13013
Szczegóły |
Tytuł |
13013 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13013 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13013 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13013 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Władysław Umiński - Flibustierowie.
Ilustrował Mieczysław Kościelniak.
Nasza Księgarnia, Warszawa 1970.
Posłowie Stanisław Zielinski.
Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.
Opracowanie Graficzne Serii Leon Urbański.
PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy "Nasza Księgarnia" Warszawa 1970 r.
Wydanie VIII.
Oddano do składania 24.XI.69 r.
Podpisano do druku 27. IV. 70 r.
Druk ukończono w lipcu 1970 r.
Natalii Umińskiej Mojej Ukochanej Żonie, Nieodżałowanej Towarzyszce Życia, Pracę Tę Poświęcam.
Rozdział I.
Jak zatonęła "Jaskółka".
Kapitan "Jaskółki", kursującej pomiędzy Nowym Orleanem a Rio de Janeiro, wyszedł o brzasku na pokład i według zwyczaju rozejrzał się po niebie i po oceanie.
Odczytał wysokość barometru w budce nawigacyjnej i marsowa, spalona podzwrotnikowym słońcem twarz jego zachmurzyła się.
Dzień poczynał się na pozór pięknie; w powietrzu panował spokój.
A jednak kapitan Smith podejrzliwie przypatrywał się ognistej zorzy porannej, która, zamiast rozpłomienić widnokrąg, jaśniała krwawą plamą na niebie.
Ten nienormalny brzask zapowiadał jakąś niespodziankę.
Gasnące już gwiazdy migotały znacząco - rzekłbyś, chwiały się na stropie, jakby grożąc rozsypaniem się w miliony iskier.
Niebawem słońce wyskoczyło na widnokrąg oblewając światłością powierzchnię oceanu, lecz tarcza jego była podobna raczej do krążka miedzi aniżeli do wypolerowanego złota.
Młody porucznik Brown, ujrzawszy kapitana, zameldował salutując: - Wszystko w porządku.
Płyniemy na południowy wschód i znajdujemy się na Morzu Karaibskim o trzysta kilkadziesiąt mil morskich od południowych wybrzeży Kuby.
Dokładne położenie okrętu określam w południe.
A teraz przypuszczam, że wolno mi będzie zdrzemnąć się w kajucie do obiadu.
- Co, wszystko w porządku?
- zaśmiał się rubasznie Smith.
- Zaraz znać, żeś pan dopiero od roku przestał być szczurem lądowym.
O, znać - ciągnął kapitan.
Młody oficer, urażony drwiącym tonem kapitana, przygryzł wargi i milczał.
- Czy notował pan w nocy wysokość barometru?
- zagadnął kapitan nie zwracając uwagi na objawy złego usposobienia oficera.
Zamiast odpowiedzi porucznik podał mu swój notatnik.
- Jak pan widzi, zapisywałem dokładnie.
Zauważyłem, że barometr spadł w ciągu nocy nieznacznie: o godzinie piątej było siedemset czterdzieści cztery milimetry ciśnienia.
- A teraz jest szósta.
W ciągu godziny zatem barometr spadł o cztery milimetry.
- Czy doprawdy?
- zawołał porucznik zdziwiony.
- Właśnie chciałem teraz zanotować stan barometru.
- Tak, ładna pogoda, ani słowa - mruczał dalej stary wilk morski - ale spójrz pan na ocean; czy nie spostrzegasz, że przy słabym wietrze idzie stosunkowo silna fala?
Poza tym ma ona dziwne nieraz kształty.
Ot, ta na przykład - wygląda zupełnie jak piramida.
- Ma pan najzupełniejszą słuszność, kapitanie.
Zdaje mi się, że bałwany nie idą w jednym kierunku, lecz przecinają się wzajemnie.
- Dowodzi to, że gdzieś daleko wiatr wieje raz z tej, to znów z tamtej strony...
Et, co tu długo gadać.
Mamy cyklon na karku.
Wobec tego odłóż pan swoją drzemkę na jutro lub pojutrze, a teraz należy zwołać załogę na pokład i do roboty.
- Zwinąć górne żagle!
- komenderował Smith, kiedy już marynarze wybiegli na pomost.
- Poprzywiązywać mocno łodzie łańcuchami, uprzątnąć wszystko z górnego pomostu, przygotować pompy, a zjeść obiad o dziesiątej.
Będziemy mieli burzę, a więc baczność, chłopcy!
Pasażerów nie wypuszczać na górę, żeby nie przeszkadzali.
Do głównej szalupy złożyć żywność, narzędzia i mapy.
Pracować sprawnie, szybko, a cicho.
Marsz!
Kapitan Smith był dawniej oficerem wojennej marynarki, uznawał więc za niezbędne utrzymywać na swojej "Jaskółce", jak na jakim krążowniku, wojskową karność i porządek.
Smith skinął na porucznika i zasiedli razem w budce nawigacyjnej przy stole zarzuconym mapami.
Rozpoczęto naradę.
- Znajdujemy się w wielkim niebezpieczeństwie - mówił kapitan trąc czoło.
- Wiatr zmienia kierunek - to niezawodny objaw zbliżania się burzy wirowej.
Ma ona zwykle kilkaset mil morskich średnicy, posuwa się w tych okolicach oceanu w kierunku północno-wschodnim, a wiatr w niej wieje w odwrotnym kierunku, niż posuwają się wskazówki zegara.
- Wiem o tym wszystkim, kapitanie.
- Tak, ale teoria co innego, a praktyka także co innego.
Przyznaj się pan, że ani razu nie miałeś do czynienia z tęgim cyklonem.
- Rok temu dopiero skończyłem szkołę marynarską, kapitanie.
- Czyli że jesteś pan jeszcze niedoświadczonym dzieciakiem.
- Ależ, panie kapitanie!
- oburzył się Brown.
- Od starego marynarza możesz wysłuchać takich rzeczy bez obrazy.
- Wiem, kapitanie, że powinniśmy się starać zejść z drogi cyklonowi albo przynajmniej dostać się do bezpieczniejszej połowy wiru, czyli tej, która leży po lewej stronie linii jego ruchu.
- Tak, ale w praktyce jest to dla nas niemożliwe do przeprowadzenia - zafrasował się kapitan.
- Jak wywnioskowałem, znajdujemy się na samej drodze cyklonu, który posuwa się naprzód mniej więcej z szybkością dwudziestu mil morskich na godzinę.
Chcąc mu zejść z drogi, musielibyśmy się wpakować pomiędzy wyspy i osiąść gdzieś na ławicy.
Nie możemy zatem uciekać przed burzą.
I to jest właśnie najfatalniejsze w naszej sytuacji.
- Cóż więc zamierzasz uczynić, kapitanie?
- Przygotować się do wytrzymania burzy w miejscu, w którym się znajdujemy.
- Dostaliśmy się w pułapkę!
- zawołał porucznik bębniąc palcami po mapie.
- Widzisz więc, poruczniku, że pozostać na miejscu i zdać się na los to może najroztropniejsze, co możemy uczynić w tej sytuacji, skoro w żaden sposób nie możemy umknąć z drogi temu olbrzymiemu wirowi powietrznemu.
Od tej chwili Smith nie opuszczał ani na chwilę mostka kapitańskiego, chmurnie śledząc uwijających się po pokładzie marynarzy, którzy przygotowywali, jak tylko można było najlepiej, parowiec na spotkanie nadciągającej burzy.
