13036
Szczegóły |
Tytuł |
13036 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13036 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13036 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13036 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Damon Knight
Maski
Przełożył Lech Jeczmyk
Osiem grafionów tańczyło po ruchomej taśmie, papieru niczym kleszcze jakiegoś
zaniepokojonego mechanicznego homara. Roberts, technik z obsługi, ze
zmarszczonym czołem
wpatrywał się w wykres, pod czujnym okiem dwóch pozostałych mężczyzn.
– Tutaj jest przejście od snu do jawy – powiedział wyciągając kościsty palec. –
A tutaj,
proszę spojrzeć, po siedemnastu sekundach, nadal ma jeszcze sny.
– Spóźniona reakcja – powiedział Babcock, kierownik eksperymentu. Był czerwony
na
twarzy, czoło miał zroszone potem. – Nie widzę powodów do niepokoju.
– Może i tak, ale proszę spojrzeć na różnicę w zapisie. Ma sny po impulsie
przebudzenia się,
ale maksima są tutaj bliżej siebie. Inny rodzaj snu. Więcej napięcia, więcej
impulsów
motorycznych.
– A dlaczego on w ogóle sypia? – spytał Sinescu, gość z Waszyngtonu.
Miał smagłą, pociągłą twarz. – Przecież produkty zmęczenia usuwacie chemicznie.
Czy
przemawiają za tym jakieś względy psychologiczne?
– Potrzebne mu są marzenia senne – wyjaśnił Babcock. – To prawda, że nie odczuwa
fizjologicznej potrzeby snu, ale musi mieć sny. W przeciwnym razie istnieje
groźba wystąpienia
halucynacji, które mogą rozwinąć się w psychozę.
– Właśnie – powiedział Sinescu. – To jest poważny problem, prawda? Od jak dawna
on to
robi?
– Mniej więcej od sześciu miesięcy.
– Czyli od czasu, kiedy dostał nowe ciało... i zaczął nosić maskę?
– Mniej więcej. Jedno chciałbym podkreślić: jego umysł jest w jak największym
porządku.
Wszystkie testy...
– Dobrze, dobrze. Znam wyniki testów. Więc teraz on nie śpi?
– Nie śpi. Są u niego Sam i Irma – powiedział technik, rzuciwszy okiem na
tablicę kontrolną
i z powrotem pochylił się nad zapisem encefalografu.
– Właściwie nie wiem, dlaczego miałbym się tym przejmować. To logiczne: jeżeli
on ma
potrzeby w dziedzinie marzeń sennych, których nasz program nie przewiduje, to w
tych
momentach on je zaspokaja. Chociaż nie wiem... Te piki mnie niepokoją –
powiedział chmurząc
się nagle.
Sinescu zdziwiony uniósł brwi.
– Programujecie jego sny?
– To nie jest programowanie – powiedział niecierpliwie Babcock. – Podsuwamy
tylko
tematy. Nic psychicznego: seks, ruch na świeżym powietrzu, sport.
– Czyj to był pomysł?
– Sekcji psychologicznej. Pod względem neurologicznym wszystko było w porządku,
ale
wykazywał tendencję do zamykania się w sobie. Psychologowie uznali, że potrzebna
jest mu
informacja somatyczna w jakiejś formie. On żyje, działa, wszystko gra. Ale
trzeba pamiętać, że
spędził czterdzieści trzy lata w normalnym ludzkim ciele.
W windzie Sinescu powiedział coś, z czego Babcock zrozumiał przez szum tylko
słowo
„Waszyngton”.
– Przepraszam, nie dosłyszałem – powiedział chwiejąc się na nogach.
– Wygląda pan na przemęczonego. Nie sypia pan po nocach?
– Ostatnio rzeczywiście niewiele spałem. Co pan powiedział przedtem?
– Powiedziałem, że w Waszyngtonie nie są zbyt zadowoleni z pańskich sprawozdań.
– Do diabła, wiem o tym.
Drzwi windy rozsunęły się bezszelestnie. Mały hol, zielony dywan, szare ściany.
