12888

Szczegóły
Tytuł 12888
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12888 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12888 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12888 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacques Sternberg Nawigator Nagle z jaskini milczenia wynurzył się głos. Anonimowy, lodowaty, doskonale wyregulowany, jak gdyby miał za zadanie przelewać tlen lub paliwo we wnętrzu gwiazdolotu. W tym samym czasie wszystko wokół mnie obudziło się do życia. Ścianki, tablice, przewody jakbym w jednej chwili z grobu wyrzucony był do rzęsiście oświetlonego akwarium. W nieświadomości nocy, gdzie tak długo przebywałem, wydobyto mnie nawałą jednoczesnych wtrysków światła, hałasu, rozkazów i wstrząsów. W jednej chwili skomponowałem się ponownie. Stałem się istotą żyjącą. Rozpoznałem rzeczy, zwłaszcza tarczę, która swym okiem cyklopa wpatrywała się we mnie uporczywie. Gdyż nadchodzi już pora. Głos za tarczą, jakby znieczulony monotonią swego oznajmiania, powtarza bez znużenia. - Uwaga... Nie więcej niż trzynaście minut... Nie więcej niż dwanaście minut trzydzieści sekund... Nie więcej niż dwanaście minut... Wszystko się wkrótce dokona. A będzie to moja ostatnia podróż. Próbuję przypisać jej jakąś liczbę, lecz na próżno. Kiedy liczby przesuwają się w nieskończoności, tracą wartość punktu odniesienia. Już od bardzo dawna przestałem dokładnie podliczać moje rozjazdy w Kosmosie. Przyznać należy, że rzeczy, gdy zbaczają z krainy nieprzewidzianego, by błąkać się w krainie codzienności, bardzo szybko tracą swój powab. Zastanawiam się, czy lubię jeszcze moja pracę. Wątpię w to. Od kilku lat przemierzanie przestrzeni wydaje mi się daremne i monotonne, jak niekończące się lata treningu przed odlotem. Lecz rozwalania te nie mają większego znaczenia. Jeszcze kilka tygodni i wrócę po raz ostatni do macierzystej bary. Dziesięć lat w zawodzie, to wystarczy. Tak czy owak, prawo jest w tym względzie nieubłagane - skończone trzydzieści sześć lat - obowiązkowa emerytura. Zostanę odesłany na przymusowy odpoczynek w miejsce, jakie wybiorę, z fortuną, jakiej spodoba mi się zażądać. Jestem wolny, będę miał tylko kilka formalności do załatwienia. Los klasy społecznej, do której należę, jest, przyznajmy, godny zazdrości. Jednak los ten nie kusi mnie wcale. Dwadzieścia lat odpoczynku i spokoju przy całkowitym braku zmartwień pozostawia wolny czas na myślenie. O wiele za dużo wolnego czasu. O czym myśleć? O wszystkim, o czym udało mi się zapomnieć podróżując? A także o długu, jaki będę musiał spłacić, gdy skończę pięćdziesiąt pięć lat? To zobowiązanie nosi mój podpis. My, nawigatorzy, wszyscy podpisywaliśmy. Mając pięćdziesiąt pięć lat dostajemy się pod działanie generalnego prawa: pewnego ranka, nieświadomi, przechodzimy ze snu do śmierci. Wszystko przychodzi nieodwołalnie, bez naszej wiedzy. Lecz cóż na to poradzić? Nikt nie może temu umknąć. Nawet ktoś, kto jak ja wykonuje misję wyjątkową. Przez sekundę, uśmiechając się, myślę, co by to było, gdybym mógł sabotować tę misję, unieruchomić gwiazdolot, przed jej zakończeniem. Aż dziw pomyśleć, że nie mógłbym tego zrobić. Mojej woli zniszczenia urządzenie przeciwstawiłoby swoje nieubłagane reakcje obronne. Zabiłoby mnie z premedytacją i wykonało misję samo. Powróciłoby do bazy z moim szkieletem. Być może dana by mu emeryturę dla mnie przeznaczona? Po co jednak myśleć o ewentualności? Zawsze otrzymywałem rozkazy, nie wszystkie rozumiałem i zawsze je wykonywałem. Jest to tylko częścią codziennej pracy. A tak w ogóle sadzę, że podczas