nazywać przeznaczeniem) i to, jak presji tego czegoś człowiek w końcu ulega, prowokując swoją zgubę... Żyj tak, jakby każdemu twojemu krokowi towarzyszyło błogosławieństwo. Możesz również żyć jak człowiek przeklęty. Ale wtedy będziesz przeklęty. Natomiast to, że mogłeś żyć i tworzyć, było pod każdym względem - cokolwiek się stanie - błogosławieństwem; błogosławieństwem, bo mimo że obłożony klątwą, byłeś zdolny dostrzec wielkie szanse, jakie niesie życie. Jeśli Camus ma rację, że szczęście jest obowiązkiem, to prawda ta mogłaby się bez reszty potwierdzić tylko wówczas, gdybyśmy sobie wyjaśnili - obowiązkiem wobec kogo. Wobec nas samych, wobec innych ludzi czy ewentualnie wobec Boga? Do wyjaśnienia pozostaje jeszcze kategoria szczęścia. Jeśli twoja praca — nie, tym razem zostawmy understatement: jeśli twoja życiowa pasja nakazuje ci definiowanie kondycji człowieka, musisz otworzyć serce na całą kryjącą się w niej nędzę; przy tym nie możesz pozostać niewrażliwy na bieg swojego ołówka, na tak zwaną radość tworzenia. Czy jesteś więc oszustem? Absolutnie tak; ale w każdej wielkiej przygodzie tkwi nakaz: musisz dzielić się sobą, niech jedzą twoje ciało, niech piją twoją krew... Najgorzej, jeśli kresem okazuje się jakiś błahy, powszedni kłopot; to zaprzecza wszystkiemu. Nie wykraczać z kręgu świątecznego blasku - och, okropieństwo nudy, nuda jest grzechem. „Jeśli twoje istnienie nie jest nadzwyczajne, to jest niewarte słowa. Wysadzana platanami szosa w Prowansji. W Awinionie — wykute w skałach strome uliczki, świszczący mistral i odpowiedni dla Feaków hotel - Mirande; na występie muru przed kościołem władczo wznosi się potężny krzyż, średniowieczny mostek nad Rodanem, bez przerwy szaleje wiatr. W Cannes wieczorny spacer pod palmami, w tym kiczowatym świecie hoteli, fontann i huku morza pokazuję język subtropikalnemu niebu obsypanemu gwiazdami... ale na tyłach hoteli biegną uliczki w poprzek i w górę zbocza, i dochodzę do wniosku, że za tymi uroczymi kulisami można również żyć, mieszkać, pracować, zachwycać się i umrzeć. Poprzedniego dnia czerwone skały nadbrzeżnej drogi z Saint Sebastien do Cannes. Rozmowa z M. w samochodzie. Paryż. Miasto jest tak bardzo „swojskie”, że chociaż odwiedzam je po raz pierwszy i ani słowa nie rozumiem po francusku, bez trudu trafiłbym do naszego hotelu w pobliżu Boulevard de Courcelles — gdyby siedząca za kierownicą M. nie wolała raczej zaufać, z pewnością dużo bardziej gruntownej, znajomości terenu pewnego taksówkarza. Wyjeżdżając z Awinionu i szukając szosy, utknęliśmy naszym wynajętym autem na niemieckich numerach w wąskiej uliczce, prawdopodobnie jednokierunkowej; nagle ktoś zaczął walić w dach samochodu i rozległ się przeraźliwy, nienawistny wrzask: Weg von hier! - z mocnym francuskim akcentem. Kiedy opanowałem przestrach, nagle pojąłem: to zwykłe nieporozumienie, ten głos należał do jakiegoś francuskiego niemcożercy, który mnie, bezdomnego peszteńskiego Żyda, chciałby wysłać do francuskiego inferno wymyślonego przez niego dla Niemców. Oto w jednej chwili z prześladowanego Żyda stałem się prześladowanym Niemcem - taki jest świat, zawsze mści się na sobie, kiedy się mści. W paryskim hotelu M. pyta, do której godziny podają śniadanie. „Cały dzień, madame!” — brzmi odpowiedź, i nagle czujemy się jak w paryskich powieściach Szomoryego. Posiłek w dolinie Chamonix. Zapadał wieczór, powietrze było ostre... i pachnące. Bezludna okolica, lasy, doliny i wzgórza, a pośrodku dziwna, kolista budowla ze szkła, chyba muzeum. A poza tym niczego i nikogo. Jedliśmy przy kamiennym stole, ser brie z wczoraj, herbatniki, popijając miejscowe rose. Marzłem. M. dała mi swój sweter, ona rozkoszowała się chłodem, jej twarz promieniała. Jedząc, zastanawialiśmy się, ile drogi mamy jeszcze przed sobą i gdzie się zatrzymamy na noc. Cienie posępniały i nabierały coraz głębszych barw, a tymczasem na szczytach gór drzewa stały jeszcze w słońcu. Nie myślałem o tym, ale chyba byłem szczęśliwy. Czułem, że moje trwające sześćdziesiąt lat zamknięcie, więzienne życie, przez taką podróż tutaj, u podnóża Mont Blanc, raczej się dopełnia, niźli staje sporne. Znalazłszy się na progu innego stylu życia, zrozumiałem, że linia rozdzielająca dwa style życia jest taka ostra, a przepaść ziejąca między nimi — między mną i mną - tak głęboka, że można ją pokonać tylko z największym wysiłkiem. Jakbym stał na linii granicznej pożaru lasu i miał oszacować straty i zyski; ocenić, czego dotąd dokonałem i gdzie mam od tej pory szukać źródeł kreatywności. Wiem, że będą mnie kusić banały, może nawet lekkomyślna rozkosz, którą tak łatwo pomylić ze szczęściem, i jak żaglowiec, który zgubił balast, mogę zostać porwany i odpłynąć od mojego życia. Zrozumiałem, że szczęście — moje szczęście — jest zaprzeczeniem wszelkiej łatwości. Szczęście — moje szczęście — jest lekkością dźwigania ciężaru, rozkoszą rozkoszy, kiedy w obrazach życia na krótką chwilę przebija zdumiewający fakt istnienia, a kolory nabierają swych prawdziwych odcieni. Obrazy minionego lata... Zrobiło się zimno. Szedłem w dół ulicą Zugligeti w zimnym październikowym słońcu. Na chodniku stała starsza kobieta, z promiennym, hebefrenicznym uśmiechem, jakby na mnie czekała. Ja też się uśmiechnąłem, miała małe, żywe niebieskie oczy. „Jak się pan nazywa?” — spytała. Nie kwapiłem się z odpowiedzią i udawałem, że szukam czegoś w kieszeni. „Czy pani mnie zna?” — spytałem. Z uśmiechem energicznie pokiwała głową i spojrzała na moją rękę. „Rękawiczka - rzekła. - Potrzebna?”