Troje
drzwi: jedne żelazne, dwoje z grubego szkła. Chłodne, stęchłe powietrze.
– Tędy.
Sinescu zatrzymał się przed szklanymi drzwiami i zajrzał do środka: salonik
wyłożony
szarym dywanem, pusty.
– Nie widzę go.
– Pokój ma kształt litery L. Jest w drugiej części. Teraz przechodzi właśnie
poranny
przegląd.
Drzwi ustąpiły pod lekkim dotknięciem. Kiedy przekroczyli próg, rozjarzyły się
lampy pod
sufitem.
– Niech pan nie patrzy w górę – powiedział Babcock – kwarcówki. Cichy świst
ucichł, kiedy
drzwi zamknęły się za nimi.
– Widzę, że macie tu nadciśnienie. Czy to dla ochrony przed bakteriami z
zewnątrz? Czyj to
był pomysł?
– Jego własny.
Babcock otworzył metalową szafkę w ścianie i wyjął z niej dwie maski z gazy.
– Proszę, niech pan to założy.
Zza rogu dobiegały stłumione głosy. Sinescu spojrzał z niesmakiem na białą maskę
i powoli
włożył ją na twarz. Spojrzeli na siebie.
– Czy ta obawa przed bakteriami ma jakieś uzasadnienie? – spytał Sinescu przez
maskę.
– Oczywiście grypa, czy coś w tym rodzaju nie stanowi dla niego zagrożenia, ale
niech pan
się przez chwilę zastanowi. Są teraz tylko dwie rzeczy, które mogą go zabić.
Jedną z nich jest
awaria któregoś z układów protetycznych i o to my się troszczymy; zatrudniamy
tutaj pięciuset
ludzi i sprawdzamy go jak samolot przed startem. Pozostaje tylko infekcja
mózgowo-rdzeniowa.
Niech pan stara się spojrzeć na to bez uprzedzeń.
Pokój był duży. Łączył w sobie funkcje saloniku, biblioteki i warsztatu. W
jednym kącie
komplet szwedzkich nowoczesnych foteli, kanapa i niski stolik; w rogu stół z
tokarką,
elektryczny tygiel, wiertarka, deska z kompletem narzędzi; dalej rysownica i
ścianka działowa
z półek wypełnionych książkami, po których Sinescu z ciekawością przebiegł
wzrokiem. Były
tam oprawne tomy sprawozdań z przebiegu eksperymentu, czasopisma techniczne,
podręczniki;
żadnej beletrystyki z wyjątkiem Burzy ogniowej Stewarta oraz Czarnoksiężnika ze
Szmaragdowego Grodu w zniszczonej niebieskiej okładce. Za półkami zobaczyli
szklane drzwi,
prowadzące do drugiego, inaczej umeblowanego pokoju: wyściełane krzesła,
rozłożysty
filodendron w donicy.
– To pokój Sama – wyjaśnił Babcock.
W pokoju był jakiś mężczyzna. Ujrzawszy ich zawołał kogoś, kogo oni nie
widzieli, po czym
zbliżył się z uśmiechem. Był łysy, krępy, mocno opalony. Za jego plecami ukazała
się ładna,
drobna kobieta. Wcisnęła się za mężem, pozostawiając drzwi otwarte. Żadne z nich
nie miało
maski.
– Sam i Irma zajmują sąsiednie mieszkanie – wyjaśnił Babcock. – Dotrzymują mu
towarzystwa; musi przecież mieć kogoś przy sobie. Sam jest jego dawnym kolegą z
lotnictwa,
a poza tym ma mechaniczną rękę.
Krępy mężczyzna uścisnął dłoń Sinescu. Jego ręka była silna i ciepła.
– Chce pan zgadnąć która to? – spytał. Miał na sobie kwiecistą koszulę z
krótkimi rękawami.
Obie ręce były brązowe, muskularne i owłosione, ale kiedy Sinescu przyjrzał się
lepiej,
zauważył, że prawa ma nieco inny, niezupełnie naturalny odcień.