tych dziesięciu lat byłem dobrym nawigatorem. Mówię to nie z chęci popisania się i bez dumy. Mówię tak jak inni od tych, którzy pozostają na zawsze przykuci do ziemi i twierdza, te dobrze układali swoje papierki przez dwadzieścia lat, albo że nigdy nie spóźnili się do biura. Podsumowanie mojej kariery pozostawiam innym. Ja przelatywałem nad nią tak wysoko, tak blisko, w takim tempie, że uchwycenie jej prawdziwej struktury było zawsze niemożliwe. W każdym razie nie mam żadnych pretensji. Od początku lubiłem swój zawód i wybrałem go już w dzieciństwie. Zresztą ojciec już go dla mnie wybroi przed moim urodzeniem. Nie mógł postąpić inaczej, gdyż pochodził z rodu zdobywców, a ci prawie zawsze z ojca na syna zostawali nawigatorami. Tak trwało od czasu, gdy nie było już wojen, to znaczy od wielu wieków. I trzeba było akceptować tę wieczną tułaczkę, ponieważ udało nam się zrealizować marzenia o pokonywaniu przestrzeni. Ale czy potrafiliśmy sobie wyobrazić, że marzenie to było kiedyś - jeszcze w XX wieku - uważane za utopię lub zwyczajną halucynację garstki szaleńców? Wyobrażam sobie, co to musiało znaczyć w 1965 dla jakiegoś technika marzenia, a co ten młynek w przestrzeni znaczy dla mnie, technika rzeczywistości. Wydaje mi się, że z tej konfrontacji marzenie wyszłoby zwycięsko. Lecz mimo wszystko, ze swymi zaletami i wadami, mój zawód dostarczył mi pewnych życiowych doświadczeń. Nieszczęście w tym, że tak naprawdę doświadczenie to nie będzie mi znowu tak przydatne. Właściwie do czego powinno służyć to doświadczenie, o którym tyle się mówi? W końcu nikt tego nie sprecyzował. I wreszcie, czy ja naprawdę żyłem? Wyobrażam sobie, że tak, lecz czuję, że nie. Bez wątpienia ci, którzy marzyli o podboju Kosmosu, wyobrażali sobie rzeczy o wiele bardziej zadziwiające niż te, które widziałem podczas moich podróży. Uważam, że rzeczywistość wszystko zawęża. Przeżyć coś, znaczy zbanalizować. A odkryliśmy tyle światów, pogwałciliśmy tyle mitów, rozbiliśmy tyle hipotez, że nawet nie potrafimy już mieć wyobraźni. Marzenia należą do na zawsze minionej przeszłości. Z tej przeszłości nie zostaje oczywiście nic więcej. Również przyszłość wydaje się zbadana, odkryta z wyprzedzeniem, znana, rozwałkowana. Nie ma niczego, poza wieczna teraźniejszością, która odwiedzam od zbyt dawna, aby mogła mnie jeszcze zadziwić. Cóż wyniosę z tej podróży? Dużo goryczy, jak sadzę. Osiągnęliśmy takie szybkości, aby zachować mimo wszystko poczucie życia w miejscu, wolnego, zbyt dobrze naoliwionego, kleistego najczęściej. Tyle przemierzonych w prostej linii lat świetlnych, tyle napotkanych planet, tyle na pierwszy rzut oka zachwycających odkryć, zgniecionych wkrótce przez nacisk rzeczywistości, stających się oczekiwanymi detalami tej i każdej innej profesji. Tyle wizji, które spłaszczone przez oddalenie tworzą tylko jedna szarzyznę, gdzie czasami tryska parę kolorowych plam. Tak, widziałem szmat świata. To przynajmniej pozostaje prawda. Galaktyczne pejzaże, gwiezdne otchłanie, przepaście i żyjące bagna, kształty zatrute, wszechświaty w narodzinach, cywilizacje upadłe albo zniszczone, miasta ognia i wraki nocy, głębinowe meduzy i poczwarne planety. Przekraczające wyobraźnię i takie sobie. Cudowne i zwyczajne. Rzeczy bardziej przezroczyste niż miraże i bardziej delikatne niż studzenia. Naprawdę wszystko. Lecz Wszechświat nie jest tak rozległy, gdy się o nim myśli. Brakuje przestrzeni dla całkowitej ucieczki. Nawet przemierzając miliardy kilometrów z najbardziej szalonymi szybkościami nigdy nie mogłem wyprzedzić samego siebie choćby o centymetr. Nigdy