12737

Szczegóły
Tytuł 12737
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12737 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12737 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12737 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Colin M. Turnbull IKOWIE, LUDZIE GÓR Colin M. Turnbull (ur. 1924), znakomity etnograf angielski, wykładający obecnie na Virginia Commonwealth University w Stanach Zjednoczonych, znawca współczesnej Afryki, jej problemów socjalnych i cywilizacyjnych, jest m.in. autorem wydanych w Polsce książek z dziedziny antropologii Samotny Afrykanin (Iskry 1965) i Leśni ludzie (Iskry 1967). Ikowie, ludzie gór to wstrząsająca relacja z kilkuletniego pobytu autora wśród nielicz- nego plemienia afrykańskiego, mieszkańców trudno dostępnych gór na pograniczu Ugandy, Sudanu i Kenii, którzy po utworzeniu rezerwatu w dolinie Kidepo zostali pozbawieni swych naturalnych terenów łowieckich, czyli podstawowego źródła egzystencji. Miary nieszczęścia dopełniły powtarzające się okresy suszy, niszczącej wszelkie uprawy. Chroniczny głód nęka- jący plemię Ików doprowadził w ciągu życia paru pokoleń do rozkładu dawnych instytucji społecznych, zniweczył więzi rodzinne, obalił dawny kodeks moralny. Instynkt indywidual- nego przetrwania wyparł w nich wszelkie ludzkie uczucia. Apokaliptyczny obraz nakreślony przez Turnbulla, który nauczył się języka Ików i był naocznym świadkiem ich egzystencji, zmusza do głębokiej refleksji nad istotą człowieczeństwa. Colin M. Turnbull IKOWIE, LUDZIE GÓR Tytuł oryginału The Mountain People Książkę tę poświęcam plemieniu Ików, do których nauczyłem się nie żywić nienawiści, i mojemu przyjacielowi Joe, który mi w tym dopomógł. PRZEDMOWA W niniejszej książce wiele jest rzeczy zaskakujących i czytelnik zapewne pomyśli: „Co za prymityw... co za dzicz... jakie to wstrętne”, a przede wszystkim: „Jaki brak uczuć ludzkich.” W trakcie bezpośrednich doświadczeń powtarzałem sobie to wszystko raz po raz. Pierwsze oceny typowe są dla swego rodzaju etno- i egocentryzmu, od którego mimo wysił- ków nie możemy się nigdy całkowicie wyzwolić i który w gruncie rzeczy polega na upartym stosowaniu kryteriów nie pasujących do zmienionych warunków. Ale ta ostatnia ocena jest innego typu i zakłada, że istnieją pewne normy obowiązujące całą ludzkość, pewne wartości niejako człowiekowi wrodzone, od których zachowanie ludzi opisanych w tej książce odbie- ga w drastyczny sposób. Jednakże w trakcie bezpośredniej obserwacji Ików, a może i pod- czas czytania, łapiemy się na tym, że obserwujemy i badamy samych siebie, że jest to podróż w poszukiwaniu zasadniczych cech ludzkich, a na zakończenie dokonujemy odkrycia: czło- wiek w pewnych warunkach może zatracić cechy ludzkie i może się to przytrafić każdemu z nas. Większość czytelników pewno nie zechce uwierzyć, że możemy upaść tak nisko jak Ikowie, a przecież zdarza się to wielu ludziom, i to z mniej ważnych powodów. Sprawę tę zresztą pozostawiam do rozstrzygnięcia samym czytelnikom, moja relacja przedstawia Ików, ludzi gór, i ich walkę o przetrwanie. Chociaż moje przeżycia nie należały do przyjemnych i w trakcie badań doświadczyłem wielu cierpień, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, jestem wdzięczny losowi. Albowiem bez względu na wszystko i wbrew pierwotnemu uczuciu głę- bokiego zawodu, to, co przeżyłem, wzmogło mój szacunek dla ludzi, i mam nadzieję, że mi- mo wpajanych nam pustych frazesów o wrodzonym człowiekowi dobru i pięknie poznamy naszą prawdziwą naturę, zanim będzie za późno. Winien tu jestem gorące podziękowanie mojemu koledze i przyjacielowi, Josephowi Towlesowi, który niemałym kosztem dzielił ze mną przez pewien czas życie wśród Ików i sprawił, że stało się łatwiejsze do zniesienia. Razem odkryliśmy, że w pewnych warunkach zachowanie pięknych stron natury ludzkiej jest niepodobieństwem. Nie ukazałem jego posta- ci na kartach tej książki, bo sam zamierza opublikować swoje doświadczenia. Jestem również wdzięczny Wydziałowi Antropologii przy Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej, który sfinansował moje badania, oraz profesorowi Harry’emu L. Shapiro i innym pracownikom tego wydziału za pomoc i częste listy ze słowami otuchy i zachęty, doręczane mi w rozszczepionym na końcu kijku — co brzmi nieprawdopodobnie, ale było stosowne w warunkach, w jakich przebywałem. Jake Page z czasopisma „Natural History” dopomógł mi okazując żywe zaintereso- wanie i prowadząc ze mną później długie dyskusje; podobnie też służyli mi pomocą koledzy z Uniwersytetu w Hofstra i studenci, którzy pierwsi mieli możność obserwowania klasycz- nych objawów związanych z trudnością powrotu do normalnego życia. Dziękuję Jerry’-emu Bernsteinowi za wielogodzinne żmudne sporządzanie notatek z taśm magnetofonowych. Uniwersytet Makarere w Kampali i dr Raymond Apthorpe udzielili mi schronienia, w którym mogłem się w razie potrzeby ukryć, i jestem im wdzięczny nie tylko za tradycyjną gościn- ność, lecz i za konkretną i niezbędną pomoc w uzyskaniu zgody rządu Ugandy na pracę Jose- pha Towlesa i moją w latach 1964—1967 na zamkniętym obszarze i to w okresie, w którym nasza obecność mogła być kłopotliwa. Nie wiem, w jaki sposób podziękować Ikom, którzy traktowali mnie, jakbym był jed- nym z nich, czyli najgorzej, jak tylko można. Czynili to z osobliwym wdziękiem, nawet wówczas kiedy umierali, i wyjawili mi wiele tajemnic dotyczących mnie samego. Niestety mało co zdołałem dać im w zamian. Epulu, 5 czerwca 1971 roku Rozdział pierwszy ŚWIAT, KTÓRY PRZESTAŁ ISTNIEĆ Wszelkie opisy innych ludzi, innego sposobu życia muszą być do pewnego stopnia subiektywne, zwłaszcza jeśli — jak w przypadku antropologa — bierze się w tym życiu udział. Tak zwykle bywa, czytelnik jednak ma prawo znać cele, nadzieje, oczekiwania i na- stawienie autora w chwili przystąpienia do badań, gdyż sprawy te wywierają niewątpliwy wpływ nie tylko na to, jak autor na wszystko patrzy, ale nawet na to, co widzi. W najlepszym razie jego opis jest tylko częściowo ścisły i bezstronny. W tym wypadku sytuacja była pomyślniejsza, ponieważ teren nie został dotychczas zbadany. Poza bardzo mglistymi i niejasnymi pogłoskami nie można było niczego się dowie- dzieć o Ikach, albo raczej Teuso — jak wtedy sądziłem — bo nie znano ich właściwej nazwy. Nawet gdybym bardzo chciał, nie mógłbym wyrobić sobie z góry żadnego sądu. Nic o nich nie wiedziałem, a prawdę mówiąc, niewiele też mnie obchodzili. Mój wybór padł na Ików dopiero w trzeciej kolejności, stanowili dla mnie ostatnią szansę, żeby nie stracić możliwości pracy w terenie. Jeżeli więc w ogóle czymś się kierowałem, to nie entuzjazmem, lecz raczej chęcią obiektywnej obserwacji. Była to dla mnie zupełna nowość. Dotąd zawsze podchodziłem z zapałem do wszyst- kiego, co robiłem. Najpierw wzbudziły mój entuzjazm Indie, potem Afryka kolonialna, wreszcie Pigmeje kongijscy. Do Pigmejów jeździłem już trzy razy, za każdym razem z nie słabnącym zapałem, ale charakter pracy stawiał mnie właściwie poza nawiasem społe- czeństwa osady. Głównym moim celem był przez jakiś czas powrót do puszczy Ituri i praca wśród mieszkańców osady, mająca uzupełnić obraz badań. Kiedy nadarzyła się sposobność pracy w terenie, pomyślałem najpierw o Ituri, ale ustawiczne zamieszki w północno- wschodnim Kongo uniemożliwiły ten plan. Wtedy wyłonił się drugi projekt, pod pewnymi względami bardziej nawet obiecujący i do którego byłem nastawiony nie mniej entuzjastycznie. Był to projekt powrotu do Indii i pracy na Andamanach wśród ludów Onge. Ongowie, żyjący bardzo daleko od Pigmejów z Afryki Środkowej, przypominali ich w zadziwiający sposób zarówno pod względem fizycz- nym, jak i kulturowym. Nigdy ich nie zbadano dokładnie i całe lata żyli w odosobnieniu na wyspie Andaman Mały, na której nie było żadnych obcych osad, a która było dostępna tylko od morza, i to jedynie przez dwa miesiące w roku, z powodu wysokiej fali przybrzeżnej. Jak zwykle krążyły pogłoski o ich ludożerstwie, prawie na pewno bezpodstawne, samo zaś od- osobnienie, które innym wydawało się mało zachęcające, dla mnie oznaczało idealną i jedyną okazję do bardzo specjalnych i istotnych badań. Projekt spotkał się z entuzjastycznym popar- ciem wszędzie, z wyjątkiem Indii. Powinienem był się domyślić, że za grzecznymi, wymija- jącymi odpowiedziami kryje się po prostu niechęć do wyraźnej odmowy, ale nie chciałem uwierzyć, aby nawet spuścizna dwóch wieków biurokracji brytyjskiej mogła udaremnić taki pożyteczny projekt, i obstawałem przy nim do ostatniej chwili. Przekonano mnie w końcu, żebym mimo wszystko udał się do Indii i tam na miejscu przedstawił swoje argumenty, kiedy uprzejma korespondencja raptem się urwała i dostałem krótkie, zwięzłe pismo odmowne bez podania przyczyny. Pozostał mi już tylko miesiąc czy dwa do chwili, kiedy musiałem wyruszyć w teren, szybko więc nakreśliłem potrójny projekt badań w Afryce Wschodniej, gdzie istniało naj- mniejsze prawdopodobieństwo jakiegokolwiek urzędowego zakazu. Jeden projekt dotyczył zbadania rozproszonych grup wędrownych myśliwych, znanych pod wspólną nazwą Ndorobo (Wandorobo), które nadal można było spotkać w Kenii, Tanzanii i Ugandzie. Inną możliwość nastręczała praca badawcza wśród kowali i rzemieślników wyrabiających narzędzia z żelaza. W obu dziedzinach badania były bardzo potrzebne i każda z nich stanowiła dostateczne uza- sadnienie mojego pobytu w terenie. Trzecią możliwość stwarzały bardziej szczegółowe ba- dania małej samotnej grupy myśliwych w górach odgradzających północną Ugandę, Sudan i Kenię. Zwróciła mi na nich uwagę Elizabeth Marshall Thomas, która zetknęła się z nimi pod- czas swojej pracy z Dodosami w północnej Karamodży. Podobnie jak w wypadku Ongów, projekt ten umożliwiał dokonanie porównania między dwiema bardzo różnymi grupami my- śliwych, żyjącymi w zupełnie odmiennych środowiskach. Jednym z celów antropologii jest odkrywanie podstawowych zasad organizacji społecznej, toteż małe grupy społeczne idealnie się do tego nadają, a im bardziej są odosobnione, tym lepiej. Porównanie różnych społe- czeństw jest szczególnie pouczające, a ponieważ nie udało mi się dowiedzieć, czego się moż- na spodziewać po Teuso, zachowałem postawę raczej badacza-naukowca niż entuzjasty. Ale najdalej idące obiektywne zainteresowanie nie zdołało przytłumić mojego uczucia zawodu, kiedy upadły dwa poprzednio wybrane przeze mnie projekty. Podkreślam to dlatego, że jednym z najtrudniejszych zadań antropologa pracującego w terenie jest nawiązanie dobrych i przyjaznych stosunków z ludźmi, wśród których będzie mieszkał, a nieprzychylne nastawienie z pewnością nie ułatwi mu pozyskania ich życzliwo- ści. Może bym nawet zapomniał o Ituri i Ongach, kiedy już dotarłem do północnej Ugandy, gdyby od tej chwili wszystko układało się pomyślnie, ale tak się nie stało. Krótki postój w Egipcie omal nie zakończył się katastrofą, a w Kenii dowiedziałem się, że wykonany na spe- cjalne zamówienie Landrover jeszcze nie został dostarczony. Kiedy wreszcie dotarł do Mom- basy, okazało się, że niezupełnie odpowiada sprecyzowanym uprzednio wymaganiom: już podczas pierwszej spędzonej w nim nocy, w pobliżu Kilimandżaro, w ulewnym deszczu przekonałem się, że dach przecieka — i to wprost na posłanie. Pierwotnie miałem zamiar przejechać Tanzanię, a następnie południową i zachodnią Ugandę w poszukiwaniu Ndorobo i kowali — czyli