– Chyba lewa – powiedział, czując skrępowanie.
– Nie zgadł pan – uśmiechnął się szczerze tym uradowany Sam i podciągnął prawy
rękaw,
żeby zademonstrować paski, przytrzymujące protezę.
– Jeden z produktów ubocznych naszego eksperymentu – wyjaśnił Babcock. –
Kierowana
bioprądami, waży tyle samo, co druga. Sam, czy oni tam już kończą?
– Pewnie tak. Możemy zajrzeć. Kochanie, czy nie poczęstowałabyś panów kawą?
– Ależ tak, oczywiście.
Irma zniknęła za drzwiami swego mieszkania.
Jedna ściana pokoju była cała ze szkła, przesłaniała ją przezroczysta biała
zasłona. Skręcili za
róg. Tę część pokoju wypełniał sprzęt medyczny i elektroniczny, częściowo
wbudowany
w ściany, częściowo w wysokich czarnych skrzyniach na kółkach. Czterej ludzie w
białych
kitlach pochylali się nad czymś, co wyglądało jak fotel kosmonauty. W fotelu
ktoś leżał: Sinescu
widział stopy w meksykańskich mokasynach, ciemne skarpetki, szare spodnie. Gwar
głosów.
– Jeszcze nie skończyli – powiedział Babcock. – Widocznie znaleźli coś, co im
się nie
podoba. Wyjdźmy na chwilę na taras.
– Sądziłem, że przeglądu dokonuje się w nocy, wtedy, kiedy wymieniają mu krew i
tak
dalej?
– Rano też – odpowiedział Babcock.
Odwrócił się i pchnął ciężkie szklane drzwi. Taras wyłożony był kamiennymi
płytami.
Osłaniały go ściany z przyciemnionego szkła i zielony plastykowy daszek. W kilku
miejscach
stały betonowe puste koryta.
– Miał tu być ogródek, coś zielonego, ale on nie chciał. Musieliśmy zabrać
wszystkie rośliny
i oszklić cały taras.
Sam rozstawił metalowe krzesła wokół białego stolika i usiedli.
– Jak on się czuje, Sam? – spytał Babcock. Sam uśmiechnął się i opuścił głowę.
– Rano miewa humory.
– Rozmawia z tobą? Gracie w szachy?
– Rzadko. On przeważnie pracuje. Trochę czyta. Czasem ogląda telewizję.
Uśmiech Sama był sztuczny. Splótł palce obu dłoni i Sinescu spostrzegł, że
czubki palców
jednej ręki pociemniały, a drugiej nie. Odwrócił wzrok.
– Pan jest z Waszyngtonu, prawda? – spytał Sam uprzejmie. – Pierwszy raz tutaj?
Przepraszam... – Wstał z krzesła. Za szklanymi drzwiami dostrzegł jakiś ruch. –
Wygląda na to,
że skończyli. Może panowie zaczekacie tutaj chwilę, a ja zobaczę.
Sam wyszedł. Dwaj mężczyźni siedzieli w milczeniu. Babcock zsunął maskę, Sinescu
widząc to poszedł w jego ślady.
– Niepokoi nas żona Sama – powiedział Babcock, pochylając się bliżej. – Wydawało
się
nam, że to będzie dobry pomysł, ale ona czuje się tu bardzo samotna, nie podoba
jej się u nas, nie
ma tu ruchu, dzieci...
Drzwi otworzyły się znowu i stanął w nich Sam. Miał maskę, ale teraz też zsunął
ją pod
brodę.
– Może panowie pozwolą.
W pokoju żona Sama, również z maseczką na szyi, nalewała kawę z fajansowego
dzbanka
w kwiaty. Uśmiechała się promiennie, ale nie wyglądała na szczęśliwą.
Naprzeciwko niej siedział
ktoś wysoki w szarej koszuli i spodniach, odchylony do tyłu, z wyciągniętymi
nogami, z rękami
na oparciu fotela, nieruchomy. Z jego twarzą było coś nie w porządku.
– No, więc jesteśmy – powiedział Sam, zacierając ręce. Żona spojrzała na niego
z wymuszonym uśmiechem.
