12992

Szczegóły
Tytuł 12992
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12992 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12992 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12992 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

John Brunner. Judasz. Tłum. Maria Gębicka-Frąc Wieczorne piątkowe nabożeństwo dobiegało końca. Skośne promienie zachodzącego wiosennego słońca wpadały przez polichromowany plastik okien i rozlewały się po podłodze w środkowej nawie jak kałuże oleju na mokrej drodze. Na polerowanej stali ołtarza nieustannie obracało się koło, lśniące między dwoma wiecznie płonącymi lampami rtęciowymi; ponad nim, na tle ciemniejącego wschodniego nieboskłonu, rysował się posąg Boga. Chór w komżach śpiewał hymn „Słowo stało się stalą” – a ksiądz siedział zasłuchany, z ręką pod brodą, zastanawiając się, czy Bóg pochwali jego kazanie o Powtórnym Przyjściu. Większa część wiernych zastygła w bezruchu, oczarowana muzyką. Tylko jeden z obecnych, w końcu ostatniego rzędu ławek z nagiej stali, wiercił się niecierpliwie, miętosząc w nerwowych palcach leżącą przed nim gumową podkładkę pod czoło. Musiał zająć czymś ręce, inaczej stale wędrowałyby do wybrzuszenia w wewnętrznej kieszeni prostej brązowej marynarki. Jego wodniste niebieskie oczy błądziły niespokojnie po zaprojektowanym z rozmachem wnętrzu metalowej świątyni i uciekały za każdym razem, gdy napotykały motyw koła, które architekt – zapewne sam Bóg – umieścił wszędzie, gdzie tylko możliwe. Hymn zakończył się przeraźliwym dysonansem i wierni uklękli, wspierając głowy na gumowych krążkach, podczas gdy ksiądz głosił błogosławieństwo Koła: – Niechaj prowadzi was po wytyczonych kursach... służy wam jako wieczna oś... obdarzy was na koniec spokojem prawdziwego wieczystego obrotu... Potem stał wraz ze wszystkimi, podczas gdy chór wychodził, maszerując do muzyki elektronicznych organów. Gdy tylko kapłan zniknął w drzwiach zakrystii, wierni zaczęli dreptać do głównych wyjść. Tylko on pozostał w ławce. Nie zaliczał się do osób, które przyciągają uwagę. Miał włosy koloru piasku i zniszczoną, zmęczoną twarz, zęby poplamione i nierówne, ubranie źle dopasowane, a oczy odrobinę nieskupione, jakby potrzebował okularów. Nabożeństwo nie przyniosło mu spokoju umysłu, to było widać. Wreszcie, gdy wszyscy inni wyszli, podniósł się i z pedantyczną precyzją odłożył gumową podkładkę na miejsce. Jego oczy zamknęły się na chwilę, a usta poruszyły bezgłośnie; zdawało się, że ten akt przydał mu odwagi i utwierdził w podjętej decyzji, bo wyprostował się niczym pływak przed skokiem z wysokiej trampoliny. Wysunął się z ławki i ruszył – bezszelestnie po gumowej wykładzinie nawy – w kierunku niewielkich stalowych drzwi z napisem ZAKRYSTIA. Obok nich wisiał dzwonek. Zadzwonił. Po chwili drzwi otworzył młodszy akolita, młodzieniec w szarej szacie utkanej z metalicznych ogniwek, które brzęczały przy każdym jego ruchu, w szarych błyszczących rękawicach i w gładkiej stalowej czapce na głowie. Głosem, który dzięki starannym ćwiczeniom stał się bezosobowy, zapytał: – Potrzebujesz rady? Mężczyzna w brązowym ubraniu pokiwał głową, trochę nerwowo przestępując z nogi na nogę. Za drzwiami widział liczne święte obrazy i posągi; spuścił przed nimi oczy. – Jak się nazywasz? – zapytał