Ludzie uczynili wszystko, co było w ich mocy.
Niebawem grobowe ciemności zapanowały nad rozkołysanym kapryśną falą oceanem, upusty niebieskie otworzyły się i deszcz lunął potokami.
Ale jaki deszcz!
Rzekłbyś, iż zabrakło przestrzeni wolnej od wody, że Atlantyk smagany potężnymi uderzeniami huraganu sięga aż do obłoków.
Taki właśnie deszcz stanowi jedną z najpewniejszych oznak cyklonu, kapitan wiedział o tym doskonale i dlatego zwątpił w ocalenie.
Coraz częściej olbrzymie fale przelatywały ponad pokładem statku sięgając do szczytów kominów.
"Jaskółka" była atakowana ze wszystkich stron przez potężne grzywacze, pomimo że płynęła w jednym kierunku.
Ocean, ulegając kapryśnym podmuchom rozszalałego wichru, miotał się i pienił wściekle jak zwierz drapieżny w klatce; fale zwierały się ze sobą i łamiąc się, z potwornym rykiem, wytwarzały chaos, o jakim zwyczajna burza nie daje najmniejszego pojęcia.
Orkan wył dziko pomiędzy linami i rejami, giął maszty jak laski bambusowe.
Powietrze stało się jak gdyby jakimś dotykalnym płynem.
Marynarze musieli odwracać się tyłem do spadających ukośnie kropel deszczu, gdyż siekły one boleśnie twarze i tamowały oddech.
"Jaskółka" walczyła rozpaczliwie z żywiołem, sapała, jęczała, wzdychała głęboko jak człowiek spełniający ciężką pracę; zepchnięta w odmęty, jakby na dno jakiejś płynnej doliny, wydobywała się z niej z wysiłkiem, chwiejąc się jak akrobata na linie.
Majtkowie, nie mogąc utrzymać się na nogach, pełzali po pokładzie opłukiwanym falami, czepiali się wystających przedmiotów, gdyż inaczej mogli być porwani przez rozhukany żywioł.
Grozę burzy potęgowały jeszcze gromy spadające w krótkich odstępach w ocean skłócony zdawało się do samego dna.
Nagle rozległ się ogłuszający łoskot.
Oto jakiś potężny bałwan zerwał z bloków i łańcuchów największą szalupę, która w mgnieniu oka zniknęła w odmętach.
- Masz diable kaftan!
- zawołał kapitan.
- Straciliśmy nawet to, co w ostateczności mogło nas ratować od śmierci.
Ocean stawał się coraz okropniejszy.
Widocznie okręt zbliżał się do oka cyklonu, czyli do samego środka wiru powietrznego; wysokość bałwanów stawała się wprost bajeczna.
Co jakiś czas parowiec wyskakiwał jak drobna łupina na szczyt góry wodnej i wtedy z mostka kapitańskiego przedstawiał się oczom imponujący widok Atlantyku w konwulsjach, płonącego odblaskiem tysięcznych błyskawic.
Kapitan kazał zatrzymać maszynę parową, która w tych warunkach była bezużyteczna.
Zdano się na łaskę żywiołu.
Tak mijała godzina za godziną.
Zarówno pasażerowie, jak i załoga popadli w jakieś nieme otępienie, gdyż uświadomili sobie, że walka z cyklonem jest bezowocna.
O świcie wybiegł na pokład jeden z palaczy z alarmującym okrzykiem: "Woda na spodzie okrętu"!
Kapitan Smith pędem zbiegł po schodkach do przedziału maszynowego, a stamtąd dostał się na sam spód statku.
Tutaj przekonał się, że alarmująca wieść była niestety prawdziwa.
Wezwano zatykacza szpar, który niebawem, zanurzywszy się w wodzie, doniósł kapitanowi, że nie ma żadnego otworu w kadłubie, lecz na skutek ciągłych wstrząsów niektóre nity spajające blachy stalowe, z których zrobiony był kadłub "Jaskółki", rozluźniły się i szpary zaczęły przepuszczać wodę, która napływała powoli, ale stale.
- Kto żyje - do pomp!
- zakomenderował kapitan.
- Zmiana co dziesięć minut!
Jednakże szczupła załoga niebawem wyczerpała doszczętnie siły.
Postanowiono uciec się do pomocy pasażerów.
Brown zataczając się otworzył drzwi prowadzące do pomieszczeń pasażerów.
Wśród tych ludzi panowała nieopisana panika.
W niepewnym świetle kołyszącej się u sufitu lampy widniały skulone postacie, gnębione chorobą morską i strachem; jedni leżeli nieruchomo na ziemi, zobojętniali na wszystko, drudzy płakali i łamali ręce modląc się, inni przeklinali swój los, a jeszcze inni zagłuszali strach wódką.
- Znajdujemy się w niebezpieczeństwie - zawołał Brown - ale od nas samych zależy, ażebyśmy go uniknęli!
Kto pójdzie pomóc załodze przy pompach?
- Ja, ja!
Idziemy wszyscy!
- odezwały się liczne głosy.
Pomiędzy ochotnikami zwracali na siebie uwagę dwaj młodzi mężczyźni lat około dwudziestu paru, o przyjemnych rysach twarzy i silnej budowie ciała; różnili się oni wybitnie swymi modrymi oczami i jasnymi, konopiastymi czuprynami od śniadych, czarnowłosych towarzyszów.
Pomimo grożącego niebezpieczeństwa zachowywali zimną krew i przytomność umysłu.
Na wezwanie oficera podnieśli się energicznie i stanęli w pierwszym rzędzie.
- Idziesz, Józiek?
- zagadnął po polsku starszy młodszego, rumianego i barczystego towarzysza.
- Dlaczego nie!
Kiedy trzeba, to trzeba!
Na widok tęgich chłopaków porucznik uśmiechnął się i odprowadził ich na bok, jako najlepiej nadających się do ciężkiej pracy przy pompach.
Oprócz nich wybrał jeszcze kilkunastu najmłodszych i najsilniejszych mężczyzn, po czym wyprowadził ich z sali.
Ręczne pompy znajdowały się w dobrym stanie i niebawem tłoki ich, parte tuzinem muskularnych ramion, poczęły wyrzucać z dna parowca strumienie wody, oddając ją na powrót rozszalałemu oceanowi.
Zmieniano się co kilka minut, a porucznik kazał zatykaczowi szpar sondować co kwadrans, aby się przekonać, czy pompy spełniają swoje zadanie.
Niestety, poziom wody nie obniżał się, przeciwnie, stwierdzono powolny przyrost - kilka cali na godzinę.
Kiedy Brown zaraportował o stanie rzeczy kapitanowi, ten przygryzł siwego wąsa.
- Nie ma co się łudzić: stare pudło rozbite bałwanami ciecze, pójdziemy na dno nie dziś, to jutro.
Każ pan przygotować szalupy i żywność.
Marynarze powynosili ze składów prowiant, wodę słodką, przyrządy ratunkowe i tym podobne przedmioty.
Doznawali jednak niesłychanych przeszkód przy doprowadzaniu do należytego stanu szalup smaganych niemiłosiernie huraganem i ulewą.
Obliczono, że na "Jaskółce" razem z załogą znajdowało się około stu osób.