Wysoka postać odwróciła głowę i Sinescu doznał nagle wstrząsu, twarz była ze
srebra:
metalowa maska z podłużnymi wycięciami na oczy, bez nosa, bez ust, na ich
miejscu płynne
krzywizny.
– ... Eksperyment? – odezwał się mechaniczny głos.
Nagle Sinescu zdał sobie sprawę, że zastygł nad krzesłem. Usiadł. Wszyscy
patrzyli na
niego. Głos powtórzył swoje pytanie:
– Pytałem, czy przyjechał pan, żeby przerwać eksperyment? Było to powiedziane
obojętnie,
bez akcentu.
– Może trochę kawy? – Irma podsunęła mu filiżankę. Sinescu sięgnął po nią, ale
ręka mu
drżała i cofnął ją czym prędzej.
– Przyjechałem tylko po to, żeby ustalić fakty – odpowiedział.
– Gówno prawda. Kto pana przysłał? Senator Hinkel?
– Tak.
– Gówno prawda. On był tutaj osobiście. Dlaczego miałby przysyłać pana? Jeżeli
chcecie
przerwać eksperyment, możecie mi to powiedzieć.
Twarz pod maską nie poruszała się, kiedy mówił, i głos wydobywał się jakby nie
spod niej.
– Pan chce się tylko zorientować w sytuacji, Jim – powiedział Babcock.
Dwieście milionów rocznie – odezwał się znowu głos – żeby utrzymać przy życiu
jednego
człowieka. Zgódźmy się, że to nie ma sensu. Proszę, niech pan pije, kawa panu
wystygnie.
Sinescu zobaczył, że Sam i jego żona wypili już i naciągnęli maseczki.
Pośpiesznie sięgnął
po swoją filiżankę.
– Stuprocentowa niezdolność do pracy przy moim stanowisku daje rentę w wysokości
trzydziestu tysięcy rocznie. Mógłbym doskonale żyć za tę sumę. Przez niecałe
półtorej godziny.
– Nikt nie mówi o przerwaniu eksperymentu – wtrącił Sinescu.
– No to powiedzmy o ograniczeniu nakładów. Czy to określenie bardziej panu
odpowiada?
– Opanuj się, Jim – powiedział Babcock.
– Masz rację. Z grzecznością jestem na bakier. Cóż więc pana interesuje?
Sinescu wypił łyk kawy. Ręce wciąż jeszcze mu drżały.
– Dlaczego nosi pan maskę?... – zaczął.
– Żadnej dyskusji na ten temat. Przykro mi, nie chciałbym być niegrzeczny, ale
to sprawa
czysto osobista. Proszę mnie spytać... – Bez żadnego ostrzeżenia zerwał się z
rykiem: –
Zabierzcie to, do cholery!
Filiżanka Irmy rozbita, kawa rozlewa się czarną plamą po stoliku. Na środku
dywanu siedział
przekrzywiając łepek brązowy szczeniak z wywieszonym ozorkiem, z oczkami jak
szpilki.
Stolik przechylił się niebezpiecznie, żona Sama zerwała się, łzy nabiegły jej do
oczu.
Chwyciła szczeniaka i wybiegła z pokoju.
– Pójdę do niej – powiedział Sam wstając.
– Idź, Sam, i weźcie sobie wolny dzień. Zawieź ją do miasta, idźcie do kina.
– Tak, chyba tak zrobię – powiedział Sam i wyszedł.
Wysoka postać usiadła z powrotem, poruszając się przy tym jak człowiek;
odchyliła się na
oparcie, tak jak poprzednio z rękami na poręczach fotela, i zastygła nieruchomo.
Dłonie były
zgrabne i doskonałe w kształcie, ale jakieś nierzeczywiste; było coś
nienaturalnego
w paznokciach. Kasztanowate, gładko zaczesane włosy nad maską to peruka; uszy
były
z plastyku. Sinescu nerwowym ruchem naciągnął swoją maskę z gazy na usta i nos.