dokonać wstępnego sprawdzianu swoich możliwości, zanim przystąpię do trzeciego etapu projektu. Zarówno Ndorobo, jak i kowale byli trudno uchwytni, a zwłoka spowodowana czekaniem na Landrover nie zostawiła mi czasu na dokładniejszy rekonesans. Co więcej, samochód, pomalowany na kolor jaskrawoczerwony, posiadał szczególną i wcale nie pożądaną właściwość przyciągania słoni, zwłaszcza samców w sposób oczywisty poszu- kujących damskiego towarzystwa. Była to jego stała właściwość i niezmienna cecha, podob- nie jak przeciekający dach. W Ugandzie trwały właśnie rozruchy polityczne, gdyż przybyłem tam tuż przed za- machem stanu, po którym Milton Obote został dyktatorem i usiłował zabić kabakę . W Ugandzie nastąpił długi okres zaciętych walk między północą a południem. Nie był to naj- szczęśliwszy omen dla pracy, którą miałem prowadzić na północy, z inspiracji i dzięki popar- ciu uniwersytetu z południa, a co gorsza, znaczne obszary kraju położone najdalej na północ były w ogóle niedostępne, zarówno z powodu masowych grabieży bydła, jak i zamieszek w południowym Sudanie. Na razie jednak zamach jeszcze nie nastąpił i za pośrednictwem uni- wersytetu otrzymałem tymczasowe pozwolenie na podjęcie badań wśród Teuso, jak wciąż mylnie nazywaliśmy Ików. Przed wyjazdem z Makarere zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, żeby się dowiedzieć czegoś więcej o ludziach i okolicy i opracować jakiś plan działa- nia. Podobno tuż przed drugą wojną światową plemiona Teuso zachęcano do osiedlania się w północnej Ugandzie, w wysuniętym najdalej na północ masywie górskim, graniczącym od wschodu z Kenią, a od północy z Sudanem. Dotychczas pędzili oni koczowniczy tryb ży- cia myśliwych i zbieraczy, przemierzając rozległe przestrzenie wszystkich trzech krajów. Dopiero wraz z uzyskaniem przez te państwa niepodległości po drugiej wojnie światowej granice nabrały większego znaczenia, jednakże proces zasiedlania rozpoczęto dużo wcze- śniej. Jak się później dowiedziałem, ówczesny sposób życia Ików różnił się bardzo od obecnego. Terytorium, które mają teraz do dyspozycji, leżące na zboczu między górską gra- nicą Kenii i Ugandy a szczytem Morungole, na wschód od dzisiejszego Parku Narodowego Kidepo, było niegdyś ich prowizorycznym miejscem odpoczynku w dorocznym cyklu wę- drówek. Dolina Kidepo, ciągnąca się u stóp góry Morungole, stanowiła ich główny teren ło- wiecki. Miała około pięćdziesięciu sześciu kilometrów długości i była prawie całkowicie zamknięta przez górę Morungole od południa i wschodu, łańcuch Didinga od północy i łań- cuch Niangea od zachodu. Jedyne przejście znajdowało się w jej południowo- zachodnim krańcu. Dolina przez cały rok roi się od zwierzyny, ale w porze deszczowej podłoże jej na- siąka wodą i rozmięka. W tym okresie większe zwierzęta, zwłaszcza słonie, zazwyczaj od- chodziły stamtąd albo przez południowo-zachodnie wyjście, albo przez góry Didinga. Wtedy właśnie myśliwi ruszali za zwierzyną, zwykle przez łańcuch Didinga i dalej aż do Sudanu, polując, zbierając po drodze dziko rosnące jarzyny, korzenie, jagody i z rzadka pozostając w jednym miejscu dłużej niż kilka dni. Z końcem pory deszczowej myśliwi udawali się do pół- nocnej Kenii, na zachód od Jeziora Rudolfa, i w drodze powrotnej na swoje zbocze zbierali miód, przede wszystkim w górach Zingout. Później w drodze do Ugandy wspinali się na wzniesienie mające około siedmiuset metrów wysokości, szli dalej w kierunku Morungole i wracali do Kidepo. Kidepo niewątpliwie było miejscem, gdzie spędzali znaczną część roku, ale — wzo- rem większości myśliwych i zbieraczy — uzależniali to w równej mierze od zasobów roślin- nych, jak i od zwierzyny, gdy bowiem grupa pozostaje za długo w jednym miejscu, warzywa i owoce wyczerpują się jeszcze prędzej i gruntowniej niż pogłowie zwierzyny. Przenoszenie się z miejsca na miejsce to dla ich sposobu życia rzecz zasadnicza, a koczownictwo wcale nie jest, jak sądzą niektórzy, bezmyślną i bezcelową włóczęgą. Przy tym zbieractwo i myślistwo, nawet na gruncie jałowym, nie jest aż tak trudne i niebezpieczne, jak mogłoby się zdawać. Myśliwi i zbieracze nie myślą o dniu jutrzejszym, zdobywają świeże pożywienie z dnia na dzień, ze spokojną pewnością ludzi, którzy znaleźli swoje miejsce w świecie. I rzeczywiście je znaleźli. Myśliwy zna swój świat jak mało kto i żyje w zgodzie z tym światem, nie usiłując go sobie podporządkować. Dba pilnie o ochronę środowiska, wie dokładnie, ile i kiedy może z danego miejsca czerpać. Wytyczy trasę swych koczowniczych wędrówek w oparciu o tę wiedzę i to, co dla osób postronnych wydaje się niepewną egzystencją, daje mu przypusz- czalnie większe poczucie bezpieczeństwa, niż ma wielu rolników. Plony całorocznej pracy rolnika mogą ulec zniszczeniu w ciągu jednej nocy, gdy tymczasem myśliwy straci najwyżej tyle, ile nazajutrz znów zdobędzie. Po części dlatego myśliwi nie lękają się sił nadprzyrodzo- nych, wiodą proste życie i wolni są od nerwic, które towarzyszą postępowi. Zanim Kidepo zamieniono w Park Narodowy, a tym samym pozbawiono Ików głów- nych terenów łowieckich, uprawiali oni dwa rodzaje myślistwa. Na otwartej przestrzeni po- lowali używając sieci, ale na wzgórzach albo w terenie górzystym, co się zdarzało najczę- ściej, posługiwali się jedynie dzidami, łukami i strzałami. Każda technika wymagała innego podziału ludzi na poszczególne grupy, choć największe znaczenie przypisywano zawsze współpracy. Polowanie z sieciami, praktykowane w taki sam sposób przez sąsiednie plemio- na Aczoli, wymaga współpracy mężczyzn, kobiet i dzieci. Właściwie cała grupa, czasem około stu osób, wyrusza z wioski niosąc sieci, długie kije, dzidy, łuki i strzały. Kije wbija się