12846

Szczegóły
Tytuł 12846
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12846 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12846 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12846 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michał Szarzec TAKI BYŁ POCZĄTEK ym, który pierwszy dostrzegł przedmiot, był chłopak. Szedł szybko z pochyloną głową, pod pachą trzymając piłkę. W tej części parku rosły ogromne stare drzewa, zacieniające żwirową alejkę. Kilkadziesiąt metrów przed nim była spora polana, wolna od drzew i cała rozświetlona ostrymi promieniami słońca. To stamtąd nadleciał przedmiot. Kiedy chłopak podniósł głowę, aby odgarnąć niesforne włosy, dostrzegł nagły błysk, nadlatujący z naprzeciwka. Odruchowo zmrużył oczy. Mężczyzna odebrał zrazu tylko dźwięk upadającego przedmiotu. Jego ciężką zwalistą postać wyrwało to na moment z tępego odrętwienia, w jakim tkwił okupując sporą część parkowej ławki. Kiedy skierował w tę stronę swoje smutne zamyślone oczy, ujrzał tylko smarkacza z wyrazem głębokiego zdziwienia na twarzy. Mężczyzna prawdopodobnie nie byłby zareagował na drobny epizod, który zakłócił niewesoły tok jego rozmyślań, ale wyraz cielęcego zachwytu na twarzy chłopca w chwili, gdy oglądał znalezisko, wzbudził jego zainteresowanie. Powoli wstał i podszedł bliżej, dostrzegając w dłoni chłopaka coś błyszczącego i efektownego, emanującego przyjemnym barwnym światłem. Taki był początek. Przedmiot udzielił części swojego blasku oczom mężczyzny. Pojął on właśnie przyczynę niemego zachwytu na twarzy chłopca, który bezwiednie upuścił piłkę i wpatrywał się w przedmiot prawie nie oddychając. Bo rzeczywiście było co oglądać. Bajeczny, wielokolorowy strumień światła wydobywał się z wnętrza przedmiotu. Całe piękno było właśnie zawarte w kruchej przeźroczystej otoczce, przypominającej kryształ lub szlifowane szkło. Odbywał się tam czarowny spektakl barwy i ruchu, jaki tworzyła substancja przypominająca łan wysokiej trawy kołysanej wiatrem, jednocześnie wirującej i mieniącej się nieograniczoną feerią barw i odcieni. Wszystko tam żyło i przelewało się we wnętrzu, całkowicie przykuwając swoim pięknem uwagę obu widzów, zapatrzonych i skamieniałych w bezruchu na środku parkowej alejki. Powrót do rzeczywistości rozpoczął mężczyzna. On pierwszy dostrzegł w przedmiocie pewną konkretną, wyliczalną wartość. Już szukał w myślach ewentualnego nabywcy, potrafiącego docenić rzadką urodę znaleziska. Już smakował szelest banknotów, które umożliwią mu zaspokojenie kilku podstawowych potrzeb i realizację zamiarów. A chłopak nie stanowił przecież żadnej przeszkody. Jednym drapieżnym ruchem zagarnął przedmiot z wyciągniętej dłoni chłopca i schował go w połach przepastnej kurtki. Odwrócił się i odszedł. Zdumiony chłopak poczuł nagle, że na dłoni pozostał mu jedynie ślad - śliskość i lepkość przedmiotu. W tej samej chwili doznał uczucia niewysłowionego żalu i bólu. Dusząca wściekłość pchnęła go w kierunku oddalającego się mężczyzny. Biegi jak zwolniona sprężyna. Była w nim determinacja i szat nie pasujący do jego wieku. Jak drapieżny kot dopadł i wczepił się pazurami w kurtkę mężczyzny. Być może mężczyzna po cichu liczy) się z ewentualnością protestów ze strony chłopca. Co prawda i tak nie miałoby to większego