– No to ja już chyba pójdę – powiedział wstając.
– Dobrze, chcę panu jeszcze pokazać maszynownię oraz sekcję badań naukowych –
zgodził
się Babcock. – Jim, za chwilę wracam. Musimy porozmawiać.
– Proszę bardzo – odpowiedziała nieruchoma postać.
Babcock wziął prysznic, ale już znowu miał koszulę przepoconą pod pachami.
Cichobieżna
winda, zielony dywan. Chłodne, stęchłe powietrze. Siedem lat pracy, krew i
pieniądze, pięciuset
najlepszych fachowców. Sekcje psychologiczna, kosmetyczna, medyczna,
immunologiczna,
serologiczna, naukowa, maszynownia, zaopatrzenie, administracja. Szklane drzwi.
Mieszkanie
Sama jest puste; pojechał z żoną do miasta. Ci psychologowie. Dobrzy, ale czy
najlepsi? Trzej
pierwsi odmówili współpracy. „To nie jest zwykła amputacja, temu człowiekowi
amputowano
wszystko”.
Wysoka postać nawet nie drgnęła. Babcock usiadł na wprost srebrnej maski.
– Jim, porozmawiajmy poważnie.
– Złe wiadomości, co?
– Pewnie, że złe. Zostawiłem go sam na sam z butelką whisky. Porozmawiam z nim
przed
wyjazdem, ale Bóg raczy wiedzieć, co on tam opowie w Waszyngtonie. Słuchaj, zrób
to dla mnie
i zdejmij tę maskę.
– Proszę cię bardzo. – Ręka uniosła się, chwyciła za brzeg maski i zsunęła ją.
Pod maską
kryła się opalona twarz z rzeźbionym nosem i wargami, może nie piękna, ale
normalna. Zupełnie
przyjemna twarz. Tylko oczy miały za duże źrenice. I wargi nie poruszały się,
kiedy mówił. –
Mogę zdjąć wszystko po kolei. Czy to coś zmienia?
– Jim, sekcja kosmetyczna strawiła nad twoją twarzą osiem i pół miesiąca, a ty
zasłaniasz ją
maską. Pytaliśmy cię, co ci się nie podoba, gotowi byliśmy na wszelkie zmiany,
jakie
zaproponujesz.
– Nie chcę na ten temat rozmawiać.
– Mówiłeś coś o ograniczeniu nakładów. Czy to miał być żart? Chwila milczenia.
– Nie żartowałem.
– W takim razie, Jim, powiedz mi, o co chodzi. Muszę wiedzieć. Eksperyment nie
zostanie
przerwany. Będą cię utrzymywać przy życiu, ale to wszystko. Na liście jest
siedmiuset
ochotników, w tym dwóch senatorów. Przypuśćmy, że któryś z nich zostanie jutro
wydobyty
z rozbitego auta. Wtedy będzie za późno na dyskusje; musimy wiedzieć już teraz,
czy mamy
pozwolić mu umrzeć, czy też dać mu ciało takie jak twoje. Dlatego musimy
porozmawiać.
– A gdybym tak nie powiedział prawdy?
– Dlaczego miałbyś kłamać?
– A dlaczego okłamuje się chorego na raka?
– Nie rozumiem, o co ci chodzi, Jim.
– Spróbujmy więc z innej beczki. Czy wyglądam jak człowiek?
– Oczywiście.
– Gówno prawda. Przyjrzyj się tej twarzy. (Zimna i niewzruszona. Za sztucznymi
źrenicami
błysk metalu). Załóżmy, że rozwiązaliśmy wszystkie inne problemy i mógłbym jutro
pojechać do
miasta. Czy wyobrażasz mnie sobie spacerującego ulicami, wchodzącego do baru,
jadącego
taksówką?
Czy to wszystko? – Babcock głęboko wciągnął powietrze. – Oczywiście, Jim, że
jest różnica,
ale na miłość boską, tak bywa ze wszystkimi protezowanymi; ludzie muszą się
przyzwyczaić.