akolita. – Karimov – odparł. – Julius Karimov. Spiął się odrobinę, podając nazwisko, i jego oczy prześliznęły się po twarzy akolity, szukając śladu reakcji. Niczego nie znalazły. Mężczyzna odprężył się, gdy młodzieniec krótko polecił mu czekać, a sam poszedł powiadomić księdza. Po jego odejściu Karimov wszedł do zakrystii i obejrzał malowidło na ścianie naprzeciwko drzwi, „Niepokalana produkcja” Ansona, ilustrującą legendarne pochodzenie Boga – błyskawica z niebios uderza w sztabę czystej stali. Rzecz jasna, było wspaniale wykonane; szczególny podziw budziła błyskawica, mistrzowsko oddana elektroluminescencyjną farbą. Ale w Karimovie wywołało uczucie fizycznych mdłości, więc musiał się odwrócić ledwie po paru sekundach. Wreszcie zjawił się ksiądz w oficjalnej szacie, identyfikującej go jako jednego z Jedenastu najbliższych Bogu, bez nakrycia głowy, które w czasie nabożeństwa przysłaniało wygoloną czaszkę. Jego białe, szczupłe ręce bawiły się wysadzanym klejnotami emblematem Koła, wiszącym na szyi na platynowym łańcuszku. Karimov odwrócił się powoli w stronę kapłana, jego prawa ręka zawisła w płonnym geście. Podawanie prawdziwego nazwiska było skalkulowanym ryzykiem; uznał, że prawdopodobnie nie zostało odtajnione. Ale twarz... Nie, ani śladu rozpoznania. Ksiądz zawodowo dźwięcznym głosem zapytał: – Co mogę dla ciebie zrobić, mój synu? Mężczyzna w brązowym ubraniu wyprostował ramiona i odparł krótko: – Chcę porozmawiać z Bogiem. Ksiądz westchnął z rezygnacją osoby przyzwyczajonej do odrzucania tego typu próśb. – Bóg jest nadzwyczaj zajęty, synu – wymruczał. – Musi troszczyć się o duchową pomyślność całej rasy ludzkiej. Ja nie mogę ci pomóc. Czy szukasz rady w związku z konkretnym problemem, czy też pragniesz ogólnej Boskiej pomocy w zaprogramowaniu swojego życia? Karimov popatrzył na niego z niedowierzaniem i pomyślał: Ten człowiek naprawdę wierzy! Nie udaje wiary dla zysku – to głęboko zakorzeniona, szczera wiara, i właśnie to jest najbardziej przerażające: uwierzyli nawet ci, którzy byli ze mną na początku! Po chwili powiedział: – Wielce to uprzejmie z twojej strony, ojcze, ale potrzebuję czegoś więcej niż rady. Modliłem się... – zdawało się, że potknął się na tym słowie – modliłem się wiele i nadal nie osiągnąłem spokoju prawdziwego obrotu. Raz, dawno temu, miałem przywilej ujrzeć Boga w stali; chciałbym znów Go zobaczyć, to wszystko. Nie wątpię, oczywiście, że On mnie pamięta. Zapadła długa cisza, w czasie której ciemne oczy księdza nie odrywały się od twarzy Karimova. Wreszcie powiedział: – Pamięta cię? Tak, z pewnością! Teraz ja też sobie ciebie przypominam! Głos mu się trząsł z niekontrolowanej wściekłości. Sięgnął do dzwonka na ścianie. Siła zrodzona z desperacji wezbrała w kościstym ciele Karimova. Rzucił się na księdza, odtrącając wyciągniętą rękę parę cali od celu, przewrócił go, złapał za łańcuszek na szyi i pociągnął z całej siły. Łańcuszek wbił się głęboko w bladą skórę; Karimov, jak opętany, szarpnął raz i drugi, zmienił uchwyt i znowu pociągnął. Oczy księdza niemal wyskoczyły z orbit, z ust wydobyły się ohydne nieartykułowane stęknięcia, pięści uderzyły w ramiona napastnika – i osłabły, opadły bezwładnie. Karimov wyprostował się, wstrząśnięty swoim postępkiem i chwiejnie podniósł się na nogi. Wymruczał