Colin M. Turnbull IKOWIE, LUDZIE GÓR Colin M. Turnbull (ur. 1924), znakomity etnograf angielski, wykładający obecnie na Virginia Commonwealth University w Stanach Zjednoczonych, znawca współczesnej Afryki, jej problemów socjalnych i cywilizacyjnych, jest m.in. autorem wydanych w Polsce książek z dziedziny antropologii Samotny Afrykanin (Iskry 1965) i Leśni ludzie (Iskry 1967). Ikowie, ludzie gór to wstrząsająca relacja z kilkuletniego pobytu autora wśród nielicz- nego plemienia afrykańskiego, mieszkańców trudno dostępnych gór na pograniczu Ugandy, Sudanu i Kenii, którzy po utworzeniu rezerwatu w dolinie Kidepo zostali pozbawieni swych naturalnych terenów łowieckich, czyli podstawowego źródła egzystencji. Miary nieszczęścia dopełniły powtarzające się okresy suszy, niszczącej wszelkie uprawy. Chroniczny głód nęka- jący plemię Ików doprowadził w ciągu życia paru pokoleń do rozkładu dawnych instytucji społecznych, zniweczył więzi rodzinne, obalił dawny kodeks moralny. Instynkt indywidual- nego przetrwania wyparł w nich wszelkie ludzkie uczucia. Apokaliptyczny obraz nakreślony przez Turnbulla, który nauczył się języka Ików i był naocznym świadkiem ich egzystencji, zmusza do głębokiej refleksji nad istotą człowieczeństwa. Colin M. Turnbull IKOWIE, LUDZIE GÓR Tytuł oryginału The Mountain People Książkę tę poświęcam plemieniu Ików, do których nauczyłem się nie żywić nienawiści, i mojemu przyjacielowi Joe, który mi w tym dopomógł. PRZEDMOWA W niniejszej książce wiele jest rzeczy zaskakujących i czytelnik zapewne pomyśli: „Co za prymityw... co za dzicz... jakie to wstrętne”, a przede wszystkim: „Jaki brak uczuć ludzkich.” W trakcie bezpośrednich doświadczeń powtarzałem sobie to wszystko raz po raz. Pierwsze oceny typowe są dla swego rodzaju etno- i egocentryzmu, od którego mimo wysił- ków nie możemy się nigdy całkowicie wyzwolić i który w gruncie rzeczy polega na upartym stosowaniu kryteriów nie pasujących do zmienionych warunków. Ale ta ostatnia ocena jest innego typu i zakłada, że istnieją pewne normy obowiązujące całą ludzkość, pewne wartości niejako człowiekowi wrodzone, od których zachowanie ludzi opisanych w tej książce odbie- ga w drastyczny sposób. Jednakże w trakcie bezpośredniej obserwacji Ików, a może i pod- czas czytania, łapiemy się na tym, że obserwujemy i badamy samych siebie, że jest to podróż w poszukiwaniu zasadniczych cech ludzkich, a na zakończenie dokonujemy odkrycia: czło- wiek w pewnych warunkach może zatracić cechy ludzkie i może się to przytrafić każdemu z nas. Większość czytelników pewno nie zechce uwierzyć, że możemy upaść tak nisko jak Ikowie, a przecież zdarza się to wielu ludziom, i to z mniej ważnych powodów. Sprawę tę zresztą pozostawiam do rozstrzygnięcia samym czytelnikom, moja relacja przedstawia Ików, ludzi gór, i ich walkę o przetrwanie. Chociaż moje przeżycia nie należały do przyjemnych i w trakcie badań doświadczyłem wielu cierpień, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, jestem wdzięczny losowi. Albowiem bez względu na wszystko i wbrew pierwotnemu uczuciu głę- bokiego zawodu, to, co przeżyłem, wzmogło mój szacunek dla ludzi, i mam nadzieję, że mi- mo wpajanych nam pustych frazesów o wrodzonym człowiekowi dobru i pięknie poznamy naszą prawdziwą naturę, zanim będzie za późno. Winien tu jestem gorące podziękowanie mojemu koledze i przyjacielowi, Josephowi Towlesowi, który niemałym kosztem dzielił ze mną przez pewien czas życie wśród Ików i sprawił, że stało się łatwiejsze do zniesienia. Razem odkryliśmy, że w pewnych warunkach zachowanie pięknych stron natury ludzkiej jest niepodobieństwem. Nie ukazałem jego posta- ci na kartach tej książki, bo sam zamierza opublikować swoje doświadczenia. Jestem również wdzięczny Wydziałowi Antropologii przy Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej, który sfinansował moje badania, oraz profesorowi Harry’emu L. Shapiro i innym pracownikom tego wydziału za pomoc i częste listy ze słowami otuchy i zachęty, doręczane mi w rozszczepionym na końcu kijku — co brzmi nieprawdopodobnie, ale było stosowne w warunkach, w jakich przebywałem. Jake Page z czasopisma „Natural History” dopomógł mi okazując żywe zaintereso- wanie i prowadząc ze mną później długie dyskusje; podobnie też służyli mi pomocą koledzy z Uniwersytetu w Hofstra i studenci, którzy pierwsi mieli możność obserwowania klasycz- nych objawów związanych z trudnością powrotu do normalnego życia. Dziękuję Jerry’-emu Bernsteinowi za wielogodzinne żmudne sporządzanie notatek z taśm magnetofonowych. Uniwersytet Makarere w Kampali i dr Raymond Apthorpe udzielili mi schronienia, w którym mogłem się w razie potrzeby ukryć, i jestem im wdzięczny nie tylko za tradycyjną gościn- ność, lecz i za konkretną i niezbędną pomoc w uzyskaniu zgody rządu Ugandy na pracę Jose- pha Towlesa i moją w latach 1964—1967 na zamkniętym obszarze i to w okresie, w którym nasza obecność mogła być kłopotliwa. Nie wiem, w jaki sposób podziękować Ikom, którzy traktowali mnie, jakbym był jed- nym z nich, czyli najgorzej, jak tylko można. Czynili to z osobliwym wdziękiem, nawet wówczas kiedy umierali, i wyjawili mi wiele tajemnic dotyczących mnie samego. Niestety mało co zdołałem dać im w zamian. Epulu, 5 czerwca 1971 roku Rozdział pierwszy ŚWIAT, KTÓRY PRZESTAŁ ISTNIEĆ Wszelkie opisy innych ludzi, innego sposobu życia muszą być do pewnego stopnia subiektywne, zwłaszcza jeśli — jak w przypadku antropologa — bierze się w tym życiu udział. Tak zwykle bywa, czytelnik jednak ma prawo znać cele, nadzieje, oczekiwania i na- stawienie autora w chwili przystąpienia do badań, gdyż sprawy te wywierają niewątpliwy wpływ nie tylko na to, jak autor na wszystko patrzy, ale nawet na to, co widzi. W najlepszym razie jego opis jest tylko częściowo ścisły i bezstronny. W tym wypadku sytuacja była pomyślniejsza, ponieważ teren nie został dotychczas zbadany. Poza bardzo mglistymi i niejasnymi pogłoskami nie można było niczego się dowie- dzieć o Ikach, albo raczej Teuso — jak wtedy sądziłem — bo nie znano ich właściwej nazwy. Nawet gdybym bardzo chciał, nie mógłbym wyrobić sobie z góry żadnego sądu. Nic o nich nie wiedziałem, a prawdę mówiąc, niewiele też mnie obchodzili. Mój wybór padł na Ików dopiero w trzeciej kolejności, stanowili dla mnie ostatnią szansę, żeby nie stracić możliwości pracy w terenie. Jeżeli więc w ogóle czymś się kierowałem, to nie entuzjazmem, lecz raczej chęcią obiektywnej obserwacji. Była to dla mnie zupełna nowość. Dotąd zawsze podchodziłem z zapałem do wszyst- kiego, co robiłem. Najpierw wzbudziły mój entuzjazm Indie, potem Afryka kolonialna, wreszcie Pigmeje kongijscy. Do Pigmejów jeździłem już trzy razy, za każdym razem z nie słabnącym zapałem, ale charakter pracy stawiał mnie właściwie poza nawiasem społe- czeństwa osady. Głównym moim celem był przez jakiś czas powrót do puszczy Ituri i praca wśród mieszkańców osady, mająca uzupełnić obraz badań. Kiedy nadarzyła się sposobność pracy w terenie, pomyślałem najpierw o Ituri, ale ustawiczne zamieszki w północno- wschodnim Kongo uniemożliwiły ten plan. Wtedy wyłonił się drugi projekt, pod pewnymi względami bardziej nawet obiecujący i do którego byłem nastawiony nie mniej entuzjastycznie. Był to projekt powrotu do Indii i pracy na Andamanach wśród ludów Onge. Ongowie, żyjący bardzo daleko od Pigmejów z Afryki Środkowej, przypominali ich w zadziwiający sposób zarówno pod względem fizycz- nym, jak i kulturowym. Nigdy ich nie zbadano dokładnie i całe lata żyli w odosobnieniu na wyspie Andaman Mały, na której nie było żadnych obcych osad, a która było dostępna tylko od morza, i to jedynie przez dwa miesiące w roku, z powodu wysokiej fali przybrzeżnej. Jak zwykle krążyły pogłoski o ich ludożerstwie, prawie na pewno bezpodstawne, samo zaś od- osobnienie, które innym wydawało się mało zachęcające, dla mnie oznaczało idealną i jedyną okazję do bardzo specjalnych i istotnych badań. Projekt spotkał się z entuzjastycznym popar- ciem wszędzie, z wyjątkiem Indii. Powinienem był się domyślić, że za grzecznymi, wymija- jącymi odpowiedziami kryje się po prostu niechęć do wyraźnej odmowy, ale nie chciałem uwierzyć, aby nawet spuścizna dwóch wieków biurokracji brytyjskiej mogła udaremnić taki pożyteczny projekt, i obstawałem przy nim do ostatniej chwili. Przekonano mnie w końcu, żebym mimo wszystko udał się do Indii i tam na miejscu przedstawił swoje argumenty, kiedy uprzejma korespondencja raptem się urwała i dostałem krótkie, zwięzłe pismo odmowne bez podania przyczyny. Pozostał mi już tylko miesiąc czy dwa do chwili, kiedy musiałem wyruszyć w teren, szybko więc nakreśliłem potrójny projekt badań w Afryce Wschodniej, gdzie istniało naj- mniejsze prawdopodobieństwo jakiegokolwiek urzędowego zakazu. Jeden projekt dotyczył zbadania rozproszonych grup wędrownych myśliwych, znanych pod wspólną nazwą Ndorobo (Wandorobo), które nadal można było spotkać w Kenii, Tanzanii i Ugandzie. Inną możliwość nastręczała praca badawcza wśród kowali i rzemieślników wyrabiających narzędzia z żelaza. W obu dziedzinach badania były bardzo potrzebne i każda z nich stanowiła dostateczne uza- sadnienie mojego pobytu w terenie. Trzecią możliwość stwarzały bardziej szczegółowe ba- dania małej samotnej grupy myśliwych w górach odgradzających północną Ugandę, Sudan i Kenię. Zwróciła mi na nich uwagę Elizabeth Marshall Thomas, która zetknęła się z nimi pod- czas swojej pracy z Dodosami w północnej Karamodży. Podobnie jak w wypadku Ongów, projekt ten umożliwiał dokonanie porównania między dwiema bardzo różnymi grupami my- śliwych, żyjącymi w zupełnie odmiennych środowiskach. Jednym z celów antropologii jest odkrywanie podstawowych zasad organizacji społecznej, toteż małe grupy społeczne idealnie się do tego nadają, a im bardziej są odosobnione, tym lepiej. Porównanie różnych społe- czeństw jest szczególnie pouczające, a ponieważ nie udało mi się dowiedzieć, czego się moż- na spodziewać po Teuso, zachowałem postawę raczej badacza-naukowca niż entuzjasty. Ale najdalej idące obiektywne zainteresowanie nie zdołało przytłumić mojego uczucia zawodu, kiedy upadły dwa poprzednio wybrane przeze mnie projekty. Podkreślam to dlatego, że jednym z najtrudniejszych zadań antropologa pracującego w terenie jest nawiązanie dobrych i przyjaznych stosunków z ludźmi, wśród których będzie mieszkał, a nieprzychylne nastawienie z pewnością nie ułatwi mu pozyskania ich życzliwo- ści. Może bym nawet zapomniał o Ituri i Ongach, kiedy już dotarłem do północnej Ugandy, gdyby od tej chwili wszystko układało się pomyślnie, ale tak się nie stało. Krótki postój w Egipcie omal nie zakończył się katastrofą, a w Kenii dowiedziałem się, że wykonany na spe- cjalne zamówienie Landrover jeszcze nie został dostarczony. Kiedy wreszcie dotarł do Mom- basy, okazało się, że niezupełnie odpowiada sprecyzowanym uprzednio wymaganiom: już podczas pierwszej spędzonej w nim nocy, w pobliżu Kilimandżaro, w ulewnym deszczu przekonałem się, że dach przecieka — i to wprost na posłanie. Pierwotnie miałem zamiar przejechać Tanzanię, a następnie południową i zachodnią Ugandę w poszukiwaniu Ndorobo i kowali — czyli dokonać wstępnego sprawdzianu swoich możliwości, zanim przystąpię do trzeciego etapu projektu. Zarówno Ndorobo, jak i kowale byli trudno uchwytni, a zwłoka spowodowana czekaniem na Landrover nie zostawiła mi czasu na dokładniejszy rekonesans. Co więcej, samochód, pomalowany na kolor jaskrawoczerwony, posiadał szczególną i wcale nie pożądaną właściwość przyciągania słoni, zwłaszcza samców w sposób oczywisty poszu- kujących damskiego towarzystwa. Była to jego stała właściwość i niezmienna cecha, podob- nie jak przeciekający dach. W Ugandzie trwały właśnie rozruchy polityczne, gdyż przybyłem tam tuż przed za- machem stanu, po którym Milton Obote został dyktatorem i usiłował zabić kabakę . W Ugandzie nastąpił długi okres zaciętych walk między północą a południem. Nie był to naj- szczęśliwszy omen dla pracy, którą miałem prowadzić na północy, z inspiracji i dzięki popar- ciu uniwersytetu z południa, a co gorsza, znaczne obszary kraju położone najdalej na północ były w ogóle niedostępne, zarówno z powodu masowych grabieży bydła, jak i zamieszek w południowym Sudanie. Na razie jednak zamach jeszcze nie nastąpił i za pośrednictwem uni- wersytetu otrzymałem tymczasowe pozwolenie na podjęcie badań wśród Teuso, jak wciąż mylnie nazywaliśmy Ików. Przed wyjazdem z Makarere zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, żeby się dowiedzieć czegoś więcej o ludziach i okolicy i opracować jakiś plan działa- nia. Podobno tuż przed drugą wojną światową plemiona Teuso zachęcano do osiedlania się w północnej Ugandzie, w wysuniętym najdalej na północ masywie górskim, graniczącym od wschodu z Kenią, a od północy z Sudanem. Dotychczas pędzili oni koczowniczy tryb ży- cia myśliwych i zbieraczy, przemierzając rozległe przestrzenie wszystkich trzech krajów. Dopiero wraz z uzyskaniem przez te państwa niepodległości po drugiej wojnie światowej granice nabrały większego znaczenia, jednakże proces zasiedlania rozpoczęto dużo wcze- śniej. Jak się później dowiedziałem, ówczesny sposób życia Ików różnił się bardzo od obecnego. Terytorium, które mają teraz do dyspozycji, leżące na zboczu między górską gra- nicą Kenii i Ugandy a szczytem Morungole, na wschód od dzisiejszego Parku Narodowego Kidepo, było niegdyś ich prowizorycznym miejscem odpoczynku w dorocznym cyklu wę- drówek. Dolina Kidepo, ciągnąca się u stóp góry Morungole, stanowiła ich główny teren ło- wiecki. Miała około pięćdziesięciu sześciu kilometrów długości i była prawie całkowicie zamknięta przez górę Morungole od południa i wschodu, łańcuch Didinga od północy i łań- cuch Niangea od zachodu. Jedyne przejście znajdowało się w jej południowo- zachodnim krańcu. Dolina przez cały rok roi się od zwierzyny, ale w porze deszczowej podłoże jej na- siąka wodą i rozmięka. W tym okresie większe zwierzęta, zwłaszcza słonie, zazwyczaj od- chodziły stamtąd albo przez południowo-zachodnie wyjście, albo przez góry Didinga. Wtedy właśnie myśliwi ruszali za zwierzyną, zwykle przez łańcuch Didinga i dalej aż do Sudanu, polując, zbierając po drodze dziko rosnące jarzyny, korzenie, jagody i z rzadka pozostając w jednym miejscu dłużej niż kilka dni. Z końcem pory deszczowej myśliwi udawali się do pół- nocnej Kenii, na zachód od Jeziora Rudolfa, i w drodze powrotnej na swoje zbocze zbierali miód, przede wszystkim w górach Zingout. Później w drodze do Ugandy wspinali się na wzniesienie mające około siedmiuset metrów wysokości, szli dalej w kierunku Morungole i wracali do Kidepo. Kidepo niewątpliwie było miejscem, gdzie spędzali znaczną część roku, ale — wzo- rem większości myśliwych i zbieraczy — uzależniali to w równej mierze od zasobów roślin- nych, jak i od zwierzyny, gdy bowiem grupa pozostaje za długo w jednym miejscu, warzywa i owoce wyczerpują się jeszcze prędzej i gruntowniej niż pogłowie zwierzyny. Przenoszenie się z miejsca na miejsce to dla ich sposobu życia rzecz zasadnicza, a koczownictwo wcale nie jest, jak sądzą niektórzy, bezmyślną i bezcelową włóczęgą. Przy tym zbieractwo i myślistwo, nawet na gruncie jałowym, nie jest aż tak trudne i niebezpieczne, jak mogłoby się zdawać. Myśliwi i zbieracze nie myślą o dniu jutrzejszym, zdobywają świeże pożywienie z dnia na dzień, ze spokojną pewnością ludzi, którzy znaleźli swoje miejsce w świecie. I rzeczywiście je znaleźli. Myśliwy zna swój świat jak mało kto i żyje w zgodzie z tym światem, nie usiłując go sobie podporządkować. Dba pilnie o ochronę środowiska, wie dokładnie, ile i kiedy może z danego miejsca czerpać. Wytyczy trasę swych koczowniczych wędrówek w oparciu o tę wiedzę i to, co dla osób postronnych wydaje się niepewną egzystencją, daje mu przypusz- czalnie większe poczucie bezpieczeństwa, niż ma wielu rolników. Plony całorocznej pracy rolnika mogą ulec zniszczeniu w ciągu jednej nocy, gdy tymczasem myśliwy straci najwyżej tyle, ile nazajutrz znów zdobędzie. Po części dlatego myśliwi nie lękają się sił nadprzyrodzo- nych, wiodą proste życie i wolni są od nerwic, które towarzyszą postępowi. Zanim Kidepo zamieniono w Park Narodowy, a tym samym pozbawiono Ików głów- nych terenów łowieckich, uprawiali oni dwa rodzaje myślistwa. Na otwartej przestrzeni po- lowali używając sieci, ale na wzgórzach albo w terenie górzystym, co się zdarzało najczę- ściej, posługiwali się jedynie dzidami, łukami i strzałami. Każda technika wymagała innego podziału ludzi na poszczególne grupy, choć największe znaczenie przypisywano zawsze współpracy. Polowanie z sieciami, praktykowane w taki sam sposób przez sąsiednie plemio- na Aczoli, wymaga współpracy mężczyzn, kobiet i dzieci. Właściwie cała grupa, czasem około stu osób, wyrusza z wioski niosąc sieci, długie kije, dzidy, łuki i strzały. Kije wbija się w ziemię, tak aby tworzyły szeroki łuk, i zarzuca się na nie sieci, które ciągną się na długość kilometra albo i więcej. Tak wygląda sytuacja idealna, ale nawet znacznie mniejsza liczba sieci, gdy się je starannie ustawi, daje pożądany skutek. Kobiety i dzieci pełnią rolę nagania- czy wpędzając zwierzynę w zastawione sieci. Czasami, żeby sobie w tym pomóc, podpalają busz, bo bicie kijami w trawę może być zarówno niebezpieczne, jak i mało skuteczne. W okresie suszy pożary buszu wybuchają często, toteż bywało nieraz, że cała grupa widząc płomienie zrywała się, chwytała kije, sieci i biegła ustawić je przed sunącą falą ognia. Czę- ściej jednak pożar można przez jakiś czas obserwować i dokładnie przewidzieć, w którą stro- nę się rozszerzy. Szczególnie w nocy łatwo jest