. Zdawało mi się, że rozumiem, czego chce, zdjąłem rękawiczkę i na chwilę ująłem jej rękę. Twarz jej się rozpromieniła, jakby spotkała ją wielka radość. Potem, trochę zawsty- dzony, odstąpiłem na bok, jak guru, który właśnie zapewnił kogoś o wiecznym życiu, doskonale wiedząc, że w ciele tego kogoś buszuje śmierć. Czy zrozumiemy kiedyś to, co myślimy? (Jung). Czy zrozumiem kiedyś swoje życie? Czy mogę je zrozumieć? Wszystko temu przeczy: tkwiące we mnie obce Ja, samousprawiedliwiający się moralista, kłamliwy wytwórca bajek. Hannah Arendt twierdzi, że jedynym motywem wszelkiego jej pisania jest pragnienie, by coś zrozumieć. Ale to nam pozostawia mglistość słowa „zrozumieć . Zrozumieć — w rzeczywistości znaczy tyle, co posiąść (w przeciwnym razie nie byłoby to takie ważne). Czy istnieje taka droga zrozumienia, by nie zawłaszczać, nie brać w posiadanie tego, co się zrozumie? Powiedzmy: zaszyć się w jakiejś opowieści i tam wpaść w pułapkę bez wyjścia... Czymże innym jest moje życie, jeśli nie taką opowieścią? I jak można by tę opowieść zmusić do mówienia? Wyłącznie jako rzeczywistość możliwą do opowiedzenia; a taka rzeczywistość nie jest możliwa, chyba że odnalazłbym jej ukryty sens, mechanizm poruszający kukiełkami. Ta opowieść mówiłaby wówczas o nieustannym zmaganiu, które kiedyś, niepostrzeżenie, jak proces zmian w stadiach prazalążka, zaczęło się we mnie i sprawiło, że z bezdennych głębin istnienia wyrwałem się na powierzchnię świadomości, a potem zmusiłem nowo upieczoną świadomość, aby przyjęła to istnienie (moje istnienie). Jest całkiem oczywiste, że osiągnięcie tego wyznaczonego punktu, tej harmonii świadomości, którą stworzyłem, i życia, które zarezer- wowałem, oznacza dla mnie — można powiedzieć: wiecznie i na zawsze rannego z powodu tych zmagań - mówiąc poetycko, nieprzerwaną wędrówkę ku szczytom, zawsze niebieszczącym się w oddali; ale gdybym pewnego razu przypadkiem uznał, że doszedłem do celu, zarówno moja świadomość, jak i byt zginęłyby w tej strasznej harmonii. Inaczej mówiąc: moje życie to ciężkie zmagania o moją śmierć, a w tych zmaganiach — chyba — nie oszczędzam ani siebie, ani innych. Reszta jest już sprawą drugorzędną i mogę ją zacząć gdziekolwiek; wystarczy, że robię notatki do notatek do przyszłej powieści; zapiski dla pewnej jedynej — swojej — pamięci, która chwilowo jeszcze nie jest gotowa otworzyć się na skamieniałą i uniwersalną pamięć: na formę. Jeszcze latem, po powrocie z Austrii, postanowiliśmy zobaczyć miejsce, gdzie zginął mój ojciec: zdaje się, że M. bardziej przy tym obstawała niż ja. Przejechaliśmy przez Sopron, a potem po lewej stronie szosy ukazało się Sopronkóhida, niekończące się miasto-więzienie, szare, przygnębiające, wieczne. Dotarliśmy do miejsca, gdzie w powietrzu wirował biały pył, a przy nędznych budach mężczyźni pili piwo. Tutaj zaczynał się kamienny świat, białe kamyki, białe kamienie, białe skały, w dość mocnym jeszcze świetle letniego wieczoru. Afisz reklamował jakąś operetkę. Na kamiennym polu za wjazdem parkowały autokary z Burgenlandu; wzbijając tumany suchego kurzu, turyści, ciężko człapiąc, podążali do teatru w jaskini, skąd już dochodziły dźwięki orkiestry. Człowiek przy wejściu poprosił nas o bilety. Zapytaliśmy go, czy gdzieś tutaj jest jakaś tablica pamiątkowa. Zdziwił się: Tablica pamiątkowa? Ale próbował nam pomóc: Może tablica poświęcona pięćdziesiątemu szóstemu? Nie, chodzi o rok czterdziesty piąty. Nadszedł młody policjant. Tak, on wie o jakiejś tablicy upamiętniającej kogoś, widział ją, ale zapomniał, gdzie dokładnie. On też spytał: O jakie wydarzenie chodzi? No, o masową zbrodnię — powiedzieliśmy ostrożnie. Tak, ale kiedy? —chciał wiedzieć. — W latach pięćdziesiątych? W pięćdziesiątym szóstym? Czy później? Nie, w czterdziestym piątym. To go już ostatecznie skonsternowało: W czterdziestym piątym?! Jakby chodziło, powiedzmy, o staroperskie zabytki. Ruszyliśmy przez dziką kamienną pustynię, w teatralnej grocie tymczasem z wielkim hukiem rozległy się dźwięki uwertury. Naszym oczom ukazały się kamienne zwały, kamienne pola, a dalej kamienny wąwóz otoczony stromymi skałami. Zamilkliśmy, pojmując, że jesteśmy na miejscu. Wlokące się w kierunku Austrii, skąd i my teraz przyjechaliśmy, być może nawet tą samą drogą, z naszego uzdrowiska, pochody śmierci zagoniono do tych naturalnych więzień w skałach, prawdopodobnie na ostatni na terenie Węgier postój, zanim więźniów przekazano Niemcom; potem pędzono ich dalej, do obozów koncentracyjnych na terenie Austrii. Tysiące, może dziesiątki tysięcy ludzi zgromadzono tutaj zimą i wczesną wiosną 1945 roku, między kamieniami, na mrozie. Tych, którzy rano nie mogli — lub nie chcieli — iść dalej, rozstrzeliwano w jaskini. Nie potrzebowaliśmy żadnych wyjaśnień, to miejsce miało duszę i samo wszystko zdradziło. Nic innego nie mogło się tu zdarzyć — salwy z karabinów, cierpienie, mord. Jeszcze przez jakiś czas rozglądaliśmy się niepewnie w poszukiwaniu jakiegoś znaku, pamiątki, śladów, czegoś; potykając się, chodziliśmy między skałami, ślizgając się na kamiennym kruszywie. W końcu zrezygnowaliśmy i trzymając się za ręce, bez słowa powlekliśmy się na parking, gdzie docierały gromkie dźwięki muzyki operetkowej. Angielskie kolory w Varosmajor. Mglisty grudniowy poranek, z bulwaru widać położony w głębi brązowo- rudo-żółty park, gdzie między nagimi drzewami po trawnikach usłanych brunatnymi liśćmi biegają wielkie jasnobrązowe wyżły, zwinnie, wdzięcznie i niemo. Człowieka wciąż niepokoi uczucie, że życie nie jest tym pierwotnym zbiorem niepowiązanych organicznie zjawisk, jakim się zdaje, ale że ma jakieś tło. Przeczytaj Budowniczego Solnessa, żeby zobaczyć, jak giną symbole. Budowa kościoła nie jest już symbolem. Czy są jeszcze obowiązujące symbole? Współczesna mitologia zaczyna się gigantycznym paradoksem: Bóg stworzył człowieka, człowiek stworzył Auschwitz. Wyobrażam sobie jakąś współczesną teologię, która byłaby nauką opisującą tylko i wyłącznie nikczemne doświadczenia wszechświata, a ten opis przenikałby jakiś boski styl, metafizyczny kontrapunkt, ale tylko jako sztukę, nie zaś artykułowaną argumentację. Co zrobić z „zarzutem”, że Żydzi nie stawiali oporu, kiedy wywożono ich siłą do Auschwitz? Chrystus też nie stawiał oporu, ani kiedy go dręczono, ani kiedy go krzyżowano. To się musiało stać, a