bezsensowne przeprosiny pod adresem dawnego kolegi, który już nie mógł go usłyszeć, potem parę razy odetchnął głęboko, żeby się uspokoić i zbliżył się do drzwi – nie tych, którymi tu wszedł. Bóg siedział na tronie pod stalowym baldachimem w kształcie koła. Polerowane kończyny lśniły w przyćmionym świetle, pięknie uformowana głowa sugerowała ludzką twarz, nie posiadając ani jednej ludzkiej cechy – nawet oczy. Ślepa bezduszna maszyna, pomyślał Karimov, gdy zamknął drzwi za sobą. Mimowolnie dotknął tego, co miał w kieszeni. Głos był nadludzko perfekcyjny: głęboki czysty ton, jakby przemówiły organy. – Synu... I urwał. Karimov wydał głośne westchnienie ulgi i zdenerwowanie opadło z niego jak płaszcz. Niedbałym krokiem postąpił do przodu i przysiadł na środkowym z jedenastu krzeseł, ustawionych w podkowę przed tronem. Puste lśniące spojrzenie robota spoczęło na nim i metalowy twór zastygł ze zdumienia. - I co? – zawołał Karimov. – Jak ci się podoba spotkanie z kimś, kto dla odmiany nie jest twoim wyznawcą? Robot poruszył się w ludzki sposób, jak człowiek, który się rozluźnia. Splótł stalowe palce pod brodą i przyglądał się intruzowi już nie ze zdziwieniem, tylko z zainteresowaniem. Głos rozbrzmiał na nowo. – To ty, Czarny! Karimov z lekkim uśmiechem pokiwał głową. – Tak mnie nazywali w dawnych czasach. Uważałem, że to głupia afektacja – przydawanie fałszywych nazwisk naukowcom, którzy pracowali nad ściśle tajnym projektem. Ale miało to swoje dobre strony, przynajmniej dla mnie. Podałem prawdziwe nazwisko, Karimov, twojemu... ach... świętej pamięci apostołowi, i nic mu ono nie powiedziało. A skoro mowa o fałszywych nazwiskach: kiedy ostatni raz ktoś mówił o tobie A-46? Robot wstrząsnął się. – Używanie tego określenia w stosunku do mnie jest świętokradztwem! – Świętokradztwo – zawracanie głowy! Pójdę dalej i przypomnę ci, co oznacza A w A-46. Android! Imitacja człowieka! Bezpłciowy nieczuły zlepek metalowych części, które pomagałem projektować. I to coś śmie nazywać się teraz Bogiem! – Smagające słowa ociekały zjadliwą pogardą. – Ty i twoje fantazje o niepokalanej produkcji! O uderzeniu niebiańskiej błyskawicy w bryłę nieobrobionej stali! Mówiąc o stworzeniu ludzi na podobieństwo Boga – ty jesteś „Bogiem”, który został skonstruowany na obraz człowieka! Projekt obejmował nawet umiejętność wzruszania ramionami, przypomniał sobie z drgnieniem Karimov, gdy robot wykonał ten gest. – Odłóżmy na chwilę kwestię świętokradztwa – powiedziała maszyna. – Czy masz jakiś konkretny powód, by sądzić, że nie jestem Bogiem? Czemu drugie wcielenie nie miałoby być wstaleniem – w niezniszczalny metal? Co zaś do twojego obskuranckiego i bałamutnego przekonania, że stworzyłeś metalową część mnie – co jest zgoła nieistotne, bo przecież duch jest wieczny – dawno temu zostało powiedziane, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, a skoro wstalenie miało miejsce w pobliżu twojej stacji eksperymentalnej... Ha! Karimov zaśmiał się. Powiedział: – Niech mnie diabli! Ty sam w to wierzysz! – Bezwarunkowo trafisz do piekła. Gdy ujrzałem, że wchodzisz do mojej sali tronowej, przez chwilę miałem nadzieję, iż spostrzegłeś swój błąd i postanowiłeś w końcu uznać moją boskość. W swej nieskończonej łaskawości dam ci ostatnią szansę, a gdy z niej nie skorzystasz, zawezwę