odgadnąć kierunek ognia w buszu. Najpierw widać łunę na niebie poza grzbietem górskim, potem w ciemnościach ukazują się pierwsze płomienie i stopniowo pełzną po grani w dół. Przypominają ciekłą lawę wypływającą z krate- ru wulkanu, bo ogień nie sunie prostą linią po zboczu ani go nie pokrywa, ale wolno i pew- nie, strumieniami intensywnej czerwieni, spływa po zalesionych parowach. Myśliwi bacznie obserwują rozwój sytuacji i opracowują strategię działania. Mają dość czasu, aby rozpostrzeć sieci u wylotu parowów na długo przed zbliżaniem się pożaru. W ten sposób odcinają zwie- rzętom odwrót z kilku parowów, a nieco dalej ustawiają jeszcze jedną ciągłą linię sieci. W tym wypadku kobiety i dzieci niewiele mają do roboty, czekają tylko w bezpiecznym miej- scu, za drugą linią sieci, a mężczyźni stoją na straży z dzidami. Z pierwszym podmuchem dymu ukazuje się zwierzyna, czasem wychodzi ostrożnie, czasem pędzi na oślep. Zwierzęta, które ujdą z pułapki pierwszych sieci, wpadają w drugie, a te, które umkną na bok, mogą wpaść w ręce chłopców uzbrojonych w łuki i strzały. Ale takie polowanie zdarza się tylko raz na jakiś czas i tylko po nim zostaje nadmiar mięsa, które warto suszyć i przechowywać. Wy- suszone mięso mężczyźni i kobiety tygodniami noszą ze sobą w skórzanych sakwach jako żelazny zapas, kiedy przebywają z dala od obozowiska zbierając miód lub termity. Zazwyczaj nawet polowanie z sieciami nie dostarcza więcej mięsa, niż można zjeść w ciągu jednego lub dwóch dni, bo z chwilą zaspokojenia doraźnych potrzeb myśliwi wracają do obozu. Zabijanie nadmiernej liczby zwierząt uważane jest za zbrodnię, za grzech przeciw- ko prawom boskim, i robi się to tylko przed długimi wyprawami w tereny, na których wynik polowania może być niepewny, albo przed porą zbierania miodu i termitów, kiedy ludzie dzielą się na niewielkie grupki, zbyt małe, żeby urządzić polowanie z naganką, i całymi ty- godniami wędrują w poszukiwaniu tych smakołyków. Polowanie z dzidami wymaga znacznie większego wysiłku i daje gorsze rezultaty, chociaż na codzienne potrzeby wystarcza. I tu współpraca kobiet i dzieci jest pożądana, mi- mo że nie biorą one bezpośrednio udziału w polowaniu, w którym należy podchodzić zwie- rzynę, nie zaś naganiać ją. Pomoc polega na odnoszeniu ubitej zwierzyny do obozu, żeby mężczyźni mogli bez przeszkód polować nadal. Kobiety zawsze trzymają się w pobliżu polu- jących mężczyzn i zajmują się w tym czasie zbieraniem owoców i jarzyn. W związku z tym one także biorą udział w wieczornych naradach, podczas których zapada decyzja, gdzie się będzie polować nazajutrz, gdyż płody leśne zebrane przez kobiety są w codziennym wyży- wieniu równie istotne jak mięso. Oto jeszcze jedna charakterystyczna cecha społeczeństw zajmujących się myślistwem i zbieractwem: współpraca i równość mężczyzn i kobiet. Rola mężczyzn jest tylko w pewnym stopniu dominująca i tylko dlatego, że polowanie uważa się za zajęcie bardziej pasjonujące i niebezpieczne (niebezpieczne w dwójnasób, gdyż myśliwi wierzą, iż zagrażają im również siły nadprzyrodzone) i jako takie absorbuje ludzi znacznie bardziej niż zbieractwo. Trudno się przecież emocjonować wykopywaniem korzeni czy zbie- raniem jagód. A jednak, mimo że codziennej porcji roślin nie wita się z równym entuz- jazmem co mięsa, kobiety czerpią satysfakcję z tego, że nie tylko dostarczają dużej ilości jadła, ale że jest ono najpewniejszym źródłem pożywienia. Podczas codziennych wędrówek z mężczyznami — albo osobno w małych grupkach strzeżonych przez jednego lub dwóch star- szych mężczyzn — kobiety uważnie obserwują, co dojrzeje nazajutrz, co za tydzień, co za miesiąc. Mężczyźni potrafią przewidzieć trasę zwierząt z dużą dokładnością, ale nigdy z taką pewnością. Oprócz wielkich polowań z naganką udział kobiet w polowaniu jest niewspółmiernie mniejszy niż mężczyzn, zwykle więc kobiety mają dużo czasu na zbadanie okolicy i niekiedy zapuszczają się nawet dalej niż polujący mężczyźni. Ta część Afryki Wschodniej, leżąca na pograniczu Sahary, nie jest bynajmniej urodzajna i niełatwo po niej wędrować, tak jest po- przecinana przez strome i skaliste parowy. Dla tych jednak, co znają ją tak dobrze jak Ikowie, zawsze wystarczy pożywienia — pod warunkiem że będą mogli przenosić się z miejsca na miejsce. Nawet dawniej, w najlepszych okresach, grupy kobiet wędrowały czasami przez dwa lub trzy dni aż po krańce doliny Kidepo, na wzgórza pod górą Zulia w Sudanie. Jedynie podczas dorocznej wędrówki zwierząt, kiedy Ikowie porzucają swoje obozowiska w pobliżu góry Morungole, wszyscy członkowie poszczególnych grup stale przebywają razem. Dawniej nawet chaty mające służyć przez dłuższy okres czasu budowano z trawy, którą układano na konstrukcji z żerdzi przypominającej igloo. Wznosi się je szybko i łatwo, równie dobrze można też w nich mieszkać przez dwa lub trzy miesiące, co przez dwa bądź trzy dni. Można je w każdej chwili porzucić bez żalu i poczucia straty, stanowią więc nie- odzowny atrybut ruchliwego życia myśliwych. Ruchliwość ta służy także innym celom, nie tylko ściśle ekonomicznym: pozwala nieustannie tworzyć nowe grupy, zależnie od więzów przyjaźni i składu zespołów roboczych, oraz ułatwia zażegnanie ewentualnych sporów. Umożliwia także ciągłe zmiany przywództwa, a to dla nawykłych do równości myśliwych jest rzeczą ważną. Za każdym razem, kiedy grupa się przenosi, obozowisko zostaje zbudo- wane nieco inaczej niż poprzednio. Sąsiedzi, których przyjaźń osłabła, budują domy trochę dalej od siebie, powstają nowe przymierza. Nawet w założonym już obozie nietrudno jest porzucić swój dom, albo — jeżeli ktoś chce, żeby wypadło to dramatyczniej — zburzyć go i zbudować nowy w innym miejscu, dając w ten sposób wyraz niezadowoleniu. Jeżeli ktoś woli zachowanie mniej demonstracyjne, może po prostu przez wyciągnięcie jednej lub dwóch centralnych żerdzi przyczynić się do zawalenia chaty i użyć tego jako wymówki do posta- wienia domu na przeciwnym krańcu obozu. Pojęcie rodziny jest bardzo szerokie, w życiu codziennym najbardziej się liczy wspól- ne mieszkanie. Nawet w obrębie obozu ci, co mieszkają obok siebie, sami uważają się za spokrewnionych, choćby nie łączyły ich więzy krwi. Natomiast rodzeni bracia, mieszkający w różnych częściach obozu, nie mówiąc już o takich, którzy należą do różnych grup, mogą się zupełnie sobą nawzajem nie interesować. Potrzeby chwili są dla myśliwych najważniej- sze, więc nawet te tak trwale związki biologiczne stają się elastyczne, a określenia: rodzice, dzieci, bracia, siostry, oznaczają raczej obecne związki przyjaźni i odpowiedzialności niż cokolwiek innego. Więzy społeczne często są tak samo ważne jak rodzinne, ale nie zawsze, i w razie jakichś zatargów pokrewieństwo schodzi na dalszy plan. Nie możemy więc mówić o rodzinie jako o prostej podstawowej komórce społecznej w sensie biologicznym, ekonomicznym czy jakimkolwiek innym. W najlepszym razie rodzi- na w biologicznym sensie tego słowa, to znaczy mąż, żona i dzieci, stanowi gotowy model jednostki społecznej zdolnej do współpracy. Model ten można rozbudować łącząc kilka lub kilkanaście rodzin w większą jednostkę, ale jest to typowe raczej dla plemion osiadłych niż dla wędrownych myśliwych. W społeczeństwie myśliwych dzieci wychowuje się tak, aby uważały wszystkich dorosłych za rodziców, a wszystkich rówieśników za rodzeństwo. Zresz- tą te konkretne i najważniejsze związki ulegają zmianom, jeżeli zmienia się skład grupy, któ- ra opuszcza jeden obóz i zakłada następny gdzie indziej. Ikowie, podobnie jak inne plemiona, traktowali sprawy pokrewieństwa przede wszystkim pod kątem jego znaczenia społecznego, co znalazło wyraz w łatwym przystosowaniu się do gwałtownych i katastrofalnych zmian, które zaszły, gdy ograniczono im swobodę poruszania się i zakazano polowań. Rodzina po prostu przestała istnieć. Środowisko naturalne jest w ruchliwym społeczeństwie myśliwych zawsze i nie- zmiennie głównym spoiwem, które ich łączy, które daje im poczucie wspólnoty; wokół tej osi obraca się ich życie. Ze środowiska mają wszystko, co niezbędne: żywność, ubranie i schronienie, a często przypisują mu także właściwości metafizyczne. Pigmeje Mbutu za- mieszkujący wilgotne lasy tropikalne uważają las za dobroczynne bóstwo, podobnie też Iko- wie, żyjący w swojej skalistej górskiej fortecy, traktują góry jako wyłączną własność. Ludzie i góry należą do siebie i są ze sobą związani w sposób nierozerwalny. Nie znaczy to wcale, że Ikowie nie potrafiliby żyć, polować czy uprawiać ziemi na równym, jałowym płaskowyżu, ciągnącym się u podnóża gór. Są tak samo inteligentni jak my wszyscy, a jednocześnie od- znaczają się większą bystrością, łatwiej się uczą i przystosowują do otoczenia niż większość ludzi. A jeśli chodzi o góry, ich zdolność przystosowania się przekracza wszelkie granice. Ikowie bez gór nie byliby Ikami, podobnie jak góry bez Ików — tak oni twierdzą — nie by- łyby już tymi samymi górami, a może by w ogóle przestały istnieć. Podczas gdy lasy tro- pikalne mają w sobie coś ze świata czarów, to duże wysokości mają w sobie coś odurzające- go. Powietrze odznacza się dziwną właściwością, którą można wyczuć, a nawet zobaczyć, gdyż dzięki niej wszystko dokoła zabarwione jest w specyficzny i nieokreślony sposób. Wia- domo, że wygląd rzeczy jest tu złudny, nic nie znajduje się ani tak blisko, ani tak daleko, jak to się wydaje, kolor może być taki czy inny, a gra świateł i cieni zmienia się nieustannie. Sa- me góry sprawiają wrażenie jakby — niczym Ikowie — były w ciągłym ruchu. I współistnie- ją tak, góry i Ikowie, zlewając się w jedną całość. Wielu z tych rzeczy dowiedziałem się jeszcze przed wyjazdem z Kampali, a to, czego się domyślałem, znalazło potwierdzenie, kiedy dotarłem w góry — chociaż nieco inne, niż mogłem się spodziewać. Jeszcze bardziej odbiegały od rzeczywistości moje wyobrażenia o tym, w jaki sposób urządzę się wśród Ików, gdzie będę mieszkał i czego się dowiem. Gdy- bym wiedział, co mnie czeka, pewno bym tam nie pojechał, ale na razie spędziłem jeszcze kilka dni w nastroju spokojnego optymizmu. Nie wiedziałem, jak dostanę się w góry, ale gdyby Landrover zawiódł, byłem gotów iść pieszo choćby jak najdalej. Już w Nowym Jorku zacząłem się przygotowywać do długich wysiłków fizycznych, chodząc pieszo z pracy i do pracy z Dwudziestej Pierwszej Ulicy na Siedemdziesiątą Siódmą. Trening ten w Nowym Jorku wydawał się bardzo intensywny, tu jednak okazał się niedostateczny. Oczami wy- obraźni widziałem, jak zjawiam się w górach i jak wita mnie gościnne, przyjazne plemię. W Afryce tylko tak mnie dotychczas przyjmowano, toteż nie widziałem powodu, dla którego z Ikami miałoby być inaczej. Nie zastanawiałem się głębiej nad ich warunkami życia, bo radzi- łem sobie doskonale w kręgu podbiegunowym i pod zwrotnikami, na pustyni i w puszczy. Duże wysokości mnie nie przerażały, bo spędziłem pewien czas w Himalajach. Ponieważ żyłem już wśród Pigmejów, którzy jedzą wszystko, co się rusza, nie przejmowałem się też sprawą pożywienia. Słowem, traktowałem całą rzecz beztrosko, zupełnie jakbym się wybierał za miasto na weekend. Jeśli chodzi o moje przewidywania, nie miałem ani sprecyzowanych nadziei, ani sprecyzowanych obaw — tak zresztą być powinno. Nic łatwiejszego, jak rozpoczynać bada- nia w terenie, licząc z góry na znalezienie dowodów potwierdzających takie czy inne hipote- zy, wówczas bowiem z reguły znajdujemy to, co chcieliśmy znaleźć. Przeprowadzając selek- cję zjawisk, nie dostrzegamy pełnego obrazu rzeczywistości. Mnie zależało przede wszyst- kim na porównaniu w ogólnych zarysach dwóch społeczeństw myśliwych i zbieraczy (Pig- mejów i Ików), żyjących w zupełnie odmiennych środowiskach. Chodziło mi o ustalenie fak- tów, nie zaś o sprawdzenie jakiejś teorii: tym można się było zająć później. Postawiłem sobie zadanie niezbyt ambitne, ale praktyczne i konkretne. Błędem jest mniemać, że małe społeczności są „prymitywne” i „nieskomplikowane”, mimo że takie mogą się nam z pozoru wydawać. Zwłaszcza społeczności myśliwych i zbiera- czy sprawiają mylne wrażenie społeczeństw zorganizowanych w sposób prosty i łatwy, ale wrażenie to dalekie jest od prawdy. Prawdą jest może fakt, że w wyniku typowej dla nich organizacji powstaje prosty i funkcjonalny układ związków międzyludzkich, i to właśnie naj- bardziej rzuca się w oczy licznym badaczom, którzy wśród takich społeczeństw pracują. Je- żeli z obserwacji małych społeczności można się czegoś dowiedzieć o istocie społeczeństwa, to można też nauczyć się czegoś o związkach międzyludzkich — będzie to informacja równie cenna i ważna. Im mniejsza społeczność, tym mniejszy się kładzie nacisk na układ formalny, a tym większy na związki między poszczególnymi ludźmi i całymi grupami, od tych związ- ków bowiem zależy bezpieczeństwo i utrzymanie się przy życiu, W rezultacie — co mylnie wydaje się takie proste — u myśliwych znajdujemy często wszystkie te cechy, które tak u ludzi podziwiamy: uprzejmość, hojność, troskliwość, serdeczność, uczciwość, gościnność, życzliwość, miłosierdzie, litość i wiele innych. Brzmi to jak imponujący wykaz cnót i byłoby nim w istocie, gdyby to były cnoty, nie są nimi jednak dla myśliwych. Albowiem w ich ma- lutkim zwartym społeczeństwie są to cechy konieczne do przetrwania, bez nich przestaliby istnieć. Jakże daleko odeszła nasza cywilizacja, w której każdy odznaczający się choćby po- łową tych zalet właśnie dlatego miałby trudności z przetrwaniem, a jednak wciąż jesteśmy skłonni myśleć, że cechy te są człowiekowi niejako wrodzone. Nie zastanawiałem się nad tym specjalnie, ale podobnie jak się miała rzecz z warun- kami życia, tak też założyłem z góry, że Ików będą charakteryzowały te same zalety. Prze- żyłem wstrząs, kiedy wyszło na jaw, jak bardzo się pod każdym niemal względem myliłem. Teuso nie nazywali się Teuso, ale Ikowie, nie byli myśliwymi, tylko rolnikami, ich wioski górskie dostarczały bardzo lichego schronienia, pożywienie nie nadawało się do jedzenia po prostu dlatego, że go stale brakowało, a ludzie okazali się tak nieżyczliwi, niemiłosierni, nie- gościnni i nieużyci, że trudno o gorszych. Te bowiem cechy dodatnie, które tak wysoko ce- nimy, u Ików po prostu nie mają racji bytu i nawet bardziej niż w naszym społeczeństwie prowadzą do ruiny i zagłady. Okazuje się więc, że nie są to bynajmniej główne i podstawowe cechy ludzkie — to zbytek, na który możemy sobie pozwolić w czasach dostatku, albo też po prostu mechanizm zapewniający przetrwanie i bezpieczeństwo. W sytuacji, w której znaleźli się Ikowie, kiedy do nich jechałem, nikogo nie stać na taki zbytek, a człowiek odarty ze wszystkiego, co zbędne, ukazuje się w swojej nagiej, pierwotnej postaci i w sposób równie pierwotny walczy o przetrwanie. Przepaść dzieląca nas od zwierząt, którą się tak chełpimy, nagle kurczy się i znika, z tym że w porównaniu z ludźmi zwierzęta wypadają lepiej i może- my u nich znaleźć dużo więcej owych cech „ludzkich” niż u Ików. Jednakże związek między przyczyną a skutkiem jest tutaj tak niewątpliwy, że trudno Ików winić czy nawet krytykować, można ich co najwyżej podziwiać, że mimo wszystko przetrwali. To tak, jakby niemłody już człowiek stojąc nago w łazience spojrzał przypadkiem do lustra. Musi wówczas sam przed sobą przyznać, że ciało z brzuszkiem nie jest już tak piękne jak niegdyś, o ile w ogóle było niegdyś piękne, i szybko wkłada ubranie, żeby dla spokoju własnego i otoczenia przywrócić iluzje. Piękna istota ludzka, podobnie jak piękne ciało, to mit ustawicznie podtrzymywany przez samoułudę, w której ludzie celują. Istotnie już po kilku miesiącach spędzonych z Ikami, człowiek skłania się do przypuszczenia, że jeśli w ogóle istnieje jakaś „zasadnicza cecha ludzka”, to jest nią zakłamanie. Ale wszystko to na razie nie przechodziło mi wcale przez myśl, kiedy jaskrawoczer- wony, nieszczelny, przyciągający słonie Landrover wiózł mnie na północ do czekających tam szakali. Rozdział drugi PRZEDWCZESNY ZACHWYT Droga z Kampali do Moroto wiedzie przez żyzną, pagórkowatą okolicę na wschód, prawie do granicy Kenii, a w Tororo skręca na północ do Mbale. Tam musiałem zgłosić się na posterunek policji i dostać pozwolenie na dalszą podróż do Moroto drogą biegnącą dzia- łem wodnym. Policjanci uprzedzili mnie lojalnie, że robię to na własną odpowiedzialność, i ostrzegli, żebym się nigdzie nie zatrzymywał. Życzyli mi szczęścia i żegnali tak, jakbym miał nigdy już nie wrócić. Ale dzień był piękny, słoneczny, niezbyt gorący i kiedy na północ od Mbale zjechałem ze żwirowanego gościńca na błotnisty odcinek drogi wiodącej na równinę, czułem się znakomicie. W dolinie było znacznie goręcej, a błotnista droga zamieniła się w suchy, wyboisty trakt. Bujna, zielona okolica z licznymi plantacjami bananów nagle się skończyła, u podnóża góry Elgon rozwarła się wielka płaska równina, spękana i brunatna, a w dali na tle mglistego nieba widać było postrzępiony masyw góry Kadam (zwanej też Debesien.) Kiedy minąłem ostatni posterunek policji, cały ten świat stał się moją wyłączną własnością. Jeszcze widać było w tylnym lusterku budynek policji, a już znalazłem się w niewiarygodnej i rozkosznej samotności. Przede mną ani śladu żywej istoty, powietrze ciężkie, bez najlżejszego powiewu, nigdzie żadnego ruchu, wszystko jakby zastygło, nawet wielki tuman kurzu nie kłębił się za samochodem, lecz wisiał nad drogą zlewając się powoli z bezbarwnym niebem. Minąłem pierwsze stado bydła strzeżone przez wysokiego chudego chłopca wspartego o dzidę. Zauwa- żyłem je dopiero wówczas, gdy już znikało w chmurze pyłu, odniosłem wrażenie, że nawet całe to stado