12868

Szczegóły
Tytuł 12868
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12868 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12868 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12868 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STANISŁAW TRUCHAN SEMANTYKA PROROCTWA Arcybiskup Filadelfii zerknął na zegarek. Ile czasu pozostało? Samolot do Rzymu odlatywał o trzeciej piętnaście. Pół godziny jazdy samochodem z hotelu do lotniska, później jeszcze odprawa pasażerów... Miał więc najwyżej dwie godziny do dyspozycji; spać już nie warto, bo zanim zaśnie, będzie musiał wstać. Jego Ekscelencja — za około trzydzieści godzin już Eminencja, bo udawał się na konsystorz po kapelusz kardynalski i paliusz — sięgnął po pilota i włączył stojący w kącie pokoju telewizor. Rzucił okiem na ekran i już miał zmienić kanał, ale coś powstrzymało jego palec zmierzający w kierunku pierwszego z brzegu przycisku. Może to, iż usłyszał słowo „papież”, a może twarz jednego z czterech mężczyzn siedzących przy stole w studio. Podłużna twarz pocięta głębokimi bruzdami i ogromne czarne oczy patrzące przenikliwie spod krzaczastych brwi. Takie oczy miewali czarownicy lub maniakalni mordercy w kiepskich horrorach. Pewnie Włoch albo Latynos. — Wiedział o tym Malachiasz, wiedział Nostradamus, wiedzieli inni, obdarzeni siłą konieczną do przeniknięcia tajemnic Wszechświata — perorował gość programu celując palcem prosto w kamerę. — I jest rzeczą absolutnie pewną, że tak się stanie. Były znaki na niebie i na ziemi, i z pewnością będą nowe znaki... — Ależ panie Carpenter — przerwał mu dziennikarz prowadzący program — jakże mogłoby się zdarzyć coś, czemu w dziecinnie prosty sposób można zapobiec? Przecież wystarczyłoby, żeby żaden nowy papież nie wybrał tego właśnie imienia, a świat mógłby trwać wiecznie! „Aha, mowa o papieżu Piotrze II, który ma być tym ostatnim, a po nim ma nadejść koniec świata”... — Arcybiskup wzruszył ramionami i zaczął się niecierpliwie wiercić w fotelu. Wszelkie dywagacje na temat przepowiedni arcybiskupa Malachiasza zawsze go irytowały — nawet wtedy, gdy usłyszał o nim po raz pierwszy, mając szesnaście czy może siedemnaście lat. A więc w czasach, gdy jeszcze bynajmniej nie wybierał się do seminarium. — Cóż za naiwność! Jakie bezmyślne przywiązanie do płaskiego, prymitywnego racjonalizmu! — wykrzyknął człowiek nazwany przez dziennikarza Carpenterem. — Uważa pan, że naszymi decyzjami możemy wpłynąć na ustalone odwiecznie losy świata?! Gdyby tam, na górze, zapisane było, że Wszechświat przestanie istnieć w chwili, gdy pan ściągnie spodnie i wepchnie swój mikrofon w wiadome miejsce, to zapewniam pana, że wcześniej czy później pan to zrobi! Nawet na oczach milionów telewidzów, panie Butler! I sam pan nie będzie wiedział, dlaczego i po co! Arcybiskup Filadelfii wzruszył ramionami i jednak zmienił kanał. • • • Kardynał potrząsnął głową, na wszelki wypadek podtrzymując ręką piuskę. Po raz pierwszy w jego błyskotliwej — i błyskawicznej — karierze ta piuska, podobnie jak sutanna, miała kolor czerwony. Do poprzedniej, fioletowej, nawet nie zdążył się przyzwyczaić; zbyt krótko ją nosił... Norman Canelli był potomkiem emigrantów z kalabryjskiego miasteczka Palmi. Jego przodkowie pod koniec XIX wieku przenieśli się do brazylijskiego miasta Natal, by tam dać początek trzem gałęziom rodu, z których jedna pozostała nad południowym Atlantykiem, druga wywędrowała do położonego w głębi lądu Crato, a trzecia zakotwiczyła się wprawdzie nad Atlantykiem, ale północnym, w rozrastającym się wszerz i wzwyż Nowym Jorku. Urodzony na Bronksie ojciec Normana był pierwszym Canellim, który ożenił się nie z Włoszką, a z Meksykanką, mieszkającą w odległej o ponad dwieście kilometrów Filadelfii. Norman spędził dzieciństwo w ciasnym mieszkaniu swoich meksykańskich