Tymczasem w czterech łodziach z wielką biedą mogło się pomieścić zaledwie osiemdziesiąt, gdyż największą szalupę zaraz na początku burzy bałwany porwały i zatopiły.
Ze ściśniętym sercem porucznik zadawał sobie pytanie, co się stanie z resztą pasażerów.
Nie znajdował niestety na to odpowiedzi.
Pomimo to należało przygotować się do opuszczenia okrętu, który zanurzał się coraz głębiej i coraz bardziej poddawał się rozszalałemu oceanowi.
Chwilami, kiedy "Jaskółka" znajdowała się na dnie płynnego wąwozu pomiędzy dwoma potężnymi grzywaczami, zdawało się stojącemu bez przerwy na mostku kapitańskim Smithowi, że nie zdoła on wydostać się już na powierzchnię odmętów.
O godzinie drugiej "Jaskółka" miała już pięć stóp wody na spodzie.
Na szczęście huragan cokolwiek przycichał, niebo przecierało się miejscami - były to oznaki, że cyklon powoli mijał.
Tylko ocean rzucał się z taką samą, jak poprzednio, gwałtownością.
- Każ pan pompować energicznie - rozkazał kapitan.
Lecz choroba morska, trapiąca podróżnych od doby bez przerwy, wyczerpała zupełnie ich siły; nawet dobrze zbudowani mężczyźni nie wytrzymywali dłużej aniżeli przez dziesięć minut przy pompie; oblani potem, bladzi, wyglądali jak widma z tamtego świata.
Toteż woda podnosiła się coraz wyżej w kadłubie.
- Spuścić szalupy!
- zakomenderował Smith, kiedy o szóstej rano dano mu znać, że "Jaskółka" ma dziesięć stóp wody na spodzie.
Zbliżała się chwila pełna grozy.
Wpośród szumu wichru i grzmotu fali bijącej jak taranem w nieszczęsną "Jaskółkę" rozległo się skrzypienie bloków i wątła łódka zakołysała się na wzburzonej powierzchni oceanu.
Pomiędzy podróżnymi zgromadzonymi na pokładzie znajdowali się i dwaj młodzi Polacy - Wacław i Józiek.
Spoglądali oni na cisnących się do łodzi, lecz nie mieli chęci wysunąć się naprzód.
- Ja coś nie ufam tej łupinie - mruknął Wacław.
- Fiknie to kozła zaraz, zobaczysz, Józiek.
- I mnie się tak widzi - odparł tenże.
- Ale i tamte nie pewniejsze.
Wsiadanie odbywało się bardzo powoli, podróżni bowiem musieli spuszczać się pojedynczo po linie do łódki, której bałwany kilkakrotnie omal nie roztrzaskały o burtę okrętu.
W pierwszej łodzi zajęły miejsca kobiety, dzieci i pięciu marynarzy.
Na dany znak odepchnięto długimi bosakami szalupę, majtkowie pochwycili za wiosła i wątły stateczek z niesłychanym wysiłkiem począł oddalać się od "Jaskółki".
- Druga szalupa na wodę!
- zawołał Smith.
Zaledwie jednak łódka opuściła się cokolwiek na łańcuchach, nadbiegł potężny bałwan i uderzył nią z taką siłą o burtę, iż rozłupała się na dwie połowy.
- Trzecie czółno na wodę!
- krzyczał z zimną krwią kapitan.
- Dwadzieścia pięć osób!
Panika wzrastała.
Pasażerowie tłoczyli się przebojem do zbawczej szalupy; ktoś popchnięty wpadł w morze i wnet zniknął w odmętach.
Nikt jednak nie zważał na to.
Wkrótce szalupa, zapełniona po brzegi, odbiła od okrętu.
Wtem stała się rzecz straszna.
Przeciążona łódź przechyliła się na wierzchołku nadbiegającej fali, a kiedy ta minęła z szumem, powierzchnia oceanu była pusta.
Na ten widok z kilkunastu piersi rozległ się rozpaczliwy i pełen grozy okrzyk, który na chwilę zagłuszył wycie huraganu i łoskot bałwanów bijących w okręt.
Tak żegnano z pokładu "Jaskółki" nieszczęśliwych, którzy właśnie walczyli ze śmiercią wyciągającą po nich z otchłani chłodne ramiona.
Wypadek ten wprawił wszystkich w osłupienie.
Zarówno marynarze, jak i podróżni spoglądali przez kilka chwil nieruchomym wzrokiem na miejsce, gdzie łódź zniknęła; ale na huczącej fali nie ukazała się żadna ręka wzywająca ratunku, żadna głowa.
Ocean pochłonął od razu swoje ofiary.
Jeden tylko kapitan nie stracił zimnej krwi; przyłożył do ust piszczałkę i dał sygnał do spuszczenia nowej szalupy.
Teraz jednak nie tłoczono się już do wątłego stateczku podrzucanego falą; straszny los poprzedników odjął odwagę pozostałym na pokładzie; wahano się pomimo nalegań Smitha.
- Siadasz?
- zagadnął Józiek brata.
- Niegłupim!
- odparł tenże.
- Wolę pozostać na okręcie.
- Ha, kiedy ty nie chcesz, to i ja zostanę - rzekł Józef z gestem rezygnacji.
Po tej rozmowie obaj bracia wycofali się na rufę okrętu i tam oczekiwali, co nastąpi.
Niebezpieczne wsiadanie do szalupy, grożące upadkiem w spienione nurty, skończyło się.
Porucznik Brown uścisnąwszy dłoń kapitana wskoczył do ostatniej szalupy, marynarze uderzyli wiosłami i korzystając z dogodnej chwili odbili od okrętu.
Na pokładzie oprócz kapitana i starego sternika pozostało jeszcze kilkunastu podróżnych; nieszczęśliwi odprowadzali głodnymi spojrzeniami towarzyszów podróży znikających wpośród piany i deszczu.
- No i cóż będzie teraz?
- zawołał Józef tonem wyrzutu do brata.
Wacław pokiwał głową.
- Myślisz, Józku, że tamtym lepiej?
- rzekł Wacław.
- A ja ci powiadam, żeśmy bezpieczniejsi od nich.
- Głupstwa pleciesz, Wacku - żachnął się Józef.
- Burza może i minie, ale okręt zatonie przed wieczorem na pewno.
- Możliwe - odparł Wacek - ale wprzód zejdźmy pod pokład.
Pomożesz mi.
Pełzając po śliskim i zalewanym co chwila falą pokładzie dostali się do kajuty marynarzy.
- Poszukaj, Józku, parę ostrych toporków - rzekł Wacek rozglądając się po kambuzie.
- Aha, wiszą na ścianie - to i dobra.
Potrzeba jeszcze paru pęczków dobrego powroza i paru garści tęgich gwoździ.
- Na co tobie to wszystko?
- zagadnął Józek wyciągając skrzynkę gwoździ spod tapczanu cieśli okrętowego.
- Przecież nie popłyniemy na łódkach, bo ich już nie ma, ale zbijemy sobie tratwę.
Tej już żadna fala nie zatopi.
Wracajmy na pokład.
Tutaj przekonali się, że kapitan Smith wpadł na taki sam pomysł, gdyż przedsięwziął budowę dużej tratwy z beczek od wina i araku.
Cenne płyny lały się strumieniem do morza; pracowano z energią rozpaczy, gdyż "Jaskółka" zanurzała się coraz głębiej.