w ziemię, tak aby tworzyły szeroki łuk, i zarzuca się na nie sieci, które ciągną się na długość kilometra albo i więcej. Tak wygląda sytuacja idealna, ale nawet znacznie mniejsza liczba sieci, gdy się je starannie ustawi, daje pożądany skutek. Kobiety i dzieci pełnią rolę nagania- czy wpędzając zwierzynę w zastawione sieci. Czasami, żeby sobie w tym pomóc, podpalają busz, bo bicie kijami w trawę może być zarówno niebezpieczne, jak i mało skuteczne. W okresie suszy pożary buszu wybuchają często, toteż bywało nieraz, że cała grupa widząc płomienie zrywała się, chwytała kije, sieci i biegła ustawić je przed sunącą falą ognia. Czę- ściej jednak pożar można przez jakiś czas obserwować i dokładnie przewidzieć, w którą stro- nę się rozszerzy. Szczególnie w nocy łatwo jest odgadnąć kierunek ognia w buszu. Najpierw widać łunę na niebie poza grzbietem górskim, potem w ciemnościach ukazują się pierwsze płomienie i stopniowo pełzną po grani w dół. Przypominają ciekłą lawę wypływającą z krate- ru wulkanu, bo ogień nie sunie prostą linią po zboczu ani go nie pokrywa, ale wolno i pew- nie, strumieniami intensywnej czerwieni, spływa po zalesionych parowach. Myśliwi bacznie obserwują rozwój sytuacji i opracowują strategię działania. Mają dość czasu, aby rozpostrzeć sieci u wylotu parowów na długo przed zbliżaniem się pożaru. W ten sposób odcinają zwie- rzętom odwrót z kilku parowów, a nieco dalej ustawiają jeszcze jedną ciągłą linię sieci. W tym wypadku kobiety i dzieci niewiele mają do roboty, czekają tylko w bezpiecznym miej- scu, za drugą linią sieci, a mężczyźni stoją na straży z dzidami. Z pierwszym podmuchem dymu ukazuje się zwierzyna, czasem wychodzi ostrożnie, czasem pędzi na oślep. Zwierzęta, które ujdą z pułapki pierwszych sieci, wpadają w drugie, a te, które umkną na bok, mogą wpaść w ręce chłopców uzbrojonych w łuki i strzały. Ale takie polowanie zdarza się tylko raz na jakiś czas i tylko po nim zostaje nadmiar mięsa, które warto suszyć i przechowywać. Wy- suszone mięso mężczyźni i kobiety tygodniami noszą ze sobą w skórzanych sakwach jako żelazny zapas, kiedy przebywają z dala od obozowiska zbierając miód lub termity. Zazwyczaj nawet polowanie z sieciami nie dostarcza więcej mięsa, niż można zjeść w ciągu jednego lub dwóch dni, bo z chwilą zaspokojenia doraźnych potrzeb myśliwi wracają do obozu. Zabijanie nadmiernej liczby zwierząt uważane jest za zbrodnię, za grzech przeciw- ko prawom boskim, i robi się to tylko przed długimi wyprawami w tereny, na których wynik polowania może być niepewny, albo przed porą zbierania miodu i termitów, kiedy ludzie dzielą się na niewielkie grupki, zbyt małe, żeby urządzić polowanie z naganką, i całymi ty- godniami wędrują w poszukiwaniu tych smakołyków. Polowanie z dzidami wymaga znacznie większego wysiłku i daje gorsze rezultaty, chociaż na codzienne potrzeby wystarcza. I tu współpraca kobiet i dzieci jest pożądana, mi- mo że nie biorą one bezpośrednio udziału w polowaniu, w którym należy podchodzić zwie- rzynę, nie zaś naganiać ją. Pomoc polega na odnoszeniu ubitej zwierzyny do obozu, żeby mężczyźni mogli bez przeszkód polować nadal. Kobiety zawsze trzymają się w pobliżu polu- jących mężczyzn i zajmują się w tym czasie zbieraniem owoców i jarzyn. W związku z tym one także biorą udział w wieczornych naradach, podczas których zapada decyzja, gdzie się będzie polować nazajutrz, gdyż płody leśne zebrane przez kobiety są w codziennym wyży- wieniu równie istotne jak mięso. Oto jeszcze jedna charakterystyczna cecha społeczeństw zajmujących się myślistwem i zbieractwem: współpraca i równość mężczyzn i kobiet. Rola mężczyzn jest tylko w pewnym stopniu dominująca i tylko dlatego, że polowanie uważa się za zajęcie bardziej pasjonujące i niebezpieczne (niebezpieczne w dwójnasób, gdyż myśliwi wierzą, iż zagrażają im również siły nadprzyrodzone) i jako takie absorbuje ludzi znacznie bardziej niż zbieractwo. Trudno się przecież emocjonować wykopywaniem korzeni czy zbie- raniem jagód. A jednak, mimo że codziennej porcji roślin nie wita się z równym entuz- jazmem co mięsa, kobiety czerpią satysfakcję z tego, że nie tylko dostarczają dużej ilości jadła, ale że jest ono najpewniejszym źródłem pożywienia. Podczas codziennych wędrówek z mężczyznami — albo osobno w małych grupkach strzeżonych przez jednego lub dwóch star- szych mężczyzn — kobiety uważnie obserwują, co dojrzeje nazajutrz, co za tydzień, co za miesiąc. Mężczyźni potrafią przewidzieć trasę zwierząt z dużą dokładnością, ale nigdy z taką pewnością. Oprócz wielkich polowań z naganką udział kobiet w polowaniu jest niewspółmiernie mniejszy niż mężczyzn, zwykle więc kobiety mają dużo czasu na zbadanie okolicy i niekiedy zapuszczają się nawet dalej niż polujący mężczyźni. Ta część Afryki Wschodniej, leżąca na pograniczu Sahary, nie jest bynajmniej urodzajna i niełatwo po niej wędrować, tak jest po- przecinana przez strome i skaliste parowy. Dla tych jednak, co znają ją tak dobrze jak Ikowie, zawsze wystarczy pożywienia — pod warunkiem że będą mogli przenosić się z miejsca na miejsce. Nawet dawniej, w najlepszych okresach, grupy kobiet wędrowały czasami przez dwa lub trzy dni aż po krańce doliny Kidepo, na wzgórza pod górą Zulia w Sudanie. Jedynie podczas dorocznej wędrówki zwierząt, kiedy Ikowie porzucają swoje obozowiska w pobliżu góry Morungole, wszyscy członkowie poszczególnych grup stale przebywają razem. Dawniej nawet chaty mające służyć przez dłuższy okres czasu budowano z trawy, którą układano na konstrukcji z żerdzi przypominającej igloo. Wznosi się je szybko i łatwo, równie dobrze można też w nich mieszkać przez dwa lub trzy miesiące, co przez dwa bądź trzy dni. Można je w każdej chwili