znaczenia, co najwyżej natręctwo smarkacza mogło zostać potraktowane brutalnym napomnieniem przy pomocy ogromnego łapska. Sytuacja jednak była wyjątkowa. Wielki, silny mężczyzna był kompletnie zaskoczony rozmiarami furii atakującego chłopaka. Wprost nie nadążał reagować na lawinę ciosów i kopniaków. Jedną ręką chronił przedmiot ukryty pod kurtką, natomiast drugą oganiał się jak od natrętnej muchy. Teraz właśnie ta ręka, kryjąca przedmiot, stała się obiektem chaotycznego ataku chłopca, który szarpał ją i drapał, dysząc przy tym i pojękując. Całe to zajście zaczynało być dla mężczyzny kłopotliwe. Starał się oderwać od wściekle atakującego smarza, rozglądając się jednocześnie w obawie o ewentualnych świadków tej dziwacznej walki. Rozpraszał w ten sposób swoją uwagę, nie doceniając przeciwnika. Mężczyzna wydał nagle okropny wrzask. Z rany na przegubie jego ręki sączyła się krew, a ślady po zębach chłopca były bardzo wyraźne i zaczynały sinieć. Mały smarkacz o tyle osiągnął swój cel, że mężczyzna natychmiast upuścił chowany pod kurtką przedmiot. Wyglądało na to, ze i tym razem historia powtarza się, dając zwycięstwo Dawidowi nad Goliatem. Niestety tylko pozornie. Chłopca jakby zawiódł instynkt samozachowawczy. Zdawać by się mogło, że teraz całe otoczenie tej sceny w parku krzyczy: Szybciej! Zwiewaj! Na co czekasz? Na próżno. Chłopak odbiegł od mężczyzny zaledwie kilkanaście kroków... I zatrzymał się. Z pewnością miał inny zamiar, bardziej naturalny w jego sytuacji. Kiedy bowiem szybko podniósł odzyskany przedmiot, chciał tylko zerknąć, czy zawiera on jeszcze ten sam czarowny widok, co przedtem... Zawierał. Prawdę mówiąc nawet piękniejszy. Mężczyzna był nadal zdziwiony reakcją chłopca. Pogodził się z utratą przedmiotu i nie miał zamiaru biec za uciekającym urwisem. Zbytnio zwracałby uwagę. Poza tym był ciężki i tłusty, co powodowało, że nawet najmniejsze przyspieszenie musiałby okupić zadyszką i strugami potu. Teraz jednak stał jak wryty i liżąc delikatnie ranny przegub wpatrywał się nie rozumiejącym wzrokiem w swego śmiesznego przeciwnika. Bezczelny, czy taki głupi? Spokojnie, bardzo wolno zaczął się zbliżać do niego. Chłopak stał nadal jak zahipnotyzowany, gapiąc się w trzymany oburącz przedmiot z wyrazem bezgranicznego zachwytu na twarzy. Mężczyzna zerknął w obie strony alejki i zadał cios otwartą dłonią. Tylko raz. W tył głowy. Była w tym uderzeniu cała jego wściekłość i siła. Zdawał sobie sprawę, że uderzył za mocno. Takim uderzeniem już niejednokrotnie rozstrzygał różne bójki. Chłopak padł jak ścięty, twarzą na żwir. Oby tylko nie rozbiło się to cacko - pomyślał mężczyzna podnosząc przedmiot i oglądając go ze wszystkich stron. Na szczęście nie był uszkodzony, w jego wnętrzu trwał nieprzerwanie cudowny taniec barw i świateł. Erupcja kolorów nabierała intensywności i rozmachu. Wnętrze przedmiotu wprost tętniło niezliczoną ilością maleńkich eksplozji, tworzących coraz to nowe połączenia barwnych strumieni świetlnych, zdających się lada chwila wyrwać z tej kruchej otoczki. Postronny obserwator owej sceny w parku, zdumiałby się widząc wielkiego, opasłego mężczyznę stojącego na środku cienistej alejki i wpatrującego się z dziecinnym zachwytem w jakiś przedmiot, z którego silne refleksy świetlne zabarwiały