Burty jej sterczały o dwa metry zaledwie nad poziomem morza.
Miano więc przed sobą najwyżej parę godzin czasu.
Wacław przyjrzał się robocie, ale ta widocznie nie wzbudziła w nim zaufania.
- Nie zmieszczą się wszyscy - rzekł.
- Nie zawadzi sklecić małej tratwy dla nas dwóch.
Ot, to akurat przyda się dla nas - dodał wskazując na grube podpory, którymi unieruchamiano wiszące na blokach szalupy.
- Dalejże, Józiek, do roboty!
Po dwugodzinnych usiłowaniach chłopcy mieli już gotową małą tratewkę, którą przybito z lekka gwoździami do pokładu, aby jej fala nie porwała.
Załatwiwszy się ze swoją robotą, zabrali się do budowy dużej tratwy, gdyż nie chcieli uchodzić za egoistów, którzy myślą tylko o własnym bezpieczeństwie.
Na nieszczęście robota ta posuwała się bardzo wolno naprzód.
Kapitan zachęcał, dodawał energii, dla przykładu sam pracował żarliwie na równi z innymi.
Dzięki tym usiłowaniom sklecono jako tako dużą tratwę i obaliwszy poręcz otaczającą pokład, z niesłychanym trudem spuszczono na morze ten pierwotny statek.
- Siadajcie!
- zawołał kapitan do dwóch Polaków, którzy nie kwapili się zająć miejsca na tratwie.
Zamiast odpowiedzi Wacław wskazał ręką na swoją tratewkę.
Kapitan zmierzył pogardliwym okiem to dzieło obu braci i wzruszył ramionami.
- No, no, nie róbcie głupstw!
- zawołał.
- Za chwilę odpływamy.
Burza minęła.
- Dziękujemy, kapitanie - odparł Wacław.
- Ha, jak sobie chcecie!
- odburknął Smith, ostatni opuszczając pokład "Jaskółki".
Niebawem na okręcie pozostali tylko dwaj Polacy.
Oczekiwali chwili, kiedy "Jaskółka" zacznie pogrążać się w otchłani.
Smutny ten fakt nastąpił w pół godziny zaledwie po odpłynięciu dużej tratwy.
Bracia wspólnym wysiłkiem zepchnęli tratewkę z pokładu zaledwie wystającego z wody.
Nadbiegający bałwan porwał ją i w mgnieniu oka uniósł na swych barkach.
Kiedy rozbitkowie przetarli oczy z zalewającej im twarze piany morskiej, ujrzeli jeszcze na chwilę szczyt komina i sterczący w powietrzu ster wraz z nieruchomą śrubą.
"Jaskółka" szła na dno głową naprzód jak nurkująca mewa.
Rozległ się głuchy huk wypieranego przez wodę powietrza.
Ocean zawrzał dokoła jak po wrzuceniu weń olbrzymiego kamienia.
Fale skręciły się w wir, ale wnet potoczyły się jak przedtem, już ponad okrętem.
ROZDZIAŁ II.
Nieznany ląd.
Nasi rozbitkowie nieprędko oswoili się ze swym niezwykle przykrym położeniem.
Tratewka była wprawdzie mocna i unosiła ich obu z łatwością, opierała się nawet uderzeniom fali, ale pobyt na niej należał do prawdziwych katuszy.
Wacław i Józef śmiało mogli o sobie powiedzieć, że pływali pod wodą jak ryby; zaledwie mieli tyle czasu pomiędzy jednym a drugim bałwanem, żeby oprzytomnieć i nabrać powietrza w piersi.
Gdyby nie to, że się silnie poprzywiązywali postronkami do tego tak wątłego statku, pomimo wysiłków nie zdołaliby się na nim utrzymać.
Żaden z nich jednak nie rozpaczał; przeciwnie, mieli coraz większą nadzieję, że wyjdą z tej przygody obronną ręką.
Od czasu do czasu krótkimi słowy dodawali sobie wzajemnie odwagi.
- Trzymasz się, Józiek?
- pytał Wacław wypluwając słoną wodę, którą mimo woli się uraczył.
- A ty?
- Ja?
Jako tako; postronki tylko wrzynają mi się w skórę, ale boję się sfolgować, żeby nie puściły.
- I mnie boli, ale niech tam; widzi mi się, że się wyjaśnia.
- Aha, i wiatr już zwyczajny; żeby nie te bałwaniska, wszystko byłoby dobrze.
- Ba, noc idzie, a tu nic nie widać!
- mówił Józiek rzuciwszy okiem na horyzont ze szczytu fali.
- Co byś ty chciał, żeby okręty tu płynęły na taką psią pogodę?
Poczekaj do jutra!
- A tratwa wytrzyma?
- Ojoj!
Rozbitkowie nie łudzili się; nad wieczorem huragan ustał zupełnie, chmury rozeszły się i na widnokręgu okazało się krwawo zachodzące słońce, ścieląc purpurowy szlak na rozdąsanym jeszcze Atlantyku.
W ciągu nocy jednak fale zmalały, tak że tratewka kołysała się dość łagodnie, nie tonąc już w kurzawie piany.
Świt zastał naszych rozbitków wycieńczonych fizycznie, zbitych, wybladłych, lecz pełnych energii.
- Wytrzeszczaj oczy, Józiek, a dobrze!
- rzekł Wacław, skoro tylko zapanowała jasność.
- Zobaczysz gdzie dymek albo żagiel, to wołaj!
Ach, żeby tylko i oni nas spostrzegli.
Trzeba będzie krzyczeć i machać jaką szmatą.
Obaj rozglądali się bacznie; po chwili Józef uczynił gest radości.
- Ziemia!
Jak Boga kocham, ziemia!
- zawołał.
- Oto tam, patrzaj, Wacek, widzisz?
Na lewo świeci się biała chmura, a zaraz pod nią coś czarnego i skały, niechybnie ląd!
- Ano, prawda!
- potwierdził Wacław zbadawszy punkt wskazany na horyzoncie.
- O, teraz widzę ziemię doskonale!
- dodał po chwili, kiedy tratewka znalazła się na fali.
Wzruszenie ogarnęło rozbitków; łzy pociekły im po zsiniałych twarzach i pomieszały się ze słoną pianą.
Józef siedział ze wzrokiem utkwionym w ów ciemny, zwiększający się ciągle pasek.
- Wiatr i prąd pędzi nas prościuteńko do ziemi!
- rzekł Wacław ochłonąwszy z radości.
- Weź ino za wiosła, nie żałuj ręki.
Pomożemy sobie!
Z tymi słowy każdy pochwycił za kawałek deski z gruba ociosanej toporem, mianowanej szumnie wiosłem, i nie bacząc na wyczerpanie zaczęli energicznie rozpierać wodę.
Po parogodzinnej niezmordowanej pracy ciemna kreska zmieniła postać, zgrubiała, powyszczerbiała się, odcięta wyraźnie od błękitu nieba, zamajaczyły na niej szarozielone plamy, a daleko, hen, w chmurach zjawiły się jakieś zamglone odległością sine szczyty niby gór spiętrzonych poza wybrzeżem.
- Góry, nie góry?
- mówił Józef.
- Jużci, że nie co innego, i las na nich rośnie.
Ach, żeby jak najprędzej się stąd wydostać...
zimno mi, choć słońce piecze...
brr...