Weź na przykład tę rękę Sama. Po jakimś czasie zapomina się o niej, przestaje
się ją zauważać.
– Gówno prawda. Udają, że nie zauważają. Żeby nie robić przykrości kalece.
Babcock opuścił wzrok na swoje splecione dłonie.
– Litujesz się nad sobą? – spytał.
– Nie wygłupiaj się – zagrzmiał głos. Wysoka postać stała teraz wyprostowana.
Ręce
z zaciśniętymi pięściami uniosły się wolno w górę.
– Jestem w tym zamknięty. Siedzę w tym od dwóch lat. Jestem w tym, kiedy
zasypiam
i kiedy się budzę.
Babcock spojrzał na niego z dołu.
– A czego byś chciał? Ruchomej twarzy? Daj nam dwadzieścia lat, może dziesięć
i rozwiążemy tę sprawę.
– Nie o to chodzi.
– Więc o co?
– Chcę, żebyście zlikwidowali dział kosmetyczny.
– Ależ to jest...
– Posłuchaj tylko. Pierwszy model wyglądał jak manekin krawiecki, pracowaliście
więc
przez osiem miesięcy i zbudowaliście nowy. Ten wygląda jak świeży nieboszczyk.
Waszym
celem było, aby jak najbardziej upodobnić mnie do człowieka. Stopniowo
doskonaląc kolejne
modele, doszlibyście do czegoś, co mogłoby palić cygara, bawić damy, grać w
kręgle i ludzie
niczego by nie podejrzewali. To wam się nigdy nie uda, a gdyby się nawet udało,
to po co?
– Pozwól mi się zastanowić... Co masz na myśli? Metal?
– Metal oczywiście, ale nie o to chodzi. Myślę o kształcie, o funkcjonalności.
Zaczekaj
chwilę.
Wysoka postać przeszła przez pokój, otworzyła szufladę i wróciła ze zwojem
papieru.
– Spójrz na to.
Rysunek przedstawiał podłużne metalowe pudło na czterech przegubowych nogach. Na
jednym końcu pudła umocowana była mała główka w kształcie grzybka na giętkim
pręcie oraz
pęk ramion zakończonych sondami, świdrami, chwytakami.
– Do prac na Księżycu.
– Za dużo ramion – powiedział Babcock po chwili. – Jak będziesz...
– Nerwami mięśni twarzy. Jest ich dużo. Albo popatrz tutaj. (Inny rysunek.)
Zasobnik
podłączony do układu sterowniczego statku kosmicznego. Kosmos to jest właśnie
wymarzone
otoczenie dla mnie. Sterylna atmosfera, mała grawitacja, mogę dotrzeć tam, gdzie
człowiek nie
dotrze, i zrobić to, czego człowiek nigdy nie potrafiłby zrobić. Tam mogę być
pożyteczny,
a siedząc tu – jestem miliardową dziurą w budżecie.
Babcock przetarł oczy.
– Dlaczego wcześniej nic nie mówiłeś?
– Wszyscy mieliście bzika na punkcie protetyki. Powiedzielibyście mi, żebym się
nie
wtrącał.
Babcock drżącymi rękami zwinął rysunki.
– Słowo daję, to może przesądzić sprawę – powiedział. – Zupełnie możliwe.
Wstał i skierował się do drzwi.
– Trzymaj się, Jim.
Kiedy został sam, założył z powrotem maskę i stał przez chwilę bez ruchu.
Wsłuchiwał się
w lekki, miarowy poszum pomp, trzaski przekładni i zaworów; czuł, że tam w
środku jest
chłodno i czysto. Trzeba przyznać, że to mu zapewniono: uwolniono go od
wszystkich tych
bebechów, zastępując je mechanizmami, które nie krwawią, nie ciekną i nie
ropieją. Pomyślał
o tym, jak okłamał Babcocka. „A dlaczego okłamuje się chorego na raka?” Oni i
tak nie są
w stanie tego zrozumieć.