twarz osiłka feerią kolorów. Teraz jednak patrzący zdumiałby się jeszcze bardziej, widząc jak jakiś wyrostek, który dotąd leżał na żwirowej alejce, podnosi zakrwawioną twarz, rozgląda się wokoło i napotkawszy wzrokiem mężczyznę, zaczyna się ostrożnie podnosić. Skrada się w jego kierunku trzymając w ręku dość spory kamień. Cała postać chłopca w tej chwili przywodzi na myśl prehistorycznego troglodytę. Idzie pochylony, z dzikim wyrazem twarzy, który potęgują ślady krwi rozmazane na czole, nosie i brodzie. Wykonuje zamach ręką uzbrojoną w kamień i w tym samym momencie mężczyzna odwraca się dostrzegając z przerażeniem swego napastnika. Kamień trafia mężczyznę w oczodół i nos. Chrapliwy wrzask. Zapada zmrok. Kobieta przyspiesza kroku pchając przed sobą wózek ze śpiącym już dzieckiem. Drogę przez park wybrała niechętnie, jest to jednak najdogodniejszy skrót w kierunku domu. Z przyjemnym zdziwieniem dostrzegła, że centralny rejon wielkiego parku, zwykle nie oświetlony nocą, teraz jarzy się wesołymi barwami widocznymi z daleka. Pewnie dokonują tam jakichś poważniejszych robót, bo słychać raz po raz głuche dudnienie młota, czy też jakiejś maszyny. Być może będzie mogła jeszcze tamtędy przejść, a jeżeli zrobi to szybko, dziecko nie zdąży się przebudzić. Żwir pod kołami wózka szumi i chrzęści, ale mimo to kobieta słyszy jak tam, w miejscu prowadzonych robót, trzaskają gałęzie łamanych drzew i krzewów. Kobieta bez sympatii myśli o tych ludziach, którzy nie potrafią nic zrobić bez zniszczenia bodaj jednego drzewka, czy skrawka zieleni. Minęła ostatnią kępę drzew i stanęła jak słup soli, a wózek wypuszczony z rąk potoczył się jeszcze kilka metrów. Cały ten rejon parku, aż po wierzchołki wysokich drzew, zalany był pulsującą poświatą bajecznych barw. Parkowa aleja została tu zupełnie rozorana na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Wokoło wszystkie mniejsze drzewa i krzewy były dosłownie wdeptane w ziemię. Dzieła zniszczenia dokonały dwie monstrualne bestie o wyglądzie nieporównywalnym z niczym na ziemi. Większy z tych potworów miał pysk jak ogromny dzwon, osadzony na gigantycznej galaretowatej bani. Mimo ogromnych rozmiarów całe to monstrum podskakiwało zwinnie jak piłka, wymachując jednym ogromnym i długim łapskiem, gniotąc wszystko, co tylko napotkało. Druga bestia, mniejsza, była zupełnie inna. Stała na dwóch podkurczonych łapach i była pokryta czymś połyskującym metalicznie. U szczytu jej korpusu błyszczały dwa ciemne gorejące otwory przypominające oczy. Co chwilę większy z potworów dosięgał łapskiem swego przeciwnika, waląc z taką siłą, że każde uderzenie przypominało huk młota pneumatycznego. W odpowiedzi na to mniejsza bestia wyrzucała spod nóg całą masę ziemi, darni i korzeni, rażąc tym olbrzyma. Co jeszcze widziała kobieta? Widziała ogromne połacie jakichś gigantycznych roślin, liście wielkości blatu stołu, leżące dookoła, potworne i dziwaczne w swoich ogromnych rozmiarach robactwo, wijące się wokół. Kobieta stała tak w bezruchu i patrzyła. Ogarniało ją jednak wielkie uczucie i pragnienie zarazem. Chciała wyrwać z tej okropnej sceny rzecz, która była tutaj najcenniejsza - kolorowe, cudowne w swym zachwycającym blasku źródło światła, leżące nie opodal. Musi to zrobić koniecznie. Taki był początek.