zastygło w bezruchu. Oznaki życia widać było dopiero nie opodal Kadamu, gdzie w pobliżu jakiejś kolonii więźniów powstała spora wioska. Na przydrożnym targu ze- brał się wielki tłum złożony z dwudziestu albo trzydziestu osób, a jeszcze kilkanaście nadcią- gało z różnych stron. Świat nagle wydał się przeludniony. Mimo jednak zgiełku i ożywienia miałem nadal wrażenie, że wszystko pozostaje nieruchome i bezbarwne. Wszelki ruch odby- wał się w zwolnionym tempie, a różnice w kolorze były niedostrzegalne, niepostrzeżenie stapiały się ze sobą, szary z brunatnym — skały z kurzem. Może ten widok wydawać się posępny i monotonny, ale w rzeczywistości takiego wrażenia nie sprawiał. Był to po prostu zupełnie inny świat, żyjący w innym rytmie. Nawet fakt, że mężczyźni w większości mieli na sobie jedynie sandały i jakąś szmatę przewieszoną przez ramię albo zawiniętą na głowie, nie budził zdziwienia, nagie ciała stanowiły po prostu naturalny składnik tego szarobrunatnego świata. Może właśnie ta naturalność sprawiała, że krajobraz nie był wcale smętny i opuszczony. Od lat nie czułem się tak dobrze i swobodnie. Wkrótce po tym przebłysku życia okryty kurzem trakt stał się wyboisty i zaczął się wspinać na północne zbocze Kadamu. Minąłem po drodze osiedle plemienia Didingów, uchodźców z Sudanu, którzy w pocie czoła — choć również w zwolnionym tempie — usiło- wali nakłonić mizerne pola uprawne do wydania plonów, ale potem już nie spotkałem niko- go. Droga wiodła dalej działem wodnym, po obu stronach na wschód i na zachód rozciągały się piękne widoki, a potężny zarys góry Kadam rozpływał się we mgle. Ponownie spotkałem kilku przedstawicieli plemienia Karamodżongów ze stadem bydła liczącym kilkaset sztuk. Byli wychudli, bezbarwni i powolni, jak wszyscy tutaj, i dziwiłem się, że to właśnie mają być owi groźni bandyci i grabieżcy, przed którymi mnie ostrzegano. Pozdrowiłem ich ruchem ręki, ale nie doczekałem się żadnej reakcji, nie okazali nawet śladu zainteresowania na widok tak bezsensownie marnowanej energii, spoglądali tylko ani przyjaźnie, ani wrogo, lecz dziw- nie łagodnie. Jechałem już teraz zgodnie z tutejszym rytmem życia, wolno i bez pośpiechu, a ja- skrawą czerwień samochodu dawno pokrył brunatny pył Karamodży. W końcu, kiedy prze- stałem machać ręką i ograniczyłem się do lekkich skinień głowy, bo byłem zażenowany, że moje przyjazne gesty są tak ostentacyjnie ignorowane, zauważyłem, że szarobrunatne głowy z powagą odwzajemniają mi ukłon. Przypuszczam, że w grę wchodzi tu trema, jaką wielu antropologów odczuwa za każdym razem przed przystąpieniem do badań w terenie. Sam mam tremę nawet wracając na teren dobrze mi znany, zawsze czuję podobny ucisk w dołku na myśl, że mnie tam nie zechcą i nie zaakceptują, że nie zdołam zrozumieć ani słowa z tego, co ludzie mówią, a im nie będzie zależało na tym, żeby zrozumieć, co ja mówię. Za każdym razem jestem przekonany, że to wszystko nie ma sensu, i dlatego usilnie staram się pokazać, jaki jestem przyjazny i sympatyczny. Wywołuje to zawsze tę samą zrozumiałą reakcję: naj- wyższą ostrożność i nieufność, przez co sytuacja staje się jeszcze trudniejsza. Ale tym razem jeden dzień jazdy wystarczył, żeby przemóc tremę, a przypomnienie sobie dobrze znanej lek- cji zajęło mi kilka godzin zamiast kilku tygodni. Zatrzymałem się przy szerokim, zarośniętym trawą rowie, który od czasu do czasu najwidoczniej zamieniał się w rzekę. Przewieszony nad nim most był zerwany, wysiadłem więc, żeby sprawdzić, w którym miejscu mogę przejechać przez wyschnięte koryto. Kątem oka dojrzałem zbliżających się z tyłu trzech mężczyzn z dzidami i ożyły we mnie słowa przestrogi, którymi żegnali mnie policjanci w Mbale. Gdyby tylko to było możliwe, ruszyłbym czym prędzej przed siebie, ale stałem już prawie na moście i cofnąć się mogłem tylko wprost na trzech przedstawicieli plemienia Karamodżongów, co w danym momencie nie wydawało mi się najwłaściwsze. Po chwili dwóch z nich stało już przy drzwiczkach, a trzeci — po stronie kierowcy — wetknął głowę przez otwarte okno, rozejrzał się uważnie po wnętrzu samochodu i dopiero wtedy spojrzał na mnie. Uśmiechnął się szeroko, ukazując wszystkie zęby, i natychmiast znów przybrał kamienny wyraz twarzy. Ośmieliło mnie to na tyle, że postanowiłem się ode- zwać, a ponieważ nie znałem ich języka, powiedziałem zdawkowo: „Hej!” Odpowiedzieli mi coś równie zdawkowo i wolno odeszli. Zobaczyłem ich dopiero wówczas, gdy byli już po drugiej stronie koryta, kiwali na mnie pokazując, którędy mam przejechać. Zanim dotarłem na drugi brzeg, zniknęli mi z oczu. Kiedy późnym popołudniem dojechałem do Moroto, nie zdziwił mnie już widok wy- sokich, powściągliwych, zupełnie nagich mężczyzn przechadzających się statecznie po głów- nej ulicy (było to po prostu sto metrów utwardzonej nawierzchni). Czasem któryś wstępował do sklepu albo znikał w barze. Zdziwiło mnie jednak, że rozmawiając z kimś, kto ma na so- bie ubranie, członkowie plemienia Karamodżongów przez grzeczność starali się przykryć kawałkiem szmaty, a ponieważ był za mały, żeby się nim owinąć, poprzestawali na osłonię- ciu tyłu i tak — z przodu nadal zupełnie nadzy — uprzejmie kontynuowali rozmowę. Wkrót- ce rzucali mi się w oczy tylko ludzie ubrani. Widać było, że jest im gorąco, niewygodnie i że czują się nieswojo. Zaparkowałem samochód pod wielkim cienistym drzewem w pobliżu domu noclegowego i zacząłem się już cieszyć perspektywą badań. Zarządca był uprzejmy i gościnny, ale powiedział, że bez zgody rządu nie może sam wydać mi pozwolenia na jazdę w góry, gdyż na granicy Sudanu trwają zamieszki zbrojne, a na całym obszarze Ugandy, Kenii i Sudanu nasilają się wciąż grabieże bydła. Grabieże są plagą nawet w najlepszych latach, a szczególnie w okresach suszy, ten rok zaś był zdecydo- wanie rokiem suchym. W końcu pozwolił mi dojechać do Kaabongu, gdzie mieściła się ostatnia placówka administracyjna, i tam zaczekać na oficjalną zgodę. Zaproponował, żebym wziął ze sobą tłumacza, zaangażowałem więc chłopca z plemienia Aczoli, imieniem Marcin, który znał suahili i język plemienia Karamodżongów, ale prawie nie mówił po angielsku. Zaofiarował mi swoje usługi, kiedy wróciłem pod cieniste drzewo, gdzie mieściła się również kwatera główna grupy pracujących tu geologów. Marcin wydał mi się idealnym nabytkiem, bo nie wiedziałem, jakie są stosunki między Teuso i Karamodżongami, a nie chciałem zrobić fałszywego kroku i zjawić się z tłumaczem z wrogiego plemienia. Niestety, tak się złożyło, że każdy krok był krokiem fałszywym. Zarządca przy pożegnaniu ostrzegł mnie po przyjacielsku, żebym — będąc już w gó- rach — nie zbliżał się do granicy sudańskiej bez eskorty policji. Zwierzył mi się ze swoich kłopotów i wyraził chęć skorzystania z wszelkich wniosków, jakie może przynieść moja pra- ca badawcza. Takie zainteresowanie i gotowość współpracy nie zdarza się często, toteż czu- łem, że mój entuzjazm rośnie z minuty na minutę. Zaopatrzony w list polecający do wicezarządcy w Kaabongu, opuściłem Moroto i wraz z dziwnie zaniepokojonym Marcinem, płaską, wysuszoną drogą ruszyłem dalej na pół- noc. Po obu stronach drogi ciągnęły się ogromne obszary jałowej, spękanej od żaru ziemi, porośnięte ciernistymi krzewami. Już po kilku kilometrach jazdy okazało się, że Marcin, któ- ry poprzednio twierdził, że dobrze zna Kaabong, nie wie nawet, gdzie ta miejscowość leży. Znaleźliśmy wreszcie właściwą drogę, lecz wkrótce wjechaliśmy w sam środek wielkiego stada bydła; pasterze uciekli w krzaki, a Marcin na ich widok wpadł w panikę. Powiedział, że są to Turkanie z Kenii, grabieżcy bydła. Turkanie mają opinię jednego z najdzikszych ple- mion Afryki Wschodniej i chociaż wydało mi się dziwne, że pędzą skradzione bydło w biały dzień, i to tak blisko Moroto (gdzie mieściła się kwatera główna armii ugandyjskiej), to z drugiej strony tak raptowna ich ucieczka była również bardzo podejrzana. Tu i ówdzie wi- dzieliśmy wielbłądy pasące się razem ze stadem, widomy znak sąsiedztwa pustyni. Monotonię płaskiego krajobrazu urozmaicały stożkowate pagórki rysujące się w od- dali niczym nagie, martwe wyspy pośród oceanu. Wzdłuż całej trasy nie spotkaliśmy ani jed- nej wioski. Czasem przebiegała nam drogę antylopa, nieliczni zaś pasterze, jakich z daleka widzieliśmy, uciekali, nim zdążyłem podjechać bliżej, niektórzy nawet w popłochu rzucali dzidy. Marcin się martwił, czy są to Turkanie, czy Dzie, ja znów myślałem z niepokojem o niebezpieczeństwie, na jakie narażone są ich genitalia podczas tej desperackiej ucieczki przez cierniste zarośla. Ale nie odczuwałem już gwałtownej potrzeby demonstrowania przyjaznych uczuć, nie zatrzymywałem się więc, tylko z rosnącym uczuciem niepokoju jechałem dalej ponaglany przez Marcina, który twierdził, że zginiemy, jeżeli przed zmrokiem nie dotrzemy do Kaabongu. Później droga skręciła gwałtownie na zachód i biegła w górę po długim zboczu, na którego krańcu czekał nas widok zapierający dech w piersiach: potężne pasmo strzelistych, postrzępionych gór ciągnące się na północy przez cały horyzont. Kiedy skręciliśmy na północ i podjechaliśmy trochę bliżej, góry wydały się jeszcze bardziej niesamowite: ich sękate, ko- ściste palce sięgały nieba, a całość przypominała fantastyczny krajobraz księżycowy. W ła- godnym popołudniowym świetle widok był szczególnie piękny i po całodziennej jeździe w skwarze, pyle i oślepiającym blasku słońca poczułem wielką ulgę na myśl, że właśnie w tych górach mam zamieszkać. Droga wzniosła się po raz ostatni, a potem opadła łagodnie wprost do Kaabongu, przyjemnej mieściny składającej się z kilku glinianych chat, baru, szpitala i dwóch czy trzech somalijskich sklepów. Trochę dalej, na niewielkim wzgórzu, widać było okrągłe kwatery policji, a później dom wicezarządcy i miejscowy dom noclegowy. W Moroto nie skorzystałem ze schronienia oferowanego przez dom noclegowy, który — jak się później przekonałem — był tani, wygodny i dobrze zaopatrzony, ale teraz, po jeź- dzie przez całą północną Karamodżę, spragniony byłem odrobiny komfortu, toteż udałem się w kierunku oznaczonym na starannie wymalowanym drogowskazie. Marzenia o komforcie rozwiały się na widok niskiego betonowego baraku krytego blachą falistą, z trojgiem otwar- tych na oścież metalowych drzwi ukazujących gołą betonową posadzkę i trzy wnętrza, puste, jeśli nie liczyć pajęczyny i pająków. Zapewne straciłbym resztkę nadziei, gdybym wiedział, że w porównaniu z tym, co mnie czeka, dom ten jest luksusowym pensjonatem. Na razie jed- nak złożyłem tam tylko swój bagaż, a sam zainstalowałem się w samochodzie, który prze- kształciłem w tymczasowe biuro, kuchnię i sypialnię. Wicezarządca przyjął mnie bardzo uprzejmie i posłał po dwóch chłopców z plemienia Teuso, którzy od roku uczyli się w pobliskiej szkole misyjnej. Chłopcy przybyli nazajutrz wyszorowani i schludni jak żywa reklama propagowanej przez misję czystości, i wkrótce się okazało, że chociaż bardzo słabo znają angielski, mogą udzielić mi wstępnych lekcji swojego języka bez pomocy Marcina, którego znajomość języka karamodżong była równie wątpliwa jak ich znajomość angielskiego. Po dwóch dniach spędzonych w Kaabongu Marcin stwier- dził, że wcale nie jest pewien, czy chce zostać w Karamodży, a już z pewnością nie chce je- chać w góry. W pobliskiej wsi Kasile spotkał krewnego, który jest nauczycielem i który obie- cał skontaktować go z kilkoma mieszkającymi tam przedstawicielami plemienia Teuso, do- piero potem więc będzie mógł zdecydować ostatecznie, czy ze mną zostanie. Mogłem więc bez przeszkód pracować z Piotrem i Tomaszem, których na czas lekcji ze mną zwolniono ze szkoły. Ich nauczyciel specjalnie przyszedł się przekonać, czy to wszystko prawda, bo nie słyszał nigdy, żeby ktoś chciał się uczyć języka Teuso — nawet miejscowi Kara- modżongowie ich nie rozumieją. Chłopcy przychodzili regularnie, wypijali niezliczone ilości mocno słodzonej herbaty i dzięki tym lekcjom rozporządzałem wkrótce niezłym zasobem około czterystu słów oraz zdołałem się zorientować w zasadach gramatyki. Nauka nie szła mi łatwo i z wieloma subtelnościami wymowy nie mogłem sobie dać rady. Spółgłoski implo- zywne i wybuchowe następowały po sobie z błyskawiczną szybkością, i nie potrafiłem od- powiednio wyćwiczyć mięśni twarzy. Wielu subtelności nawet nie słyszałem, dopóki lingwi- sta angielski, Archie Tucker, nie skorzystał z mojego zaproszenia i nie przyjechał zobaczyć, co to za niezwykły język, bo z pewnością nie należał ani do sudańskiej, ani do bantuskiej grupy języków. W końcu z niemałą satysfakcją oznajmił, że najbliższy mu jest klasyczny język egipski! Na razie, nie mając pojęcia o jego historycznej doniosłości, zmagałem się z językiem teuso i jak to było do przewidzenia, im więcej umiałem, tym rozmowniejsi stawali się Piotr i Tomasz. Po tygodniu zdradzili mi, że plemię wcale nie nazywa się Teuso — to tylko jedna z nazw, którą określają ich okoliczne „obce” plemiona. Naprawdę zaś nazywają się Ikowie, a mówią językiem iketot. Już od jakiegoś czasu powziąłem co do tego podejrze- nia, ale na pytanie, czy rzeczywiście nazywają się Teuso, zawsze otrzymywałem odpowiedź twierdzącą, dopóki nie zdecydowali się powiedzieć czegoś wręcz przeciwnego. Przekonałem się później, że ten zwyczaj panuje wśród większości Ików. To jakby gra polegająca na tym, żeby kogoś jak najskuteczniej okpić i oszukać. A kiedy się już udowodni swoje zdolności w tym kierunku, ma się dodatkową przyjemność powiedzenia ofierze prawdy. Ileż razy miałem w przyszłości słyszeć te słowa: „Ale nie wierzysz chyba w to, co mówiliśmy?” Antropolodzy mają jednak swoje sposoby wydobywania prawdy z niechętnych rozmówców i po pewnym czasie nauczyłem się grać w tę podwójną grę równie dobrze jak Ikowie. Ranki spędzałem zwykle na samodzielnym powtarzaniu lekcji, a potem spacerowałem po Kaabongu i okolicy zawierając znajomości z pasterzami bydła z plemienia Dodosów. Jak wiele innych plemion w tej części Afryki Wschodniej, posługują się oni językiem karamod- żong, i kiedy usiłowałem wypróbować na nich to, czego się nauczyłem, patrzyli na mnie z nie ukrywanym zdumieniem. Potem, już po suahilijsku, mówili, że brzmi to podobnie do mowy Ików i na nic mi się nie przyda, bo tylko Ikowie rozumieją ten język, a przecież z pewnością nie zamierzam rozmawiać właśnie z nimi. Określali Ików podobnie jak wicezarządca: nie- znośni, nieuczciwi, kłamliwi, przewrotni. Dodawali jednak, że Ikowie pomagają im dokony- wać grabieży na sąsiednich plemionach. Piotr i Tomasz, którzy zawsze mówili unisono, za- przeczyli temu stanowczo, przez co historia zyskała na prawdopodobieństwie. Gabriel, mło- dzieniec z plemienia Dodosów, był moim najlepszym i najsympatyczniejszym prze- wodnikiem. Zabrał mnie do swojego domu, z dumą pokazał pola uprawiane przez postępo- wego ojca i chwalił rządowy plan ograniczenia hodowli bydła na rzecz rozwoju rolnictwa. Opowiedział mi, że jego rodzina miała duże stado bydła, ale kilka lat temu skradli je Turka- nie. Od tego czasu cała rodzina z powodzeniem zajmuje się rolnictwem. Gabriel oprowadził mnie po okolicy nadając rozmaitym fantastycznym występom skalnym takie opisowe nazwy jak: prącie, pochwa, łechtaczka, zadek i inne, mniej interesujące części ciała. Szczególnie ubawił mnie fakt, że nad misją katolicką wznosiła się „Pochwa”, zespół skał zwany także „Bramą Wjazdową”. Ale cały entuzjazm Gabriela dla nowoczesności, szkół, rolnictwa nagle wyparował, kiedy pewnego dnia natknęliśmy się na zbiór kamyków leżących w porządnie ułożonych kupkach na ziemi. Gabriel natychmiast ukląkł i podnosząc kamyki przemawiał do nich. Wy- jaśnił mi, że to gra dziecięca przedstawiająca zagrodę (borna ) bogacza pełną bydła. Na moją prośbę zrekonstruował ją, dodając wybieg dla cieląt, zagrodę dla dojnych krów i inną zagrodę dla kóz. Rozdzielił kamienie na odpowiednie grupki i pokazał, jak są wyszczerbione, żeby przedstawiać różne kształty rogów, z których każdy ma swoją nazwę. Kamienie zostały rów- nież dobrane starannie pod względem koloru i wielkości, na które Dodosowie mają także specjalne nazwy, wobec tego każdy kamień, tak jak w rzeczywistości każda sztuka bydła, na- zywał się inaczej. Gabriel opowiedział mi, że miał kiedyś swoje własne ulubione cielątko, któremu śpiewał piosenki. Czułem, że żałuje tego wszystkiego, co zabrał mu postęp, i że dał- by dużo, aby być mniej wykształconym i żyć mniej wygodnie, ale za to jak prawdziwy Do- dos. W drugim tygodniu pobytu poprosiłem o pozwolenie przejechania starej drogi wiodą- cej niegdyś do wioski Kamion, którą mieszkańcy dawno opuścili z powodu ciągłych najaz- dów Turkanów. Droga prowadziła na północ od Kaabongu, cały czas wzdłuż stoku górskie- go, gdzie — jak się spodziewałem — żyje większość Ików, chociaż wicezarządca twierdził, że spora część zamieszkuje górę Morungole, wielki, ciemny masyw na północnym zachodzie, zawsze skryty we mgle. Piotr i Tomasz zostali zwolnieni na cały weekend, zalecano mi mieć się na baczności przed Turkanami i wyruszyliśmy. Słyszałem o wiosce Kalepeto i od niej chciałem zacząć. Miałem nadzieję, że uda mi się zwiedzić jak najwięcej wiosek, żeby zorien- tować się w liczbie i sposobie rozmieszczenia Ików. Wiedziałem już, że rząd zabronił im po- lować, co było dużym ciosem, ale znając myśliwych nie wierzyłem, żeby poddali się tak ła- two, i spodziewałem się, że nielegalnie łowią nadal sporo zwierzyny. Dojechaliśmy do rozwidlenia na bardzo wyboistej nierównej drodze i chłopcy oznaj- mili, że jest to Kalepeto. Był tam sklep, szkoła i kilka domów. Kiedy się okazało, że ta wio- ska to Kalapata, chłopcy utrzymywali, że musieli mnie źle