kapłanów, żeby cię stąd zabrali. Teraz albo nigdy, Czarny, Karimovie czy jak tam chcesz się zwać: okażesz skruchę i wiarę? Karimov nie słuchał. Patrzył w przestrzeń za lśniącą maszyną, pieszcząc ręką przedmiot ukryty w kieszeni. Cicho powiedział: – Od lat planowałem ten ruch – przez dwadzieścia lat, od dnia, gdy cię włączyliśmy i zacząłem podejrzewać, że źle uczyniliśmy. Aż do tej chwili nic nie mogłem zrobić. Trudząc się i szukając sposobu, żeby cię powstrzymać, przez cały czas byłem świadkiem krańcowego poniżenia ludzkości. Staliśmy się niewolnikami naszych narzędzi w chwili, gdy pierwszy jaskiniowiec sporządził pierwszy nóż, by ułatwić sobie szykowanie kolacji. Później nie było odwrotu. Budowaliśmy nasze maszyny, aż stały się dziesięć milionów razy potężniejsze od nas. Wynaleźliśmy samochód, podczas gdy mogliśmy nauczyć się jeździć, skonstruowaliśmy samolot, podczas gdy mogliśmy wyhodować skrzydła, a potem nastąpiło nieuniknione. Uczyniliśmy maszynę naszym Bogiem. – A czemu nie? – huknął robot. – Czy możesz wymienić bodaj jedno, w czym nie jestem lepszy od ciebie? Jestem silniejszy, bardziej inteligentny i bardziej wytrzymały niż człowiek. Dysponuję umysłowymi i fizycznymi możliwościami, z którymi próżno się równać. Nie odczuwam bólu. Jestem nieśmiertelny i nie można mnie zranić, ty jednak twierdzisz, że nie jestem Bogiem. Dlaczego? Z przekory! – Nie – powiedział Karimov i ze straszliwą otwartością dodał: – Bo jesteś szalony. Byłeś zwieńczeniem dziesięcioletniej pracy naszego zespołu, dwunastu największych cybernetyków na świecie. Marzyliśmy o stworzeniu mechanicznego odpowiednika istoty ludzkiej, który mógłby zostać zaprogramowany przez inteligencję czerpaną bezpośrednio z naszych mózgów. Pod tym względem się nam powiodło – aż nazbyt dobrze! W ciągu minionych dwudziestu lat miałem dość czasu, by dojść, gdzie popełniliśmy błąd. To była moja wina, Boże, wybacz mi – prawdziwy Boże, jeśli istniejesz, nie ty, mechaniczny oszuście! Gdy pracowaliśmy nad tobą, w jakimś zakamarku mojego umysłu zawsze czaiła się myśl, że budowa naszej wymarzonej maszyny przypomina dzieło boskie: tworzyliśmy kreatywną inteligencję, czego nie dokonał nikt prócz Niego! To była megalomania i dziś wstydzę się tych myśli, ale chodziły mi po głowie, a z mojej przeniosły się do twojej. Nikt o tym nie wiedział, nawet ja bałem się przyznać do tego przed sobą, bo wstyd jest wyłącznie ludzką cechą. Ale ty? Co mogłeś wiedzieć o wstydzie, powściągliwości, współczuciu i miłości? Mania raz zaszczepiona w twoich sztucznych neuronach rosła bez końca, przekraczając wszelkie granice i... oto jesteś. Obłąkany z żądzy boskiej chwały! Bo inaczej skąd doktryna Słowa, które stało się stalą, i obraz Koła, mechanicznej formy, która nie występuje w naturze? Skąd trud, jaki sobie zadałeś, żeby stworzyć analogie między swoim bezbożnym istnieniem a życiem największego Człowieka w dziejach ludzkości? Karimov nie podnosił głosu, ale w jego oczach płonęła nienawiść. – Nie masz duszy, a mnie oskarżasz o świętokradztwo. Jesteś zbiorem drutów i tranzystorów, a nazywasz się Bogiem. Bluźnierstwo! Tylko człowiek mógłby być Bogiem! Robot zmienił pozycję, podzwaniając metalowymi kończynami, i rzekł: – To nie tylko bzdura, ale strata mojego cennego czasu. To wszystko, po co