skoro się stało, trwa. W tym sensie, że zarówno krzyż, jak i Auschwitz są nieprzemijające. Czy to „światły” sposób myślenia? Nie wiem, ale dla artysty płodny, ponieważ otwiera perspektywy dobrego stylu. Tylko wiara jest rzeczywistością. (Również przesąd). Tylko wiara tworzy rzeczywistość (przesąd również). Był tak piekielny upał, że w ogrodach słychać było jęk kwiatów, a mężczyźni zachodzili w ciążę. Jeden z nich urodził Adolfa Hitlera (Kazimierz Brandys, Charaktery i pisma). Z tej samej książki: Na początku 17 wieku w Wilnie odbyło się zgromadzenie kilkudziesięciu najznakomitszych rabinów askhenasi, mędrców siódmego wtajemniczenia i badaczy kabały (..). Rabini obradowali przez trzydzieści miesięcy i wreszcie znaleźli odpowiedź Brzmiała nieoczekiwanie: „Nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż byłoby lepie, gdyby świat rzeoczywisty, ten, którego bytu jesteśmy świadomi, nie został nigdy stworzony. I ponad wszelką wątpliwość najbardziej pożądane dla ludzkości byłoby dojść do swego kresu : rozpłynąć się w tym, co nieskończone” - wszystko to jest uderzająco podobne do odpowiedzi sylena, którą wymusił na nim król Midas: ...największym szczęściem dla ciebie jest nie urodzić się, nie być, lecz być niczym. Po wtóre zaś - czym prędzej umrzeć. Chwila, która, na to wygląda, przychodzi prawie na każdego śmiertelnika: kiedy na jego twarzy nagle ukazuje się zdziwienie. Ci, którzy wtedy są przy nim, widzą je wprawdzie, ale nie rozumieją tego zdziwienia, które zaskakuje umierającego w stanie raczej bezprzytomnym. Przyjmuje on wówczas do wiadomości, że dzieje się coś, czego nie da się naprawić, coś strasznego, wobec czego ustępuje wszystko to, czym się łudził przez cztery, pięć, sześć, siedem, osiem dziesiątków lat — przez całe swoje życie. Może najbardziej przeraża to zdumienie, kiedy człowiek uświadamia sobie, że jest stracony — a nie sama śmierć, która wreszcie zgasi jego i jego strach. Warto by przeanalizować to poczucie „mroku”, w porównaniu z którym życie wydaje się nam płomieniem (jedna z odwiecznych metafor): czy to mrok zmarłych i nienarodzonych? A może chodzi tylko o system odniesień tych, którzy żyją, o czystą psychologię, strach przed śmiercią, o mrok kryjący się w ich świadomości, złudzenie zmysłów? W każdym słowie tkwi przeczucie innego świata. „Złudzenie zmysłów”? Ale złudzenie wobec czego, czym jest ta substancja, którą nasze zmysły fałszywie nam przekazują? Czy język świadczy o czymś, czego wiedza nie jest w stanie zaobserwować — czy język też jest złudzeniem zmysłów? Dziwne: w młodości bez zastrzeżeń umiałem przyjąć radykalną świadomość, że przybywa się znikąd i dąży donikąd. Im dłużej żyję, tym bardziej ułomny wydaje mi się ten radykalizm. Im dłużej żyję, tym wyraźniej widzę, że jest on tylko jedną z form życia i że możliwe są też liczne inne. Natomiast jest dla mnie faktem, że żyjemy w systemie, a ten system odbieram jako system analogii, labirynt, ale taki, który ostatecznie zaprojektowano. I nawet jeśli niekoniecznie ktoś go zaprojektował, mnie i tak wydaje się zaprojektowany (chociaż nie znam samego projektu, jak zresztą i siebie). A teraz możemy zająć się pojęciami, którymi dysponujemy: Bóg, absurd, katastrofa, powszechna względność i wiele innych... Człowiekowi zaś - gdzież tam „człowiekowi”: mnie, mnie wszystko to, póki żyję, jawi się jako problem wartości, w postaci przeceniania albo niedoceniania własnego życia, a ściślej —w zadaniu stwarzania wartości, od czego potem zależy moja decyzja, co pocznę z tym upiornym ogniem, ze swoim życiem. Dobrze pamiętam, mogłem mieć osiem, dziewięć lat, kiedy poprosiłem, żeby na Gwiazdkę (ale możliwe, że na urodziny) podarowano mi pamiętnik: kotłowało się we mnie coś, co mogłem wyładować tylko poprzez jakąś systematyczną, skrupulatną aktywność. Mój nieokreślony niepokój wywoływał ciąg niejasnych obrazów: długo skrobię czymś po czymś, powiedzmy, że przyborem do pisania po papierze, i to samotne działanie wreszcie mnie uspokaja. Ale co to za emocje tak we mnie kipiały? Chociaż wyrastałem w nicości i od wczesnego dzieciństwa uczyłem się jasnym, a może raczej praktycznym umysłem przystosowywać do nicości, poruszać się w nicości i orientować w niej, jakby po prostu nicość oznaczała dla mnie życie, w którym muszę odnaleźć drogę, a przychodziło mi to nie trudniej niż dziecku nauka mówienia - gdyby moja dziecięca wiara w pierwotne, powiedziałbym pierworodne, wartości nie pozostała nietknięta, nigdy nie umiałbym niczego stworzyć. Ale skąd te wartości pochodzą, skoro wszyscy wokół przeczą im, i skąd się bierze nasza ufność w te wartości, skoro w życiu praktycznym spotykamy się wyłącznie z ich negacją? A ufność tutaj należy rozumieć tak, że człowiek poświęca tym wartościom swoje życie, a potem zo- staje z nim sam, jak więzień w celi odosobnienia, który nie oczekuje już nawet rozprawy, lecz tylko wyroku; w dodatku korzystny wyrok może po prostu oznaczać zaprzeczenie jego dążeń. Człowiek potrzebuje bardzo ostrego wzroku i bardzo giętkiego umysłu, żeby umiał dostrzec w swoim życiu jakieś prawidłowości; jeśli do tego wszystkiego dołączy jeszcze cicha przekora, w której we właściwych proporcjach mieszają się bystrość umysłu i ślepota, a z tej mieszanki powstaje szczególne zjawisko talentu - to odkrywa te prawidłowości. Czy przypadkiem życie nie przygotowuje nas do poznania tej ostatecznej wiedzy, że nie warto dalej żyć? Tak, na pozór. Nasze życie jest bezsensowne, ale to może też tylko pozór, bo między życiem i sensem nie ma związku. Jeśli nie stanowimy go my sami. A może jesteśmy pośrednikami, którzy życie spinają z sensem, i chociaż praktycznie na obu obszarach, na obszarze życia i na obszarze sensu, bankrutujemy, samo w sobie nic to nie znaczy wobec niezwykłej przestrzeni, którą stwarza każde pojedyncze życie ludzkie. Być może dążymy do osiągnięcia jednego celu, przy czym - w toku naszych codziennych zajęć - nie cenimy wysoko tego dążenia, a