zrozumieć. — O, Kalepeto — mówili teraz — to zupełnie nie tutaj, to całkiem w innym kierunku. Udaliśmy się więc na wschód jeszcze mniej obiecującym szlakiem i po dwóch godzi- nach dotarliśmy do miejsca, gdzie samochód nie mógł już jechać dalej. Piotr i Tomasz zapro- ponowali, żebyśmy zawrócili, ale zacząłem podejrzewać, że chcą po prostu być jedynymi Ikami, jakich kiedykolwiek dane mi będzie widzieć. Nalegałem wobec tego, żeby dalej iść pieszo, przez godzinę więc z trudem posuwaliśmy się naprzód w palącym słońcu. Szliśmy wąziutką ścieżką wijącą się grzbietem górskim, kiedy naraz zdarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, w jednej chwili znalazłem się niemal na krawędzi wielkiej przepaści — skalnego urwiska spadającego pionowo w dół aż do zalesionej doliny. Po drugie, pomiędzy mną a przepaścią, o parę od niej kroków, stała drobna, wiekowa para ludzi, którzy mogli być tylko Ikami, tak dalece odbiegali wyglądem od wszystkich tubylców, których dotychczas widzia- łem. Ręce mieli splecione przed sobą i podskakiwali na powitanie, niepomni na przepaść znajdującą się tuż za nimi. Piotr i Tomasz, bardzo źli, powiedzieli, żebym nie zwracał na tę parę uwagi, bo to tylko rodzice mkungu (wodza), który jest teraz tam, gdzie i Marcin, w Kasi- le. — Tam są wszyscy Ikowie — dodali. — Tu nie ma nikogo. Mieli rację. Po krótkiej sprzeczce zgodzili się poprosić parę staruszków o pokazanie mi wioski. Po drugiej stronie grzbietu, za ciernistym ogrodzeniem, stały trzy chaty zbudowa- ne z trawy. Spytałem: „Kalepeto?”, i za pomocą gestów i słów dowiedziałem się, że nic po- dobnego. Kalepeto znajduje się w tej stronie, skąd przybyliśmy. Piotr i Tomasz potwierdzili ten fakt niedbale i dodali, że to jest Loitanet. W każdym razie była to pierwsza wioska Ików, jaką widziałem — trzy chaty i dwoje ludzi — i chociaż nie rozumiałem ani słowa z tego, co mówili, bo ich mowa brzmiała zupełnie inaczej niż język, którego uczyli mnie chłopcy, czu- łem, że początek mam już za sobą. Zostawiłem kilka drobnych upominków i kiedy dobrnęli- śmy do samochodu, zacząłem znów nalegać, żebyśmy jechali do Kalepeto. Piotr i Tomasz odparli jak zwykle unisono, że gdyby wiedzieli, iż chcę tam jechać, wskazaliby inną drogę, bo Kalepeto znajduje się na północ od nas, po drugiej stronie wąwozu. Pamiętałem, jak ścieżka skalna urwała się nagle tuż nad przepaścią, a że wąwóz był równie stromy, odrzuci- łem uszczypliwą propozycję, abyśmy poszli pieszo i wrócili do samochodu nazajutrz. Do Kamionu przybyliśmy po południu. Był tam tylko na pół zburzony kościół i zu- pełnie zniszczona chata. Piotr z Tomaszem orzekli, że za późno już na wyruszenie do naj- bliższej wsi i jeżeli sam przygotuję kolację, oni pójdą się rozejrzeć i zobaczyć, czy w okolicy nie kręcą się Turkanie. Wrócili po godzinie, najwyraźniej po obfitym posiłku, niemniej jed- nak z apetytem zabrali się do przygotowanej przeze mnie kolacji. Turkanów nigdzie nie wi- dzieli. Rozmawialiśmy ze sobą dość dużo w języku iketot, ale teraz często zdarzały się całe godziny milczenia, kiedy chłopcy nie chcieli nic mówić w żadnym języku. Tak właśnie było, gdy rankiem następnego dnia wyruszyliśmy do najbliższej wioski Nawedo, która miała być oddalona tylko o godzinę drogi piechotą. Po godzinie padło pierwsze słowo. Wskazali na wzgórze, które właśnie okrążaliśmy, i powiedzieli, że nazywa się „Udo Pawiana”. Potem znów zapadło milczenie. Szliśmy szybko po wyboistym, ale dosyć płaskim terenie, mijając gdzieniegdzie wykarczowane pod uprawę skrawki pól, które wyschły i zmarniały. Wkrótce teren zaczął się wznosić i skręciliśmy w prawo, omijając szereg żlebów. Poszliśmy ostatnim w górę, trzymając się lewej strony, aż żleb się nagle urwał. Pionowa ściana skalna musiała mieć co najmniej pięćset, a może nawet siedemset metrów wysokości, i gdyby się z niej spa- dło, trafiłoby się wprost do Kenii. Piotr i Tomasz wdrapali się zaraz na półkę skalną i posu- wali się nią wołając, żebym szedł za nimi. Nawedo jest tuż za zakrętem. Nawedo było za kilkunastoma zakrętami. Ścieżka trawersowała strome zbocze, około pięćdziesiąt metrów poniżej grani, na przestrzeni mniej więcej półtora kilometra. Gdy się na nią raz weszło, nie było już odwrotu — mogłem patrzeć jedynie przed siebie. Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby spojrzeć w dół. Próbowałem odwrócić się, wisząc tyłem nad przepa- ścią, ale szybko tego zaniechałem. Szerokość ścieżki pozwalała przeważnie na postawienie dwóch stóp obok siebie, ale miejscami trzeba było ostrożnie wysuwać jedną stopę przed dru- gą i całą lewą nogę miałem podrapaną i otartą do krwi przez skałę, której bez żenady cze- piałem się obydwiema rękami. Piotr i Tomasz co chwila oglądali się na mnie i mówili, że bardzo się cieszą, że nie boję się wysokości, bo Ikowie to kwarikik, ludzie gór, i zawsze cho- dzą takimi ścieżkami — w ten sposób znacznie się skraca drogę. Teraz ja się z kolei nie od- zywałem. Koncentrowałem uwagę na małych, oddalonych o kilka cali kępkach trawy na wy- sokości oczu i dotychczas pamiętam, jak wyglądała ściana skalna z bardzo bliska: małe pęk- nięcia, wypukłości, zmiany koloru i struktury. Nawet w miejscach, gdzie ścieżka była dość szeroka, żeby iść normalnie, nie stawiając jak najostrożniej jednej stopy przed drugą, miałem wzrok nadal utkwiony w skale. Kiedy wreszcie skała zniknęła mi sprzed oczu, a szlak posze- rzył się do pół metra, po raz pierwszy się potknąłem. Tak długo czepiałem się kurczowo ściany, że lewy rękaw koszuli był zupełnie podarty i kiedy nie miałem już o co się oprzeć, o mało nie upadłem, tak mi drżały kolana. Naprawdę myślałem, że się przewrócę, ale w tym momencie usłyszałem wybuch radości Piotra i Tomasza, którzy stali nie opodal. Nie mogło być żadnych wątpliwości, z kogo się śmieją, toteż żeby nie dawać im powodu do dodatkowej uciechy, utrzymałem się z trudem na nogach i podszedłem do nich, na szczyt, skąd widać było na niewielkim występie skalnym miniaturowe skupisko domków, oddalone już tylko o jakieś sto metrów — Nawedo. Wioska Nawedo zawdzięcza swoją nazwę temu, że zawsze spowita jest chmurami — tak było i teraz. Wilgotna od mgły ziemia, jak na ironię, pozostawała spalona i brunatna. Okoliczne pola, podobnie jak te, które minęliśmy, zdawało się, wieki temu, były jałowe i martwe. No, ale nareszcie miałem przed sobą wioskę: za wysokim ogrodzeniem stało około piętnastu okrągłych chat o glinianych ścianach i stożkowatych, krytych trawą dachach. Nie- które domy dzielił od skraju przepaści najwyżej metr, ogrodzenie zaś w tym miejscu też się urywało. Pomyślałem: ciekawe, czy Ikowie się śmieją, tak jak Piotr i Tomasz, kiedy ich małe dzieci podchodzą do przepaści. Tymczasem Tomasz jak kozica górska przeskoczył nad cze- luścią, wiodącą prosto w dół do Kenii, na wąski występ skalny, gdzie przycupnął przez pół godziny grał na sanza, małym instrumencie muzycznym wyciągniętym z zanadrza. Piotr po- informował mnie, że Nawedo to wioska rodzinna Tomasza, który nie był już tutaj od dwóch lat. Przypomniałem sobie, jak chłopcy zachwalali widoki swoich okolic, jak mówili, że ich strony są wiele piękniejsze i ciekawsze niż płaskowyż Karamodży, ale kiedy powiedziałem na głos, że Tomasz pewno podziwia krajobraz, Piotr natychmiast mnie otrzeźwił: — Nic po- dobnego. Wypatruje jedzenia. Spytałem, jaka tu w górach jest zwierzyna, i otrzymałem krót- ką i oschłą odpowiedź: — Turkanie i inne wioski Ików — z tymi słowami Piotr się odwrócił i zniknął za ogrodzeniem, przecisnąwszy się na czworakach przez niski otwór. W Nawedo spotkałem trzy osoby. Nie opodal, na płaskiej skale, wzniesiono coś na kształt osłony przed słońcem, choć rzadko przedziera się tu przez chmury. Siedziało tam dwóch mężczyzn patrząc na nas bez cienia zainteresowania, a Piotr i Tomasz nie odezwali się do nich ani słowem. Podszedłem i pozdrowiłem ich tradycyjnym „Ida piadżi”, na co usłyszałem w odpowiedzi: „Brindżi lotop” (Daj tytoniu). Wydało mi się to nieco obcesowe, ale dałem im kilka papiero- sów i spróbowałem nawiązać rozmowę. Powiedzieli, że w wiosce nie ma nikogo, wszyscy dokądś poszli, ale nikt z trójki nie chciał mi zdradzić dokąd. Zostali tylko oni i matka Toma- sza, która jest chora i leży w chacie. Zastanowiło mnie, że Tomasz po dwuletniej nieobecno- ści nawet nie zapytał o matkę, tylko w dalszym ciągu siedział na skale grając na sanza i wy- patrując śladów życia na każdym centymetrze ziemi wokół siebie i w dole. Pożegnałem się z obydwoma mężczyznami i wstałem, a wtedy zdarzyła się rzecz dziwna. Podałem rękę star- szemu z nich, a kiedy chciałem ją cofnąć, jego uścisk się zacieśnił i w rezultacie podniosłem go z ziemi. Nie ważył chyba więcej niż trzydzieści kilo. Był już nad ziemią, kiedy uścisk ze- lżał i zanim się zorientowałem, jego ręka wyśliznęła się z mojej i upadł na wznak. Leżał na ziemi, sama skóra i kości, i śmiał się. Wyciągnął do mnie rękę, ciągle się zaśmiewając, że- bym pomógł mu usiąść. Przeprosił za swoje zachowanie. — Nic nie jadłem od trzech dni i dlatego tak trudno mi samemu wstać. — Po czym razem z towarzyszem ponownie wybuchnęli śmiechem. Czułem, że jeszcze wiele muszę się nauczyć o Ikach i ich poczuciu humoru. Po chwili przyszedł Tomasz i powiedział, że powinniśmy już stąd iść, bo nic tu nie ma do jedzenia. Wspomniałem mu o chorej matce, ale nie zdradził żadnego zainteresowania. Piotr wrócił z wioski i oznajmił, że nic nie znalazł. Tomasz poszedł po zewnętrznej strome ogrodzenia, naraz zatrzymał się i pokazał mi wydzieloną zagrodę z osobnym wejściem. — Tutaj trzymamy Turkanów — powiedział. Potem poszedł dalej wzdłuż ogrodzenia, przez które w pewnej chwili krzyknął do matki synowskie powitanie: „Brindżi ngag” (Daj jedzenie), na co usłyszał w odpowiedzi: „Bera ngag” (Nie ma jedzenia). Ta wymiana formalności była widocznie zupełnie wystarcza- jąca po dwuletnim rozstaniu i bez dalszych ceregieli ruszyliśmy naprzód, ale tym razem już nie granią. Piotr i Tomasz byli teraz w przyjaznym nastroju. Przyznali się, że rano poprowadzili mnie okólną drogą, bo chcieli zobaczyć, jak mi się spodobają górskie ścieżki. Z powrotem zaprowadzą mnie już wprost do celu, a po drodze zwiedzimy jeszcze trzy wioski. Zwiedzili- śmy cztery, z których ostatnia była oddalona od samochodu najwyżej o dwadzieścia minut marszu i z pewnością tu właśnie chłopcy pożywili się poprzedniego dnia. Powitały nas dwie młodziutkie dziewczyny, które czekały już przed ogrodzeniem. Chłopcy dali do zrozumienia, że gdyby spodobała mi się któraś z nich, albo obie, to za drobną opłatą wszystko można zała- twić. W szczególności była mowa o dużej torbie cukru, którą widzieli u mnie w samocho- dzie. Zaproponowałem inną, choć równie dla nich korzystną transakcję — przez pół godziny omawialiśmy razem związki krwi między mieszkańcami tutejszych wiosek. To, co mówili, było prawdopodobne i potwierdzało moje wcześniejsze spostrzeżenia, ale kiedy próbowałem się dowiedzieć, gdzie właściwie są ci wszyscy ludzie, których imiona i wzajemne powiązania poznałem bez trudu, zapadło dobrze znane milczenie i nic więcej nie zdołałem uzyskać w zamian za torbę cukru. Piotr i Tomasz odesłali dziewczęta do wioski i zaprowadzili mnie z powrotem do Kamionu. Weszli tam do kościoła i przez pięć minut bardzo głośno odmawiali modlitwy, potem zabrali torbę cukru i odeszli. Zobaczyłem ich dopiero nazajutrz rano, sie- dzieli przy samochodzie, czekając cierpliwie, aż się obudzę. Postanowiłem, że po raz ostatni spróbuję dotrzeć do Kalepeto, i tym razem mi się to udało. Obiecałem chłopcom, że jeśli tam dojdziemy, dostaną po torebce cukru, a oprócz tego wziąłem ze sobą trochę cukru i mąki na wszelki wypadek. Szliśmy jakieś dwie godziny przez skaliste, wysuszone wzgórze, a potem w dół stromym, zalesionym wąwozem. Miejscami było tak stromo, że musiałem siadać i zsuwać się cal po calu, ale chłopcy skakali z kamienia na kamień bez chwili wahania, zatrzymując się tylko na ułamek sekundy, żeby wypatrzyć miejsce, na które można bezpiecznie skoczyć. Wąwóz biegł stromo w dół w stronę krainy Turkanów, przecinając na ukos spadziste zbocze. Schodziliśmy coraz niżej i niżej, ale cel wcale się nie przybliżał. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, jak żałosne i śmieszne były moje marsze ćwiczebne po Dziewiątej i Dziesiątej Ulicy, w rekordowym czasie czterdziestu trzech minut na pięćdziesiąt sześć przecznic, włączając w to czekanie na przejściach. Ostatni odcinek nastręczał trudności nawet Piotrowi i Tomaszowi. Patrzyliśmy z góry wprost na stożkowate dachy i miałem świetny widok z lotu ptaka na całą wioskę. Była ona podzielona w sposób naturalny na dwie części niewielkim jarem, z kilkoma chatami po obu stronach. Chaty miały strzechy i gliniane ściany w stylu karamodżańskim, jak zresztą wszę- dzie oprócz Loitanet. Najbardziej zaintrygował mnie fakt, że w obrębie samej wsi poszcze- gólne zagrody oddzielone były od sąsiadów ogrodzeniami utrudniającymi dostęp — podob- nie jak to, które okalało całą wieś. Kiedy znalazłem się na dole, ta szczelna zapora z żerdzi i gałęzi nie pozwoliła mi już nic dojrzeć, mogłem tylko zaglądać przez szpary do poszczegól- nych zagród — wszędzie było pusto. Piotr i Tomasz, zadowoleni z siebie, siedzieli i czekali, co powiem. Po drugiej stronie jaru usłyszałem głośną, zwięzłą wymianę zdań i spytałem, czy możemy tam pójść i zawrzeć znajomość z tymi ludźmi. — Ależ oczywiście. To tylko jakieś cztery czy pięć godzin stąd — padła chóralna od- powiedź. Zajrzałem w głąb parowu i pomyślałem, że może to i prawda. Chłopcy nie pytani do- dali, że te głosy i tak należą do mieszkańców Loitanet, a nie Kalepeto. Tym razem nie uwie- rzyłem i powiedziałem, co myślę, dorzuciwszy kilka cierpkich słów na temat ich wyjątkowej — jak na przewodników — niechęci do współpracy. Piotr, głęboko dotknięty, wstał i zsunął się kilkadziesiąt metrów w głąb parowu na występ skalny, skąd mógł skuteczniej porozumieć się z ludźmi po tamtej strome. Nastąpiło bardzo komiczne przesłuchanie. Piotr dokładnie zapamiętał moje najbardziej nawet fachowe pytania na temat związków pokrewieństwa wśród Ików i teraz zadawał je zdumionym ludziom na drugim brzegu. Co dziwniejsze, po chwili zaczęły napływać odpowiedzi zawierające dokładne i przydatne informacje. Tomasz niedługo pozostał na uboczu, gdyż jeden z mężczyzn udzielających odpowiedzi przerwał nagle i spytał: — Jeżeli to ty, Piotrze, to gdzie Tomasz? — na co Tomasz zsunął się na dół i wszyscy naraz zaczęli krzyczeć, a pożyteczny, choć osobliwy wywiad zmienił się w ogólną wrzawę, w której nie mogłem już rozróżnić poszczególnych słów. Wtedy postanowiłem ukazać się i do- brnąłem jakoś na półkę, na której stali chłopcy. Kiedy stanąłem obok nich, po drugiej stronie doliny zapadła cisza. Naraz ktoś zapytał ze zdumieniem i jak gdyby pogardą: — Kto to jest? Taki ubrany? Piotr i Tomasz byli tylko w bardzo krótkich szortach, ale nawet i te wydawały się tu- taj zbyteczne. Uświadomiłem sobie nagle, że mam na sobie o wiele za dużo rzeczy i że w tych warunkach znacznie rozsądniej byłoby mieć ich raczej za mało. Koszula i spodnie na lewym boku, tam gdzie ucierpiały od bliskiego kontaktu ze ścianą skalną, były w strzępach. Nogi miałem pełne kolców i ostrych koniuszków trawy, które poprzez spodnie wbiły mi się w skórę. Byłem zgrzany, brudny i sam czułem, że cuchnę potem. Wdrapałem się znów do wioski i miałem właśnie ruszyć w mozolną drogę powrotną, kiedy dobiegło mnie słabe, ale już znajome powitanie: „Brindżi lotop”. Z ogrodzenia wysunę- ła się do mnie wyczekująco koścista ręka i machinalnie włożyłem w nią kilka papierosów. Piotr natychmiast podbiegł do mnie i zawołał gniewnie: — Co pan robi? Przecież tam nikogo nie ma! — po czym wyrwał papierosy z ręki, która zaraz znikła nam z oczu. Zacząłem podejrzewać, że misja katolicka nie wywarła właś- ciwego wpływu na Piotra i Tomasza. Chłopiec, uprzedzając potok wyrzutów z mojej strony, bronił się, tłumacząc mi cierpliwie i z niewątpliwym wdziękiem, że nie powinienem się przejmować, bo w wiosce naprawdę nie ma absolutnie nikogo, tylko ten stary człowiek i jego chora żona. Zza ogrodzenia odezwał się drżący głos: — Ona nie jest chora, ona dziś rano umarła. Pomóżcie mi wykopać dla niej dół. — No widzi pan? — stanął w obronie Piotra Tomasz, jakby to przesądzało sprawę. — Nie powinien pan marnować papierosów. Wziął je od Piotra i oddał mi, ale wyczekująca ręka już się nie pokazała. Ogarnęła mnie fala niepohamowanego gniewu, a zarazem poczucia zupełnej bezradności i rozpaczy. Chwyciłem torbę cukru i mąki i — zanim chłopcy się obejrzeli — przerzuciłem je przez ogrodzenie. Mógłbym jednak przysiąc, że kiedy czepiając się kępek trawy i pędów roślin wchodziłem na strome zbocze, słyszałem jeszcze drżący głos: „...lotop?” Odstawiłem chłopców do misji, dałem im cały swój cukier, zapłaciłem więcej, niż się należało, ale wciąż nie mogłem wymazać z pamięci tego pożegnalnego: „Brindżi lotop”. W domu noclegowym zastałem dwa listy: jeden od Marcina z prośbą, żebym natychmiast ode- brał go z Kasile, gdzie umiera z głodu, i drugi zawierający pozwolenie na wyjazd w góry. Pojechałem do Kasile po Marcina, który bynajmniej nie głodował, ale chciał jak najprędzej wyjechać. Powiedział, że spotkał kilku Teuso — jak ich wciąż nazywał — nie chce już ich nigdy widzieć i zapytał, czy mógłbym wobec tego wysłać go do Soroti. Uważał, że nawet Moroto leży za blisko! Rozumiałem go i w głębi ducha żałowałem, że nie mogę wyjechać z nim razem. Po trzech godzinach już go nie było. W Kasile spotkałem mkungu i powiedziałem mu, że w Loitanet widziałem jego ojca. Nie przejął się tym specjalnie, ale zaprosił mnie nazajutrz do siebie, żeby