porzucić bez żalu i poczucia straty, stanowią więc nie- odzowny atrybut ruchliwego życia myśliwych. Ruchliwość ta służy także innym celom, nie tylko ściśle ekonomicznym: pozwala nieustannie tworzyć nowe grupy, zależnie od więzów przyjaźni i składu zespołów roboczych, oraz ułatwia zażegnanie ewentualnych sporów. Umożliwia także ciągłe zmiany przywództwa, a to dla nawykłych do równości myśliwych jest rzeczą ważną. Za każdym razem, kiedy grupa się przenosi, obozowisko zostaje zbudo- wane nieco inaczej niż poprzednio. Sąsiedzi, których przyjaźń osłabła, budują domy trochę dalej od siebie, powstają nowe przymierza. Nawet w założonym już obozie nietrudno jest porzucić swój dom, albo — jeżeli ktoś chce, żeby wypadło to dramatyczniej — zburzyć go i zbudować nowy w innym miejscu, dając w ten sposób wyraz niezadowoleniu. Jeżeli ktoś woli zachowanie mniej demonstracyjne, może po prostu przez wyciągnięcie jednej lub dwóch centralnych żerdzi przyczynić się do zawalenia chaty i użyć tego jako wymówki do posta- wienia domu na przeciwnym krańcu obozu. Pojęcie rodziny jest bardzo szerokie, w życiu codziennym najbardziej się liczy wspól- ne mieszkanie. Nawet w obrębie obozu ci, co mieszkają obok siebie, sami uważają się za spokrewnionych, choćby nie łączyły ich więzy krwi. Natomiast rodzeni bracia, mieszkający w różnych częściach obozu, nie mówiąc już o takich, którzy należą do różnych grup, mogą się zupełnie sobą nawzajem nie interesować. Potrzeby chwili są dla myśliwych najważniej- sze, więc nawet te tak trwale związki biologiczne stają się elastyczne, a określenia: rodzice, dzieci, bracia, siostry, oznaczają raczej obecne związki przyjaźni i odpowiedzialności niż cokolwiek innego. Więzy społeczne często są tak samo ważne jak rodzinne, ale nie zawsze, i w razie jakichś zatargów pokrewieństwo schodzi na dalszy plan. Nie możemy więc mówić o rodzinie jako o prostej podstawowej komórce społecznej w sensie biologicznym, ekonomicznym czy jakimkolwiek innym. W najlepszym razie rodzi- na w biologicznym sensie tego słowa, to znaczy mąż, żona i dzieci, stanowi gotowy model jednostki społecznej zdolnej do współpracy. Model ten można rozbudować łącząc kilka lub kilkanaście rodzin w większą jednostkę, ale jest to typowe raczej dla plemion osiadłych niż dla wędrownych myśliwych. W społeczeństwie myśliwych dzieci wychowuje się tak, aby uważały wszystkich dorosłych za rodziców, a wszystkich rówieśników za rodzeństwo. Zresz- tą te konkretne i najważniejsze związki ulegają zmianom, jeżeli zmienia się skład grupy, któ- ra opuszcza jeden obóz i zakłada następny gdzie indziej. Ikowie, podobnie jak inne plemiona, traktowali sprawy pokrewieństwa przede wszystkim pod kątem jego znaczenia społecznego, co znalazło wyraz w łatwym przystosowaniu się do gwałtownych i katastrofalnych zmian, które zaszły, gdy ograniczono im swobodę poruszania się i zakazano polowań. Rodzina po prostu przestała istnieć. Środowisko naturalne jest w ruchliwym społeczeństwie myśliwych zawsze i nie- zmiennie głównym spoiwem, które ich łączy, które daje im poczucie wspólnoty; wokół tej osi obraca się ich życie. Ze środowiska mają wszystko, co niezbędne: żywność, ubranie i schronienie, a często przypisują mu także właściwości metafizyczne. Pigmeje Mbutu za- mieszkujący wilgotne lasy tropikalne uważają las za dobroczynne bóstwo, podobnie też Iko- wie, żyjący w swojej skalistej górskiej fortecy, traktują góry jako wyłączną własność. Ludzie i góry należą do siebie i są ze sobą związani w sposób nierozerwalny. Nie znaczy to wcale, że Ikowie nie potrafiliby żyć, polować czy uprawiać ziemi na równym, jałowym płaskowyżu, ciągnącym się u podnóża gór. Są tak samo inteligentni jak my wszyscy, a jednocześnie od- znaczają się większą bystrością, łatwiej się uczą i przystosowują do otoczenia niż większość ludzi. A jeśli chodzi o góry, ich zdolność przystosowania się przekracza wszelkie granice. Ikowie bez gór nie byliby Ikami, podobnie jak góry bez Ików — tak oni twierdzą — nie by- łyby już tymi samymi górami, a może by w ogóle przestały istnieć. Podczas gdy lasy tro- pikalne mają w sobie coś ze świata czarów, to duże wysokości mają w sobie coś odurzające- go. Powietrze odznacza się dziwną właściwością, którą można wyczuć, a nawet zobaczyć, gdyż dzięki niej wszystko dokoła zabarwione jest w specyficzny i nieokreślony sposób. Wia- domo, że wygląd rzeczy jest tu złudny, nic nie znajduje się ani tak blisko, ani tak daleko, jak to się wydaje, kolor może być taki czy inny, a gra świateł i cieni zmienia się nieustannie. Sa- me góry sprawiają wrażenie jakby — niczym Ikowie — były w ciągłym ruchu. I współistnie- ją tak, góry i Ikowie, zlewając się w jedną całość. Wielu z tych rzeczy dowiedziałem się jeszcze przed wyjazdem z Kampali, a to, czego się domyślałem, znalazło potwierdzenie, kiedy dotarłem w góry — chociaż nieco inne, niż mogłem się spodziewać. Jeszcze bardziej odbiegały od rzeczywistości moje wyobrażenia o tym, w jaki sposób urządzę się wśród Ików, gdzie będę mieszkał i czego się dowiem. Gdy- bym wiedział, co mnie czeka, pewno bym tam nie pojechał, ale na razie spędziłem jeszcze kilka dni w nastroju spokojnego optymizmu. Nie wiedziałem, jak dostanę się w góry, ale gdyby Landrover zawiódł, byłem gotów iść pieszo choćby jak najdalej. Już w Nowym Jorku zacząłem się przygotowywać do długich wysiłków fizycznych, chodząc pieszo z pracy i do pracy z Dwudziestej Pierwszej Ulicy na Siedemdziesiątą Siódmą. Trening ten w Nowym Jorku wydawał się bardzo intensywny, tu jednak okazał się niedostateczny. Oczami wy- obraźni widziałem, jak zjawiam się w górach i jak wita mnie gościnne, przyjazne plemię. W Afryce tylko tak mnie dotychczas przyjmowano, toteż