- I mnie trzęsie okrutnie - rzekł Józef szczękając zębami.
Rzeczywiście, zmoczone ubrania, parujące w promieniach słonecznych, zabierały mnóstwo ciepła z ciał rozbitków, narzekania ich były zupełnie słuszne.
Ruch fizyczny zabezpieczał ich jednak od zaziębienia; bo też ani na chwilę nie ustawali w ciężkiej pracy.
Wysiłek wzbudził w nich apetyt; Józef pierwszy przypomniał sobie, że od dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach; wydobył więc z kieszeni kawałki peklowiny i zaczął gryźć.
- Jak to dobrze, że zabraliśmy coś niebądź do jedzenia!
- mówił.
- Wacek, łebski chłopak z ciebie!
Gdyby nie ty, wsiadłbym do łodzi i zginął razem z tamtymi.
Tyle narodu, tyle narodu!
Wspomnienie o katastrofie, stojące żywo przed oczami, odebrało mu apetyt; westchnął ciężko, zawinął resztki peklowiny w szmatkę i w milczeniu chwycił za wiosło.
Tratwa, popychana wiatrem i siłą muskułów ludzkich, posuwała się żwawo.
Po południu, około drugiej, oczom rozbitków ukazały się już wyraźne, całkiem czarne skały na piaszczystym tle wybrzeża, o które rozbijała się fala; zielone plamy przybrały kształty drzew rosnących gęsto na skałach.
Spośród gąszczu strzelały tu i ówdzie w górę smukłe pnie palm, uwieńczone pióropuszem liści.
Józef wypatrzył pomiędzy skałami coś w rodzaju małej zatoki, osłoniętej od bałwanów sięgającym w morze cyplem lądu, i skierował tratwę w tamtą stronę.
Po godzinnej jeszcze walce z falą zawinięto szczęśliwie do przystani i statek, popychany łagodnie wiatrem, osiadł na miałkim, piaszczystym wybrzeżu.
W mgnieniu oka nasi żeglarze uwolnili się za pomocą noża z krępujących ich więzów i znaleźli się na suchym lądzie.
Józef, rozczulony, uszczęśliwiony, całował ziemię.
- Wiesz co, Wacek?
- zagadnął wreszcie, kiedy minął pierwszy szał radości.
- Ano, co?
- Ja ci nie mówiłem, ale kiedyśmy siadali na tratewkę i kiedy okręt szedł z nami do dna, to jużem gotował się na śmierć.
Tylko mi się zrobiło markotno, że nie na cmentarzu, jak uczciwy człowiek, ale w morzu na dnie będę leżał...
Za-wszeć to nijako taką śmiercią zemrzeć.
- Skoro już tak powiadasz, to i ja ci się przyznam, że miałem duszę na ramieniu - odparł Wacław.
- Żal mi było tak na obczyźnie kończyć...
i stryja nie obaczyć...
No, ale co tam gadać o wczorajszym dniu!
Zrządzenie losu, i kwita!
Trzeba teraz ludzi poszukać i na okręt siadać, bo stary czeka.
A nuż się nie doczeka?
Musimy tu powiedzieć parę słów o szczęśliwie ocalonych rozbitkach, których losy zajmują nas obecnie.
Wacław i Józef byli gospodarskimi synami z Kujaw.
Ojciec ich, nie mogąc wyżyć z trzech nędznych morgów, sprzedał kolonię pod Kłodawą, wziął pieniądze do kieszeni i wraz z dwoma synami powędrował do Ameryki, naśladując starszego brata, który wyemigrował o parę lat wcześniej do Brazylii południowej i któremu tam dobrze się wiodło.
Przybywszy do Stanów Zjednoczonych stary Kosa kupił w Teksasie kawał ziemi i z prawdziwie chłopską energią przy pomocy synów wziął się do pracy.
I wszystko byłoby jako tako, gdyby pewnego poranka starego nie chwyciła żółta febra i nie zabrała piorunem na tamten świat.
Na dobitkę synów zgnębiła powódź.
I poszliby na dziady albo na cudzych parobków, lecz fortuna nie opuściła ich doszczętnie.
W chwili bowiem kiedy sprzedawali ogołocony grunt za bezcen i wybierali się na północ, doszedł ich list od stryja, który złożony niemocą i osamotniony, złamany stratą żony i jedynego syna, wzywał ich do siebie, do Brazylii.
Łatwo zgadnąć, że chłopaki, nie namyślając się długo, zgarnąwszy ostatek funduszów wsiedli na statek w Nowym Orleanie i podążyli do Brazylii do stryja, gdzie się im uśmiechała lepsza dola.
Nie przypuszczali biedacy, że "Jaskółka" wyrusza w ostatnią podróż i że cudem zaledwie zdołają się ocalić spomiędzy wielu współtowarzyszów nieszczęścia.
Jak widzimy, smutna przygoda nie zabiła w nich energii; czując się bezpiecznie, zaczęli zastanawiać się, co mają dalej czynić.
- Nie traćmy czasu - rzekł Wacław.
- Odpoczniemy tutaj, wyprostujemy kości, pośpimy trochę, żeby siły nabrać, i w drogę!...
Tak też zrobili: zdjąwszy przemokłą odzież położyli ją na słońcu, żeby wyschła, sami zaś poszukali sobie schronienia w zagłębieniu skał nadbrzeżnych.
Wyciągnąwszy się na miękkim piasku, zasnęli snem głębokim, z którego zbudziły ich dopiero nazajutrz wrzaski morskiego ptactwa, gnieżdżącego się na okolicznych wierzchołkach.
- Uf, wyspałem się setnie - mówił Józef ziewając.
- Teraz napiłbym się, bo mi szpetnie zaschło w gardle, ale tu nie ma dobrej wody.
- I mnie ten upał napędził pragnienia - odparł Wacław prostując członki.
- Ha!
Ubierajmy się i chodźmy poszukać rzeki albo strugi; pewnie gdzieś w pobliżu płynie.
Przywdziali tedy sztywne od soli morskiej szaty i rozejrzeli się dokoła, którędy by powędrować.
Znajdowali się na niskim wybrzeżu, pozarzucanym szarymi skałami i podnoszącym się stopniowo w głąb.
Niedaleko od wody rosły niewielkie krzewy, a poza nimi zaczynał się las gęsty, pokrywający stoki gór, które zamykały od południa horyzont i rzucały olbrzymie cienie na przyległą okolicę.
Nigdzie jednak pomiędzy drzewami nie można było dostrzec siedzib ludzkich; pustka i pustka.
- Pustynia okrutna!
- mruknął Józef.
- Bogu jednemu wiadomo, co my tu poczniemy.
- E, nie zginiemy!
- odparł Wacław rezolutnie.
- Szukajmy najpierw wody, bo umrę z pragnienia.
- Ano, to chodźmy.
- W którą stronę?
- Juścić, że do lasu; tam na pewno trafimy na strugę.
Nie namyślając się długo, dwaj rozbitkowie zarzucili na plecy toporki, opasali się sznurami i ruszyli prosto przed siebie w gąszcz.
Z początku posuwali się jako tako; stopniowo jednak drzewa rosły coraz gęściej i stawały się większe, okręcały je od stóp do samej korony siposy, czyli liany, i przerzucały się z jednego pnia na drugi, z krzaka na krzak, zagradzając drogę podróżnym.
- Ha, trza sobie toporkiem pomagać!