nie udało mi się pozostawić siebie w miejscu na dziesiątą część sekundy, uciec od moich niepokojów na choćby kilka milimetrów. Cóż znaczą inne ucieczki? Tak czy inaczej znajduję się w punkcie startu, dokładnie w miejscu, gdzie jestem oczekiwany. Nawet gdyby przyszło mi na myśl zatrzymać się miliony lat świetlnych od tego miejsca, nie mógłbym ujść śmierci. Przez odległości i morza czasu dosięgłaby mnie w ciągu kilku sekund. Zatrzymać się! Zastanawiam się, który ze światów wolałbym. W rzeczywistości żaden nie pociągał mnie nigdy szczególnie, albo nigdy nie przyszło mi do głowy zgłębienie tej kwestii. A miałbym w czym wybierać. Niepodobna wymienić wszystkie światy, do których przybiłem, nie mówiąc o tych, nad którymi przelatywałem, czy o tych, które mijałem w oddali w upartym dążeniu do określonego punktu. I światy te, wiemy o tym od dawna, nigdy nie są do siebie podobne. Całość jednakże, widziana z daleka, oglądana z góry, wzięta : grubsza, pozostawia jedynie poczucie zawrotu głowy i nudności, przed którymi trudno jest uciec. Tyle różnych światów rozrzuconych po tylu różnych galaktykach. Tak, myśmy je odkryli. Tylko my możemy dochodzić tego przywileju we Wszechświecie. Przybyliśmy do wszystkich tych światów. Z niektórych uczyniliśmy kolonie i stacje turystyczne, utworzyliśmy zjednoczone archipelagi i państwa Konfederacji. Inne światy pozostawiliśmy, zresztą większość, na pastwę nowotworów, które je zżerały. Lecz przybyliśmy do wszystkich, do jednych, jak i do drugich. Nawet do najbardziej korodujących, nawet do tych, które gryzły, pożerały, paliły, wsysały, rozdzierały. Ile światów, tyle powodów do zdziwienia! Gdy myślę, że oceany naszego świata dziwiły tych, którzy kontemplowali je po raz pierwszy! Oceany albo jakieś pagórki. Gdybym musiał podtrzymywać w sobie tę zdolność do stawania z otwartymi ustami przy najmniejszym widowisku, nie żyłbym bez wątpienia od wielu lat, dosłownie zgnieciony przez zdziwienie. Ale na szczęście nic mnie nie dziwiło ponad miarę. Zawsze byłem niewrażliwy na to, co zwą Dziełem Boga. Malowniczość lub świetność pewnych zwyczajów nie wzruszała mnie, zimnego w mej nudnie, a koszmary ery potwory nigdy nie wydawały mi się bardziej przerażające niż zamglone szczegóły, jakie chowa dla nas powszednia rzeczywistość. Jednakże, przypominam to sobie, niektóre z tych światów w pierwszym zetknięciu nieco mnie zdziwiły. I tak Agloroda, gdzie wszystko było migotaniem, diamentem i gigantycznymi pylonami piorunowania, osadzonymi w przenikliwym krzyku, którego dźwiękowe i świetlne jakości byty równie życiodajne dla istot tego świata, jak dla nas tlen. Truda Wrażliwa, która była samą przezroczystości ; mika i opary, gdzie rozwijały się fantomatyczne formy lżejsze niż powietrze w nieokreślonym nastroju zwolnionego baletu. Scynthiax, świat smoły i przegrzanej gumy, którego ziemia cała była tylko jedną, straszliwej żarłoczności przyssawką. Amastral, gdzie kolory zmieniały się w tak prowokującym rytmie takich eksplozji mieszanin, że nigdy nie moglibyśmy znieść tego triumfalnego nieustannego pokazu sztucznych ogni. Folga, która była tylko kulą nieznanego minerału, olbrzymią , gładką, połyskującą sferą, której nigdy żaden instrument nie przeniknie. Thigarida, gdzie wichry tornada dęty z taką siłą, że jedna tona nie mogła znaczyć więcej na tym świecie niż źdźbło słomy. Triftoza, świat roślin, które najmniejsze dotknięcie pobudzało do wystrzelenia serii żądeł nasączonych subtelnymi truciznami. Mornax Niezbadany, którego zgniła dżungla była jednym rojowiskiem żywych lian, gadów, żywiących się gniciem