12802
Szczegóły |
Tytuł |
12802 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12802 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12802 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12802 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Miriam Allen deFord.
System Malleya.
Tłum. Ewa i Dariusz Wojtczakowie
SHEP:
– Czy to daleko? – spytała. – Muszę wrócić do domu na szkolny program telewizyjny.
Wyślizgnęłam się tylko po witaminy. Jestem już na cybernetyce, a mam dopiero siedem lat –
dodała chełpliwie.
– Nie – wychrypiałem – to zaledwie parę kroków stąd. Droga nie zajmie ci nawet minutki.
Córka mnie poprosiła, żebym cię do niej przyprowadził. Rozpoznałem cię, bo mi ciebie opisała.
Dziecko popatrzyło na mnie niepewnie.
– Nie wyglądasz dość staro, by mieć córkę. I nie wiem, o kim mówisz.
– Jest tu na dole. – Mocno trzymałem jej chude ramię.
– Mam zejść po tych schodach? Nie podoba mi się to. Rozejrzałem się szybko. W pobliżu nie
było nikogo, więc pchnąłem dziewczynkę przez mroczne drzwi i zasunąłem za nami zasuwę.
– Cholera, jesteś dzikim lokatorem! – krzyknęła w panice. – Nie możesz mieć...
– Zamknij się! – Położyłem jej dłoń na ustach i rzuciłem dziewczynkę na stos szmat, który
służył mi za łóżko. Jej anemiczny opór tylko mnie zachęcił. Zdarłem szorty z jej drżących nóg.
Och, Boże, Boże! Tak, tak, tak! Widok jej krwi straszliwie mnie podniecał.
Mała odrzuciła głowę w tył i histerycznie krzyknęła, dokładnie w chwili, gdy zatonąłem
w błogim spełnieniu. Wściekle otoczyłem rękoma jej cienką szyję i walnąłem głową smarkuli
o cementową podłogę z taką siłą, że krew i mózg wyciekły z roztrzaskanej czaszki.
Znieruchomiałem, szczęśliwy i zaspokojony, i po prostu zapadłem w sen. Nawet nie
słyszałem łomotania w drzwi.
CARLO:
– Tam jest! – oświadczył Ricky, wskazując w dół. Podążyłem spojrzeniem za jego palcem.
Pod konstrukcją ruchomego chodnika ujrzałem skulone, bezwładne ciało.
– Zdołamy zejść?
– Gość jakoś zszedł, a pewnie jest na jakichś prochach, w przeciwnym razie w ogóle by tu
nie tkwił.
W zasięgu wzroku nie dostrzegłem nikogo. Dochodziła północ i ludzie siedzieli w domach
lub w palarniach. Wędrowaliśmy ulicami przez kilka godzin, szukając czegoś, co zabije
monotonię.
Ostrożnie, krok po kroku zdołaliśmy do niego dotrzeć. Schody są zwykle pod prądem, ale
praktyka czyni mistrza. Można się nauczyć unikać newralgicznych punktów.
Ricky wyciągnął latarkę atomową. Facet był starym prykiem – wyglądał na dwieście lat –
i martwym dla świata. Powinien mieć więcej rozumu, w jego wieku! Zasłużył sobie na to, co mu
daliśmy.
A daliśmy mu wiele. Rany, od razu się obudził i zaczął kwiczeć, ale stanąłem mu buciorem
na twarzy. Powinniście go byli widzieć, gdy zdarliśmy z niego ubranie – te paskudne, szare
włosy na piersi, wszystkie żebra widoczne, a przy tym wzdęty brzuch, obwisły w miejscu, gdzie
zaczęliśmy ciąć. Odrażający drań. Nieźle go potraktowaliśmy. Nie miał szans nas zobaczyć, bo
z marszu wepchnąłem mu gały w czaszkę. Potem wsadziłem mu bucior w gardło, żeby gnojek
siedział cicho. Przetrząsnęliśmy mu kieszenie – nie było tego za wiele, bo pewnie sporo wydał na
prochy, ale zabraliśmy mu kody kredytowe na wypadek, gdybyśmy znaleźli sposób ich użycia
tak, aby nikt nas nie przyłapał. Zostawiliśmy starego pod schodami i zaczęliśmy się wspinać
z powrotem.