- rzekł Wacek.
- Ty, Józiek, trzymaj się za mną, żebyś się nie spracował po próżnicy, potem ty pójdziesz naprzód!
Obaj byli do pewnego stopnia oswojeni z puszczami podzwrotnikowymi, bo mieszkali wpośród nich czas jakiś jako teksascy koloniści, ale las, przez który teraz się przedzierali, wydawał się im nieporównanie bujniejszy.
Uszedłszy kilkaset kroków zaledwie, zmachali się i musieli odpoczywać.
- Diabły nie krzaki - wzdychał Józiek.
- Patrz jeno, jak się pokłułem.
Z tymi słowy wyciągnął obie ręce, z których rzeczywiście krew spływała kroplami.
Pomiędzy roślinami leśnymi znajdowało się kilka gatunków z niesłychanie ostrymi, kolczastymi liśćmi.
Wacław także ucierpiał od nich, tylko milczał; ucho jego łowiło szmery puszczy, spodziewał się bowiem, że usłyszy plusk wody w jakimś strumyku.
Dookoła wrzeszczało ptactwo napełniając powietrze donośnym gwarem; rozmaite owady świstały, brzęczały, burczały na najdziwaczniejsze tony, od czasu do czasu przeleciał piękny, jaskrawo ubarwiony motyl lub drobniutki, podobny do klejnotu koliber.
Chłopaki nie zwracały wszakże uwagi na piękno otaczającej ich przyrody, gdyż pragnienie wyczerpało ich siły; odetchnąwszy trochę, ruszyli dalej przez las.
- Oj, oj, żeby tylko nie zbłądzić!
- jęczał Józiek, zawsze mniej odważny od brata.
- Coraz ciemniej, nie wiadomo, gdzie słońca szukać.
Miał najzupełniejszą słuszność, albowiem światło dzienne przedzierało się z trudnością przez rozłożyste, splątane konary drzew; na ziemi przesyconej wilgocią, leżały pnie próchniejące i porosłe dziwacznymi mchami.
Raz Wacław chciał przejść przez jeden taki pień i postawił na nim nogę; ze zdumieniem jednak przekonał się, że drzewo ugięło się pod ciężarem jego ciała, i zanim się spostrzegł, zapadł po kolana w miękkim próchnie.
Potem natrafili na mech, w którym również grzęźli, i jeszcze później napotkali na jakąś trzcinę, o ostrych jak brzytwa liściach, która pokrajała im odzież w wielu miejscach.
- Źle!
- powtarzał Józek wysysając krew z pokaleczonych dłoni.
- Trzeba zawrócić.
- Et, pleciesz głupstwa!
Ruszaj naprzód!
- odpowiedział energiczniejszy od brata Wacław.
- Kiedy nie mogę dalej.
- A pić ci się chce?
- Okrutnie.
Język mi przysycha do zębów.
- No to idź, bo coś mi się widzi, że woda niedaleko.
Wacław łudził się: grunt wprawdzie był wilgotny, lecz żadna struga nie płynęła w pobliżu; daremnie rozglądali się pomiędzy drzewami i nadstawiali co chwila uszu.
Nin i nic.
To ich doprowadziło do rozpaczy.
- Umrę chyba - stękał Józef.
W ten sposób upłynęły trzy długie godziny.
Kiedy wędrowcy stracili już wszelką nadzieję i chcieli wracać w kierunku morza, oczom ich ukazało się małe jeziorko leśne, zarosłe trzciną i wodnymi roślinami.
Na widok tego skromnego i wcale nie zachęcającego szmatka wody wyrwał się okrzyk z ich piersi.
- Nareszcie, nareszcie, bo już bym nie wytrzymał dłużej!
- zawołał Józef przedzierając się szybko przez krzaki.
Dotarłszy do samego brzegu, zatrzymał się, urwał duży liść, zwinął go w trąbkę i napełnił.
Już niósł do ust to zaimprowizowane naczynie, gdy Wacław schwycił go za rękę.
- Pokaż no!
- rzekł.
- Ano, woda.
Wacław powąchał.
- Ja ci nie radzę pić z tego bagna - rzekł.
- Co, nie mam pić?
- wrzasnął z oburzeniem Józiek.
- Dlaczegóż by?
- Bo zachorujesz.
- Et, banialuki - bronił się Józiek.
- Woda czysta, tylko trochę ją czuć; zwyczajnie, jak leśną.
- Ja tam ani skosztuję - rzekł Wacław stanowczo.
- Niegłupim, żeby mnie febra złapała.
- No to sobie nie pij!
Dla mnie taki trunek w sam raz - upierał się brat.
Z tymi słowy wypróżnił jednym łykiem trąbkę.
- Dobra, niczym wino kalifornijskie!
- rzekł mlaskając językiem.
Byłby się jeszcze raczył, gdyby go brat nie odciągnął gwałtem od jeziorka.
- Aj, ty, ty, prosiaku jeden; zobaczysz, że ci to na sucho nie ujdzie - łajał go.
- Przecież taka woda to trucizna!
- I...
nic mi nie będzie.
Wacław sam cierpiał niesłychane pragnienie, lecz powstrzymał się siłą woli.
I dobrze na tym wyszedł.
Okazało się, że jeziorko przytykało do strugi, w której płynęła smaczna, zimna i czysta woda.
Tutaj dopiero obaj puścili wodze swojemu apetytowi, wleli w siebie prawie że po kubełku, a nawet napełnili pustą butelkę.
Ugasiwszy pragnienie zaczęli myśleć o zaspokojeniu głodu.
- Szukajmy orzechów albo jagód!
- radził Józef.
- Ja wolałbym jakie gniazdo podebrać i kilka jajek zjeść.
- W takim gąszczu gniazda?
Cha, cha, cha!
Co też ty wygadujesz, Wacek?
- Ha, spróbujemy!
- Próbuj że sobie; ja wolę patrzyć na ziemię i po krzakach.
Jagód w lesie nie brakowało, tylko że chłopcy bali się kosztować pierwszej lepszej; czekali więc, póki nie natrafią na jaką znaną sobie roślinę.
Ze zdziwieniem doszli jednak do przekonania, że roślinność lądu, na który wyrzuciło ich morze, wielce się różniła od znajdującej się w Teksasie.
Po usilnych zabiegach odkryli tylko dwa spore dzikie ananasy; za ich pomocą cokolwiek zagłuszyli głód nurtujący kiszki.
- To na nic!
- rzekł Józef oblizując się po jedzeniu.
- Trzeba koniecznie znaleźć ludzi, bo takim oto frykasem nie posilisz się.
Wacław przyznawał bratu słuszność.
Toteż po krótkiej chwili obaj rozpoczęli na nowo wędrówkę po lesie.
Trudno było obliczyć przebytą wśród lasu przestrzeń; w każdym razie rozbitkowie nie uszli daleko w zaroślach.
Słońce już zaczynało się chylić ku zachodowi, a nic nie zwiastowało, że gdzieś niedaleko znajduje się wioska lub miasto.
Pomimo to zgłodniali porządnie bracia maszerowali bez przerwy, nawet wtedy gdy zmrok wieczorny zapadł.
- Lepiej iść niźli spać na gołej ziemi w takiej wilgoci - rzekł Wacław.
- Pełno tu rozmaitego robactwa, a i gadów jadowitych pewnie nie brak pod krzakami.