drzew, gigantycznych owadów, które rozwijały się w zapachu nie do zniesienia jakiegoś nienazwanego koszmaru. Fyrir, do którego było niemożliwe przybycie bez zabezpieczenia przed niewytłumaczalnym hałasem, jaki na tej planecie panował, jak gdyby stała wieczną skargę w łono nieskończoności, w której konała nasączona światłem i posuchą. Było tych światów jak złych snów, były inne, które wydawały się rozbłyskać na progu jakiegoś gwiezdnego raju. Tyle olśniewających wizji po to, by wynieść z tego tak przyćmione wrażenie całości... A co rzec o spektaklach, które widziałem? O wszystkich stworzeniach, które czepiały się tych światów? O tych, które widziałem z bliska i tych, z którymi wszedłem w kontakt, albo jeszcze o tych niezliczonych rzeczach, bardzo często niezrozumiałych, które uważałem za faunę gigantycznego ogrodu zoologicznego, który przemierzałem z obowiązku, jakbym właśnie był strażnikiem jakiejś olbrzymiej cieplarni. Mógłbym i tu jeszcze się zdziwić nieodczuwaniem zdziwienia. Gorgucanie o tak skomplikowanych kolczastych kształtach, że trudno było poznać, czy byli roślinami, czy też istotami z krwi i kości; ogromne rzeczy, które rosły wiele centymetrów na godzinę, by nagle wybuchnąć w otwarte niebo i zalać swój świat sokiem, który oparł się wszelkim naszym analizom. Trobelowie, którzy kleili się dosłownie do życia, żyjąc jak ślimaki wzdłuż swoich ścianek, tkając z nieskończoną cierpliwością olbrzymie kilimy, które musiały przedstawiać dla nich rozwiniętą formę cywilizacji. Turegowie, niezdolni do tworzenia, żarłoki jedynie i pasożyty; ogromne stalowe suzęki, które pożerały po trochu swoja planetę bez żadnej nadziei odtworzenia tego, co już potknęli. Altostrigeni, którzy żyli tylko jeden dzień w rozbłysku szczególnego geniuszu, po czym nie mogli już niczego wytworzyć, gdyż był to rozbłysk indywidualny i bardziej efemeryczny niż przelot meteoru. 1 Gunifogowie; ślepe, głuche i nieme kadłuby, lecz wyposażone w olbrzymie ręce, zdolne zastąpić wszystkie utracone zmysły. Karroperrieni, których przenikliwa inteligencja stworzyła cywilizację, która byleby bez wątpienia najbardziej rozwiniętą we Wszechświecie, gdyby tylko pomyśleli o kole, którego nie znali absolutnie. Batrasalowie, którzy posiadali zdolność dowolnego zmieniania twarzy i dzięki tej zdolności wymyślili sposób życia, którego złożoność i subtelność miała w sobie coś naprawdę demonicznego. Koridonowie Wyżsi, którzy wszyscy rodzili się bliźniętami, z których jedno było myślą, drugie działaniem w świecie, gdzie jedność była podwójna. I Kalsytanie, którzy przeniknęli tajemnicę luster; pozostawiali swoim odbiciom krzątanie się zamiast nich, zadowalając się dawaniem im od czasu do czasu kilku wskazówek. Sylisyci, którzy wierzyli tylko w śmierć i spędzali całe życie na organizowaniu tej śmierci, wybierając ją i przygotowując z nadzwyczaj wyrafinowaną przezornością. Nitrytanie, których historia byle ściśle równoległa do historii naszego świata z tą różnicą, że z niejasnych powodów biegła w kierunku odwrotnym od postępu do okresu jaskiniowego. Dragowie, którym udało się zamienić swój fluid życia na sztuczną siłę ruchową, która wystarczała im do gryzienia, po to, by stali się w spoczynku zwykłymi bezużytecznymi przedmiotami. Zoophery, o których nie wiedzieliśmy przez wiele wieków, gdyż żyli, dziwnie zresztą rozwinięci, w głębinach oceanów, które pokrywały całą ich rodzinną planetę. Godzinami mógłbym o nich mówić, O tych i o innych. O Gypsanach bez twarzy i o nitkowatych Galenach, o Boralidach, którzy rozpuszczali się w wodzie, i żywiących się żarami i ogniem