pomówić o moich planach, i obiecał, że zrobi dla mnie wszystko, co w jego mocy. Po namyśle dodał, że poczę- stuje mnie herbatą, jeżeli mu przyniosę herbaty i cukru. Odzyskałem już humor i wygrałem tę rundę pytając, czy nie chce tytoniu. Wybuchnął śmiechem, chwycił mnie za ręce nazywając przyjacielem Ików — ikebam — i dodał, że naturalnie chce tytoniu, mnóstwo tytoniu. Przyniosłem mu cały krąg prasowanego tytoniu — wyglądał jak placek krowiego łaj- na i podobnie cuchnął — oraz herbatę, cukier, mąkę, ryż, fasolę, cztery butelki piwa i butelkę dżinu bananowego, „Uganda Waragi”. Chciałem się przekonać, ile w zamian za to można od Ików dostać. Transakcja była korzystna. Przez kilka dni mkungu porządkował moje skąpe informacje zdobyte podczas wyprawy w góry, a ponadto przywołał do siebie ludzi z wiosek, które zwiedzałem, żeby pomogli wypełnić luki w moich wiadomościach. Wspomniał mi o dwóch wsiach, których nie widziałem, ale nie chciał odpowiedzieć na pytanie, co się stało ze wszystkimi mieszkańcami. Wskazał na tych, co stali wokół niego, mówiąc, że wszyscy Iko- wie są teraz z nim tutaj w Kasile. Zebrało się tam około stu osób, z pewnością jednak nie byli to wszyscy. Mkungu dodał, że Ikowie mieszkają też w Pirre, na zboczu góry Morungole, ale niewiele o nich wie. Wicezarządca radził mi w imieniu rządu zainstalować się na razie w Pirre, w pobliżu posterunku policji, skąd mógłbym robić wycieczki, dokąd zechcę. Postano- wiłem zastosować się do tej rady. Mkungu poinformował mnie, że na górze Morungole jest sporo wiosek, nawet więcej niż na tutejszym zboczu, i że są znacznie rozleglejsze. Opowiedział mi o wodopoju w Pirre, w cieniu rozłożystego świętego drzewa, od którego wzięła nazwę cała miejscowość. Zdaniem mkungu z początku tam właśnie powinienem zamieszkać, wówczas będę bezpieczny i pod dobrą opieką, dopóki nie przeniosę się do którejś z wiosek. Mkungu obiecał mi nawet, że zaraz wyśle do Pirre dziesięciu ludzi, żeby od razu zaczęli budować mi dom — od niego w darze. Zapewnił też, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebował pomocy, mogę na niego liczyć. Wezwał natychmiast dziesięciu mężczyzn i przedstawił ich po kolei: Longoli, Kauar, Lokela- tom, Lomer, Jakuma, Lociam, Lokbok i inni. Podobnie jak Dodosowie, wszyscy byli zupeł- nie nadzy, a kilku nie nosiło nawet płachty na ramieniu, ale na tym się podobieństwo kończy- ło. Dodosowie są wysocy i dobrze zbudowani, a mężczyźni mają bardzo charakterystyczne fryzury. Noszą się dumnie, sprawiają nawet wrażenie pysznych i agresywnych, chociaż w rzeczywistości są łagodni i przyjacielscy. Mają powolny, kołyszący się chód pasterzy, dzięki któremu bez wysiłku pokonują duże odległości. Ikowie natomiast są niscy, mają mniej więcej metr pięćdziesiąt wzrostu, i z bliska widać, że ich ciemna, ogorzała skóra jest pod opalenizną koloru jaskrawoczerwonego. Czasami dla ozdoby wtykają we włosy kawałek futra albo piór- ko ptaka, ale nie robią kunsztownych, glinianych koków ani wymyślnych fryzur, jak ich są- siedzi pasterze. Kiedy robiłem przegląd tego przydzielonego mi oddziału specjalnego, jego członkowie patrzyli na mnie ze szczerą życzliwością, uśmiechając się radośnie na powitanie. Poruszali się drobnymi szybkimi krokami, po których można od razu odróżnić ludzi gór od mieszkańców równin. W przeciwieństwie do miłego rozleniwienia panującego na nizinie, tutejsi ludzie sprawiali wrażenie pełnych życia i energii, toteż zapomniałem wkrótce o do- świadczeniach wyniesionych z wyprawy na zbocze. Mkungu szybko przywrócił mnie do rzeczywistości, przedstawiając na samym końcu swojego zastępcę, który nosił tytuł niampara i miał mi towarzyszyć oraz pilnować, żeby wszystko było zrobione dokładnie tak, jak sobie tego życzę. Rzut oka na niamparę wystar- czył, żeby się domyślić, że na tym się sprawa bynajmniej nie skończy. On również był zupeł- nie nagi, a tę nagość jeszcze podkreślał podarty, sięgający kostek płaszcz nieprzemakalny, który miał na sobie. Jego obliczu brakowało owego wyrazu szczerości, jaki malował się na innych twarzach, a zwyczajowe już żądanie „Brindżi lotop” zabrzmiało w jego ustach jak szczególnie przykre skomlenie. A kiedy zaczął wymieniać wszystkich członków swojej ro- dziny, których miałem zabrać samochodem, nie zapominając poinformować mnie, jakie za- pasy żywności będą dla nich potrzebne, całkiem już wróciłem na ziemię. Spytałem mkungu, jakie prezenty mam wziąć ze sobą do Pirre, bo słyszałem, że panu- je tam głód. Potwierdził to, ale dodał, że znacznie większy głód panuje w Kasile. Jeżeli chcę wziąć żywność, to muszę koniecznie oddać ją w całości niamparze, który dopilnuje, żeby została sprawiedliwie podzielona. Następnie mkungu, pod wpływem nagłego natchnienia, zaofiarował się, że pojedzie ze mną do Kaabongu i pomoże mi w robieniu zakupów, aby mnie ci wstrętni somalijscy złodzieje nie oszukali. Chociaż było już dość późno, kazał wy- znaczonym ludziom natychmiast wyruszyć do Pirre i w ciągu dwóch dni przygotować wszystko do budowy największego i najpiękniejszego domu w całej krainie Ików. Zgodzili się chętnie i ze śmiechem, po czym, zapomniawszy nawet mruknąć „lotop” wyruszyli od ra- zu, tak jak stali, w góry, nie mając widocznie nic do zabrania ze sobą. Pojechałem z mkungu do Kaabongu i zrobiliśmy duże zakupy żywności, łącznie z ogromnym worem mąki kukurydzianej, workami soli, cukru, fasoli i ryżu. Mkungu namawiał mnie bardzo, żebym dał mu pieniądze, to zapłaci tym złodziejom, podając w przybliżeniu cenę w języku iketot, ale kupcy somalijscy wypisali już tymczasem rachunek, który opiewał na połowę optymistycznego szacunku dokonanego przez mkungu, a w dodatku przestrzegli mnie życzliwie przed niebezpieczeństwem górskich dróg. Nie byli bynajmniej złodziejami, przeciwnie — ci kupcy somalijscy, jak się okazało, należeli do najuczciwszych i najuczyn- niejszych ludzi, jakich miałem spotkać w ciągu dwóch lat. Śmiali się słysząc, jak kaleczę język iketot, a na pożegnanie życzyli mi dobrej zabawy z moimi rabusiami. Widocznie So- malijczycy i Ikowie mieli ze sobą zadawnione porachunki. Mkungu oświadczył, że jest już za późno, żebym go odwiózł, wobec tego zostanie na noc i będzie pilnował żywności, ale prze- chytrzyłem go, znajdując mu miejsce w ciężarówce jadącej do Kasile. Sam udałem się do domu noclegowego z zamiarem załadowania wszystkich sprawunków na Landrover, żeby móc wyruszyć nazajutrz wcześnie rano, ale w porę przypomniałem sobie, że wówczas nie starczy miejsca na moje posłanie. Zapakowałem więc tylko część rzeczy i poszedłem spać otoczony paczkami żywności i tytoniu, jakby w raju Ików, myśląc niespokojnie o dniu ju- trzejszym. Rozdział trzeci ROZCZAROWANIE Landrover był bardzo przeciążony, a szczelnie załadowany bagażnik na dachu znacz- nie zmniejszył stabilność samochodu. Kiedy na zakrętach zarzucało, boczne koła nie trzyma- ły się szosy i zjeżdżaliśmy ciągle na pobocze, a nie kończące się przepakowywanie bagażu w Kasile nic nie zmieniło na lepsze. Dało mi to jednak sposobność do przeniesienia wszystkie- go, co się dało, do wnętrza samochodu, niampara więc sam musiał przyznać, iż w środku jest już miejsce tylko dla niego i ewentualnie dla jeszcze jednej osoby. Wybrał młodszego brata, który był dość silny, żeby wypychać nas ze wszystkich dziur, kolein i koryt rzecznych, w jakie wpadniemy. Cały ich bagaż stanowił maleńki tobołek, a jedynym strojem młodszego brata był przewieszony przez ramię skórzany woreczek na żywność i tytoń — brat zadał so- bie trud wyjaśnienia mi tego, pokazując jednocześnie, jaki ten worek jest pusty. Mimo że do Kasile przyjechałem tuż po wschodzie słońca, w dalszą drogę wyruszyliśmy dopiero koło południa, żegnani przez wszystkich głośno i radośnie, co chwilowo podniosło mnie na duchu. Zamiast wracać z powrotem do Kaabongu i pod górę do Kalapaty, pojechaliśmy na skróty i chociaż na razie droga była równa, miałem już przedsmak tego, co czeka mnie póź- niej. Pozornie płaska równina pocięta była głębokimi, wąskimi wyżłobieniami, którymi deszcz z gór spływał na wysuszone pola. Wyżłobienia były suche i pokryte grubą warstwą pyłu, jechaliśmy z przeciętną szybkością około dwudziestu kilometrów na godzinę. Kiedy wjechaliśmy na trakt prowadzący z Kalapaty, po zakręcie w lewo mieliśmy już przed sobą górę Morungole w całej okazałości i zaczęliśmy posuwać się wyboistym szlakiem usianym głazami i kamieniami. Nie było to zbyt niebezpieczne, ale wymagało wielkiego wysiłku, bo Landrover, ciągle ze sporym bagażem na dachu, nie miał stabilności i już samo prowadzenie samochodu stanowiło ciężką pracę. Co chwila uderzałem głową o dach wozu i w końcu dla ochrony włożyłem kapelusz. Po pewnym czasie droga się wyrównała. Okrążywszy niewielki szczyt jechaliśmy gładko i wygodnie, odetchnąłem więc z ulgą i już szykowałem się do nawiązania rozmowy, kiedy niampara wskazując palcem przed siebie roześmiał się głośno z uciechy, a jego brat, równie zadowolony, w radosnym oczekiwaniu pochylił się do przodu. Domyślając się. że ten wybuch dobrego humoru może zwiastować jakieś kłopoty, włączyłem pierwszy bieg, i rze- czywiście — za niewinnie wyglądającym zakrętem zaczęła się najbardziej stroma, kamienista i niebezpieczna droga, jaką kiedykolwiek widziałem. Z trudem pokonaliśmy ją na pierwszym biegu, ale samo wzniesienie było jeszcze najmniejszym problemem. Ręcznie wykuty w ścia- nie szlak nie był wcale równy. Wciąż chylił się w dół, w stronę przepaści. Pod kołami mia- łem luźną, pokrytą kamieniami nawierzchnię, luźną zwłaszcza tam, gdzie niedawno osunęło się zbocze. Byliśmy na wysokości przeszło trzystu metrów i ustawiczne zsuwanie się samo- chodu tuż nad przepaść nie usposabiało mnie do rozmowy. Później dotarliśmy do podwójne- go zakrętu, który pamiętam do dzisiaj. Wielki, sterczący ze skały głaz zmusza do zjechania na sam skraj drogi, naturalnym więc dążeniem kierowcy jest czym prędzej wrócić na jej śro- dek. Ale taki manewr uniemożliwia zakręcanie. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego typu zakrętów i trzymałem się skraju serpentyny, wówczas jednak w trakcie wykonywania skrętu uświadomiłem sobie, że lada chwila polecę w przepaść. Musiałem zahamować, zjechać o metr w bok i zatoczyć większy łuk. Ale za każdym razem, kiedy naciskałem hamulce, koła buksowały wśród sypkich kamieni i musiałem znów dodawać gazu, żeby się stamtąd wydo- stać. Zdawało mi się, że mam do wyboru zlecieć w przepaść przodem bądź też tyłem, i chcia- łem już krzyknąć towarzyszom, żeby wyskoczyli, kiedy spostrzegłem, że obaj moi pasażero- wie podskakują na siedzeniach nie ze strachu, lecz z uciechy i że nie patrzą wcale na drogę, ale na mnie. Tak mnie to rozzłościło, że nacisnąłem gaz, poderwałem samochód do przodu i nie bacząc na nic pokonałem zakręt. Chciałem potem coś powiedzieć w języku iketot, ale nie mogłem sobie przypomnieć ani słowa. Na próżno usiłowałem przywołać przed oczy moją listę słówek i reguł gramatycznych. Przychodziły mi do głowy jedynie słowa i wyrażenia w języku hindi, którym nie posługiwałem się od dwunastu lat! Zapomniałem nawet suahili i podróż zakończyła się tak, jak się zaczęła: w milczeniu. Po raz pierwszy poznałem wtedy smak prawdziwej samotności. Zatrzymałem się dopiero na samym szczycie, po przebyciu jeszcze dwóch równie stromych i krętych odcinków drogi. Wysiadłem, żeby odpocząć i uspokoić się, a niampara z bratem został w samochodzie, aby sprawdzić, czy nic nie zgubiliśmy po drodze. Z przyjem- nością wciągałem w płuca czyste, orzeźwiające powietrze wczesnego popołudnia. Byliśmy na wysokości dwóch i pół tysiąca metrów. Z jednej strony miałem widok na rozległą dolinę Kidepo, której znaczną część wciąż jeszcze zasłaniała góra Morungole, z drugiej strony, w kierunku Pirre, stok był o wiele łagodniejszy, a na horyzoncie rysowało się pasmo wzgórz. Nie opodal przycupnęło Pirre — niewielkie skupisko znajomych lśniących domków z blachy falistej, stojących w równych rzędach, a trochę dalej na wschód dojrzałem kilka wiosek — każdą położoną na osobnej grani lub wzgórzu. Mogły to być tylko wioski Ików. Leżały jakieś trzysta metrów niżej, wszystkie zostały jak zwykle szczelnie ogrodzone i z góry wydawały się idealnie okrągłe. Obrazek wyglądał zaiste sielankowo i zacząłem nawet cieszyć się z tego, że Ikowie nie są już myśliwymi. W takiej okolicy żywot koczowniczy byłby szczególnie uciążliwy, a po doświadczeniu zdobytym podczas wyprawy z Piotrem i Tomaszem nie mia- łem pewności, czy starczyłoby mi nań sił. Natomiast perspektywa zamieszkania w jednej z tych wiosek i brania udziału w jej życiu towarzyskim, z licznymi wizytami i rewizytami w innych wioskach, wydała mi się nęcąca. Na razie miałem zamieszkać przy świętym drzewie pirre, gdzie — jak sobie w naiwności ducha wyobrażałem — będę miał wspaniałą okazję przyjrzenia się z bliska rytualnym obrzędom Ików. Na ostatnim odcinku drogi kilka razy mijaliśmy brygadę roboczą wysłaną przez mkungu. Ikowie szli pieszo prosto w dół, przecinając szlak górski, po którym z trudem zjeż- dżałem, i co pewien czas ukazywali się przede mną. Machali rękami, wydawali donośne okrzyki, po czym znikali w jakiejś zalesionej dolinie. Ikowie mają dziwną umiejętność uka- zywania się i znikania w mgnieniu oka, czy to w grupie, czy w pojedynkę — wynika to za- pewne stąd, że każdy myśliwy potrafi zlewać się z otaczającym krajobrazem. Tylko moi dwaj pasażerowie ani rusz nie chcieli zniknąć, chociaż teraz — kiedy ich ikebam odzyskał pano- wanie nad sobą i samochodem — wyraźnie stracili humor. Raz jeszcze usiłowałem coś po- wiedzieć, sformułowałem po angielsku zdania, których przetłumaczenie nie powinno sprawić mi najmniejszych trudności, ale nadal nie mogłem przypomnieć sobie ani słowa. Dojeżdżali- śmy już do Pirre, po drugiej stronie zielonej doliny widziałem odblask blaszanych dachów, a w samej dolinie gigantyczne drzewo pirre, niemal dwa razy wyższe od innych drzew, które osłaniało swoimi potężnymi konarami. Święte drzewo stało tuż za wodopojem, otoczone ma- łym gajem. Zaparkowałem Landrovera nie opodal i poszedłem pieszo na posterunek policji. Policjanci powitali mnie z równą radością jak ja ich i współczuli mi, że muszę praco- wać z Ikami. Powiedzieli, że nie istnieje bezpośrednie niebezpieczeństwo grabieży, jako że w pobliżu nie ma bydła Dodosów, mogę więc spokojnie rozlokować się przy świętym drzewie pirre. Nie popierali natomiast mojego projektu zamieszkania w jednej z wiosek Ików — nie- które z nich oddalone były o wiele godzin marszu. Policjanci usiłowali nakłonić Ików do osiedlenia się bliżej, nie tyle po to, żeby ich chronić, ile żeby mieć ich na oku. Uprawiane przez nich kłusownictwo jest wciąż na porządku dziennym, ale o to — mówili policjanci — niech się martwi zarząd Parku Kidepo. Oni sami w rzeczywistości Ikom współczują, bo pierwotnie ten teren należał właśnie do nich; a jak się później dowiedziałem, policjanci nie mieli nic przeciwko temu, żeby brać udział w łupach pochodzących z nielegalnych łowów. Chcieli mieć Ików w pobliżu, żeby śledzić ich wędrówki do Sudanu i Kenii, bo nieodmiennie zbiegały się one z grabieżą bydła. Policja była pewna, że chociaż Ikowie nie hodują bydła, to jednak muszą maczać w grabieżach palce. Dopytywali się chciwie o wiadomości z Kaabon- gu, jak gdyby to był pępek świata. Zepsuło im się radio, a ponieważ ich jedynym środkiem transportu są własne nogi, stracili wszelki kontakt z cywilizacją. Raz lub dwa na miesiąc po- licyjny Landrover przywozi do Pirre pobory i trochę żywności, ale na ogół biorąc są samo- wystarczalni dzięki własnym, starannie uprawianym ogródkom. Mają studnię i pompę do wody, z której wolno mi korzystać, ilekroć zechcę, bo woda, której używają Ikowie, nie na- daje się nie tylko do picia, ale nawet do mycia czy prania. Policjanci niewiele mogą mi po- wiedzieć o Ikach, bo ile razy wybierają się do jakiejś wioski, zawsze się okazuje, że nikogo tam nie ma. Spytałem, czy wchodzili kiedy do środka przez otwór w ogrodzeniu, na co z mi- ną oburzoną odparli, że tam wchodzą tylko Ikowie. Oni widują Ików wyłącznie w okresach prawdziwego głodu, i to tylko po to, żeby się zorientować, że Ikowie są głodni i będą się sta- rali temu zaradzić sposobami sprzecznymi z prawem. Policjanci nie mówili o Ikach nieżycz- liwie, ale dość lekceważąco, traktowali ich jak nieszczęśliwe, zaniedbane zwierzęta domowe, które bywają czasem zdradliwe. Z tym, czego się dowiedziałem, wróciłem do wodopoju, gdzie czekał na mnie niam- para, rzekomo pilnując całej żywności. Jego brat znikł. Niampara siedział w towarzystwie kilku robotników zatrudnionych na posterunku policji, którzy odeszli, kiedy się zbliżyłem. Moją uwagę przykuł jednak głównie drobny staruszek wcale raźnym krokiem idący od strony doliny, która rozciągała się pod najbliższą wioską Ików. Miał na sobie szorty, koszulę i weł- niany sweter, ale był boso. W ręce trzymał hebanową laskę z rzeźbioną główką nabijaną wo- kół metalowymi pierścieniami, a siwe włosy jeszcze dodawały mu powagi. Zanim doszedłem do samochodu, był już nie dalej niż dwadzieścia metrów ode mnie, twarz rozjaśniła mu się promiennym uśmiechem i powitał mnie cichym, łagodnym głosem, posługując się na prze- mian iketot i doskonałym suahili. Staruszek powiedział, że słyszał warkot zbliżającego się samochodu i przyszedł powitać ikebama, o którym przed kilkoma godzinami dowiedział się od swojego brata Jakumy. Nazywa się Atum (znów przedziwne skojarzenie ze starożytnym Egiptem!) i — jak mi oświadczył — jest najstarszy rangą wśród wszystkich Ików na górze Morungole. Z lek- ceważeniem wyraził się o mkungu, mówiąc, że jest on tylko urzędnikiem wyznaczonym przez rząd i robi dużo