nie widziałem powodu, dla którego z Ikami miałoby być inaczej. Nie zastanawiałem się głębiej nad ich warunkami życia, bo radzi- łem sobie doskonale w kręgu podbiegunowym i pod zwrotnikami, na pustyni i w puszczy. Duże wysokości mnie nie przerażały, bo spędziłem pewien czas w Himalajach. Ponieważ żyłem już wśród Pigmejów, którzy jedzą wszystko, co się rusza, nie przejmowałem się też sprawą pożywienia. Słowem, traktowałem całą rzecz beztrosko, zupełnie jakbym się wybierał za miasto na weekend. Jeśli chodzi o moje przewidywania, nie miałem ani sprecyzowanych nadziei, ani sprecyzowanych obaw — tak zresztą być powinno. Nic łatwiejszego, jak rozpoczynać bada- nia w terenie, licząc z góry na znalezienie dowodów potwierdzających takie czy inne hipote- zy, wówczas bowiem z reguły znajdujemy to, co chcieliśmy znaleźć. Przeprowadzając selek- cję zjawisk, nie dostrzegamy pełnego obrazu rzeczywistości. Mnie zależało przede wszyst- kim na porównaniu w ogólnych zarysach dwóch społeczeństw myśliwych i zbieraczy (Pig- mejów i Ików), żyjących w zupełnie odmiennych środowiskach. Chodziło mi o ustalenie fak- tów, nie zaś o sprawdzenie jakiejś teorii: tym można się było zająć później. Postawiłem sobie zadanie niezbyt ambitne, ale praktyczne i konkretne. Błędem jest mniemać, że małe społeczności są „prymitywne” i „nieskomplikowane”, mimo że takie mogą się nam z pozoru wydawać. Zwłaszcza społeczności myśliwych i zbiera- czy sprawiają mylne wrażenie społeczeństw zorganizowanych w sposób prosty i łatwy, ale wrażenie to dalekie jest od prawdy. Prawdą jest może fakt, że w wyniku typowej dla nich organizacji powstaje prosty i funkcjonalny układ związków międzyludzkich, i to właśnie naj- bardziej rzuca się w oczy licznym badaczom, którzy wśród takich społeczeństw pracują. Je- żeli z obserwacji małych społeczności można się czegoś dowiedzieć o istocie społeczeństwa, to można też nauczyć się czegoś o związkach międzyludzkich — będzie to informacja równie cenna i ważna. Im mniejsza społeczność, tym mniejszy się kładzie nacisk na układ formalny, a tym większy na związki między poszczególnymi ludźmi i całymi grupami, od tych związ- ków bowiem zależy bezpieczeństwo i utrzymanie się przy życiu, W rezultacie — co mylnie wydaje się takie proste — u myśliwych znajdujemy często wszystkie te cechy, które tak u ludzi podziwiamy: uprzejmość, hojność, troskliwość, serdeczność, uczciwość, gościnność, życzliwość, miłosierdzie, litość i wiele innych. Brzmi to jak imponujący wykaz cnót i byłoby nim w istocie, gdyby to były cnoty, nie są nimi jednak dla myśliwych. Albowiem w ich ma- lutkim zwartym społeczeństwie są to cechy konieczne do przetrwania, bez nich przestaliby istnieć. Jakże daleko odeszła nasza cywilizacja, w której każdy odznaczający się choćby po- łową tych zalet właśnie dlatego miałby trudności z przetrwaniem, a jednak wciąż jesteśmy skłonni myśleć, że cechy te są człowiekowi niejako wrodzone. Nie zastanawiałem się nad tym specjalnie, ale podobnie jak się miała rzecz z warun- kami życia, tak też założyłem z góry, że Ików będą charakteryzowały te same zalety. Prze- żyłem wstrząs, kiedy wyszło na jaw, jak bardzo się pod każdym niemal względem myliłem. Teuso nie nazywali się Teuso, ale Ikowie, nie byli myśliwymi, tylko rolnikami, ich wioski górskie dostarczały bardzo lichego schronienia, pożywienie nie nadawało się do jedzenia po prostu dlatego, że go stale brakowało, a ludzie okazali się tak nieżyczliwi, niemiłosierni, nie- gościnni i nieużyci, że trudno o gorszych. Te bowiem cechy dodatnie, które tak wysoko ce- nimy, u Ików po prostu nie mają racji bytu i nawet bardziej niż w naszym społeczeństwie prowadzą do ruiny i zagłady. Okazuje się więc, że nie są to bynajmniej główne i podstawowe cechy ludzkie — to zbytek, na który możemy sobie pozwolić w czasach dostatku, albo też po prostu mechanizm zapewniający przetrwanie i bezpieczeństwo. W sytuacji, w której znaleźli się Ikowie, kiedy do nich jechałem, nikogo nie stać na taki zbytek, a człowiek odarty ze wszystkiego, co zbędne, ukazuje się w swojej nagiej, pierwotnej postaci i w sposób równie pierwotny walczy o przetrwanie. Przepaść dzieląca nas od zwierząt, którą się tak chełpimy, nagle kurczy się i znika, z tym że w porównaniu z ludźmi zwierzęta wypadają lepiej i może- my u nich znaleźć dużo więcej owych cech „ludzkich” niż u Ików. Jednakże związek między przyczyną a skutkiem jest tutaj tak niewątpliwy, że trudno Ików winić czy nawet krytykować, można ich co najwyżej podziwiać, że mimo wszystko przetrwali. To tak, jakby niemłody już człowiek stojąc nago w łazience spojrzał przypadkiem do lustra. Musi wówczas sam przed sobą przyznać, że ciało z brzuszkiem nie jest już tak piękne jak niegdyś, o ile w ogóle było niegdyś piękne, i szybko wkłada ubranie, żeby dla spokoju własnego i otoczenia przywrócić iluzje. Piękna istota ludzka, podobnie jak piękne ciało, to mit ustawicznie podtrzymywany przez samoułudę, w której ludzie celują. Istotnie już po kilku miesiącach spędzonych z Ikami, człowiek skłania się do przypuszczenia, że jeśli w ogóle istnieje jakaś „zasadnicza cecha ludzka”, to jest nią zakłamanie. Ale wszystko to na razie nie przechodziło mi wcale przez myśl, kiedy jaskrawoczer- wony, nieszczelny, przyciągający słonie Landrover wiózł mnie na północ do czekających tam szakali. Rozdział drugi PRZEDWCZESNY ZACHWYT Droga z Kampali do Moroto wiedzie przez żyzną, pagórkowatą okolicę na wschód, prawie do granicy Kenii, a w Tororo skręca na północ do Mbale. Tam musiałem zgłosić się na posterunek policji i dostać pozwolenie na dalszą podróż do Moroto drogą biegnącą dzia- łem wodnym. Policjanci uprzedzili mnie lojalnie, że robię to na własną odpowiedzialność, i