nawet go nie dostrzegamy, i w ten sposób, osiągając cel naszego życia, samo życie uważamy za bezcelowe. Ale co innego moglibyśmy zrobić? W końcu „życie” jest skrojone na miarę naszej osoby; i nawet jeśli dojdziemy do wniosku, że nasze życie to pomyłka, wątpliwe, czy uznamy, że godnym naprawieniem tej pomyłki - przynajmniej w odniesieniu do naszej osoby — będzie śmierć. Mokra, zimna wiosna tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego. No pasa ran — dlaczego przychodzi mi teraz nagle do głowy to dawne, legendarne zawołanie? Ogniska, śpiewy, twarze przywódców, które promienieją jakąś wielką, wielką niezłomnością, jakimś bohaterskim uporem, i które potem we właściwym czasie znikną ze sceny, żeby pojawić się na innych scenach, w nowych rolach - no i twarze tłumu ogłupionego chwilą euforii, na które, w oczodoły, usta, niebawem posypie się z łopat ziemia. Na głupie pytanie: „Czy widzi pan różnicę między faszyzmem i komunizmem?”, można by krótko odpowiedzieć, że komunizm jest utopią, faszyzm praktyką - a ruch partyjny i władza są tym, co łączy te obie rzeczy i również komunizm czyni praktyką faszystowską. Wieczorem, przechodząc przez apokalipsę zwaną placem Moskwy, od strony słabo oświetlonych torów tramwajowych usłyszałem ciężkie plaśnięcie: to runęło na ziemię ciało mężczyzny ramiona dziwnie wyrzucił do góry i zamarł w tym geście, a po chwili, już leżąc, ociężale przewrócił się na plecy. Wyciągnęło się ku niemu pośpiesznie kilka pomocnych dłoni (także moje), z nosa popłynęła mu krew (plamiąc również moją rękawiczkę). Ludzie pomogli mu wstać, ruszyłem w stronę przystanku tramwajowego, ale obejrzawszy się, zobaczyłem, że mężczyzna znów leży na bruku i coraz więcej osób pochyla się nad nim, powoli otaczając go ciasnym pierścieniem; w większości marnie ubrani, niektórzy w łachmanach, także z dalszych miejsc pobiegły spojrzenia w stronę ofiary, żarzące się chciwością spojrzenia hien. Jeden z tych podobnych do hieny osobników, o mocnej budowie drapieżców przywykłych do wytrwałego pościgu, nabitej klatce piersiowej i nieproporcjonalnie długich rękach, który do tej pory z daleka obserwował rozwój wypadków, w momencie kiedy wsiadałem do tramwaju, ruszył do ludzkiej masy rojącej się niczym mrowisko. Przybywszy na miejsce, do mojej pracowni przy ulicy Tórók, do tego dwudziestoośmiometrowego pokoju, który mnie i A. przez trzydzieści pięć lat służył za mieszkanie, obejrzałem rękawiczkę: na jej lewym kciuku widniała rozmazana czerwona plama. Od razu, nawet nie zdejmując płaszcza, usiłowałem usunąć krew zimną wodą i gąbką. Co mogło się tymczasem stać z ofiarą? Czy ten człowiek leży tam na placu Moskwy, ograbiony i rozebrany do naga? Czy też pomogli mu się podnieść, wsiąść do tramwaju, i dopiero teraz odkrywa, że nie ma portfela. Czy jest przytomny? Czy wie, co się z nim dzieje? Czy wie, że zarejestrowałem całe to zdarzenie? Czy ja wiem, jak bardzo jest mu to obojętne? I czy zdajemy sobie sprawę z absurdu naszego losu, naszego życia, jego haniebnej przypadkowości, z haniebnej przypadkowości każdej chwili, do których to chwil tak grzesznie, tak haniebnie jesteśmy przywiązani, bo przecież zbiór tych absurdalnych chwil jest naszym życiem? Czy jest na to poważny i solidny kontrargument? Ja nie znajduję ani jednego... W maju znów Berlin. Kręcenie filmu. Moje książki zostają ułożone w zagłębieniu przypominającym palenisko, w miejscu, gdzie naziści palili książki, i tam je filmują. Powinienem czuć triumf. Nie czuję. Munster. Z wieży cudownej katedry zwieszają się dziwne klatki dla kakadu. Wyjaśniają mi, że kiedyś trzymano w nich i dręczono zbuntowanych protestanckich heretyków. Heidelberg. Mój gospodarz, sympatyczny, jeszcze dość młody nauczyciel uniwersytecki, długo mi opisuje przy stole pełną udręki drogę bydła transportowanego z Bałkanów tutaj, na północ. Kiedy wreszcie zaganiają zwierzę do rzeźni, dobrowolnie pada na kolana przed toporem (a raczej nowoczesnym narzędziem mordu zastępującym topór), ponieważ zrozumiało swój los. (Das Urteil kommt nicht mit einemmal das Verfahren geht allmahlich ins Urteil uber - Wyrok nie przychodzi nagle, sama procedura staje się powoli wyrokiem). Hamburg: wygłaszam odczyt, po czym z nielicznej widowni wstaje i podchodzi do mnie mężczyzna w swetrze, o siwych włosach i rozpromienionej twarzy. Przedstawia się: Gyórgy Ligeti. Przez chwilę słowa z siebie nie mogę wydobyć. Na drugi dzień w chłodzie i ulewnym deszczu jadę z Hamburga do Frankfurtu, na lotnisku bez końca błąkam się i jeżdżę autobusem, aby wreszcie dotrzeć do zamkniętego, przerażającego korytarza oświetlonego upiornym światłem, w którym po obu stronach co metr stoją żołnierze, mężczyźni i kobiety - ładne, jasnowłose dziewczyny - nieruchomi, z obojętnymi twarzami, z bronią i wzrokiem wy- mierzonymi w idących. Wreszcie pusta sala, gdzie każą mi wyjąć z walizki każdą sztukę ubrania, a po-tern w pośpiechu z powrotem zapakować. Speszony i zirytowany, z rezygnacją ruszam do następnej sali, jak wół profesora z Heidelbergu. Tel Awiw: swojska, znana niemal od zawsze obcość. Ale nareszcie jest ciepło. Morze. Jem kolację na rogu Rehov mair Dizengoff i Rehov Frischmann. Restaurator daje mi znak z ulicy. Zapraszającym gestem wskazuje krzesło na tarasie: Sil vous ple monsieur, mówi. Próbuje rozmawiać ze mną po francusku. To mi pochlebia, ale ja niestety nie znam francuskiego. Oprócz kurczaka na stół wjeżdżają wszelkie smakołyki południowego Wschodu: zielone i czarne oliwki, pomidory, owoce, przyprawy, różnokolorowe sałaty. Obok tarasu przechodzą ludzie. Na widok ciemnoskórych kobiet kilka razy zapiera mi dech. Mijają mnie ortodoksyjni Żydzi, nijacy Żydzi Europy Środkowo-Wschodniej. Próbuję przyjąć do wiadomości, że wszyscy tutaj są Żydami, mój restaurator o afrykańskim wyglądzie, wysoka, smukła płowowłosa dziewczyna w typie nordycznym, a także człapiący w moją stronę brodaty i pejsaty staruszek. Na koniec już tylko