hałasu, nic więcej. Odparłem, że mkungu bardzo mi pomógł, a nawet przysłał tu robotników, żeby zbudowali mi dom. Atum parsknął krótkim, złowróżbnym śmie- chem: — Jutro sam się o wszystkim przekonasz. Potem w obecności niampary, który przecież musiał rozumieć suahili, bo siedział w więzieniu w Kaabongu za kradzież, Atum powiedział, żebym nie ufał niamparze, bo ten, gdyby mógł, ukradłby mi nawet oczy. Wreszcie oświadczył, że ustali z policjantami, w czym należy mi pomóc, i na pożegnanie znów obdarzył mnie serdecznym i szczerym uśmiechem. Niampara, nie tracąc czasu, poinformował mnie, że nie wolno ufać nikomu, kto tak dobrze zna suahili, i koniecznie chciał zaraz wyładować żywność, żeby wziąć ją pod opiekę. Spytałem, jak w takim razie dostarczy się żywność do wiosek, i otrzymałem natychmiastową odpowiedź, że dziś nigdzie nie pojedziemy, bo już jest stanowczo za późno. Dochodziła czwarta po południu, a do najbliższych wiosek mogło być najwyżej pół godziny drogi, ale niampara pozostał nieugięty. Bardzo by to było niedobrze, twierdził, gdybym po raz pierwszy przybył po południu. Mówił tonem spiskowca i pomyślałem, że może chodzi o jakiś zwyczaj, zgodziłem się więc wyruszyć rano, gdy już „załatwimy interes” z brygadą roboczą. Nie mo- głem trzymać całej żywności w samochodzie, bo musiałem zrobić sobie miejsce na spanie i gotowanie, a ponieważ zanosiło się na deszcz, nie mogłem też złożyć jej na dachu, gdzie by- łaby stosunkowo bezpieczna. Niampara swoim najbardziej płaczliwym tonem błagał mnie, żebym czym prędzej — bo zaraz będzie deszcz — pozwolił mu zabrać wszystko do domu, który stoi w pobliżu i skąd może w każdej chwili wezwać do pomocy służbę. Wtedy wrócił Atum i spytałem go, co robić. Zamienił szybko z niampara kilka słów, których nie zrozumia- łem, po czym przypomniał mi, że mnie ostrzegał. — Jedynym jego domem jest więzienie — powiedział. — Po prostu chce zagarnąć ca- łą tę żywność dla siebie. Ale Atum również twierdził stanowczo, że nie powinienem tego dnia wieźć żywności do Ików. Zapewniał mnie, że byłoby to bardzo niefortunne pociągnięcie. Najlepiej będzie, jeżeli razem z niampara zaniesie żywność na posterunek policji, gdzie jest sucho i bezpiecz- nie. Ja mam zostać przy samochodzie. Ikebam nie powinien pracować ani dźwigać, tym bar- dziej że to pierwszy dzień po przyjeździe. Potem zwymyślał ostro niamparę od hultajów, a mnie z czarującym uśmiechem poprosił, żebym otworzył samochód. Otworzyłem tę puszkę Pandory, a Atum w mgnieniu oka wskoczył do środka i podawał niamparze wskazywane przeze mnie paczki. Zacząłem szykować się do noclegu, a oni obładowani ruszyli przez las w stronę posterunku policji. Kilkakrotnie jeszcze wracali po resztę paczek, aż wreszcie wszyst- ko zostało przetransportowane. Atum z godną podziwu siłą pomógł mi jeszcze przy podno- szeniu i przesuwaniu ostatnich przedmiotów wewnątrz wozu. Następnie odprawił niamparę, każąc mu stawić się przy wodopoju nazajutrz o świcie wraz z ludźmi przysłanymi przez mkungu, żeby mogli się od razu zabrać do roboty. Patrzył, jak przygotowuję sobie posiłek w tylnej części samochodu, i z rozbrajającą prostotą zaproponował, żebym zaparzył mu herbaty. Poczęstowałem go chętnie i pijąc herbatę siedzieliśmy na trawie, dopóki nie zaczęło z lekka padać, po czym przenieśliśmy się do wnętrza samochodu, w którym mogłem się teraz poszczycić dużym stołem, czterema krzesłami i łóżkiem. Drugiego łóżka nie rozkładałem, żeby było miejsce na stół. Atum powiedział, że nie opodal Pirre jest siedem wiosek Ików, mogę je wszystkie zwiedzić nazajutrz i zdecydować, w której chcę zamieszkać. Spytał mnie, jak długo zamierzam zostać i czego właściwie chcę się dowiedzieć. Wydobył znacznie więcej informacji ode mnie niż ja od niego i zgrabnie wykręcał się od odpowiedzi, gdy pytałem, gdzie są wszyscy Ikowie, dlaczego nigdy nie można ich zastać w wioskach i jak sobie radzą, jeżeli nie wolno im polować, a uprawianie wyschniętej i jałowej ziemi prawie nie daje plo- nów. Uśmiechał się tylko i mówił: „Itelida koroba dżiig baraz, baraz” (Zobaczysz wszystko jutro, jutro). Wypił herbatę i odszedł, zapewniając, że jest szczęśliwy mogąc dla mnie praco- wać. Oczyma duszy widziałem, jak rośnie moja lista płac. Wieczorem odwiedzili mnie policjanci i kilku ich tragarzy. Przyszli porozmawiać i upewnić się, czy wszystko jest w porządku i czy się wygodnie urządziłem. Upewniłem ich, że lepiej być nie może. Chcieli też dowiedzieć się czegoś więcej o mojej pracy i sprawiło im prawdziwą przyjemność, że ktoś chce spędzić dwa lata w buszu, żeby zapoznać się z obycza- jami i historią ich kraju. Każdy z nich twierdził, że lepiej bym zrobił jadąc w jego rodzinne strony, podawali nawet nazwy miejscowości i nazwiska krewnych, którzy mnie tam ugosz- czą. Kiedy się przekonali, że zamierzam pozostać przy Ikach, powiedzieli, że jeżeli o nich chodzi, nie mają nic przeciwko temu, troszczą się tylko o mnie. — Ale teraz, kiedy poznał pan Atuma, dowie się pan wszystkiego — dodali. — Atum pracował kiedyś jako tragarz policji w Moroto i jest człowiekiem, nie zwierzęciem. Z tym odeszli, zostawiając mnie na pastwę pierwszej bezsennej nocy, moskitów, much i nasilają- cych się o tej porze przykrych odorów od strony wodopoju. Wstałem o świcie, ale zanim zdążyłem się umyć i ubrać Ikowie już na mnie czekali. Nadzy, jak ich pan Bóg stworzył, siedzieli wokół samochodu na swoich małych, twardych podgłówkach, służących również jako siedzenia Nie rozmawiali między sobą, czekali w mil- czeniu, z niewzruszonym spokojem wpatrując się w Landrover. Nic nie mogłem wyczytać z kamiennego wyrazu ich twarzy, ale wszystko razem — bezruch, siedząca postawa i nagość — ostrzegło mnie, że najmniejsze ustępstwo z mojej strony spowoduje lawinę próśb o żyw- ność i tytoń. Mimo ich pozornej obojętności czuło się atmosferę oczekiwania, która przypo- mniała mi, że Ikowie są przecież myśliwymi i mogę paść ich łupem. Zaciągnąłem więc szczelnie zasłonki i jak najciszej przygotowałem bardzo skromne śniadanie. Przełknąłem zaledwie kilka kęsów, a mimo to zaraz dała o sobie znać niestrawność, na którą miałem cier- pieć przez następne półtora roku. Nie znaczy to, że chciałem jeść w samotności, po prostu chciałem w ogóle jeść, a czułem, że jeżeli choć jedno brindżi przebije mój pancerz, to nie ja będę jadł, ale mnie zjedzą. Gdziekolwiek zaś jest jakieś pożywienie, tam natychmiast zjawia- ją się Ikowie z tym samym wyczekującym, głodnym i natarczywym wyrazem twarzy. Co gorsza, kiedy człowiek się spodziewa, że wypowiedzą owo żądanie, Ikowie nie dają mu tej satysfakcji. Nie mówią nic na głos, żądają w milczeniu, ale tak, że to żądanie czuje się nawet przez zamknięte drzwi i zaciągniętą zasłonę. Nie widziałem ani Atuma, ani niampary i chociaż poznałem kilku mężczyzn przysła- nych przez mkungu wczorajsze przykre przeżycie, kiedy zapomniałem iketot, tak mnie onie- śmieliło, że nie odważyłem się w trakcie jedzenia ulżyć swemu sumieniu i powiedzieć im, że przywiozłem dla nich dużo żywności. Poza tym podejrzewałem, że słowem dużo” posługują się, tylko jeżeli o coś proszą, a nie jeżeli coś dostają. Wypiłem więc herbatę w nerwowym pośpiechu i zjadłem kilka sucharów — jedyny produkt zastępujący chleb. Przez dwa miesią- ce wnętrze samochodu miało być moim więzieniem, do którego odprowadzały mnie — ile- kroć chciałem coś zjeść — smutne, pełne wyrzutu oczy, które jednak nie były wtedy jeszcze oczami ludzi naprawdę głodnych. Poznałem te oczy aż za dobrze. Za każdym razem otaczał mnie taki sam krąg cierpliwych istot mięsożernych, czekających na jakiś mój błąd: na szparę w zasłonie, na zbyt głośne chrupanie suchara, na grymas bólu po sparzeniu się herbatą, na przelotną chwilę współczucia. Ale nauki Piotra i Tomasza nie poszły w las. Zastanawiałem się, czy właściciel kościstej ręki z Kalepeto umarł już tak samo jak jego żona i czy oboje wciąż czekają, żeby im ktoś nieskończenie głupi i uczynny „wykopał dół”. Z tą wesołą re- fleksją skończyłem jeść i wyszedłem na arenę. Atum był już tam i czekał na mnie służalczo, dosłownie z czapką w ręce. Czapka była z miękkiej, ciepłej wełny, cała też jego postać roztaczała atmosferę ciepła i serdeczności. Uśmiechał się i oczy błyszczały mu radością, kiedy pozdrawiał mnie w języku iketot i pytał, czy się najadłem. Wykręciłem się kłamstwem od odpowiedzi, mówiąc, że się wyspałem. Atum oświadczył, że obwieścił wszystkim Ikom o przyjeździe ikebama i kazał im nigdzie nie wychodzić, żeby mogli mnie powitać. Czekają w swoich wioskach i kiedy już załatwię spra- wę z moimi pracownikami (już moimi, a nie mkungu), będziemy mogli do nich pójść. — Są bardzo głodni — dodał. — Wielu umiera z głodu. Tym razem wyjątkowo nie skłamał, a mnie nawet przez myśl nie przeszło, że może mówić prawdę. On sam i wyznacze- ni mi robotnicy, których liczba wzrosła już z dziesięciu do dwudziestu, sprawiali wrażenie doskonale odżywionych. Nie byli wprawdzie otyli, ale szczupli i zwinni jak wszyscy noma- dzi prowadzący czynne życie. Przecież głodujący ludzie nie biegają, nie skaczą i nie noszą ciężarów. Przypomniałem sobie o żywności i chciałem wysłać po nią kilku robotników, żeby zawieźć wszystko do wiosek. Uroczy, słodki, siwowłosy Atum — nie zmieniając ani na chwilę życzliwego wyrazu twarzy — powiedział, że niestety niampara dopuścił do kradzieży całego poszo (mąki kukurydzianej), ale przecież on, Atum, mnie ostrzegał i jeżeli mimo to zawierzyłem niamparze, to nic już na to nie może poradzić. Udało mu się jednak ocalić znaczną część pozostałej żywności, przy czym — dodał szybko, zanim zdążyłem mu prze- rwać — osobiście dopilnował, żeby wszystko zostało sprawiedliwie rozdzielone. Na te słowa dwadzieścia głów skinęło potakująco. Niampara był skruszony. Nigdy by nie przypuszczał, że policjanci mogą dopuścić się tak strasznej rzeczy, jak kradzież żywności ikebama. I co teraz będą jeść ci wszyscy biedni ludzie, którzy umierają z głodu? Rozchylił stary, brudny płaszcz nieprzemakalny i poklepał się po gołym brzuchu. Obiecał, że pokryje całą stratę ze swojego wynagrodzenia, co przypo- mniało nam od razu o nie rozstrzygniętym dotychczas pytaniu: ile mam zamiar zapłacić ro- botnikom? On osobiście gotów jest przystać na sumę tak niską jak... I zanim zdołałem wrócić do kwestii skradzionej żywności, tkwiłem już po uszy w burzliwej dyskusji: ile mam zapłacić za hojny dar mkungu. Znałem iketot o wiele za słabo, żeby poradzić sobie z sytuacją, ster rządów objął więc Atum, który na znak szacunku wciąż trzymał czapkę w ręku. Wystąpił naprzód z nieodłączną laską pod pachą i zaproponował kompromisowe rozwiązanie. Zmusza- ło mnie ono do płacenia za coś, co obiecano mi za darmo, i narzucało jeszcze dziesięciu ro- botników, których wcale nie potrzebowałem, dawało jednak kuszącą możność pozbycia się niampary. Tracił na tym jedynie niampara, a to mnie zbytnio nie martwiło, wobec czego zgo- dziłem się. Wtedy Atum popisał się następnym mistrzowskim posunięciem. Powiedział wszystkim, że jestem prawdziwym ikebamem, bo mimo tragicznego zaginięcia żywności, za które on i niampara czują się odpowiedzialni — chociaż nie było w tym oczywiście ich winy — powierzyłem mu kierowanie całą pracą i obiecałem pensje cztery razy wyższe od urzędo- wego minimum. Co więcej, zgodziłem się wypłacić niamparze tygodniowy zarobek, mimo że wyjeżdża on już dzisiaj do Kasile, a wszystkim daję dzień wolny, żeby mogli wrócić do wio- sek i czekać tam na moje przybycie. Niampara wyciągnął rękę po zapłatę, mrucząc pod no- sem, że zgodził się na tak niską sumę jedynie przez wzgląd na Atuma i że mógłbym przy- najmniej dodać mu trochę tytoniu i żywności, po czym odszedł powiewając brudnym roz- piętym płaszczem. Wszyscy inni tymczasem również zdążyli się rozejść i Atum poradził, żebyśmy przed wyruszeniem w drogę coś zjedli, bo na miejscu czeka nas tylko głód. Jego żona jest szcze- gólnie głodna, bo z powodu choroby nie może wyjść z domu, żeby znaleźć sobie coś do je- dzenia — czy nie dałbym dla niej trochę żywności i lekarstw? Ale w żadnym wypadku nie wolno mi słuchać innych. Wszyscy będą się tego domagać — nie są tacy źli, tylko strasznie kłamią, zanim więc zdecyduję się komuś coś dać, powinienem zasięgnąć jego rady. Atum pomógł mi zaparzyć herbatę i to, że przezornie odliczyłem nam z góry po cztery suchary, odbił sobie sypiąc do pierwszego kubka herbaty prawie pół miski cukru. Kiedy nie zostało już nic do jedzenia, wstał i bez dalszych ceregieli żwawo ruszył przed siebie, odgarniając laską zbyt wysoką trawę, rosnącą jedynie w niewielkiej dolince u stóp szeregu stromo wzno- szących się wzgórz, na których znajdowały się wioski Ików. Wiosek było siedem, nie miały nazw, z początku więc ponumerowałem je w kolejno- ści zwiedzania, a potem nazwałem imieniem tego, kogo najlepiej w danej wiosce znałem. Najpierw spuściliśmy się w głąb Oror a Pirre’i, Wąwozu Pirre, który był skalisty i suchy jak pieprz, jego głębokość i szerokość wahała się od sześciu do trzydziestu metrów i biegł z pół- nocy na południe. Kiedy wspinaliśmy się do pierwszej wioski, była zaledwie dziesiąta rano, wąwóz ciągle był pogrążony w cieniu. Wioska nr 1 leżała na stromym zboczu i nawet chaty były tu nachylone pod nieprawdopodobnym kątem. Atum załomotał laską w ogrodzenie i krzyknął słowa powitania, ale nie doczekaliśmy się odpowiedzi; słychać było tylko natar- czywe bzykanie roju much nad ludzkimi ekskrementami tuż przy wejściu. Dwie z nich prze- niosły się na ranę na nodze Atuma, który przez jakiś czas leniwie na nie patrzył, zanim je złapał i zgniótł w palcach. Oznajmił, że tutaj mieszka Giriko, jeden z moich robotników. — Zdawało mi się, że kazałeś im wracać do wiosek? — Moje pytanie było raczej re- toryczne. — Owszem, ale dałeś im wolny dzień, więc pewno poszli pracować w polu — odpo- wiedział Atum patrząc mi prosto w oczy. — Chodźmy do innej wioski. Przeszliśmy niewielki jar biegnący do wąwozu i wdrapaliśmy się na inne wzgórze, będące siedzibą wioski nr 2. W wiosce niewątpliwie ktoś był, gdyż dobiegał z niej głośny chrapliwy śpiew, szybkie staccato charakterystycznych dla Ików samogłosek, wysokie dźwięki opadające coraz niżej, zawodzenie, na które składała się jakby seria jęków. Atum nie wszedł do środka, ale ponownie załomotał w ogrodzenie i zawołał: „Ida, ida piadżi.” Śpiew rozbrzmiewał dalej, poszliśmy naokoło ogrodzenia do zagrody okrytej prawie całkowicie gigantyczną pajęczyną. Śpiew ucichł teraz i zza ogrodzenia ukazały się najpierw ręce, a po- tem rozczochrana głowa, której właściciel powitał mnie szerokim uśmiechem ukazując dwa nierówne rzędy wyszczerbionych zębów. Był to Lokelea, właściwie nie Ik, tylko członek plemienia Topotów, który uciekł z Sudanu, pojął za żonę kobietę z plemienia Ików i wśród nich się osiedlił. Różnił się od rodowitych Ików tym, że przyprowadził ze sobą kilka sztuk bydła i wypasał je na okolicznych wzgórzach. Atum przedstawił mnie, a Lokelea dodał mi odwagi mówiąc, że świetnie znam iketot. W każdym razie zrozumiał przynajmniej jedno mo- je pytanie. Kiedy zainteresowałem się, o czym śpiewał, odpowiedział po prostu: — Śpiewałem, bo jestem głodny. Atum chwycił mnie za ramię i pociągnął za sobą, mówiąc Lokelei, że niedługo znowu tu przyjdę. Na następnym, trochę wyższym wzgórzu znajdowała się wioska nr 3, najmniejsza ze wszystkich, choć znajdująca się w niej borna, czyli zagroda dla bydła, była zdumiewająco duża. Większa nawet niż Lokelei, a według Atuma Lokelea był jedynym Ikiem — bo Ikowie w pełni go zaakceptowali, mówił płynnie ich językiem — który miał bydło. Małe zagrody, które widzieliśmy w innych wioskach, służą tylko do tego — poinformował mnie Atum — żeby trzymać w nich „zbłąkane” sztuki, które Ikowie znajdują podczas swoich wędrówek. Trzymają je tak długo, dopóki nie zgłoszą się właściciele, Dodosowie albo Turkanie. W wio- sce nr 3 nie zastaliśmy nikogo, a Atum powiedział, że wielka boma przeznaczona jest dla bydła, które Lomeja „zarobił” od Dodosów i Turkanów za udzieloną im pomoc, ale na czym ta pomoc polegała, tego nie mogłem w żaden sposób od Atuma wydobyć. Wioska nr 4 leżała przy kamienistym, małym oror prowadzącym do Pirre. Była mała, bardziej otwarta niż inne i zajmowała większą przestrzeń. Stało tam tylko osiem chat, gdy tymczasem wioska Lokelei miała ich dwanaście, a wioska Giriko osiemnaście. Atum mógł tu nie pukać w ogrodzenie, bo już schodząc z sąsiedniego wzgórza widzieliśmy wewnątrz ludzi. W jednym miejscu brakowało zewnętrznego ogrodzenia, jak gdyby znajdująca się za nim borna nie była już potrzebna, weszliśmy więc do środka, a Atum pokrzykiwał głośno, żeby ostrzec wszystkich, że się zbliżamy. Przecisnęliśmy się na klęczkach przez mały otwór na teren jednej z chat, gdzie jakaś kobieta wyrabiała naczynia z gliny. Nie przerwała pracy, ale powitała nas przyjaźnie i zaśmiewała się do łez słysząc, jak usiłuję mówić po iketocku. Mu- siałem bez końca powtarzać jej imię, dopóki nie udało mi się wymówić go, jak należy, z ak- centem na ostatniej sylabie: Losike. Potem dopiero zaczęła wypytywać o mnie Atuma. Chęt- nie udzieliła mi szczegółowych wyjaśnień na temat swojej pracy i powiedziała, że w każdej chwili mogę jej towarzyszyć, kiedy będzie szła po glinę, albo przyglądać się, jak wypala na- czynia. Nie była zbytnio zdziwiona moim zainteresowaniem, ale cały czas się śmiała i po- trząsała głową. Poinformowała nas, że wszyscy oprócz starej Nangoli są na polu, a ta na dźwięk swojego imienia ukazała się w otworze ogrodzenia od strony sąsiedniej chaty. Nan- goli wyglądała na sto lat, a miała prawdopodobnie niewiele ponad czterdzieści. Wymamrota- ła coś bezzębnymi ustami do Losike (jakby prawem kontrastu