ostrzegli, żebym się nigdzie nie zatrzymywał. Życzyli mi szczęścia i żegnali tak, jakbym miał nigdy już nie wrócić. Ale dzień był piękny, słoneczny, niezbyt gorący i kiedy na północ od Mbale zjechałem ze żwirowanego gościńca na błotnisty odcinek drogi wiodącej na równinę, czułem się znakomicie. W dolinie było znacznie goręcej, a błotnista droga zamieniła się w suchy, wyboisty trakt. Bujna, zielona okolica z licznymi plantacjami bananów nagle się skończyła, u podnóża góry Elgon rozwarła się wielka płaska równina, spękana i brunatna, a w dali na tle mglistego nieba widać było postrzępiony masyw góry Kadam (zwanej też Debesien.) Kiedy minąłem ostatni posterunek policji, cały ten świat stał się moją wyłączną własnością. Jeszcze widać było w tylnym lusterku budynek policji, a już znalazłem się w niewiarygodnej i rozkosznej samotności. Przede mną ani śladu żywej istoty, powietrze ciężkie, bez najlżejszego powiewu, nigdzie żadnego ruchu, wszystko jakby zastygło, nawet wielki tuman kurzu nie kłębił się za samochodem, lecz wisiał nad drogą zlewając się powoli z bezbarwnym niebem. Minąłem pierwsze stado bydła strzeżone przez wysokiego chudego chłopca wspartego o dzidę. Zauwa- żyłem je dopiero wówczas, gdy już znikało w chmurze pyłu, odniosłem wrażenie, że nawet całe to stado zastygło w bezruchu. Oznaki życia widać było dopiero nie opodal Kadamu, gdzie w pobliżu jakiejś kolonii więźniów powstała spora wioska. Na przydrożnym targu ze- brał się wielki tłum złożony z dwudziestu albo trzydziestu osób, a jeszcze kilkanaście nadcią- gało z różnych stron. Świat nagle wydał się przeludniony. Mimo jednak zgiełku i ożywienia miałem nadal wrażenie, że wszystko pozostaje nieruchome i bezbarwne. Wszelki ruch odby- wał się w zwolnionym tempie, a różnice w kolorze były niedostrzegalne, niepostrzeżenie stapiały się ze sobą, szary z brunatnym — skały z kurzem. Może ten widok wydawać się posępny i monotonny, ale w rzeczywistości takiego wrażenia nie sprawiał. Był to po prostu zupełnie inny świat, żyjący w innym rytmie. Nawet fakt, że mężczyźni w większości mieli na sobie jedynie sandały i jakąś szmatę przewieszoną przez ramię albo zawiniętą na głowie, nie budził zdziwienia, nagie ciała stanowiły po prostu naturalny składnik tego szarobrunatnego świata. Może właśnie ta naturalność sprawiała, że krajobraz nie był wcale smętny i opuszczony. Od lat nie czułem się tak dobrze i swobodnie. Wkrótce po tym przebłysku życia okryty kurzem trakt stał się wyboisty i zaczął się wspinać na północne zbocze Kadamu. Minąłem po drodze osiedle plemienia Didingów, uchodźców z Sudanu, którzy w pocie czoła — choć również w zwolnionym tempie — usiło- wali nakłonić mizerne pola uprawne do wydania plonów, ale potem już nie spotkałem niko- go. Droga wiodła dalej działem wodnym, po obu stronach na wschód i na zachód rozciągały się piękne widoki, a potężny zarys góry Kadam rozpływał się we mgle. Ponownie spotkałem kilku przedstawicieli plemienia Karamodżongów ze stadem bydła liczącym kilkaset sztuk. Byli wychudli, bezbarwni i powolni, jak wszyscy tutaj, i dziwiłem się, że to właśnie mają być owi groźni bandyci i grabieżcy, przed którymi mnie ostrzegano. Pozdrowiłem ich ruchem ręki, ale nie doczekałem się żadnej reakcji, nie okazali nawet śladu zainteresowania na widok tak bezsensownie marnowanej energii, spoglądali tylko ani przyjaźnie, ani wrogo, lecz dziw- nie łagodnie. Jechałem już teraz zgodnie z tutejszym rytmem życia, wolno i bez pośpiechu, a ja- skrawą czerwień samochodu dawno pokrył brunatny pył Karamodży. W końcu, kiedy prze- stałem machać ręką i ograniczyłem się do lekkich skinień głowy, bo byłem zażenowany, że moje przyjazne gesty są tak ostentacyjnie ignorowane, zauważyłem, że szarobrunatne głowy z powagą odwzajemniają mi ukłon. Przypuszczam, że w grę wchodzi tu trema, jaką wielu antropologów odczuwa za każdym razem przed przystąpieniem do badań w terenie. Sam mam tremę nawet wracając na teren dobrze mi znany, zawsze czuję podobny ucisk w dołku na myśl, że mnie tam nie zechcą i nie zaakceptują, że nie zdołam zrozumieć ani słowa z tego, co ludzie mówią, a im nie będzie zależało na tym, żeby zrozumieć, co ja mówię. Za każdym razem jestem przekonany, że to wszystko nie ma sensu, i dlatego usilnie staram się pokazać, jaki jestem przyjazny i sympatyczny. Wywołuje to zawsze tę samą zrozumiałą reakcję: naj- wyższą ostrożność i nieufność, przez co sytuacja staje się jeszcze trudniejsza. Ale tym razem jeden dzień jazdy wystarczył, żeby przemóc tremę, a przypomnienie sobie dobrze znanej lek- cji zajęło mi kilka godzin zamiast kilku tygodni. Zatrzymałem się przy szerokim, zarośniętym trawą rowie, który od czasu do czasu najwidoczniej zamieniał się w rzekę. Przewieszony nad nim most był zerwany, wysiadłem więc, żeby sprawdzić, w którym miejscu mogę przejechać przez wyschnięte koryto. Kątem oka dojrzałem zbliżających się z tyłu trzech mężczyzn z dzidami i ożyły we mnie słowa przestrogi, którymi żegnali mnie policjanci w Mbale. Gdyby tylko to było możliwe, ruszyłbym czym prędzej przed siebie, ale stałem już prawie na moście i cofnąć się mogłem tylko wprost na trzech przedstawicieli plemienia Karamodżongów, co w danym momencie nie wydawało mi się najwłaściwsze. Po chwili dwóch z nich stało już przy drzwiczkach, a trzeci — po stronie kierowcy — wetknął głowę przez otwarte okno, rozejrzał się uważnie po wnętrzu samochodu i dopiero wtedy spojrzał na mnie. Uśmiechnął się szeroko, ukazując wszystkie zęby, i natychmiast znów przybrał kamienny wyraz twarzy. Ośmieliło mnie to na tyle, że postanowiłem się ode- zwać, a ponieważ nie znałem ich języka, powiedziałem zdawkowo: „Hej!” Odpowiedzieli mi coś równie zdawkowo i wolno