hałaśliwy nocny ruch uliczny, jakbym był we Włoszech. Albo w Budapeszcie. Dziwne klockowate domy, wystające ganki, okna z żaluzjami chroniącymi przed słońcem, wszystko jest trochę spłowiałe, czasem wręcz przypomina (Ujlipotvaros. Wchodzę w elegancką boczną uliczkę. Palmy, fantastyczne rośliny, barwna przeplatanka porządnych willi i zaniedbanych podwórek, to miasto żyje i oferuje życie. Ale uczucie, że „wróciłem do domu”, jednak nie przychodzi. Właściwie żadne zawczasu wykalkulowane przeżycie nigdy nie przychodzi. Czyżbym jednak nie był Żydem? Więc kim jestem? W Niemczech oczywiście jeszcze mniej „czuję się w domu”, a „w domu”, na Węgrzech, moja obcość jest deklarowana. Odlot z Frankfurtu, ponowna rewizja, przejście do odprawy paszportowej w centrum stanowisk obserwatorów. Teraz już wyraźny podział: obywatele EU na prawo, obywatele innych państw na lewo. Do Berlina ledwie udało mi się odlecieć, bo nie mogli znaleźć mojego biletu powrotnego. Pozwolili mi wsiąść do samolotu, dopiero kiedy sprawdzili, że opuszczam kraj via Izrael — ale na pewno opuszczam. Oprócz dyskryminacji z powodu mego żydostwa teraz muszę również przyjąć dyskryminację uderzającą w Węgrów; z tą pierwszą nie mam żadnego kłopotu, bo ona, że tak powiem, ma styl; tę drugą jednak odbieram jako niesłuszną. Obraża nie moją węgierskość, ale odcierpianą żydowskość, ponieważ bez względu na to, w jakiej z moich ról dotyka mnie dyskryminacja, mnie dotyka wyłącznie w roli Żyda. Czy możliwe, że to nazywa się tożsamością? Czy możliwe, że wobec tego jestem jednak Żydem? Pełnia księżyca w Tel Awiwie. Spoza wieżowców Marriotta, Hiltona, Sheratona, od prostego, wzniesionego z kamieni starego falochronu do moich stóp miękko biegną fale, jak telawiwskie koty. Nazajutrz przed południem w szkole. Moja tłumaczka czyta izraelskim uczniom fragmenty Losu utraconego po hebrajsku. Czy to też nie jest...? Jakżeby nie. Aczkolwiek trudności językowe oraz... jak to nazwać: moje żydowskie skrępowanie w obliczu niewinności także tutaj utrudniają mi sprawę. Potem droga do Beer-Sheva. Łagodny, pustawy krajobraz, na który jednak pada, być może przedostawszy się tutaj z renesansowych obrazów, i powleka go niczym delikatny lakier boski promień światła. Jerozolima; arabskie stare miasto. Te kolory. Góra Oliwna. Ściana Płaczu. Rzucam okiem na tabliczkę z nazwą ulicy: Via Dolorosa. W sefardyjskiej synagodze, a potem przy Ścianie Płaczu poczułem w sobie wielkie pęknięcie. Wszędzie tutaj, w powietrzu złocistym od słońca, wisi żywe memento mitycznej tragedii, które w innych stronach świata już dawno się zużyło. Wraz ze śmiercią Chrystusa w etycznej strukturze, będącej — jeśli wolno tak powiedzieć - podporą duchowej historii człowieka, nastąpiło jakieś straszne pęknięcie. Co to za pęknięcie? Ojcowie skazali dziecko na śmierć. Nikt nigdy tego nie przebolał. Ale żeby stało się to naprawdę wydarzeniem światowym, do tego oczywiście potrzeba było niezrównanego etycznego geniuszu narodu żydowskiego. Kara, straszliwa kara, którą wiecznie ponosi naród żydowski, zyskała wraz z tym przełomem szczególny sens. Można by pociągnąć linię od Chrystusa do Auschwitz, ale w tego rodzaju mistyce da się pogrążyć zaledwie na jedną chwilę; a i wówczas zobaczymy tylko bezdenną głębię ludzkiej historii, osobliwą, odbywającą się w trakcie życia imitującego rzeczywistość pracę, kreatywność i destrukcję, które nie ustają ani na chwilę. Zgodnie z tym poglądem Jezus nie jest synem Boga, lecz swojego ojca. A opowiadanie Kafki Wyrok mówi co nieco o tej relacji... Po południu mój przyjaciel Appelfeld, pisarz, zabiera mnie do dzielnicy ortodoksyjnych Żydów. Zaglądamy do różnych synagog. Jest sobotni wieczór, jedna z bóżnic wypełniona mężczyznami i chłopcami. Jedzą, modlą się, śpiewają. Kobiety nie mają tutaj wstępu. Portrecista mógłby się wyżyć wśród tych twarzy, bród, ubrań. Sztuka zapachu nie istnieje, ale również w tej dziedzinie można by stworzyć dzieło utrwalające jakąś nostalgiczną mieszankę zapachów z dominującą wonią wanilii i zakurzonych modlitewników. Siedzimy obok siebie, na sprzętach podobnych do ławek, Appelfeld jest powściągliwy, ale nie może ukryć głębokiej przynależności do tych ludzi. Siedzi wśród nich w samej koszuli, z gładko ogoloną twarzą i w hamburskiej czapce, a ja w swoim weneckim białym płóciennym kapeluszu. Kilka spojrzeń kieruje się w naszą stronę. Trudno zaprzeczyć, trochę się denerwuję. Mężczyzna o pięknej i chmurnej twarzy, z czarną jak węgiel brodą przetykaną już srebrem, który kilkakrotnie przeszedł obok naszej ławki, udając, że nas nie widzi, niespodziewanie, choć jakby niechętnie, stawia przed nami po filiżance herbaty. Nie odzywa się, odchodzi, zawraca, i nagle wciska nam do rąk po bułce. Siedzimy i patrzymy na modlących się, rozmawiających, jedzących. Samotni, odizolowani ludzie strzegą tutaj - trudno powiedzieć czego. Żydowskiemu stylowi życia, archaicznemu, galut, stylowi życia Żyda średniowiecznej Europy, cios ostateczny wymierzy chyba zsekularyzowane państwo żydowskie. Appelfeld pokazuje mi okno jakiegoś pokoju: trzydzieści lat temu mieszkał tam jako sublokator, przy rodzinie z pięciorgiem dzieci, i na co dzień obcował z ortodoksyjnym stylem życia -raczej stylem życia niż wiarą. Tak sądzę, ale nie mogę wiedzieć tego na pewno. Słucham go i jestem zakłopotany. Czuję się niezręcznie i niepewnie wśród tych ludzi — zresztą ani bardziej, ani mniej niż na ogół wśród ludzi. Ja jestem innym Żydem. Jakim? Ni jakim. Już od dawna nie szukam ani domu, ani tożsamości. Jestem inny niż oni, jestem inny niż inny, jestem inny niż ja. W synagodze nie ortodoksi, ale Appelfeld był dla mnie prawdziwym przeżyciem, jego obojętny jak u przewodnika głos, który czasem nieoczekiwanie się załamywał, okulary też czasem zachodziły mu mgłą, musiał je więc zdejmować i starannie wycierać... Zdaliśmy egzamin z koleżeńskości, i zostaliśmy przyjaciółmi; zaprzyjaźniliśmy się również z Iris Murdoch