Usiadł przy rysownicy, przypiął świeży arkusz papieru i zaczął szkicować
ołówkiem
maszynę do badania Księżyca. Kiedy skończył maszynę, zaczął szkicować kratery w
tle. Ołówek
poruszał się coraz wolniej, wreszcie odłożył go z trzaskiem.
Nie ma gruczołów wydzielających adrenalinę do krwi, nie odczuwa więc strachu ani
wściekłości. Uwolniono go od tego wszystkiego – od miłości, od nienawiści, od
tego całego
bigosu – ale zapomniano o jednym uczuciu, do którego jest jeszcze zdolny.
Sinescu z czarną szczeciną brody przebijającą się przez tłustą skórę. Dojrzały
wągier koło
nosa.
Czysty i zimny krajobraz księżycowy. Znowu wziął do ręki ołówek.
Babcock ze swoim spłaszczonym, czerwonym i świecącym nosem, z ropą w kącikach
oczu
i resztkami jedzenia między zębami.
Żona Sama z malinową papką na wargach. Twarz ociekająca łzami, kapka pod nosem.
I ten
cholerny pies z błyszczącym nosem i mokrymi ślepiami...
Odwrócił się. Pies był tutaj, siedział na dywanie, z wywieszonego różowego
języka kapała
ślina. (Znowu zostawili drzwi otwarte.) Sięgnął po metalową przykładnicę,
zamachnął się jak
siekierą. Pies wydał krótki skowyt, kiedy metal zmiażdżył mu kości. Jedno oko
wypełniło się
krwią, pies miotał się w konwulsjach, zostawiając ciemne plamy na dywanie, a on
uderzył
jeszcze raz i jeszcze raz.
Małe ciałko leżało skręcone na dywanie, zakrwawione, z wyszczerzonymi zębami.
Wytarł
przykładnicę papierowym ręcznikiem, umył ją w zlewie wodą z mydłem, wytarł i
odłożył na
miejsce. Potem wziął arkusz papieru kreślarskiego, rozłożył go na podłodze i
wsunął pod ciało
psa ostrożnie, żeby jak najmniej pobrudzić dywan. Uniósł trupa szczeniaka i
wyszedł z nim na
taras, otwierając sobie drzwi ramieniem. Wyjrzał przez barierę. O dwa piętra
niżej betonowy
dach z kominami. Nikt nie patrzy. Wytrząsnął psa z papieru. Padając odbił się od
komina
i zostawił na nim czerwoną smugę. Wrócił do mieszkania i wrzucił papier do zsypu
na śmieci.
Plamy krwi były na dywanie, na nogach od stolika i na jego spodniach. Wytarł je
wodą
i papierowymi ręcznikami. Potem zdjął ubranie, obejrzał dokładnie i wrzucił do
pralki. Umył
zlew, umył się cały środkiem dezynfekcyjnym i włożył czyste ubranie. Wszedł do
pustego
mieszkania Sama i zostawił drzwi na taras otwarte. Przez taras wrócił do siebie.
Usiadł przy rysownicy. Był czysty i chłodny. Przypomniał mu się sen, jaki miał
dziś rano:
oślizłe nerki pękają szare płuca krew i włosy sznury kiszek ociekające żółtym
łojem i o Boże ten
smród jak z wychodka a on przeprawiał się przez jakiś cuchnący żółty potok i...
Zaczął rysować tuszem, najpierw cienkim stalowym piórkiem, potem nylonowym
pędzelkiem.
... pośliznął się i padał nie mógł się zatrzymać zapadał się w grząską mai coraz
to głębiej nie
mogąc ruszyć ręką ani nogą jak sparaliżowany i na próżno chciał krzyknąć chciał
krzyknąć chciał
krzyknąć...
Maszyna wspinała się na zbocze krateru, ramiona miała wciągnięte, głowę
odchyloną do
tyłu. W tle daleka ściana skalna, horyzont, czarne niebo i gwiazdy jak łepki od
szpilek. To był on
tam na Księżycu, ale jeszcze za blisko, bo nad głową zwisała Ziemia jak
przegniły owoc –
niebieski od pleśni, pomarszczony, cieknący, rojący się życiem.