Byliśmy w połowie drogi w górę, kiedy usłyszeliśmy nad głowami brzęczenie pieprzonego
helikoptera policyjnego.
MIRIAMM:
– Jesteś stuknięta – warknął na mnie. – Co sobie, do diabła, myślisz...? Że ożeniłem się
z tobą wedle jakichś starych obrządków i możesz mnie przez to kontrolować?
Ledwie mogłam mu odpowiedzieć przez łzy.
– Nie jesteś mi dłużny nieco uwagi? – wydukałam. – Mimo wszystko zrezygnowałam dla
ciebie z innych mężczyzn.
– Nie bądź taka cholernie zaborcza. Gadasz, jakbyś tęskniła za czasami ciemnoty. Kiedy ja
chcę ciebie i ty chcesz mnie, wtedy okay. Jednak przez resztę czasu oboje jesteśmy wolni. I to
raczej inni mężczyźni zrezygnowali z ciebie, niż ty z nich, prawda?
To stwierdzenie przesądziło sprawę. Sięgnęłam za wideościanę, gdzie ukrywałam
staroświecką broń laserową, którą dał mi w dzieciństwie dziadek. Nadal działała, a dziadek
nauczył mnie z niej strzelać. Wycelowałam w gnoja i pif-paf, pif-paf – prosto w jego kłamliwą
gębę!
Przestałam strzelać dopiero, gdy opróżniłam magazynek. I chyba właśnie wtedy zemdlałam.
Odzyskawszy przytomność, zobaczyłam Jona, mojego syna z pierwszego małżeństwa... Otworzył
drzwi swoim kluczem. Ja i gnojek leżeliśmy na wznak na podłodze, lecz tylko ja żyłam. Och, ten
Jon z jego humanistycznymi studiami i poczuciem obywatelskiego obowiązku!
RICHIE:
Okropna niesprawiedliwość! To był przecież tylko nędzny Pozaziemski i miałem z nim mało
zabawy. Był rok 2083, chyba, i nowe zasady wprowadzono dwa lata wcześniej, więc
Pozaziemscy powinni znać swoje miejsce i nie włazić tam, gdzie ich nie chcą. W parku zabaw
wisiał napis „Tylko dla ludzi”, a ten tu był, stał sobie tuż obok kabiny, w której umówiłem się na
randkę z Martą. Trzymał w łapie kasetę, toteż domyśliłem się, że jest turystą, ale Pozaziemscy
powinni sprawdzić, co im wolno, zanim kupią bilety. A w ogóle to wolałbym, żeby ich nie
wpuszczano na Ziemię. Takie jest moje zdanie!
Zamiast uciekać, drań miał odwagę odezwać się do mnie:
– Czy możesz mi powiedzieć... – zaczął tym głupim, typowym dla nich rzężącym głosem.
A w dodatku mówił z ohydnym akcentem.
Przyszedłem wcześniej, więc pomyślałem, że zobaczę, co się zdarzy.
– Taaa, jasne, mogę ci powiedzieć – naśladowałem jego wymowę. – Jedno mogę ci
powiedzieć na pewno. Masz zbyt wiele paluchów na tylnych łapach, abyś mi się podobał.
Popatrzył skonsternowany, a ja ledwie się mogłem powstrzymać od śmiechu. Rozejrzałem
się – te kabiny są prywatne i wokół nie było żywej duszy. Miałem pełny widok... aż po lądowiska
helikopterów. Marty nie widziałem jeszcze nigdzie w zasięgu wzroku. Wsadziłem rękę pod
kurtkę i wydostałem mały scyzoryk, który nosiłem dla własnej obrony.
– Poza tym nienawidzę takich chwytnych ogonów dodałem. – Nienawidzę ich, lecz je
kolekcjonuję. Daj mi swój.
Pochyliłem się, chwyciłem ogon i zacząłem ciąć u nasady.
Wtedy Pozaziemski naprawdę wrzasnął i starał się uciec, jednak sprawnie go przytrzymałem.