i Johnem Bayleyem, cudowną parą staruszków, która trafiła tutaj z jakiejś sztuki Becketta. Wałęsaliśmy się razem po rui- nach Masady Johnny, z włosami jak miotła ryżowa sterczącymi spod znoszonej płóciennej czapki, w wełnianej kamizelce pod spłowiałą marynarką, niezłomnie chodził w trzydziestosiedmiostopniowym upale po rozgrzanych skalistych ścieżkach, a obok zarumieniona od upału Iris, która z kostiumem kąpielowym w torbie czekała, kiedy będzie mogła gdzieś wskoczyć do wody. Rozmawialiśmy o głębokich sprawach, nie rozumiejąc słowa z tego, co mówimy. A potem znów o Tel Awiwie, tym teraz już znanym mi, ekscytującym mieście. Obiad, kawa na ulicznym tarasie. Potem siadam na brzegu morza, morze ma kolor morza, jest trochę wzburzone, biegną ku mnie spienione fale, na horyzoncie widać ponure, groźne zarysy statku, a nieopodal niego żwawy żaglowiec. Nazajutrz rano wracam do domu, w Budapeszcie zapewne jest osiem stopni i leje. Ciężko mi zostawiać słońce, morze, życie. Wydano rozkaz: „Nie mogą wrócić do domu żywi!”. I zamiast potraktować tych ludzi z szacunkiem i współczuciem, zaczęli ich bić, kopać, znęcać się nad nimi. Ferenc Herczeg, dawny książę pisarzy, o swoim wydawcy (Istvanie Farkasu, synu Józsefa Wolfnera): Istvan Farkas po śmierci ojca zmuszony był porzucić Paryż, gdzie jako malarz odniósł poważne sukcesy; wrócił do Budapesztu i został dyrektorem wydawnictwa. A chociaż wbrew sercu zajął kierowniczy fotel, okazał się, ku ogólnemu zdumieniu, doskonałym wydawcą. Niestety wrócił do Budapesztu na swoją zgubę: w czasach nilaszowskich zarówno jego, jak i jego żonę spotkał tragiczny koniec. Jeśli dodać (sic!), że trzeci brat w młodości popełnił samobójstwo, a ich matka umarła w szpitalu dla psychicznie chorych, to trzeba przyznać, że tę rodzinę, ogólnie rzecz biorąc prześladowało fatum (Ferenc Herczeg, Huvosvolgy, s. 176). „Poważne sukcesy” to pozycja jednej z najwybitniejszych postaci ówczesnego malarstwa europejskiego, którą zdobył Istvan Farkas; a „tragiczny koniec” to zamordowanie go w Auschwitz (zresztą „nilaszowskie czasy” też są fałszem: Istvana Farkasa zadenuncjowano, internowano i w czerwcu 1944 roku — a więc wprawdzie w czasach niemieckiej okupacji, ale zarazem nieprzerwanego istnienia rządu węgierskiego — wywieziono do Auschwitz, jak pół miliona innych Żydów). Nie można jednak zapominać, że wydawnictwo Wolfnera z upodobaniem wydawało przeciętnych, ale uważanych za tubę oficjalnej polityki autorów, do których należał również F.H. - dlaczego, wyjaśnia to sam Herczeg: Był [Józef Wolfner] prostą duszą, ale równocześnie geniuszem handlowym, doskonale umiał ocenić dzieło literackie. Zawsze odgadywał, czego życzy sobie publiczność Czytelników swoich książek i czasopism pozyskiwał w kręgach wtedy jeszcze potężnej chrześcijańskiej klasy średniej Chociaż był Żydem, zdecydowanie faworyzował pisarzy chrześcijańskich. (Huvosvolgy, s. 175). Gdyby autor Ferenc Herczeg - nie był tak żałosny, z tej przeraźliwie głupiej pochwały można by wyczytać całe tak zwane węgierskie fatum, które należałoby raczej nazwać gruntownym brakiem społecznej solidarności. Gdzie się podziała wyższa klasa średnia zasymilowanych Żydów, która z taką prymusowską gorliwością przyczyniła się do własnego unicestwienia? Wolfner umarł we własnym łóżku, ale już jego potomków wygnano lub wymordowano, wspaniałe obrazy jego syna, Istvana Farkasa, „państwo proletariackie” usunęło z węgierskiej kultury, zresztą tak zwana socjalistyczna polityka kulturalna w końcu zmusiła do milczenia również Ferenca Herczega. Zaprowadzająca sprawiedliwość totalitarna machina działa bez ustanku, jak maszynka do mielenia mięsa. W każdym razie obłudna niefrasobliwość Ferenca Herczega - typowego przedstawiciela tak zwanej węgierskiej klasy średniej — wobec eksterminacji Żydów węgierskich mogłaby potomności albo teraźniejszości posłużyć za wzór: ukazuje bowiem nieokrzesanym antysemitom, jak należy w białych rękawiczkach i z odchylonym małym palcem „sięgać” po Auschwitz... Wielkie sprawy ludzie przeżywają w wielkim stylu tylko w wielkich czasach; ale czasy są wielkie dzięki temu właśnie, że ludzie przeżywają je w wielkim stylu. „Nowoczesność” jest stylem nie młodego, lecz starego wieku. Nie zaczęła się zatem, ale skończyła. Przykładem może być, powiedzmy, Duchamp, który od doskonałego portretu doszedł do doskonałych abstrakcji, a potem — w swoim przedostatnim obrazie — do syntezy. Sztuka jest jak embrion: zanim się narodzi, musi przejść przez wszystkie istniejące dotychczas formy rozwoju. Wygląda na to, że te wizje, olśnienia i wewnętrzne przeżycia, które były moim udziałem jeszcze przed czterema, pięcioma laty, skończyły się; jednakże jeśli miejsce życia duchowego przejmuje życie intelektualne, zaczyna się upadek, którego ofiarą staje się w końcu i rozum. Nic nie jest doskonałe, także sama doskonałość, już choćby dlatego, że urzeczywistnić ją można by tylko za pomocą niedoskonałych narzędzi. Melancholia przy oknie: na ulicy mrowie zarośniętych, brudnych gnomów, które wyrastają spod ziemi jak trujące grzyby i uwijają się niczym szkodniki, czyhając na łup, według własnych praw, trudnych do pojęcia, niczym flora i fauna jakiejś obcej planety. o świcie lekki atak dusznicy z przyczyn cielesnych opuszcza mnie dusza. Przypominają mi się apokaliptyczne deszcze tegorocznej wiosny. Tamto miejsce na autostradzie między Wenecją i Mediolanem, gdzie codziennie przytrafiało się nam oberwanie chmury, jakbyśmy byli umówieni na jakieś tragiczne rendez-vous. Potop na Klagenfurt Ring, biblijne ciemności w Południe, przed szybą obmywaną deszczem niedowierzająca i skupiona twarz M., która co chwilę rozbłyskuje czerwonym blaskiem świateł stopu tira piętrzącego się przed nami jak dinozaur. Potem ulewa zamienia się w istny wodospad z nieba w nieru- chomym powietrzu mglistej nocy. Pod Nickelsdorfem austriacki strażnik graniczny kazał nam wysiąść z samochodu, bo M. o kilka