odeszli. Zobaczyłem ich dopiero wówczas, gdy byli już po drugiej stronie koryta, kiwali na mnie pokazując, którędy mam przejechać. Zanim dotarłem na drugi brzeg, zniknęli mi z oczu. Kiedy późnym popołudniem dojechałem do Moroto, nie zdziwił mnie już widok wy- sokich, powściągliwych, zupełnie nagich mężczyzn przechadzających się statecznie po głów- nej ulicy (było to po prostu sto metrów utwardzonej nawierzchni). Czasem któryś wstępował do sklepu albo znikał w barze. Zdziwiło mnie jednak, że rozmawiając z kimś, kto ma na so- bie ubranie, członkowie plemienia Karamodżongów przez grzeczność starali się przykryć kawałkiem szmaty, a ponieważ był za mały, żeby się nim owinąć, poprzestawali na osłonię- ciu tyłu i tak — z przodu nadal zupełnie nadzy — uprzejmie kontynuowali rozmowę. Wkrót- ce rzucali mi się w oczy tylko ludzie ubrani. Widać było, że jest im gorąco, niewygodnie i że czują się nieswojo. Zaparkowałem samochód pod wielkim cienistym drzewem w pobliżu domu noclegowego i zacząłem się już cieszyć perspektywą badań. Zarządca był uprzejmy i gościnny, ale powiedział, że bez zgody rządu nie może sam wydać mi pozwolenia na jazdę w góry, gdyż na granicy Sudanu trwają zamieszki zbrojne, a na całym obszarze Ugandy, Kenii i Sudanu nasilają się wciąż grabieże bydła. Grabieże są plagą nawet w najlepszych latach, a szczególnie w okresach suszy, ten rok zaś był zdecydo- wanie rokiem suchym. W końcu pozwolił mi dojechać do Kaabongu, gdzie mieściła się ostatnia placówka administracyjna, i tam zaczekać na oficjalną zgodę. Zaproponował, żebym wziął ze sobą tłumacza, zaangażowałem więc chłopca z plemienia Aczoli, imieniem Marcin, który znał suahili i język plemienia Karamodżongów, ale prawie nie mówił po angielsku. Zaofiarował mi swoje usługi, kiedy wróciłem pod cieniste drzewo, gdzie mieściła się również kwatera główna grupy pracujących tu geologów. Marcin wydał mi się idealnym nabytkiem, bo nie wiedziałem, jakie są stosunki między Teuso i Karamodżongami, a nie chciałem zrobić fałszywego kroku i zjawić się z tłumaczem z wrogiego plemienia. Niestety, tak się złożyło, że każdy krok był krokiem fałszywym. Zarządca przy pożegnaniu ostrzegł mnie po przyjacielsku, żebym — będąc już w gó- rach — nie zbliżał się do granicy sudańskiej bez eskorty policji. Zwierzył mi się ze swoich kłopotów i wyraził chęć skorzystania z wszelkich wniosków, jakie może przynieść moja pra- ca badawcza. Takie zainteresowanie i gotowość współpracy nie zdarza się często, toteż czu- łem, że mój entuzjazm rośnie z minuty na minutę. Zaopatrzony w list polecający do wicezarządcy w Kaabongu, opuściłem Moroto i wraz z dziwnie zaniepokojonym Marcinem, płaską, wysuszoną drogą ruszyłem dalej na pół- noc. Po obu stronach drogi ciągnęły się ogromne obszary jałowej, spękanej od żaru ziemi, porośnięte ciernistymi krzewami. Już po kilku kilometrach jazdy okazało się, że Marcin, któ- ry poprzednio twierdził, że dobrze zna Kaabong, nie wie nawet, gdzie ta miejscowość leży. Znaleźliśmy wreszcie właściwą drogę, lecz wkrótce wjechaliśmy w sam środek wielkiego stada bydła; pasterze uciekli w krzaki, a Marcin na ich widok wpadł w panikę. Powiedział, że są to Turkanie z Kenii, grabieżcy bydła. Turkanie mają opinię jednego z najdzikszych ple- mion Afryki Wschodniej i chociaż wydało mi się dziwne, że pędzą skradzione bydło w biały dzień, i to tak blisko Moroto (gdzie mieściła się kwatera główna armii ugandyjskiej), to z drugiej strony tak raptowna ich ucieczka była również bardzo podejrzana. Tu i ówdzie wi- dzieliśmy wielbłądy pasące się razem ze stadem, widomy znak sąsiedztwa pustyni. Monotonię płaskiego krajobrazu urozmaicały stożkowate pagórki rysujące się w od- dali niczym nagie, martwe wyspy pośród oceanu. Wzdłuż całej trasy nie spotkaliśmy ani jed- nej wioski. Czasem przebiegała nam drogę antylopa, nieliczni zaś pasterze, jakich z daleka widzieliśmy, uciekali, nim zdążyłem podjechać bliżej, niektórzy nawet w popłochu rzucali dzidy. Marcin się martwił, czy są to Turkanie, czy Dzie, ja znów myślałem z niepokojem o niebezpieczeństwie, na jakie narażone są ich genitalia podczas tej desperackiej ucieczki przez cierniste zarośla. Ale nie odczuwałem już gwałtownej potrzeby demonstrowania przyjaznych uczuć, nie zatrzymywałem się więc, tylko z rosnącym uczuciem niepokoju jechałem dalej ponaglany przez Marcina, który twierdził, że zginiemy, jeżeli przed zmrokiem nie dotrzemy do Kaabongu. Później droga skręciła gwałtownie na zachód i biegła w górę po długim zboczu, na którego krańcu czekał nas widok zapierający dech w piersiach: potężne pasmo strzelistych, postrzępionych gór ciągnące się na północy przez cały horyzont. Kiedy skręciliśmy na północ i podjechaliśmy trochę bliżej, góry wydały się jeszcze bardziej niesamowite: ich sękate, ko- ściste palce sięgały nieba, a całość przypominała fantastyczny krajobraz księżycowy. W ła- godnym popołudniowym świetle widok był szczególnie piękny i po całodziennej jeździe w skwarze, pyle i oślepiającym blasku słońca poczułem wielką ulgę na myśl, że właśnie w tych górach mam zamieszkać. Droga wzniosła się po raz ostatni, a potem opadła łagodnie wprost do Kaabongu, przyjemnej mieściny składającej się z kilku glinianych chat, baru, szpitala i dwóch czy trzech somalijskich sklepów. Trochę dalej, na niewielkim wzgórzu, widać było okrągłe kwatery policji, a później dom wicezarządcy i miejscowy dom noclegowy. W Moroto nie skorzystałem ze schronienia oferowanego przez dom noclegowy, który — jak się później przekonałem — był tani, wygodny i dobrze zaopatrzony, ale teraz, po jeź- dzie przez całą północną Karamodżę, spragniony byłem odrobiny komfortu, toteż udałem się w kierunku oznaczonym na starannie wymalo