Chciałem go tylko przerazić, lecz mnie rozwścieczył. A jego fioletowa krew przyprawiła mnie
o mdłości i jeszcze bardziej wkurzyła. Miałem się przed gostkiem na baczności, bo mógłby mnie
zaatakować, ale – niech mnie cholera – po prostu zemdlał. Właściwie, nie znam się na
Pozaziemskich... z tego, co wiem, równie dobrze mógł być płci żeńskiej.
Tak czy owak, podniosłem ogon i potrząsnąłem nim, starając się go osuszyć z krwi i już
miałem trzasnąć Pozaziemskiego (czy też Pozaziemską) w ucho i rzucić pod krzaki, gdy
usłyszałem czyjeś kroki. Pomyślałem, że nadchodzi Marta, a ponieważ moja dziewczyna lubi się
czasem zabawić, więc zawołałem:
– Hej, cukiereczku, patrz, jaki prezent właśnie dla ciebie zdobyłem!
Niestety, to nie była Marta, lecz jeden z tych oślizgłych natrętów z Federacji Planetarnej.
BRATHMORE:
Znowu jestem głodny. Jestem silną, żywotną osobą i potrzebuję prawdziwego pożywienia.
Czy ci głupcy oczekują, że stale będę żyć na neurosyntetykach i predigestach? Kiedy czuję głód,
muszę zjeść coś porządnego.
I tym razem miałem szczęście. Zamieszczane przeze mnie ogłoszenia sprowadzają ich
zawsze, choć nie zawsze dokładnie takich, jakich potrzebuję. Czasem muszę pozwolić odejść
nieodpowiedniemu kandydatowi i czekać na następnego. Chodzi mi głównie o właściwy wiek –
muszą być soczyści i młodzi, ale też nie za bardzo. Zbyt młodzi mają mało mięsa na kościach.
Jestem metodyczny, toteż prowadzę rejestr. Zamówiony osobnik miał być numerem
siedemdziesiątym ósmym. A wszystko w cztery lata, odkąd poczułem natchnienie i zamieściłem
ogłoszenie na publicznym kanale prasowym: „Poszukiwany partner do tańca, mężczyzna lub
kobieta, 16-23 lat”. Ponieważ w późniejszym wieku u prawdziwych tancerzy mięśnie robią się
zbyt twarde.
Po dwudziestogodzinnym tygodniu pracy każdy admin centrum obliczeniowego, jak
i praktykant z obsługi serwisu, wchodzi dla relaksu na jakiś kanał rozrywkowy i miałem
przeczucie, że wielu z nich pragnie zostać zawodowymi tancerzami. W ogłoszeniu nie podałem,
czy jestem dostępny na paśmie trójwymiarowym, wirtualnym, czy też w palarni, ale gdzie indziej
mógłbym być?
– Ile masz lat? Gdzie ćwiczyłaś? Jak długo? Co potrafisz? Włączę muzykę, a ty mi pokażesz.
Pokazy nie trwają zbyt długo... ale w każdym razie na tyle długo, bym mógł się kandydatom
dokładnie przyjrzeć. Realne biuro mam na dwudziestym siódmym piętrze Sky-High Rise, ni
mniej, ni więcej. To bardzo poważany budynek. Oficjalnie występuję pod szyldem „Przemysł
rozrywkowy”; a przynajmniej taki wisi na moich drzwiach.
Zadowalającym kandydatom mówię po przyjściu: „Okay. Teraz udamy się do mojej sali
tanecznej i zobaczymy, jak pójdzie nam w duecie”.
Wchodzimy na dach i lecimy helikopterem do mojej kryjówki. Czasami w drodze robią się
nerwowi, wtedy ich uspokajam. Jeśli mi się nie udaje, ląduję w najbliższym porcie i po prostu
stwierdzam: „Tu się pożegnamy, bracie (lub siostro). Nie potrafię pracować z kimś, kto mi nie
ufa”.
Dwa razy zjawił się w moim biurze gliniarz ze skargą jakiegoś głupka, ale jestem na taką
okoliczność przygotowany. Zresztą, nie wymyśliłbym jako pretekstu tańca, gdybym nie miał
odpowiednich papierów. Szkoda, że nie znaliście mnie wcześniej – przez dwadzieścia lat byłem
profesjonalistą.