metrów przejechała poza linię strażnicy. Kołysząc się w tył i w przód na piętach, wrzeszczał, sam stojąc pod daszkiem budki, a nas trzymając na drodze, żebyśmy jak najdłużej mokli na deszczu. Potem - może to zresztą było wcześniej? — biegnę za tramwajem w Bazylei, a woda cieknie mi za kołnierz i spływa pod ubranie, chlupocze w butach. Zachwycająco bogata galeria rzeźby i malarstwa w Bazylei; przed teatrem wodne mobile, przygnębiający widok maszynerii poruszającej się katatonicznymi czy też maniacko-psychotycznymi ruchami, wyrzucającej wodę, połykającej wodę, czerpiącej wodę, lejącej wodę, obracającej się w wodzie; restauracja z widokiem na Ren, zręcznie maskowany hedonizm, niebezpieczne bogactwo. To widoczne na każdym kroku bogactwo będzie się bronić. Pomoże mu w tym tłocząca się wokół mnie pstrokata mieszanina ludzka, której przypadną okruchy owego bogactwa, ci nomadowie, którzy zewsząd się tutaj zjechali, a ich obecność w tym elegancko powściągliwym mieście daje się odczuć wszędzie jak obecność alg pod błyszczącym lustrem wody. Wpadł mi w ręce list Ciorana do Dietera Schlezaka: Nieunikniony jest dzień - pisze - kiedy nad Zachodem zapanują jego gastarbeiterzy. Przyszłość zawsze należy do niewolników i imigrantów... Cała Europa Zachodnia przygotowała się do obrony, z Austriakami, tymi swoimi najbardziej wysuniętymi na wschód żandarmami na czele. Ale w ogóle nie pojawia się pytanie, czy poza pieniędzmi czegoś naprawdę bronią (bo chyba nie zachodniej kultury, która już od dawna nie istnieje?), a sposób obrony, ściślej zaś metody, bardziej szkodzi resztkom demokracji zachodniej, niż służy jej skutecznej ochronie. Klaustrofobiczny strach Europy Zachodniej wskrzesza Adolfa Hitlera, paranoję wyższości ludzi niższego rzędu. Posiadacze pieniędzy i władzy znów pozwolą na całkowitą demoralizację społeczeństwa, byleby tylko ocalić, co jest do ocalenia, a w końcu od niego uciekną - za cenę nowego totalitaryzmu, nowych katastrof społecznych; ale jaka to będzie ucieczka, jaki totalitaryzm? Kto potem będzie mógł powiedzieć, że te niebezpieczne ideologie dysponują jakąkolwiek ideowością, czymkolwiek, czego jeszcze nie wypróbowano i co jeszcze nie zbankrutowało? Niejasne wspomnienie nocy w Solurze (tym razem suchej i ciepłej) i przypadkowego spotkania ze szwajcarskim pisarzem Peterem B.; zabrał mnie do bajkowej knajpki na bajkowym placyku i w tej bajkowej scenerii godnej siedmiu krasnoludków, podchmielony, z lekko wykrzywionymi ustami, z przerażeniem w oczach, wyjaśniał, że niebawem wszędzie zwycięży faszyzm, ale tym razem pochód faszyzmu nie wyruszy z Niemiec... Przynajmniej z pół godziny tak rozprawiał, głęboko rozgoryczony, a ja w pełni podzielałem jego opinię. Potem poszliśmy na długi spacer, dwaj literaci tułacze, których zetknął przypadek, w łagodnej nocy, w nierealnej scenerii Solury, budzącej prawdziwy niepokój w szwajcarskim pisarzu: za fasadami tych średniowiecznych, barokowych i rokokowych domeczków nikt nie mieszka- tłumaczył - ponieważ są bezcenne, ulokowano w nich przedstawicielstwa biur, banków, firm osiągających wielomilionowe zyski... Miałem uczucie, że świat w swoim zakłamaniu popadł już w kalectwo, a teraz tylko czeka, aby go ktoś z litości dobił, co jednak w ostatniej chwili, dzięki wielkim łapówkom i przy mętnym bełkocie wspieranym żywą gestykulacją, bez przerwy jest odraczane. Ale jeśli jeden raz, tylko jeden raz nie będzie w stanie zapłacić... Pisarz K. mówi: „Od czego zacząłem? Nie wiem. Nasze istnienie jest bardzo doniosłym faktem, któremu nie tyle nie chcemy, ile, jak sądzę, wręcz nie możemy spojrzeć w oczy. To z szacunkiem, to ze śmiechem, to znów wstrząśnięty, a przyznam, że od czasu do czasu nawet z pewnym niedowierzaniem dziwię się naszej niewiedzy, słabości, omylności oraz niepojętej odwadze (a może bezradności?), że w ogóle ośmielamy się żyć”... Po chwili namysłu dodaje: „Moje życie - tak zwana kariera - zawsze funkcjonowało, to znaczy można je było wprawić w ruch, tylko wtedy, kiedy podejrzewałem, że jestem kim innym, niż jestem (chociaż oczywiście nie wiem, kim jestem — a zamiast chociaż trzeba by tu raczej powiedzieć ponieważ). Nigdy nie mogłem się utożsamiać ze swoją sytuacją, ze swoim prawdziwym życiem - tutaj z kolei można by postawić wielki znak zapytania po słowie prawdziwy, bo przecież podejrzewałem, iż jestem kim innym, a więc moja fantazja, kreatywność też były prawdziwe, prawdziwsze od prawdy, w końcu przecież stworzyły rzeczywistość”. Tutaj znów zamilkł na chwilę, a wreszcie zakończył tak oto: „Owszem, moje pragnienie wolności często okazywało się silniejsze niż tak zwana realność, a to, że w końcu wzięło nad nią górę, w dużym stopniu, rzecz jasna, było kwestią szczęścia, ale również, niemal w takim samym stopniu, natury realności: wygląda na to, że takie energie, jak pragnienie wolności, są równie realne, jak przeciwstawny im cały świat rzeczywisty”. Zamilkł i wyraźnie tak bardzo sycił się tym, co na początku swej przemowy nazwał „doniosłym faktem swojego istnienia”, że tym razem nie chciałem go niepokoić zastrzeżeniami (chociaż mam kilka). W jeden dzień można przeżyć grozę piekła czasu jest na to pod dostatkiem (Wittgenstein). Ja przeżyłem to w pół godziny. A moja biedna żona A.? Siedzieliśmy w poczekalni laboratorium tomografii komputerowej. Był pierwszy sierpnia, potworny upał. Mijały godziny, a ja w tym niezwykłym miejscu, gdzie w gęstym powietrzu wręcz wisiały złe przeczucia, całym wysiłkiem ciała i duszy starałem się stworzyć i zatrzymać jakąś powszedniość, jakąś kojącą banalność. Wreszcie wezwano ją na prześwietlenie czaszki— na wyrok nie trzeba było czekać nawet dziesięciu minut. W podejrzanym przyległym do gabinetu pokoju młody lekarz, w okularach, o jasnych włosach, pochylony nad kartką papieru, oznajmił mi straszne wieści, pośpiesznie, obiektywnie, nieodwołalnie. Powlokłem się do domu, aby zgromadzić wszystko, co ludzkiej istocie potrzebne jest w