mogącej się poszczycić pięk- nym i zdrowym uzębieniem, dzięki czemu jej otwarty uśmiech i wesołość były jeszcze bar- dziej zaraźliwe), na co Losike poprosiła Atuma, żeby podał Nangoli wody. — To cały kłopot, jak się jest garncarką — powiedziała. — Wszyscy chcą, żeby da- wać im wody. Atum zdjął z ogrodzenia dużą tykwę i napełnił naczynie, które Nangoli wysunęła przez otwór. Wypiła dwie tykwy i znikła; zobaczyliśmy potem wychodząc, że uprawia swoje małe poletko na skraju wioski — bo tam właśnie, bez względu na żyzność gleby, mieli swoje pola starzy ludzie. Losike zapraszała mnie, żebym przyszedł ponownie, i przyrzekła, że po- wie mi wszystko, co będę chciał wiedzieć. — Wszyscy inni będą cię okłamywać, a zwłaszcza on — roześmiała się, rzucając w Atuma grudką gliny. Kiedy wspinaliśmy się do wioski nr 5, w której mieszkał Atum, powiedział on, że Lo- sike to czarownica, a poza tym zarabia garncarstwem moc pieniędzy i nic nikomu nie daje. Dopiero później przypomniałem sobie, z jaką prostotą poczęstowała Nangoli wodą i nie zwracała uwagi na to, że Atum przy sposobności pije, ile tylko może. Wtedy jednak nie przy- szło mi na myśl, że w tym kraju dar wody może być darem życia. Widziałem z dołu, że wioska Atuma jest olbrzymia — składało się na nią prawie pięćdziesiąt chat. Teren każdej z osobna był dokładnie oddzielony, a wszystkie razem do- datkowo opasane grubym ogrodzeniem zewnętrznym. Atum nie zaprosił mnie do środka, lecz ponieważ byliśmy teraz na samym szczycie wzgórza, które kilka metrów dalej raptownie się urywało, całą moją uwagę i tak pochłonął rozciągający się u stóp zachwycający widok na skąpaną w słońcu dolinę Kidepo. Wszedłem na wznoszący się nad przepaścią niewielki wy- stęp skalny z rosnącym tam drzewem i ujrzałem na wprost wielką górę Zulię, za nią już Su- dan, na prawo górę Lomil, a południowe ramię doliny tworzył ciemny łuk Morungole. Z na- szej pozycji mogliśmy widzieć wszystko, co się rusza w dolinie i na zboczach okolicznych gór, a nawet — co jeszcze ważniejsze — w dolinie Czakolotam, wijącej się z Kenii do pod- nóża góry Lomil, gdzie trzysta metrów pod nami łączyła się z doliną Kidepo. Widok był do- prawdy wspaniały i Atum ujrzawszy mój zachwyt natychmiast powiedział, że moją chatę każe postawić właśnie tutaj, przy wejściu do jego wioski, żeby nic nie zasłaniało mi krajobra- zu. Takie rozwiązanie było mu oczywiście najbardziej na rękę, a ponieważ w tym czasie są- dziłem, że mnie również będzie to odpowiadać, chętnie przystałem. Ale na długo przed ukończeniem budowy mojej chaty poznałem powód, dla którego stawiano tutaj tak szczelne ogrodzenia, i zasłoniłem sobie widok na dolinę Kidepo ogrodzeniem jeszcze wyższym i mocniejszym od innych. Sto metrów dalej, na innym wzniesieniu tego samego wzgórza, leżała wioska nr 6. Była długa i wąska, dostosowana kształtem do poszarpanego grzbietu górskiego. Z góry wi- dać było wioskę nr 1, czyli wioskę Giriko, a trochę dalej posterunek policji, który choć jasno lśnił w słońcu, wydawał się miniaturką pozbawioną znaczenia. Myśl, że cały ten ogromny obszar graniczny pozostaje pod opieką kilku policjantów z garstki blaszanych domków, nie była krzepiąca, zwłaszcza kiedy przypomniałem sobie przestrogi, jakich mi nie szczędzono, i fakt, że kilka kilometrów stąd, za górą Lomil w Sudanie, trwa zacięta walka. Przed wejściem do wioski nr 6 w najwyżej położonym miejscu siedział na głazie jakiś samotny mężczyzna. Na nasz widok wstał, poznałem w nim jednego z robotników wyznaczonych przez mkungu. Nazywał się Kauar, był wysoki, chudy jak tyka i w przeciwieństwie do większości mężczyzn nie nosił nawet owego kawałka materiału na ramieniu. Uśmiechał się szczerze i serdecznie, jak Losike, i powiedział, że bardzo się spieszył, chcąc zdążyć do wioski przed moim przyj- ściem, i od samego rana czeka tu, żeby mnie powitać. Poczęstował nas wodą, a potem poka- zał własną niewielką zagrodę i zagrodę swojej matki. Ze skały w swoim obejściu pokazał mi dachy innych chat i opowiedział po kolei o ich mieszkańcach. Z wioski Kauara skierowaliśmy się na północ wzgórzem leżącym pod wioską Atuma. Wszędzie mijaliśmy chmary much, którym towarzyszył ostry fetor rozkładających się odcho- dów, i uprzytomniłem sobie, że nigdzie nie widziałem latryny ani osłoniętego miejsca, gdzie można by załatwić potrzeby naturalne, postanowiłem więc, że przynajmniej w mojej zagro- dzie musi być porządna, głęboka latryna. Sądziłem, że z pomocą świdra pneumatycznego da się to zrobić. Wioska nr 7 leżała nieco poniżej wioski Atuma i już z daleka zobaczyłem, że jest opuszczona, uznałem więc, że na razie nie warto tam iść. Od tej strony, nierówną i krętą ścieżką, zbliżał się do nas z imponującą szybkością ślepiec, zręcznie wymacując przed sobą drogę laską. Był to Logwara, wychudzony, ale pełen wigoru i energii. Usłyszał nasze głosy i przyszedł mnie powitać, ale jednym tchem dodał też nieuniknioną prośbę o tytoń, co mi przypomniało, że żadna z tych osób, które spotkałem w wioskach, Lokelea, Losike, Nangoli czy Kauar, o tytoniu nawet nie napomknęła. Wróciliśmy razem na płaski, skalisty teren leżą- cy między wioską Atuma a potężnym drzewem na sąsiednim wzgórzu i usiedliśmy w pełnym słońcu. Nie opodal stało inne, mniejsze drzewo i zaproponowałem, żebyśmy się schronili w jego cieniu, ale Atum odparł, że nie warto, bo to tylko drzewo „deszczowe”. Moje pytanie, co to takiego, po prostu zignorował; mówił coś dalej do Logwary swoim cichym i łagodnym głosem, myślałem więc, że mnie nie usłyszał. Wokół panowała taka niezmącona cisza, że na chwilę ogarnął mnie błogi spokój. Nawet to, że siedzimy w pełnym blasku słońca, wydawało się rzeczą najwłaściwszą w świecie. Żar legł mi na ramionach jak wielki ciężar, otulał mnie i oblepiał, aż zespoliłem się z gorącą ziemią i rozpalonymi skałami. Położyłem się i zapadłem w drzemkę. Po pewnym czasie Atum stwierdził, że powinniśmy już wracać, i krzyknął coś przez ramię w stronę swojej wioski, skąd po chwili nadeszła stłumiona odpowiedź. — To moja żona. Jest bardzo chora i głodna — powiedział Atum. Zaproponowałem, że pójdę zobaczyć, co jej dolega, ale potrząsnął głową i opisał cho- robę — ból w prawym boku — tak szczegółowo, że uwierzyłem mu i tym bardziej się zanie- pokoiłem. Atum jednak pociągnął mnie za sobą, mówiąc, że przyniesie żonie żywność i le- karstwa wieczorem, kiedy już odprowadzi mnie do samochodu. Wyruszyliśmy na poszuki- wanie jakiejś trasy, którą mógłby pokonać Landrover, gdyż Atum twierdził, że samochód musi koniecznie stać przy mojej chacie. Powiedział, że zbuduje się dla niego specjalną bomę, bo samochód to cały mój dobytek, tak jak dobytkiem Dodosów i Turkanów jest ich bydło. Musiałem przyznać, że Atum wie, co mówi. Ponieważ na zachód i na północ spadek był ła- godniejszy, zaczęliśmy schodzić tamtędy wolnym krokiem, rozglądając się wokoło, co zajęło nam całe popołudnie, aż trafiliśmy na wydeptany szlak bydła wiodący z Parku Kidepo, któ- rym bez trudu posuwaliśmy się naprzód, gdyż przecinał Wąwóz Pirre w miejscu, gdzie roz- dzielał się on na dwa stosunkowo płytkie żleby i po pewnym wyrównaniu drogi samochód mógłby ewentualnie je pokonać. Tytułem próby wytyczyliśmy biegnącą zygzakiem trasę, która wymagała usunięcia dużych kamieni i wyrównania, po czym zdecydowaliśmy, że po- łowa brygady roboczej już nazajutrz przystąpi do tej pracy, druga zaś połowa zacznie budo- wać dom. Po powrocie do samochodu skapitulowałem: dałem Atumowi trochę żywności i aspiryny, nie wiedząc, co jeszcze mogłoby pomóc jego żonie, w końcu wyszedł ociągając się i ani na chwilę nie spuszczając z oka moich zapasów. Wyruszył przed siebie żwawym kro- kiem, a ja, śmiertelnie zmęczony, dziwiłem się, skąd ten mały, pełen wigoru staruszek bierze jeszcze tyle energii. Policjanci jeden po drugim przychodzili się dowiadywać, jak spędziłem dzień i czy nic mi nie brak, po czym zostałem sam na sam z muchami i nocnym odorem wo- dopoju spod świętego drzewa. Na długo przed świtem obudziło mnie porykiwanie bydła i fetor świeżego łajna, który przytłumił zadawniony smród odchodów ludzkich. To Dodosowie przyprowadzili swoje sta- do, żeby je tu napoić, bo prawie wszędzie brakowało już wody. Później, w bladym świetle wschodzącego słońca, zobaczyłem, że nie tylko poją bydło, myją się i piorą w mętnym wo- dopoju, ale też, niemal jednocześnie, załatwiają na samym brzegu potrzeby fizjologiczne. Uznałem, że wszystko to stanowi część moich badań antropologicznych i w samoobronie wyjąłem notes mówiąc sobie, że może to mieć doniosłe znaczenie naukowe. Jestem pewien, że psychologowie mieliby na ten temat dużo do powiedzenia, zapew- niam jednak, że fakt, iż w moich notatkach powracam wciąż do spraw związanych z wy- próżnianiem, odzwierciedla jedynie gorliwość, z jaką zapisywałem wszystko, co wpadło mi w oko, a zgodnie z panującymi zwyczajami tę sprawę załatwiano jawnie i powszechnie. Dość szybko nauczyłem się podobnej niefrasobliwości, bo już nazajutrz, kiedy ukradkiem przedar- łem się przez cierniste krzaki do latryny wykopanej niegdyś z okazji kilkudniowego pobytu strażnika zwierzyny i spuściłem spodnie, wpadły mi do środka kluczyki od samochodu, który zamknąłem przed Dodosami, nie wiedząc, że są to ludzie przyjaźni i uczciwi. Przez pół go- dziny leżałem na brzuchu z nogami na zewnątrz ustępu i oświetlając wnętrze dołu latarką próbowałem wyłowić kluczyki długą gałęzią z przywiązanym na końcu rozwidlonym paty- kiem w charakterze haczyka. Kiedy wreszcie je odzyskałem i wróciłem do samochodu od- prowadzany zdziwionymi spojrzeniami Dodosów, moi Ikowie już go obsiedli, zadowoleni, że udało im się mnie złapać, nim zdążyłem zjeść śniadanie. Zaparzyłem dodatkowy imbryk herbaty, którą Atum poczęstował wszystkich, i po- dzieliliśmy brygadę roboczą na dwie grupy. Kauar miał kierować grupą budującą dom, a Lo- kelatom, mąż Losike, z groźnym nożem przymocowanym do prawego nadgarstka, stanął na czele robotników drogowych. Policjanci pożyczyli im kilofy, motyki i łopaty i już po chwili, bez zbędnych dyskusji, wszyscy rozeszli się do pracy. Okazało się, że Atum poprzedniego wieczoru w drodze powrotnej oznaczył palikami wytyczony przez nas szlak, robiąc dodatko- we objazdy w miejscach zbyt stromych lub zbyt kamienistych, aby je można było wyrównać rękami. Mimo to idąc za nim i Lokelatomem do końca trasy, na grań między wioską Kauara a dominującym nad nią urwiskiem skalnym, powątpiewałem o tym, aby dziesięciu ludzi dys- ponujących prymitywnymi narzędziami mogło zmienić ten szlak w drogę przejezdną — cze- go jednak dokonali. Zajęło im to dwa miesiące i częstokroć wzywano do pomocy robotników budujących dom. Na początku spędzałem z nimi dużo czasu, pomagając, jak mogłem, i do- glądając wszystkiego, dopóki się nie przekonałem, że to tylko zwalnia tempo pracy prawie do zera. W przeciwieństwie do innych robotników Ikowie wytężają wszystkie siły, kiedy nikt na nich nie patrzy — odkryłem to, podglądając ich zza skały i skradając się okolicznymi wzgó- rzami. Ale niech tylko zbliży się jakiś widz, a już szczególnie ktoś, od kogo są zależni, na- tychmiast zaczynają narzekać na wszelkie bóle i dolegliwości albo w ogóle przerywają pracę mówiąc, że są głodni i nie mogą nic robić. To ostatnie twierdzenie mogło być bliższe prawdy, niż wtedy przypuszczałem. Kiedy od czasu do czasu sam chwytałem za kilof i zabierałem się do roboty, inni, korzystając z tego, że nie zwracam na nich uwagi, stopniowo odchodzili. Kilka razy okazało się, że pracuję zupełnie sam, czasami znajdowałem ich po drugiej stronie wzgórza śpiących na słońcu, kiedy indziej po prostu zaczynali pracować na innym odcinku drogi, zostawiając mi ten, do którego się zabrałem. Podczas pracy przypominali trochę ptaki — rozglądali się wciąż na prawo i na lewo, jakby lada chwila coś się miało stać lub ktoś miał przyjść. Co pewien czas któryś z nich sta- wał i z natężeniem wpatrywał się w dal, a potem, rzuciwszy kilka słów towarzyszom, znikał na godzinę lub dłużej w buszu. Pewnego razu, kiedy ten, który odszedł — a był to Lokelatom — nie wracał przez dwie godziny, wszyscy, jeden po drugim, zaczęli się rozchodzić w róż- nych kierunkach. Zdążyłem ich już wówczas trochę poznać, poszukałem więc wstęgi dymu i podążyłem za nią do miejsca, gdzie siedzieli moi robotnicy drogowi piekąc kozła, którego Lokelatom skradł z przechodzącego nie opodal stada należącego do Dodosów. Ponieważ jed- nak ogień ich zdradzał, starali się używać go jak najkrócej i jedli mięso prawie surowe. Któ- regoś dnia, kiedy spacerowałem z Atumem kilka kilometrów od Pirre, puścił się on nagle biegiem w dół zbocza, jakby gonił go lampart: laskę trzymał wysoko nad głową i parł przez cierniste zarośla w stronę dalekiej zalesionej doliny. Ja sam nie mogłem dojrzeć dymu, ale się domyśliłem, że musi tam być, toteż szybko podążyłem za Atumem. Pożywiał się już skwa- pliwie, kiedy przybyłem na miejsce nie później niż pół minuty po nim. Pozostała trójka w ogromnym pośpiechu wpychała jedzenie do ust, żeby przypadkiem niczym nie trzeba się by- ło dzielić ze mną czy z kimś, kto może nadejść. Jest to zapewne osobliwa pozostałość z cza- sów, kiedy istniał kodeks moralny nakazujący Ikom dzielić się żywnością, jeżeli zaskoczy ich ktoś podczas jedzenia, aczkolwiek dokładają wszelkich starań, żeby nie dać się wtedy zasko- czyć. Tym razem pieczono antylopę, którą zabił szczęściarz Lomeja, człowiek w podeszłym wieku, to znaczy w wieku lat dwudziestu kilku. Wyruszył samotnie o świcie zabierając ze sobą łuk i strzały, które starannie ukrył na noc, żeby nikt nie wiedział, że wybiera się na po- lowanie. Ale jego przyrodnia siostra Niangar była już w kuchni i dostrzegła, jak wymyka się przez otwór w kierunku bomy, niezwłocznie też powiedziała o tym mężowi, Lotibokowi, który podążył za nim i zaczekał, aż cała robota zostanie zrobiona — na co skarżył się później gorzko Lomeja — mimo że również miał przy sobie łuk i strzały. Lotibok ukazał się niby to przypadkiem, kiedy zwierzę było już zabite i oprawione, i dopiero wtedy ofiarował się z po- mocą przy pieczeniu. Byli bardzo ostrożni, zanieśli antylopę w gęstwinę leśną, żeby trudniej było ich wyśledzić, i rozpalili bardzo mały ogień. Mimo to Lomongin swoimi małymi oczkami dostrzegł zdradziecką smugę dymu, a później zauważył ją też Atum, jego szwagier. Kiedy się zjawiłem, wszyscy zignorowali moją obecność i łapczywie jedli dalej, oprócz Lo- mei, który — nie zważając na zduszone protesty Atuma — podał mi szczególnie smakowity kawałek. Odmówiłem mówiąc, że przyszedłem tylko się z nimi przywitać, na co biesiadnicy natychmiast jeden przez drugiego jęli ofiarowywać mi swoje porcje, przelicytowując się w szczodrości. Ale bardzo szybko nie było już nic do zaofiarowania. Poznałem Lomeję dość dobrze, po tym jak przyłapałem go pewnego ranka, kiedy wymykał się z wioski w podobnym celu. Wstawałem zawsze przed świtem, gdyż Dodosowie przyprowadzali coraz więcej bydła do wodopoju pod świętym drzewem, ponieważ inne wo- dopoje były wyschnięte. Głośne flirty z kobietami, które skoro świt przychodziły z tykwami po wodę, i tak nie dawały mi spać. Ale zanim zdołałem dotrzeć do wiosek, nikogo już w nich nie zastawałem i mówiono mi stale: „Wszyscy są w polu.” Strawiłem dużo czasu na dokład- nych oględzinach pól w towarzystwie Atuma i innych przewodników — mówili oni, które pole do kogo należy, ale nigdy nie widziałem tam więcej niż kilka osób naraz. Przyczyna była bardzo prosta: pola te niewarte były uprawy, plony wysychały i marniały, a ziemia pęka- ła od gorąca. Sporadyczne deszczyki, niewiele różniące się od mgły, nic nie pomagały. Pew- nego ranka, kiedy było jeszcze ciemno, szedłem w górę małym oror wychodzącym z Wą- wozu Pirre i spotkałem Lomeję, który schodził w dół. Dał mi znak, żebym był cicho i szedł za nim, i w taki oto sposób wyruszyłem na moje pierwsze nielegalne łowy w dolinie Kidepo. Lomeja ukrył już przedtem łuk i kołczan ze strzałami w dziupli drzewa u stóp wzgórza i oświadczył mi bez ogródek, że jeśli coś upoluje, to podzieli się ze mną, a także z każdym, komu uda się do nas przyłączyć, ale na pewno nie zaniesie nic swojej rodzinie. Na samą myśl o tym wybuchnął śmiechem. — Jak przypuszczasz, co oni teraz robią? — spytał. — Każde na własną rękę szuka pożywienia i nikt nie ma zamiaru nic mi przynieść. Z dumą opowiedział mi o swoim najstarszym synu, Ajurokingomoi, którego złapał kiedyś, gdy ten piekł całego kucyka, piętnaście kilometrów od Kidepo. Tylko dzięki temu coś dostał, w przeciwnym razie Ajurokingomoi zjadłby, ile się da, trochę by ususzył, a resztę sprzedałby policjantom — jak każdy rozsądny człowiek. Zapytałem, jak radzą sobie kobiety, skoro nie polują. Lomeja odparł, że zastawiają sidła na mniejszą zwierzynę, a poza tym umie- ją zbierać rośliny lepiej od mężczyzn. One również gotują z dala od domu, żeby się z nikim nie dzielić. Dzieci natomiast uczą się od pawianów — nie bardzo rozumiałem, co to znaczy. Lomeja należał do bardzo nielicznych Ików, którzy chętnie udzielali informacji i lubi- li rozmawiać. Pomagał mi w nauce języka i sam nauczył się ode mnie kilku angielskich słów. Nigdy mnie o nic nie prosił i — w przeciwieństwie do innych Ików — nigdy nie wstawał, żeby odejść, kiedy się zbliżałem. Z początku sądziłem, że ta ostatnia cecha Ików ma coś wspólnego ze mną samym, ale w rzeczywistości wcale tak nie było. Wielu z nich po prostu lubiło samotność, a jeżeli już siedzieli razem, to woleli siedzieć w milczeniu, wszyscy nato- miast wiedzieli, że ja lubię rozmawiać. Nie jestem pewien, czy w tych okolicznościach moż- na to nazwać „lubieniem”, ale trudno by mi było wykonać zamierzoną pracę, gdybym sie- dział z nimi