O tych, którzy zniknęli, nikt się nigdy nie niepokoił. Zwykle nie zdradzali nikomu, dokąd
idą. A jeśli się wygadali i ktoś mnie później o nich pytał, odpowiadałem po prostu, że nigdy do
mnie nie dotarli. Nie sposób udowodnić, że było inaczej.
Więc oto miałem przed sobą numer 78. Dziewczyna, dziewiętnaście lat, ładna i pulchna, lecz
jeszcze nie muskularna.
Reszta jest łatwa – w mojej kryjówce.
– Załóż spódniczkę, siostro – mówię – i pójdziemy do sali poćwiczyć. Przebieralnia jest tam.
Wciskam guzik i przebieralnia wypełnia się trującym gazem. Wystarczy około sześciu minut.
Potem zanoszę ofiarę do mojej specjalnie przerobionej kuchni. Ubrania trafiają do pieca
spalającego śmieci. Macerator i rozpuszczalnik rozprawiają się z metalem i szkłem. Wrzucam do
niego wszystko: szkła kontaktowe, biżuterię, pieniądze... Nie jestem przecież złodziejem. A ciało
przyprawione i dobrze natłuszczone – wkładam do piekarnika.
Piekę je jakieś pół godziny, takie lubię. Po kolacji skrupulatnie sprzątam, a macerator
zajmuje się kośćmi i zębami. (I czasem, wierzcie lub nie, kamieniami żółciowymi.)
Tak było i dziś. Mieszam sobie najpierw kilka drinków dla zaostrzenia apetytu, potem
wyjmuję nóż i widelec – prawdziwe antyki, które sporo mnie kosztowały, ponieważ pochodzą
z czasów, kiedy ludzie jadali prawdziwe mięso.
Mięso... Wspaniałe i parujące, z chrupiącą brązową skórką i ociekające sokiem. Mój żołądek
aż dudni od rozkoszy. Biorę pierwszy zachwycający kęs.
Eee! Co, do diabła...? Co było z tą laską nie tak? Musiała należeć do bandy, która ćpa jedną
z tych niekonwencjonalnych trucizn! Straszny ból wypełnia moje ciało. Aż się od niego skręcam.
Nie pamiętam, żebym krzyczał, jednak podobno słyszeli mnie wyraźnie na samej autostradzie,
więc w końcu ktoś się włamał i mnie znalazł.
Zabrali mnie do szpitala, gdzie wycięto mi połowę żołądka.
Niestety, oczywiście znaleźli również ją.
* * *
– Niezwykle interesujące – ocenił kryminolog ze Związku Afrykańskiego. Mężczyzna
odwiedzał więzienie. Wraz z naczelnikiem siedzieli w biurze tego ostatniego i obserwowali na
wielkim ekranie, jak technicy zdejmują przestępcom mózgowe sondy, a później – otoczeni
robostrażnikami – wyprowadzają czterech mężczyzn i kobietę... Chociaż... Czy ten ostatni
osobnik nie był również kobietą? Trudno to było stwierdzić, gdyż istota wyglądała na
oszołomioną, a ciągnięta do kabiny spoczynkowej ledwie powłóczyła nogami. – Chce pan
powiedzieć, że robicie im to codziennie?
– Tak, każdego dnia przez cały wyrok. A większość z nich dostała dożywocie.
– I robicie to wszystkim więźniom? Czy może tylko zbrodniarzom?
Naczelnik roześmiał się.
– Nie, nawet nie wszystkim zbrodniarzom – odparł. – Wyłącznie tym zabójcom,
gwałcicielom i zwyrodnialcom, których zaliczamy do „Poziomu Pierwszego”. Dość nierozsądnie
byłoby pozwolić profesjonalnemu włamywaczowi na codzienne przeżywanie własnego
nieudanego włamania... Efekt byłby prawdopodobnie odwrotny od celu, jaki nam przyświeca.
Przestępca bez trudu dokonałby analizy słabych punktów skoku i dzięki temu doskonale
przygotował następny na dzień po opuszczeniu więzienia!
– I ta kuracja działa odstraszająco?