ostatecznej ziemskiej podróży koszulę nocną, szczoteczkę do zębów, kapcie... W ostatnich tygodniach bez przerwy zapisuję fakty, wśród których żyję, a te zapiski w niczym nie przypominają faktów, wśród których żyję. Nigdy się nie dowiem, jak przeżywam ten koszmar, to umieranie A., tak jak - w końcu - również o sobie nie zdołam się dowiedzieć niczego naprawdę istotnego. Moja teraźniejszość jest już czasem należącym do wspomnień: to przyszłość, w której będę musiał osądzić moją obecną teraźniejszość- a więc w każdą moją myśl, w każdy czyn być może wsącza się niby podstępna trucizna jakiś obłudny fałsz. Tym jednak, co mimo wszystko muszę zarejestrować, jest nieustannie popełniana zdrada żyjących, dobrze znana i trudna do przetrwania hańba instynktu samozachowawczego. Wcześniej czy później dochodzi do takiej sytuacji, że człowiek walczy na śmierć i życie o swoje przetrwanie, któremu zagraża chaos umierającego. Najpierw dowiadujemy się o śmiertelnej chorobie ukochanego człowieka; potem przyjmujemy tę myśl, jeszcze później godzimy się z nią, a jego samego oddajemy w ręce fachowców. W pewnym sensie stajemy się mordercami, a tego losu potrafi uniknąć bardzo niewielu, może tylko ludzie samotni. Ale przecież oni też kiedyś mieli matkę i ojca, którzy mówili do nich spod klapy śmietnika. Trzeba zaznaczyć, że to nowoczesny styl życia stwarza sytuacje, które rodzą taką praktykę, a w jej konsekwencji — takie myśli. Śmierć—ściślej umieranie — dawniej też była problemem, ale problemem, można rzec, naturalnym. Współczesne sytuacje jakoś zawsze rymują się z Auschwitz; Auschwitz w jakiś sposób zawsze wyziera ze współczesnej sytuacji. Pewnego dnia jakiś czas później uświadamiam sobie, że ta śmierć będzie jednocześnie początkiem mojej śmierci. Przechodzę przez ulicę Pala Vasvaryego, która przypomina raczej te w dzielnicy Ferencvaros, choć leży w okolicach Opery i łączy ulice Andrassyego i Kiralya, i nagle przed zrujnowanym, walącym się, można rzec, krwawiącym z wszystkich ran zaniedbanej starości domem dopada mnie czas, początki... w jednym z mieszkań na pierwszym piętrze był ten pokój sublokatorski, całkowicie pozbawiony czaru i wyjątkowo pamiętny za sprawą lodowatej ubikacji znajdującej się na korytarzu wiszącym - jak to trzydzieści osiem lat później, to znaczy cztery lata temu, opisałem wAngielskiej fladze. Była zima, sroga zima 1953-1954. Jak mógłbym scharakteryzować nasze ówczesne życie, ten nastrój, stan powszechnej niewiary? Ten całkowity brak realności, czy — jeśli kto woli — tę nierzeczywistość? Nasze spotkanie 14 września 1953 roku, w letni wieczór, w kawiarence, potem razem spędzona w wynajmowanym mieszkaniu noc, wtedy akurat na ulicy Logodiego... ja miałem dwadzieścia cztery lata, ona trzydzieści trzy. Ja miałem za sobą nazistowski obóz koncentracyjny, doświadczenie Endlosung, wydobyłem się z przygnębiającej otchłani twardych „lat pięćdziesiątych” — a wszystko to, chociaż wtedy sprawa nie była taka jasna, działało na mnie raczej inspirująco niż unicestwiająco. Ona też wróciła po wojnie, z uchodźstwa, jej rodzinę wymordowano, majątek rodzinny — spuściznę - rozkradziono, startowała od nowa, zaczęły się procesy pokazowe i aresztowano jej męża, ich pieniądze i ruchomości skonfiskowano, próbowała od nowa, w końcu ją też aresztowano, przez rok siedziała w więzieniu i obozie internowania i wszystko to skierowała przeciwko sobie, straciła wiarę we własne wybory. Każdy jej wybór, w tym również wybór mnie, zwłaszcza mnie, był karą wymierzoną sobie za mistyczne przewinienie, którego się nigdy nie dopuściła. Właściwie oboje kontynuowaliśmy swoje więzienne życie, teraz już razem, we dwoje, bo znaliśmy wyłącznie więzienia i wyłącznie w więziennym życiu czuliśmy się jak w domu. I tak trafiliśmy na siebie, rozpoznając się, jak w więzieniach ludzie rozpoznają się nawzajem; to był związek polegający na więziennej solidarności, gotowy na ciężkie próby i pozbawiony jutra związek dwojga ludzi skazanych na swoją pomoc. Ale to tylko opis, analiza, interpretacja, a interpretacja zawsze jest pejzażem właściwym trzeciemu wymiarowi: zawsze będzie pozbawiona niewypowiedzianej tajemnicy, własnego zamkniętego świata dwojga ludzi, różniącego się od światów innych ludzi. Nagle uświadamiam sobie, że ten świat już nie istnieje, trwa co najwyżej w moich wspomnieniach. A te wspomnienia są już tylko moimi wspomnieniami i daremnie bym szukał ich potwierdzenia, akceptacji, ich drugiego wymiaru: może to nawet nieprawda, że żyłem, może nic nie było prawdą. Odeszła i zabrała z sobą większą część mojego życia, ten czas, w którym zaczęła się i spełniła moja twórczość, i ten, kiedy żyjąc w nieszczęśliwym małżeństwie, tak bardzo się kochaliśmy. Nasza miłość była jak głuchonieme dziecko, które biegnie z rozłożonymi ramionami, z roześmianą twarzą i powoli wykrzywia usta do płaczu, bo przez nikogo nierozumiane przestaje widzieć cel swojego biegu. Zdaję sobie sprawę, i niemal kręci mi się w głowie od tej pewności, że przeszłość w jednej chwili może stać się faktycznie tym, czym ją nazywają — przeszłością, opuszczonym składem starych spraw, doznań, głosów i obrazów, całkowicie oderwanych już od swoich żywych źródeł, od życia, które je kiedyś stworzyło i przez jakiś czas strzegło w stanie nienaruszonym. Opuściła mnie moja historia: nagle tracę poczucie równowagi, jakbym zabłądził i gdzieś pomiędzy przeszłością a przyszłością wyślizgiwał się z czasu na zewnątrz. Niebawem podniosę się ciężko z tego upadku i pójdę za wytrwałym wołaniem, za głosem, który spoza tej szarej mgły, jaką wokół siebie widzę, teraz otacza, wezwie mnie do ponownego życia. W tej chwili jednak, nic nie wiedząc, nic nie rozumiejąc, właściwie stoję na progu życia i śmierci; pochylony tułowiem ku śmierci, głowę jeszcze odwracam w kierunku życia, a moje nogi z wahaniem podnoszą się do marszu. Dokąd ruszają? Wszystko jedno, bo ten, kto wyruszy, nie będzie mną, ale kim innym. Koniec