dziadków, które opuścił dopiero jako świeżo upieczony student Yale. Po dwóch latach pracy w firmie ubezpieczeniowej niespodziewanie wstąpił do seminarium; był pierwszym duchownym w rodzinie, jeśli nie liczyć stryjecznej praprababki imieniem Alessandra (ta pobożna niewiasta przeżyła czterdzieści pięć lat w klasztorze klarysek). W przeddzień czterdziestych czwartych urodzin niespodziewanie został mianowany arcybiskupem Filadelfii; papież swoim zwyczajem zaskoczył wszystkich, pomijając starszego o dziesięć lat biskupa Granta, którego awansu powszechnie się spodziewano. A teraz, w niespełna rok po tamtej nominacji, przyjechał do Rzymu po kapelusz kardynalski. Nie był to zresztą jedyny powód jego obecności nad Tybrem; natychmiast po konsystorzu nastąpić miała kanonizacja Rocka Lindsaya — a Rock Lindsay pochodził właśnie z jego archidiecezji i Norman Canelli musiał być obecny przy tym doniosłym wydarzeniu, niejako z urzędu. Nawet gdyby w Wiecznym Mieście nie czekała na niego kardynalska purpura. Wsiadł więc do samolotu, wylądował w Wiecznym Mieście... uklęknął, odebrał z rąk Jego Świątobliwości kapelusz i paliusz, zmienił fioletową sutannę na czerwoną... Najszybsza kariera w Kościele od czasów Renesansu. Był jednym z dwóch najmłodszych kardynałów... i wciąż biskupem o najkrótszym stażu, licząc od chwili otrzymania święceń kapłańskich. A jednak w tej doniosłej chwili, gdy papież lada chwila miał wynieść na ołtarze pierwszego świętego, urodzonego w jego diecezji, Norman Canelli czuł jakiś dziwny niepokój. Niby wszystko było w jak najlepszym porządku, ale... Nie. Jednak nie. • • • Papież trochę się rozgadał. Po kilka razy wracał do tych samych szczegółów z biografii nowego świętego, chyba ze cztery razy wspomniał o powszechnie znanej filmowej obsesji jego ojca, zupełnie nie wiadomo po co... Owszem, Rock Lindsay zawdzięczał tej obsesji swoje imię, podobnie jak całe jego rodzeństwo: Stone na cześć Olivera Stone?a, Redford — na cześć Roberta Redforda, Lambert — rzecz jasna na cześć Christophera Lamberta... Najmłodszemu synowi ów wielbiciel „fabryki snów” nadał imię Keanu. Takie hobby miał Lindsay-senior — ale po co do tego wracać? A Rock — rzecz jasna na cześć Rocka Hudsona — to i tak całkiem dobre imię. Kościół może czcić Lindsaya pod imieniem świętego Rocha. Roch to po portugalsku chyba Roque, przypomniał sobie nagle kardynał Canelli, po raz kolejny poprawiając czerwoną piuskę. W Brazylii, gdzie mieszkał jego dziadek, w pobliżu Natalu jest przylądek o nazwie Sao Roque — czyli właśnie Przylądek Świętego Rocha. Arcybiskup Filadelfii znów poczuł dziwny niepokój. Bez określonej przyczyny. Zerknął na papieża. Jego Świątobliwość zdawał się w ogóle nie odczuwać zmęczenia. Lipcowy upał coraz bardziej dawał się wszystkim we znaki — ale nie jemu. Sługa Sług Bożych chyba nawet w ogóle się nie pocił — w przeciwieństwie do młodszego o dziesięć lat sekretarza stanu, który co chwila sięgał po chustkę, by wytrzeć mokrą od potu twarz. Vicarius Filii Dei zdawał się dorównywać kondycją swojemu polskiemu poprzednikowi — oczywiście takiemu, jakim był w pierwszych latach pontyfikatu. W kilkadziesiąt minut później stała się rzecz niewiarygodna. Tuż po udzieleniu błogosławieństwa tłumowi zgromadzonemu na placu Świętego Piotra, papież nagle osunął się na ziemię. Pół godziny później bezradni lekarze z kliniki Gemelli stwierdzili zgon. • • • Smugę białego dymu powitały okrzyki radości. Tak szybko?! Już w pierwszym głosowaniu! „Habemus Papam!” — obwieścił Miastu i światu kardynał-kamerling. W kilkadziesiąt minut później na balkonie pojawił się nowo wybrany papież, urodzony wprawdzie po drugiej stronie Atlantyku, ale dziedziczący po przodkach nazwisko bardzo swojsko brzmiące dla tłumu zebranego na placu Świętego Piotra. Norman Canelli, Amerykanin, potomek Brazylijczyków pochodzenia