– Gdyby tak nie działała, nie moglibyśmy z niej korzystać. Wie pan, że w Związku
Interamerykańskim obowiązuje zakaz stosowania okrutnych i wyrafinowanych kar. Ta kara nie
jest już obecnie uważana za wyrafinowaną, a nasz Sąd Najwyższy i Trybunał Apelacyjny
Regionów Ziemskich... Oba oszacowały, że nie jest też okrutna. Raczej działa terapeutycznie.
– Chodziło mi o to, czy ta kara odstrasza innych potencjalnych przestępców przebywających
jeszcze na wolności.
– Mogę powiedzieć panu tylko jedno: każda średnia szkoła w naszym Związku ma
w programie lekcje z elementarnej penologii, w ramach których odbywają się pokazy nagrań
filmowych naszej kuracji. Zyskaliśmy rozgłos, a ja często udzielam wywiadów. Z dwóch tysięcy
więźniów mojej instytucji, która jest przeciętnej wielkości, obecnie jedynie tę piątkę poddajemy
kuracji. Odkąd zaczęliśmy stosować tę terapię przed dziesięcioma laty, wskaźnik zabójstw
w naszym Związku spadł z najwyższego do najniższego na Ziemi.
Och, tak, byłem tego świadom, oczywiście. Dlatego właśnie oddelegowano mnie do
zbadania, czy możemy również i u nas zastosować waszą kurację. Rozumiem, że jestem jedynie
jednym z pańskich licznych gości.
– Dokładnie tak. Aktualnie Związek Wschodnioazjatycki rozważa rychłe zatwierdzenie
naszej terapii jako stałego elementu systemu penitencjarnego, a szereg innych Związków ma
nadzieję wprowadzić ją w niedalekiej przyszłości.
– A w innym sensie... odstraszanie... jak wpływa na samych przestępców? Czy kuracja
przynosi wymierne sukcesy? Wiem oczywiście, że ci ludzie nie mogą obecnie kontynuować
kryminalnej kariery, lecz... jaki jest psychologiczny wpływ na nich, tu i teraz?
– Podstawy – odrzekł naczelnik – zdefiniował Lachim Malley, nasz znany penolog...
– Tak, rzeczywiście, jeden z najznakomitszych!
– Również tak uważamy. Jego pomysł zrodził się pierwotnie z niewiele znaczącego i wręcz
banalnego fragmentu historii społeczeństwa. W dawnych czasach, kiedy istniały prywatne sklepy
i ludziom płacono za pracę w nich, właściciele sklepów z ciastkami, słodyczami i podobnymi
przysmakami, których młodzi szczególnie łakną... oraz, jak sądzę, właściciele browarów
i rozlewni win... mieli pewien zwyczaj, a mianowicie pozwalali nowym pracownikom najeść się
bądź napić do syta. Ustalono, że pracownicy dość szybko się zaspokajali, a po pewnym czasie
odczuwali nawet odrazę do tychże produktów, których wcześniej tak bardzo pożądali. W ten
sposób na dłuższą metę właściciel oszczędzał sporo pieniędzy. Malleyowi przyszło do głowy, że
uzyskamy podobny efekt, jeśli zmusimy notorycznego przestępcę do przeżywania stale na nowo
epizodu, który doprowadził do jego uwięzienia, czyli będziemy mu go przypominać codziennie,
że tak powiem: ustawicznie wbijać mu go do głowy. Eksperyment stał się wykonalny, odkąd
potrafimy bezboleśnie pobudzać dowolną część mózgu poprzez elektryczne sondy umieszczone
w odpowiednich miejscach. My tutaj, w tym więzieniu, jako pierwsi zastosowaliśmy tę terapię
w praktyce.
– I sprawdza się bez wyjątków?