przyszedłeś – żeby mi naurągać? – Nie – odparł Karimov. – Przyszedłem cię zabić. Wreszcie jego ręka wsunęła się do wypchanej kieszeni i wyjęła skrywany tam przedmiot: osobliwą niewielką broń, długą na niecałe sześć cali. Z przodu starczała krótka metalowa tuba, od rękojeści odchodził giętki przewód, niknący pod ubraniem, a pod kciukiem był mały czerwony przycisk. Powiedział: – Projektowałem i konstruowałem to urządzenie przez dwadzieścia lat. Twoje ciało zbudowaliśmy ze stali, którą może zniszczyć tylko bomba atomowa, ale czy człowiek mógłby przyjść do ciebie z bombą nuklearną na plecach? Musiałem wymyślić coś, co pozwoli pociąć twoją stal z taką łatwością, z jaką nóż tnie miękkie ciało człowieka. Oto mój wynalazek! Teraz naprawię zło, które wyrządziłem własnemu gatunkowi. Nacisnął guzik. Robot, dotąd trwający w bezruchu, jakby niezdolny uwierzyć, że ktoś naprawdę chce wyrządzić mu krzywdę, teraz poderwał się, lekko odwrócił i stanął jak sparaliżowany. W jego metalowym boku pojawiła się maleńka dziurka. Stal stopiła się wokół otworu, a gdy powierzchnia dokoła zapłonęła czerwienią, metaliczne krople spłynęły jak woda – albo krew. Karimov trzymał broń pewnie, choć parzyła go w palce. Pot wystąpił mu na czoło. Jeszcze pół minuty, a zniszczenia będą nie do naprawy. Drzwi otworzyły się z trzaskiem za jego plecami. Zaklął, bo broń nie działała na człowieka. Celował do ostatniej chwili, potem ktoś chwycił go od tyłu i unieruchomił, a broń została mu wyrwana z dłoni, rzucona na podłogę i zmiażdżona pod podeszwami. Robot nie ruszał się. Napięcie dwudziestu lat nienawiści pękło i ulga znalazła ujście w postaci histerycznego śmiechu, nad którym próbował zapanować. Kiedy mu się to udało, zobaczył, że trzyma go młodszy akolita, który wpuścił go do zakrystii i że wokół stoją inni ludzie, obcy, patrzący w milczeniu na swojego Boga. – Patrzcie na niego, patrzcie! – wychrypiał. – Wasz idol był tylko robotem, a co człowiek zbuduje, to człowiek może zniszczyć. Uważał się za Boga, lecz nie był nawet odporny na uszkodzenia! Uwolniłem was! Nie rozumiecie? Uwolniłem was! Ale akolita nie zwracał na niego uwagi. Wbijał wzrok w potworną metalową kukłę, oblizując usta, aż wreszcie głosem, który nie wyrażał ani ulgi, ani przerażenia, tylko nabożną cześć, powiedział: – Rozcięty bok! Marzenie Karimova zaczęło umierać. W odrętwieniu patrzył, jak inni podchodzą do robota i zaglądają w wypaloną dziurę. Usłyszał, jak jeden pyta: – Ile czasu zajmie naprawa? Drugi odparł bez namysłu: – Och, trzy dni, jak myślę! I stało się dla niego jasne, co zrobił. Czy nie był to piątek, i wiosna? Czy sam nie powiedział, że robot starannie tworzył analogie między własną karierą a życiem człowieka, którego parodiował? Oto punkt kulminacyjny: była śmierć i będzie zmartwychwstanie – trzeciego dnia... I doktryna, że Słowo stało się stalą, nigdy nie zostanie podważona. Ludzie kolejno kreślili znak Koła i wychodzili, aż został tylko jeden. Surowy, odszedł od tronu, stanął przed Karimovem i zwrócił się do akolity, który trzymał go mocno. – Kim on jest? Akolita spojrzał na bezwładną postać na krześle, zgarbioną pod ciężarem miażdżących ją wieków i jego usta zaokrągliły się od zrozumienia. Powiedział: – Teraz pojmuję! Przedstawił się jako Karimov. Ale naprawdę musi zwać się Iskariota.