- Ba, a jak zbłądzimy?
- Co ty tam gadasz?
Zbłądzić może taki, co idzie drogą, ale my to w żaden sposób - byle dalej, i koniec.
Przecież musimy natrafić na jaką chałupę.
Energia Wacława krzepiła Józka.
- Kiedy iść, to iść!
- rzekł.
Na domiar złego zmrok wieczorny trwał bardzo krótko: w kilkanaście minut po zachodzie słońca noc zapadła czarna, głęboka, w lesie zrobiło się ciemno, choć oko wykol.
- Chyba przycupniemy gdzie - jęczał Józef.
- Ani sposobu wędrować dalej w takiej gęstwinie.
- Jaka szkoda, że nie mamy chociażby smolnej drzazgi i zapałek!
- westchnął strapiony Wacław.
- Gdzież my się tu położymy?
Aj, bieda!
Trza poszukać, gdzie by było przestronniej.
Albo wiesz co, Józiek, wdrapmy się na drzewo.
Hę?
Przynajmniej wilgoć nie dokuczy.
- Cóż, kiedy drzewa takie wysokie!
- Znajdziemy niskie!
- Ano, znajdziemy!
I obaj prawie po omacku szli naprzód, dotykając każdego pnia napotykanego po drodze.
Ale gdzie tam!
Jeden od drugiego był grubszy i rozbitkom groził nocleg na gołej ziemi albo raczej bezsenne czuwanie do świtu.
Józiek, zdesperowany, jął narzekać wedle zwyczaju: - A powiedziałeś, aby naprzód, i co teraz?
Nie lepiej to było wybrać za dnia wygodny kącik albo drzewinę wypatrzyć?
Ale Wacław nie słuchał: nachylając się w prawo i w lewo spoglądał z ciekawością w głąb lasu.
Nareszcie rzekł: - Czy mi się zdaje, czy też naprawdę ogień się tam pali?
Widzisz ty, Józiek, ot, między tymi gałęziami.
- Et, pleciesz, to pewnie licho jakieś.
Przecie tutaj nie brakuje takich robaków, co jeszcze lepiej potrafią świecić od naszego świętojańskiego.
- Ty powiadasz, że to robak świeci?
- Pewnie, że robak; albo nie, to gwiazda przegląda przez liście.
- A ja mówię, że to ogień.
- Ano, to chodźmy bliżej.
- Chodźmy!
Przekonasz się.
Posunęli się kilkanaście kroków naprzód, ale jaśniejszy punkt nie zniknął wcale, przeciwnie, ukazał się wyraźniej pomiędzy drzewami.
- Ogień, jak Boga jedynego kocham!
- zawołał z radością Wacław.
- Walmy prosto na niego!
Pewnie stoi tam chałupa, Józef już się nie spierał.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że to było ognisko, a nie żaden robaczek świętojański albo gwiazda.
Nadzieja dodawała obu chłopakom energii; kroczyli nie zważając ani na liany, ani na wystające z ziemi korzenie, ani na kolczaste liście.
I dobrze zrobili, gdyż niebawem las się przerzedził ustępując miejsca rozległej polanie, usianej tu i ówdzie kępami krzewów.
Obok świecącego punktu zjawił się niebawem jeszcze jeden, potem drugi i trzeci, jak gdyby w odległości kilkuset kroków stał cały rząd chałup.
- Wacku, przecie to są chałupy - mówił Józef.
Światełka rosły szybko i rozbitkowie przyśpieszyli kroku, biegnąc prawie.
Nagle wpośród ciszy nocnej rozległ się czyjś głos; obaj słyszeli go wyraźnie i nie namyślając się długo, odpowiedzieli radosnym okrzykiem.
Głos ów odezwał się raz jeszcze, znacznie już donośniej; dźwięczała w nim jakaś groźba, akcentowana pytająco; zdawało się, że pytano: "Kto idzie"?
lecz w niezrozumiałym dla rozbitków języku.
- Wołają nas!
- rzekł Józiek.
- Wacku, prędzej!
- Widzę tego, który woła - odparł tenże.
- Gdzie, gdzie?
- A wej, stoi na koniu!
- Trza go się zapytać, czy to wieś tam widać - poradził Józiek.
- Chodźmy, to się może rozmówimy.
Wacław kiwnął głową w milczeniu i obaj ruszyli prosto na jeźdźca.
Zaledwie jednak uszli kilkadziesiąt kroków, gdy nieznajomy ponowił zapytanie.
- Odpowiedzże mu!
- nalegał Józef.
- Cóż ja mu rzeknę, kiedy nie rozumiem?
Za chwilę jeździec huknął raz jeszcze groźnym głosem.
- Swój!
Przyjaciel!
- krzyknął Józef.
Nie dokończył, gdy błysnęło w ciemności, a wnet potem rozległ się wystrzał; kula karabinowa świsnęła tak blisko Józefa, że ten aż przysiadł ze strachu.
- O rany, strzelają do nas!
- Zbóje jakieś!
- rzekł Wacław kucając także za przykładem brata.
Ku wielkiemu zdziwieniu rozbitków, jeździec dawszy ognia zawrócił konia na miejscu i galopem odjechał, a po chwili zniknął zupełnie w ciemnościach.
- Uciekł!
- mruknął Józef podnosząc się.
- Przeląkł się chyba!
- dodał Wacek.
- Hi, hi, hi!
Żeby tak wiedział, że mamy w garści jeno po toporeczku, toby nas pewnie tak nie puścił.
I...
chodźmy do chałup!
- Poczekaj!
- rzekł Wacław powstrzymując brata.
- A nuż wleziemy pomiędzy zbójów?
- Głupiś, zbóje nie paliliby ogni w lesie.
- Ba, dlaczegóż by nie?
Trza być ostrożnym, bo jeszcze naszpikują kulką.
Trzymajmy się krzaków, to w razie czego przycupniemy, żeby nas nie obaczyli.
Głód jednak przezwyciężył obawy i rozbitkowie, po krótkim wahaniu, szli dalej w kierunku światełek.
ROZDZIAŁ III.
Obóz powstańców.
Nie zrobili jeszcze i stu kroków, gdy wtem zatętniały kopyta końskie tuż w pobliżu, kilkunastu jeźdźców wynurzyło sie z ciemności i szybko otoczyło ich ze wszystkich stron.
Bracia nie mieli nawet czasu chwycić za toporki, a już leżeli na ziemi.
Nieznajomi, przewróciwszy ich, skrępowali w mgnieniu oka grubymi rzemieniami, podnieśli, położyli na siodła w poprzek jak kłody drzewa i popędzili w kierunku owych ognisk co koń wyskoczy.
Strwożonym oczom rozbitków przedstawił się niebawem dziwny widok: dokoła kilkunastu ognisk, poprzesłanianych krzakami, stali jacyś ludzie z pikami w rękach, z karabinami na plecach, z ładownicami przy boku, odziani w najrozmaitszy sposób.
Jeden miał na sobie kurtkę i spodnie, drugi - same tylko spodnie, trzeciemu brakowało koszuli, czwarty był z gołą głową, a prawie wszyscy bez butów.
Najbardziej uderzyły Wacka i Józka twarze nieznajomych: ciemnobrunatne, czerwonawe, a nawet czarne jak węgiel.
Poznali od razu, że mają przed sobą białych, Mulatów, Metysów, a nawet Murzynów.