Początkowo niektórzy z najbardziej niebezpiecznych zbrodniarzy... na przykład masowi
kanibale, których pan widział albo degeneraci molestujący dzieci... wydają się prawdziwie
rozkoszować powtórnym przeżywaniem swych zbrodni. Mniej zepsuci załamują się już na
początku kuracji – niejako powtórne i zwielokrotnione uczestnictwo w popełnionych czynach
stanowi dla nich straszliwe katusze. Lecz nawet najpotworniejsi i najbardziej zatwardziali
zbrodniarze – choćby ci dwaj, którzy dopiero zaczęli odbywać karę – stopniowo zaczynają się
nudzić oglądaniem dokonanych przez siebie przestępstw, potem się przesycają, a w końcu, choć
trzeba na to czasu, kompletnie zrażają do swych dawnych impulsów. Niektórzy z tych ludzi
odczuwają straszliwą skruchę. Miałem u siebie zdegenerowanych kryminalistów, którzy padali
na kolana i błagali mnie, bym im pozwolił zapomnieć. Jednak nie mogę, naturalnie...
– A gdy odsłużą karę? Przypuszczam, że podobnie jak w naszym Związku, wyrok dożywocia
naprawdę nie oznacza więcej niż piętnaście lat...
– Między nami mówiąc, oznacza przeciętnie lat dwanaście. Tyle że niektórych przestępców...
na przykład tego ostatniego... nigdy nie można by bezpiecznie wypuścić na wolność. Na
szczęście, większość godzi się ze swoim losem, ogólnie rzecz biorąc. Ponieważ prócz tej
codziennej gehenny, prowadzą tutaj całkiem niezłą egzystencję. Żyją sobie wygodnie, mają
sposobność do edukacji i rozrywki, kiedy to możliwe, załatwiamy im odwiedziny
współmałżonka, a wielu robi na różnych polach nawet całkiem niezłe kariery, jakby wcale nie
przebywali w więzieniu.
– A co z tymi, którzy jednak wychodzą na wolność? Czy niektórzy z nich powracają na
drogę przestępstwa? Mieliście wśród nich recydywistów?
Naczelnik wyglądał na zakłopotanego.
– Hmm... Nie, nigdy dotąd nie wrócił tu do nas żaden podmiot Systemu Malleya – odparł
niechętnie. – W rzeczywistości, czuję się w obowiązku powiedzieć panu, że istnieje pewna
drobna wada Systemu. Do tej pory nie mieliśmy jeszcze ani jednego osobnika, którego po
odbyciu kary moglibyśmy odesłać z powrotem do społeczeństwa. Póki co, każdego z nich trzeba
było przenieść... zamiast na wolność do... szpitala psychiatrycznego.
Afrykański kryminolog milczał. Potem przesunął wzrokiem po biurze, w którym siedział. Po
raz pierwszy zauważył zbrojone ściany, pancerne szyby w oknach i wycelowaną w drzwi
elektroniczną broń, dzięki przyciskowi na biurku naczelnika gotową do natychmiastowej
aktywacji.
Naczelnik dostrzegł spojrzenie swego gościa i zarumienił się.
– Obawiam się, że jestem zwyczajnym tchórzem – wyjąkał. Tak, trzymamy podmioty
Systemu pod ścisłym nadzorem, a w razie zagrożenia robostrażnicy mają rozkaz tak strzelać, by
zabić. Ciągle jednak pamiętam doświadczenia mojego poprzednika, który wraz z Lachimem
Malleyem...
– Ma się rozumieć, słyszałem – wtrącił Afrykanin – że Malley zmarł nagle podczas wizyty
w pańskim więzieniu. Podobno na atak serca.
– Mój poprzednik był trochę zbyt niedbały – odparł naczelnik z ponurym uśmieszkiem. –
Pokładał pełną wiarę w System Malleya i nawet nie zaopatrzył się w robostrażników, którzy
w przypadku buntu mogliby wesprzeć techników lub choćby przed codziennym obchodem
przeszukać podmioty i sprawdzić, czy któryś z nich nie ukrył noża. Tamtego dnia podmiotów
było więcej... przynajmniej czternaścioro. Kiedy więc skazańcy w sposób absolutnie
skorelowany w czasie i wcześniej zaplanowany sterroryzowali techników... a mieli już wówczas
założone sondy... i włamali się do biura... No tak, można powiedzieć, że Malley faktycznie zmarł
na serce. Podobnie jak mój poprzednik... Dokładnie rzecz biorąc, obaj zginęli od ciosu w serce.