włoskiego. Elekt przyjął imię Rocha I. Oczywiście na cześć kanonizowanego przed paroma dniami świętego, pochodzącego z archidiecezji, którą do niedawna władał. Na cześć Rocka Lindsaya. • • • Papież Roch I, stojąc w oknie pałacu odmówił „Anioł Pański”, udzielił błogosławieństwa wiernym, przybyłym z całego świata na inaugurację jego pontyfikatu, pozdrowił ich gestem dłoni i odwrócił się. W drzwiach ktoś stał. Nie wiadomo, w jaki sposób dostał się do pałacu — ale jego obecność w papieskich apartamentach była niepodważalnym faktem. Jego Świątobliwość natychmiast rozpoznał intruza. To był ten nawiedzony facet od przepowiedni Malachiasza i Nostradamusa. Jak on się nazywał? Carpenter? Tak, chyba Carpenter. Jerry Carpenter. Czy Jerry to zdrobnienie od... Może od imienia Jeremiah? — Jak... jak pan tu wszedł?! — zapytał papież cofając się odruchowo. — Dzisiaj już nic nie dzieje się zgodnie z naszymi oczekiwaniami — odparł nieproszony gość. — Wypełniły się bowiem dni i nadeszła chwila, którą przepowiadał świątobliwy biskup Malachiasz! — Człowieku, o czym pan mówi?! — Sytuacja wydawała się tak absurdalna, że Roch I zupełnie nie miał pojęcia, jak powinien się w tych okolicznościach zachować zwierzchnik Kościoła. — Cóż dzisiejszy dzień ma wspólnego z przepowiednią Malachiasza?! A w ogóle... Po co pan przyszedł? Czyżby zabrakło dziennikarzy, którzy chcieliby o tym słuchać? Katastroficzne wizje, jak z taniego horroru, przestały gwarantować wzrost oglądalności? — Przyszedłem ci oznajmić, Ojcze święty — powiedział uroczystym tonem Carpenter — że właśnie nadszedł ten dzień, w którym wypełniają się losy świata! Trzeba bowiem, byś wiedział, zanim zobaczysz! — Skąd pan może to wiedzieć? A w dodatku nie ma żadnego... — Papieża Piotra, tak? — wszedł mu w słowo Carpenter, uśmiechając się ironicznie. — Ale przecież znasz, Ojcze święty, te oto słowa: „Ty jesteś Opoka”? Intruz, mówiący dotychczas po angielsku, wypowiedział te słowa po łacinie, a potem powtórzył je po grecku i po hebrajsku. Papież zmarszczył brwi. Do czegóż ten dziwny człowiek zmierza? — Nie widzę związku... — zaczął. Carpenter wyprostował się. W ciągu jednej sekundy jakby urósł. Wyglądał teraz naprawdę majestatycznie, jak biblijny prorok głoszący odwieczne prawdy z rozkazu Jahwe. — Opoka! — powtórzył dobitnie. — Skała! Kamień! Wypowiedz to, Ojcze święty, w języku znanym nam obu od dzieciństwa! Przybysz wycelował kościsty palec w pierś papieża i powiedział mocno akcentując słowa: — YOU ARE THE ROCK! W oknie zadrżały szyby. Nad Wiecznym Miastem przetoczył się grzmot. Papież pobladł. Kilka razy poruszył wargami, wreszcie wyszeptał cicho swoje nowe imię w jego angielskiej wersji: „Rock!” Drzwi za plecami Carpentera otworzyły się z hukiem. U stóp papieża rozbił się płat tynku, oderwany od sufitu. Plac Świętego Piotra rozświetliła błyskawica. Za oknem rozległ się kolejny grzmot, bardziej donośny niż poprzedni. Szyby z głośnym brzękiem wypadły z okna. Na ścianach pojawiły się głębokie rysy, w których raz po raz migały refleksy jaskrawego światła błyskawic. Między papieżem, a Carpenterem wyrosła prawdziwa barykada: wysoki na co najmniej pół metra zwał gruzu. Sufitu nad ich głowami już prawie nie było. Wysoko w górze nieruchomo zalegały czarne burzowe chmury, prześwietlone upiornym czerwonawym blaskiem. I stamtąd właśnie, spoza tych ciemnych chmur, dobiegł dźwięk, od którego włos się zjeżył na głowach, a krew zamieniła się w sople lodu. Papieżowi Rochowi I, mieszkańcowi Filadelfii, ale urodzonemu w Nowym Jorku, przypomniały się najniższe tony tuby — instrumentu, bez którego nie mógł się obyć żaden prawdziwy bigband. Ale od słuchania gry na tubie nie zamiera serce i nie drży ziemia. Przez coraz szersze rysy w ścianach wpadało do papieskiej komnaty coraz więcej jaskrawego światła, przypominającego łunę pożaru.