Ambresytach, o Chromosach i o Argyriomenach, o tytanach i myślicielach, o niewidzialnych i powiększonych, o tych bez wypukłości i o tych bez członków. Tak, o wszystkich. A także o Aktufagach z planety Actur. Nie jest to z tych wszystkich światów ten, który znam najlepiej, o nie, daleko do tego. Ale jest to na pewno ten, który pozostawił mi najgłębsze wspomnienie. Zdecydował o tym jedynie los. Actur jest w rzeczywistości celem mojej ostatniej misji, właśnie w tej chwili wykonywanej. Dziwny świat, Actur, dziwne stworzenia, Aktufagowie. Badaliśmy ich długo. Nawet bez ich wiedzy weszliśmy z nimi w kontakt, jednakże nigdy nie udało nam się ich zrozumieć. Być może są jedynymi, którzy przeniknęli tajemnicę czwartego wymiaru, o którym tyle myśleliśmy? Może ich świat jest w tym czwartym wymiarze zakotwiczony? Tym niemniej, Aktufagowie nie są niedefiniowalni: Wydaje nam się, że wiemy, iż nie należą oni do królestwa roślinnego, jak i tym bardziej do świata minerałów. Są to prawdopodobnie istoty cielesne jak my. Niewątpliwie monstrualne, ale dwunożne, z gromady ssaków i wyposażone w pewne właściwości, których nie moglibyśmy określić. Jak my znają zasady takich nauk, jak matematyka, chemia czy geometria, ale utkali oni z tego osłupiające teorematy, w których nasze oczy nie mogą dopatrzeć się żadnego sensu. Ale można je uważać za logiczne wbrew ich oczywistemu szaleństwu. Dla nich logiczne na pewno, ponieważ Aktufagowie wychodząc od tych teorematów i tak samo ekstrawaganckich hipotez stworzyli świat, który jest dla nas niezrozumiały, lecz który w sposób oczywisty wydaje się mieć jakiś sens. Czy Aktufagowie są inteligentni Tak przypuszczamy. Chyba, żeby uznać coś przeciwnego, że są szczególnie uzdolnieni i wyposażeni w pewne możliwości twórcze, które zawdzięczają swoja skuteczność genialnej intuicji. Tak czy owak zmuszeni jesteśmy przyznać, że ich ewolucja była piorunująca. W kilka dziesiątków lat wznieśli cała nowa cywilizację, jedyną w swoim rodzaju, zasadniczo różniącą się od naszej i od wszystkich tych, które mogliśmy zbadać we Wszechświecie, na pewno o wiele bardziej niepokojącą Gdyż Aktufagowie są istotami niepokojącymi, to przynajmniej zostało dowiedzione. Debilni z wyglądu, dzicy, o przeraźliwej chudości, pokurczeni i chorobliwi, jakby wysuszeni, pożerani przez nerwowe tiki i gangreny, Bladawi, ułomni i - rzecz można - ich siła fizyczna jest żadna. Mają jej zaledwie dosyć na chodzenie bez chwiania się, a najmniejszy gest wymaga od nich strasznego wysiłku. Zresztą poruszają się niewiele i żyją prawie bez przerwy przygnieceni sobą, drzemiący w wiecznej indolencji, jakby ich zwiotczałe i zsiniałe ciało było tylko kokonem, w którym wydają się nieustannie roztapiać. Nie ma potrzeby mówić, że ich sposób życia wydaje nam się całkowicie nie zrozumiały, oparty na sprzecznych zasadach, których określenie sprawiałoby nam wielki kłopot. Tak samo niezrozumiały jest dla nas brutalny sposób, w jaki pozbawiają się życia, jak gdyby wpadali w mnogie pułapki, które wydają nam się kompletnie nieszkodliwe i są tym bardziej dziwaczne. Ich wzrok jest słaby, prawie wszyscy są głusi i mówią grzmiącym głosem, który czyni z ich świata eksplozję hałasu rządzonego prawami i wariacjami, które również nam się wymykają. Ich czaszka ma gigantyczne proporcje, lecz ich członki, przeciwnie, są w atrofii, zaledwie rozwinięte. Nie maja, że tak powiem, palców i wszystkie ich narządy wewnętrzne zakażają się pod najmniejszym pretekstem. Ich wygląd przypomina zaś poczwarkowatego, niewykończonego, jakby stworzeni byli w pośpiechu, taśmowo, za