Cały ten różnokolorowy tłum zgromadził się dokoła nich, potrząsając bronią i zaciśniętymi pięściami.
"Nie ma co, zbóje nas napadli"!
- myślał Wacław, nie mniej przerażony od brata.
Obu przyciągnięto za nogi do jednego z ognisk i przypatrywano się im z ciekawością.
Położenie naszych rozbitków wydawało się więc groźne.
Obaj oczekiwali, że lada moment spotka ich śmierć; widzieli bowiem doskonale, że nieznajomi spoglądają na nich z nienawiścią i oburzeniem.
Wacław przypatrywał się im wzajemnie, lecz im baczniej śledził wzrokiem to, co się działo wokoło niego, tym bardziej wątpił, czy rzeczywiście ci ludzie byli rozbójnikami.
Przede wszystkim, jak na rozbójników, za kiepsko się nosili, a za dobrą broń mieli w rękach; przy tym było w nich coś wojskowego: nosili wszyscy jednakowe z niebieskiego sukna szlify na ramionach, pasy rzemienne z ładownicami i coś na kształt tornistrów na plecach.
Niektórzy, przyzwoicie odziani, wyglądali na podoficerów i kiedy jeden taki zbliżył się do więźniów, wszyscy inni usunęli się z szacunkiem i zaprzestali zaczepek.
Prócz tego w pobliskich krzakach widać było konie osiodłane i ustawione rzędem, których pilnowali żołnierze w białych kurtkach.
Zagadkowi ludzie przybywali ze wszystkich stron, wyrastali jak spod ziemi, otaczając jeńców coraz szerszym kołem.
Ten i ów zbliżył się do nich, popatrzył, nawygrażał pięściami albo kolbą karabinu, splunął na ziemię, a nie, to i na leżących, i odchodził, a na jego miejsce przysuwał się inny.
Wacław, blady jak trup ze wzruszenia, z gniewu i z trwogi, zamknął oczy, aby nie widzieć tej rozjuszonej gromady pastwiących się niemiłosiernie nad nim.
Józiek zaś, sponiewierany, rozpłakał się żałośnie i łykał gorzkie łzy spływające mu po twarzy.
"Cóżem złego uczynił tym zbójom, że mnie tak poniewierają?
- myślał.
- Niechby już lepiej w łeb puścili kulkę, bo, dalibóg, nie wytrzymam".
Powoli jednak złość nieznajomych słabła; ten i ów, nazżymawszy się do syta, oddalał się, rozpościerał na trawie płaszcz, wyciągał się na nim i zasypiał z bronią w ręku przy ognisku.
W końcu cały tłum rozproszył się, a przy jeńcach pozostało tylko dwóch tęgich Negrów, z nabitymi karabinami, zapewne, aby ich pilnować.
Widząc to, bracia odetchnęli; zrobiło im się dziwnie lekko na sercu.
- Wacku!
- szepnął Józef usiłując się doń odwrócić.
- Czego?
- Jak myślisz, co oni z nami zrobią?
- Nie wiem.
Nastała chwila milczenia, bo Murzyn, strzegący więźniów, spostrzegł, że prowadzą rozmowę, błysnął groźnie białkami oczu, nie rzekł jednak nic.
Ośmieleni tym, bracia rozpoczęli znowu szepty.
- Masz przy sobie pieniądze?
- zagadnął Józiek.
- Mam trzydzieści dolarów w złocie, zaszyte w ubraniu - odparł Wacław.
- A ja pięćdziesiąt i także dobrze schowałem; może nie znajdą.
- Ee, niechby tam zabrali złoto, byleby tylko zostawili nas w spokoju - rzekł Wacek wzdychając.
- Dziwno mi, że w tym kraju tylu zbójów!
- Rychtyk, jakby jakie wojsko!
- dorzucił Józef.
- Konie mają, broń mają - i piki, nie przymierzając jak jakie ułany.
A to nas licho wyprowadziło!
- Tęgoś związany?
- zagadnął po niejakim czasie Wacław, jak mógł najciszej.
- Myślałbyś uciekać?
- szepnął Józiek z nie tajoną radością.
- Prawdę powiedziawszy, to rzemienie kiepsko trzymają; chybabym się wydobył.
- I ja.
- Ano, to spróbuj!
Skoczymy na nich, odbierzem im broń, i w nogi!
Las niedaleko!
Po tych słowach zdecydowany na wszystko chłopak naprężył ramiona i więzy pofolgowały trochę, lecz Murzyn spostrzegł te usiłowania, bo wziąwszy karabin, wycelował go prosto w głowę Józka.
Ale nie strzelił; podważył tylko lufą jeńca, przewrócił go na bok, obejrzał postronki i zaśmiał się, a raczej wykrzywił mówiąc coś niezrozumiale do swego towarzysza, który też uczynił to samo z Wacławem.
Przekonawszy się, że więzy są całe, siedli znowu obaj przy ognisku i szwargotali cicho.
Zajście powyższe odebrało zupełnie ochotę Józkowi do próbowania ucieczki w tych warunkach; poddał się nieboraczysko losowi i oczekiwał, co się stanie.
Murzyni wywiązali się sumiennie z włożonego na nich zadania; przez całą noc, do samego świtu, pilnowali jeńców nie zmrużywszy oczu ani na chwilę.
Te parę godzin wydały się naszym rozbitkom wiecznością.
Nareszcie z półsnu, z półomdlenia wyrwał ich donośny sygnał trąbki.
Wzdrygnęli sie, od razu bowiem przypomniało im się straszne położenie.
- Co teraz będzie?
- pytali sami siebie w trwodze.
Na odgłos pobudki martwy, pogrążony w głębokim śnie obóz w oka mgnieniu zawrzał życiem.
Konie rżały, broń szczękała i migotała w świetle podsycanych świeżym chrustem ognisk.
Nawoływania, śmiechy, rozmowy, przerwały ciszę nocną.
Ludzie zrywali się ze snu, przecierali oczy, wyprostowywali skurczone i zesztywniałe na chłodzie ciała i zasiadali kręgiem naokoło ognia, gdzie w garnkach blaszanych i w manierkach gotowało się śniadanie: kukurydza i aromatyczna kawa.
Zjawiły się butelki araku, którego ostra woń drażniła powonienie, pito wśród śmiechów, spiesznie oglądano broń, czy nie zardzewiała na rosie, siodłano konie, zbierano porozrzucane manatki; najwidoczniej rozbójnicy wybierali się w pochód.
Nagle zapanowała cisza; oczy wszystkich zwróciły się w kierunku, skąd przybywała grupa jeźdźców o ogorzałych twarzach, marsowych minach, w odzieży skromnej, lecz dostatniej.
Strzegący więźniów Murzyni zerwali się prezentując broń po wojskowemu.
Jeźdźcy, objechawszy wolno obozowisko, zatrzymali się w pobliżu miejsca, gdzie leżeli dwaj bracia; paru spomiędzy nich zsiadło z koni i podeszło z ciekawością.
Wacław od razu się domyślił, że ma przed sobą hersztów tej licznej bandy rozbójników; inni bowiem okazywali im nadzwyczajny szacunek i uległość.
Ów człowiek, który wyglądał jakby na podoficera oddziału, poskoczył salutując naprzeciw jeźdźców i zawiązała się pomiędzy nimi rozmowa o leżących na ziemi, bo