niska cenę. Bez wątpienia Aktufagowie byliby nieszkodliwi, gdyby nie byli stale nawiedzani przez nienasycony sadyzm. I by go zaspokoić, gotowi są na wszystko, żadne poszukiwania ich nie przeraża. Dedukują, żonglują z niemożliwym, po czterokroć mnożą niewyobrażalne, konstruują, tworzą z taką zręcznością, że można przypuszczać, iż okrucieństwo nasyca ich pewną farmą geniuszu. Po zmianie swego świata dochodzą do przemiany samych siebie. I tacy, jak pojawiają się obecnie, opancerzeni śmiercionośnymi machinami, z których nic nie rozumiemy, przekształceni w olbrzymie skorupiaki pół-poczwary, pól-metal - wydają wynurzać się z jakiegoś koszmaru, który w końcu nas zaniepokoił. Bo, jak nam się wydaje, dla Aktufagów życie jest synonimem trucizny i żyją oni tylko po to, by wytępić się wzajem - używając najsubtelniejszych wybiegów, z pomocą wszystkich zasobów majaczącej wyobraźni. Dlaczego działają w ten sposób? To jedna z ich tajemnic. Krwią się jednak nie odżywiają, Nie są nekrofilami. Nie zjadają trupów jak pewne zwierzęta. Lecz niewykluczone, że żyją w jakiś sposób ciemny i niejasny ze śmierci. Jak gdyby, aby narodzić się i przeżyć, musieli zająć pustkę pozostawiona przez śmierć jednego z im podobnych. Albo trzeba przyjąć, że zapach śmierci zasila ich potencjał życiowy. Lub jego niewidoczna obecność. Jesteśmy nieomal pewni faktu, że życie każdego Aktufaga jest związane z tym tajemnym warunkiem: zabić innych Aktufagów. Albo zabić inne istoty... A to już dotyczy także nas. To dotyczy wszystkich mieszkańców Wszechświata. Gdyż Aktufagowie pracują dniem i nocą. Ledwie śpią. Bez przerwy myślą. Tworzą, poprawiają, odkrywają. I już od pewnego czasu myślą o problemie lotu w Kosmos. Nawet jeśli wyjdą od zasad diametralnie różnych od naszych, są zdolni rozwiązać go w dość krótkim czasie. A Aktufagowie pozostawieni w Kosmosie oznaczają wojny. Od nowa. Okropniejsze niż kiedykolwiek. Wszystko to, co udało nam się stłumić od wieków. I jakże moglibyśmy im się oprzeć środkami, którymi dysponujemy? Jak walczyć przeciw cywilizacji, która stanowi dla nas jedną oczywistą tajemnicę? O tym wszystkim myśleliśmy. Po raz pierwszy stykamy się z problemem tego rodzaju. W Kosmosie spotykaliśmy wiele potworów bardziej przerażających na pierwszy rzut oka niż Aktufagowie, ale nigdy nie spotkaliśmy groźniejszych. Nawet jeśli nie uda im się opuścić swojej planety, ich idee mogą się rozprzestrzenić. Od idei zabójstwa do przelanej krwi jest tylko jeden krok. 1 niewątpliwie nic nie jest bardziej zaraźliwe niż smak krwi. Nie możemy brać na siebie tego ryzyka. Nie bierzemy go. Oto dlaczego powierzono mi tę misję. Za kilka sekund będzie wykonana. Przelatuję już nad Acturem. Zwyczajne pstryknięcie, świst i planeta ta przestanie istnieć. Aż dziw bierze, gdy pomyśleć, że wystarczy jedno naciśnięcie, zaledwie jedna sekunda. Głos mnie zawiadamia. - Uwaga... nie więcej niż dziesięć sekund... Jestem gotowy. I stał się tylko jeden snop gorąca i zielonego światła. Podczas jednej chwili w tej przestrzeni były dwa słońca. Jedno życia, drugie śmierci. Słońce... Tak właśnie Aktufagowie nazywali gwiazdę, która dawała im życie... A jaka to była nazwa, która dawali swemu światu? Dziwna nazwa, całkiem niepodobna do tej, jaka myśmy wymyślili... Nazwa dosyć krótka, dwie sylaby zaledwie... Ziemia, to było to. Pamiętałem ją. Ziemia, Ziemianie. Była zrobiona z nich, tak jak i z ich świata. Mogłem wrócić na Ygir, do świata, do którego należałem. Byłem szczęśliwy, wracając tam. Powinni mnie tam oczekiwać, lecz bez żadnej niecierpliwości. przekład : Andrzej Pruszyński powrót