jako jeszcze jeden milczący pustelnik. W każdym razie szybko nauczyłem się nie wszczynać rozmów na siłę ani nie nawiązywać ich za pomocą darów w postaci żywności i tytoniu, gdyż w tym wypadku darów żądano przed rozpoczęciem rozmowy, a natychmiast po ich wręczeniu zapadała znów cisza. Nic więc dziwnego, że byłem szczególnie rad takiemu człowiekowi jak Lomeja, który chętnie mówił o wszystkim, chociaż i on potrafił godzinami trwać w uporczywym milczeniu. Poza tym spędzałem większość czasu w towarzystwie garncarki Losike, przesiadując przy niej, kiedy pracowała w swojej zagrodzie. Lokelatom, szef robotników drogowych, był jej mężem, ale rzadko widywało się ich razem, chyba że przyszedł po wodę. Staruszka z są- siedniej zagrody, Nangoli, często przesiadywała w domu i Losike mówiła, że wraz ze swoim mężem Amuarkuarem stanowią dziwną parę. Podobno pomagają sobie nawzajem zdobywać żywność i wodę, a potem przynoszą je do domu, żeby wspólnie gotować i jeść. Amuarkuar, sama skóra i kości, jeszcze bardziej wychudły niż Nangoli, był jednak dość żywy i nadal zwinnie chodził po wzgórzach. Dotychczas nie wiem, do jakiego stopnia cierpieli wtedy głód, gdyż młodzi w większości wyglądali na całkiem dobrze odżywionych, a ci nieliczni wychudli starzy ludzie, jakich widziałem, byli mimo wszystko zdrowi i pełni energii. Ale z moich mozolnie opracowywanych drzew genealogicznych wynikało, że jest jeszcze spora grupa ludzi starych, wciąż żyjących w wioskach, chociaż nikt ich nigdy nie ogląda. Czarow- nik Lolim był — oprócz Amuarkuara i Nangoli — jedynym starcem, którego wówczas wi- dywałem. Zastanawiałem się, gdzie oni wszyscy są i dlaczego dzieci, które mają pilnować pól, nigdy tego nie robią, lecz znikają gdzieś na całe dnie, pokazując się w okolicach wiosek dopiero pod wieczór. Potem umarła żona Atuma. Atum nic mi o tym nie powiedział, podwoił tylko prośby o żywność i lekarstwa, aż doszedłem do wniosku, że jeśli jego żona rzeczywiście jest w tak ciężkim stanie, to powinie- nem zawieźć ją do szpitala w Kaabongu. Atum odmówił stanowczo, twierdząc, że aż tak cho- ra nie jest. Po pewnym czasie, kiedy wciąż jeszcze nie miałem sposobności jej poznać, przy- sunął się do mnie szwagier Atuma, Lomongin, z oczami jak paciorki, i spytał półgłosem, czy wiem o tym, że Atum sprzedaje lekarstwa, które daję mu dla żony. Nie zdziwiło mnie to zbytnio, odparłem tylko, że jego żona na tym cierpi. — O nie — odpowiedział Lomongin, śmiejąc się serdecznie. — Ona nie żyje już od tygodni. Atum pochował ją w swojej zagrodzie, żebyś się nie dowiedział. Nic dziwnego, że nie chciał, abym ją wziął do szpitala. Umarła była dla niego znacz- nie więcej warta niż żywa. Atum nie zdradził śladu zakłopotania, kiedy mu powiedziałem, że wiem o śmierci je- go żony. Odparł tylko, że zapomniał mi powiedzieć, po czym zmienił temat. Jego miła. drob- na, pomarszczona twarzyczka już nigdy potem nie wydawała mi się równie miła, a chociaż łagodny głos się nie zmienił, to jednak w moich uszach nie brzmiał już tak łagodnie. Przeby- wałem w terenie dopiero od dwóch miesięcy i gdyby to było możliwe, tobym wtedy wyje- chał, ale droga powrotna została chwilowo odcięta przez niedawne osuwisko. Wtedy też za- cząłem dostrzegać rzeczy, których dotąd nie chciałem chyba widzieć, bo z pewnością nie były niczym nowym. Tylko kilku Ików, jak Lomeja i Kauar — wysoki, chudy młodzieniec pracujący przy budowie mojego domu — pomagało mi uczyć się języka. Inni rozumieli, co mówię, kiedy im to odpowiadało, a udawali, że nie rozumieją, kiedy nie chcieli słuchać. Mie- li też inny sposób: jeżeli podchodziłem w trakcie rozmowy, zaczynali mówić w języku topota lub didinga, żebym nie mógł ich zrozumieć ani uczestniczyć w dyskusji. Miałem przebywać tu jeszcze przez półtora roku, toteż chcąc nie chcąc musiałem w końcu przybrać również taką izolacjonistyczną postawę — co nie było może zbyt przyjemne, ale w każdym razie znacznie ułatwiało życie. Odczuwałem ulgę na myśl, że nie muszę się już przebijać przez obojętny mur milczenia, i zacząłem nawet na swój sposób lubić towarzystwo milczących Ików. Wciąż jeszcze nie rozumiałem ich postępowania, ale wydawało mi się ono coraz mniej naganne. I im bardziej je akceptowałem, tym rzadziej ludzie na mój widok wstawali i odchodzili. Napo- tykałem często niewielkie grupki ludzi zebranych w milczeniu na swoich di, czyli miejscach przeznaczonych do siedzenia, które we wszystkich wioskach znajdowały się na szczycie lub występie skalnym i z których roztaczał się wspaniały widok. Myślałem z początku, że podobnie jak ja Ikowie po prostu siedzą i cieszą się pięknym widokiem, ale potem zdałem sobie sprawę, że siedzą, bo nie mają nic innego do roboty, i że w gruncie rzeczy cały czas bez wielkiej nadziei wypatrują jakichś oznak śmierci. Widok sę- pa, kołującego choćby nie wiem jak daleko, natychmiast podrywał ich na nogi i już po chwili wszyscy pędzili, żeby wyrwać dla siebie co się da z rozkładającego się ścierwa jakiegoś zwierzęcia. Pewnego razu przez trzy dni siedziałem z grupą Ików na di koło drzewa „desz- czowego” Atuma i przez cały ten czas nie padło ani jedno słowo. Ludzie po prostu w milcze- niu przychodzili i w milczeniu odchodzili każdy w swoją stronę. Brygady robocze były bardziej ożywione, ale tylko przy pracy. Kiedy po południu wracali do wiosek, popadali w ten sam nastrój co reszta mieszkańców. Najbardziej rozmow- ny był Kauar, który nawet śpiewał przy pracy, podobnie jak Lokelea, kiedy go poznałem. Śpiew ten, jak poprzednio śpiew Lokelei, również przypominał lament, i Kauar powiedział mi, że to pieśń głodu. Patrzyłem na niego i zastanawiałem się nad jego słowami. Zawsze oka- zywał taką wesołość, a jeżeli nawet był chudy, to przecież tak samo chudzi byli wszyscy inni Ikowie i sądziłem, że taką mają budowę. Ale czasami, kiedy pracował na dachu domu, wi- działem jego sylwetkę na tle nieba. Genitalia wyglądały jak wielki, ale bezużyteczny dodatek (Czy oni w ogóle mają jakieś życie płciowe? — zacząłem się zastanawiać. Rzadko widywa- łem jakiekolwiek zaloty czy choćby oznaki zainteresowania seksualnego.), żebra miał rze- czywiście bardzo wystające, a ręce i nogi zbyt kościste. Raz się przewrócił, kiedy skoczył z dachu. Myślałem, że się pośliznął, nie przyszło mi do głowy, że upadł z wycieńczenia. Kauar, który miał tylko jedno dziecko, zawsze chętnie się bawił z cudzymi dziećmi, kiedy te wracały po południu ze swoich łupieskich wypraw. Widziałem nawet, jak dawał im mięso, które kupił za zarobione pieniądze i ususzył. Nie przypominam sobie, żebym podczas dwóch spędzonych tam lat widział inne przykłady bezinteresownej dobroci. Lomeja, choć go bardzo lubiłem, nie należał do ludzi dobrych. Przede wszystkim był zawsze sam i nie miał komu okazywać dobroci — to samo dotyczy właściwie wszystkich Ików; trudno nawet po- wiedzieć, żeby byli niedobrzy. Kauar wszakże stanowił wyjątek. Ofiarowywał się chodzić do Kaabongu po pocztę dla mnie lub drobne sprawunki dla innych, mimo że droga w jedną stro- nę zajmowała dwa dni, a z powrotem była tym uciążliwsza, że trzeba się było wspinać pod górę. Zawsze wracał zadowolony z siebie i pytał, czy odbył wyprawę prędzej niż poprzednim razem. Ostatnie wzniesienie przebiegał pędem, lekko i — zdawało się — bez trudu, a w ręce wysoko nad głową trzymał jak sztandar kij rozszczepiony na końcu, w który wetknięte były listy. Potem siadał i kiedy czytałem listy obserwował mnie, żeby z mojej miny odgadnąć, czy wiadomości są dobre. Kiedy piliśmy razem herbatę, zawsze brał dokładnie tyle łyżeczek cu- kru i tyle sucharów co ja — ani mniej, ani więcej. Suchary często zostawiał dla dzieci, które wyrywały mu je z ręki i uciekały, śmiejąc się z niego, że taki jest głupi. Aż pewnego dnia Kauar poszedł do Kaabongu i nie wrócił. Znaleziono go w dzień po spodziewanym powrocie na ostatnim szczycie szlaku, który potem opadał w stronę Pirre. Był martwy i zupełnie już zimny. Teraz dopiero widać było, jaki jest wychudzony — tak mi w każdym razie powiedziano, bo ci, co go znaleźli, wzięli po prostu rzeczy, które niósł, we- pchnęli jego ciało w zarośla i odeszli. — Po co było dźwigać go tutaj? Przecież już nie żył — powiedzieli, rozdając to, co przynieśli. Żona Kauara przyszła zobaczyć, czy nie uda się jej zdobyć czegoś dla siebie, syn ba- wił się dalej z innymi dziećmi, nie przejmując się zupełnie tym, co się stało, tylko matka sie- działa bez ruchu patrząc przed siebie i kto wie, o czym myślała. Wciąż jeszcze mam przed oczami jego szczerą, śmiejącą się twarz, widzę, jak rozdaje dzieciom smakołyki, jak pociesza płaczącego malca, jak obserwuje moją twarz podczas czytania listów, które tak troskliwie mi przynosił. I wciąż myślę o tym, jak biegnie stromym zboczem w górę, żeby pobić własny rekord, i jak w żałosnym rozkwicie młodości pada martwy, bo zmógł go wreszcie głód. Rozdział czwarty WOJOWNICY ODKŁADAJĄ BROŃ Przedłużający się pobyt pod świętym drzewem coraz bardziej tracił dla mnie urok, był jednak pouczający. Zauważyłem, że po wodę przychodzą tu jedynie najstarsi Ikowie, i do- wiedziałem się o istnieniu innego wodopoju, w głębi Wąwozu Pirre, którego nie zwiedziłem jeszcze do końca. Później odkryłem źródło zaledwie półtora kilometra powyżej Pirre, które w istocie zasilało brudny wodopój pod świętym drzewem, ale nikt z niego nie korzystał, ani Ikowie, ani Dodosowie, gdyż odwiedzały go często lamparty. Chodziłem do źródła kilka razy i nigdy tam nikogo nie spotkałem, mimo że woda była czysta i świeża. Nasz wodopój w Pirre skurczył się do średnicy niecałych dwóch metrów, a woda opadła na metr poniżej poziomu ziemi. Żeby napoić bydło, młodzi chłopcy stawali w tej błotnistej sadzawce i tykwami wle- wali wodę do prymitywnych koryt. Ludzie, chcąc nabrać wody do picia, także musieli wcho- dzić do sadzawki i najpierw ostrożnie odgarnąć z wierzchu brud i śmieci, a potem szybko zaczerpnąć wody, nim napłyną męty. Woda miała mniej lub bardziej jednolity brązowy ko- lor, bez zielonych i żółtych grudek. Dodosowie ciskali w święte drzewo nawozem bydlęcym, toteż jego potężny pień był do wysokości dwóch i pół metra oblepiony krowimi plackami. Miało to chronić bydło przed rabusiami i sprowadzać deszcze. Zwyczaj ten był jedynym przejawem obrządków rytualnych, jaki w tamtej okolicy widziałem, przy czym Ikowie nigdy nie brali w nim udziału. Nie dawał zresztą najlepszych rezultatów, bo Turkanie nadal kradli bydło, a deszcz wciąż nie padał. Dodosowie zwrócili się wówczas do Lolima, czarownika Ików. Lolim z trudem przykuśtykał skalistą ścieżką, w ręku niósł sandały (używane tylko do zaklinania), a zgarbione starcze ple- cy okrywała mu skóra pawiana. Uciął parę gałązek jakiegoś pnącza i poprzywiązywał je do drzew w poprzek szlaku. Szlak wiódł z doliny Czakolotam i Lolim zapewnił, że to zatrzyma Turkanów. Pobrał zapłatę za swoją działalność, Atum zaś wziął pieniądze za udostępnienie drzewa „deszczowego”, pod którym Dodosowie złożyli ofiary z żywności i mleka. Wszystko to zostało oczywiście zjedzone natychmiast po ich odejściu, a Ikowie, w wyjątkowo dobrych humorach, powiedzieli mi, że Dodosowie wierzą, iż ludzie gór mają nadprzyrodzone zdolno- ści i znają sposoby na wszystko: od zranionej nogi po skradzione bydło i suszę. Wkrótce po tym jak Lolim zastosował na szlaku Czakolotam swój sposób na Turka- nów, Dodosowie pewnego pięknego dnia zabrali się i uciekli. Nazajutrz przy wodopoju jak zwykle pojono bydło, tyle że stado znacznie się powiększyło, a przy nim zauważyłem też kilka wielbłądów. Pasterze byli wyżsi, smuklejsi od Dodosów i zgrabniej się poruszali. Gło- wy zdobiły im barwne gliniane koki, które podkreślały regularne, rzeźbione rysy twarzy. Większość miała na przegubie ręki nóż o ostrzu szerokości pięciu centymetrów, a niektórzy nosili noże także i na palcach, jak pierścionki. Mieli dzidy i noże zatknięte za pas; kilkunastu z nich milczącym kołem otaczało samochód. Sposób Lolima na Turkanów był oczywiście dla ich szpiegów wskazówką, że w po- bliżu znajduje się stado bydła warte zachodu, a jak się później dowiedziałem, Atum swoją drogą zawiadomił ich, że nadeszła odpowiednia chwila. Przybyli więc gromadnie i oświad- czyli mi w języku suahili, że zamierzają zostać tak długo, jak długo będzie trwała susza. Spy- tali przede wszystkim, czy mam w samochodzie broń. Odparłem, że nie mam, i otworzyłem drzwiczki, żeby mogli sami się przekonać, ale kiwnęli tylko głowami i powiedzieli, że tak też im mówiono. Skoro nie mam broni ani bydła — stwierdzili z całą powagą — nie warto mnie zabijać. Może chciałbym trochę mleka i krwi? Poczęstunek — to było dla mnie coś zupełnie nowego, przystałem więc na mleko i odtąd co dzień rano przynosili mi je w darze, o nic w zamian nie prosząc. Już po kilku słowach zamienionych z ich zezowatym, znającym suahili tłumaczem imieniem Athuroi, z wargą przebitą pokaźnym kółkiem z kości słoniowej, po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem się dobrze i swobodnie. Wszyscy z ogromnym zainte- resowaniem wypytywali mnie za pośrednictwem Athuroi o moją pracę i z początku nie bar- dzo mi wierzyli. Dopiero kiedy usłyszeli, jak rozmawiam z Ikami w języku iketot, przekonali się, że mówię prawdę. Potrząsali głowami, śmiali się i twierdzili, że nauczą mnie mówić tak jak oni, Turkanie, prawdziwym językiem. Bałem się, że jeśli się wybiorę na posterunek policji, mogą to uznać za dowód wro- giego nastawienia albo też na nowo zaczną podejrzewać, że w istocie rzeczy jestem jakimś: urzędnikiem rządowym. Ale mimo że nie słyszałem strzelaniny, nękała mnie obawa, czy nie stało się coś złego, toteż: poczułem ulgę, kiedy policjanci przyszli o zmroku dowiedzieć się, czy u mnie wszystko jest w porządku. Powiedzieli, że Turkanie przybyli w nocy z zamiarem pozostania tu tak długo, jak to będzie konieczne, i że nie chcą z nikim walczyć, a nawet przez czas swojego pobytu obiecują nie kraść bydła. Wobec znacznej przewagi liczebnej Turkanów policjanci, zgodnie z rozsądkiem, pozwolili im zostać. Spytałem,. co na to rząd, ale odrzekli, że ich radio nadawczo-odbiorcze nie działa. Turkanie powiedzieli mi później, że to oni uszkodzili radio. Tak czy owak rząd dowiedział się o całej sprawie dopiero wtedy, kiedy in- wazja stała się faktem. W Pirre i Kidepo było już wówczas kilkuset Turkanów i blisko dwa- dzieścia tysięcy sztuk bydła pasło się zuchwale na terenach Parku Narodowego. Turkanie dotrzymali słowa: nie niepokoili nikogo i nie dokonywali grabieży. W pół- nocnej Kenii, mówili, zabrakło wody i paszy, ludzie i zwierzęta umierają, przybyli więc tutaj doliną Czakolotam wiedząc, że w Kidepo znajdą jedno i drugie, choć i tutaj jest już bardzo sucho. Kiedy rząd dowiedział się wreszcie o inwazji, zareagował bardzo rozumnie. Przysłano weterynarza, żeby zbadał bydło i zorganizował szczepienia, a strażnik zwierzyny prosił Tur- kanów, aby trzymali się poza obrębem Parku. Niemniej w całym Parku widać było spirale dymu tam, gdzie Turkanie rozbili obozy i wypasali bydło, okazując najwyższą pogardę dla niedorzecznych przepisów, które chronią zwierzynę, podczas gdy ludzie umierają z głodu. Ikowie też się temu dziwili, tak samo zresztą bez śladu oburzenia. Wspominali, jak rząd za- bronił im polować w Parku i kazał uprawiać ziemię, a kiedy pola na zboczach okazały się zupełnie jałowe i przenieśli się na stoki doliny, powiedziano im, że te tereny przeznaczone są dla zwierząt. Gdy jednak Ikowie niewiele albo zgoła nic nie mogli na to poradzić poza uprawia- niem nielegalnych łowów, Turkanie byli sprawni i gotowi do walki, a w dodatku wiedzieli, jak powszechny budzą postrach. Postrach zresztą uzasadniony, bo kiedy poznaliśmy się bliżej i odwiedzałem ich obozowiska w Kidepo, pokazywali mi często wiszące na drzewach lub ukryte w krzakach długie, wydrążone pnie, które z początku brałem za ule robione przez Ików. Zawierały one karabiny i amunicję, a nie miałem wątpliwości, że gdyby rząd Ugandy zechciał usunąć ich przemocą, Turkanie stawiliby zbrojny opór. Prosili mnie, żebym napisał list tej treści do władz lokalnych w Kaabongu, ale na razie panowała cisza i spokój i nikt nie kazał im się wynosić. Udawano, że ich tu po prostu nie ma. Zarówno Ikowie, jak i ja sam by- liśmy zachwyceni takim obrotem sprawy, jako że czerpaliśmy z tego stanu wiele korzyści. Między siedmioma wioskami Ików a obozami Turkanów trwały nie kończące się wędrówki, a na polach nagle zapanowała ożywiona działalność i rozkwitła produkcja węgla drzewnego. Turkanki mozolnie wspinały się na wzgórza przynosząc Ikom w darze mleko i krew, a w bomie Lomei było coraz więcej kóz. Rzadziej narzekano teraz na głód, praca przy budowie domu i wyrównaniu drogi zaczęła błyskawicznie posuwać się naprzód, toteż mogłem wresz- cie spróbować dotrzeć pod swój dom świeżo utorowanym szlakiem. Mimo całej sympatii, jaką żywiłem do Turkanów, cieszyłem się, że opuszczam wo- dopój. Stał się on jeszcze brudniejszy, muchy ustawicznie oblepiały drzwi samochodu, za- pach był nie do zniesienia nawet dla antropologa, a pojenie bydła stało się procesem niemal ciągłym: zaczynało się o trzeciej rano i trwało aż do północy, z krótką przerwą w południe. Poza tym w wioskach działy się rzeczy bardziej interesujące, a mój dom był już gotowy, oto- czony solidnym, gęstym ogrodzeniem. W środku oddzielona została specjalna boma z bramą wjazdową dla samochodu. Landrover przejechał trasę, chociaż tu i ówdzie trzeba go było popychać, a dwa razy o mało się nie przewrócił, tam gdzie droga przechylała się dość stromo w bok. Kiedy wspiąłem się na ostatnie wzniesienie przy wiosce Kauara i zjechałem na dół do czekającej na mnie borny, poczułem, że teraz już wszystko pójdzie gładko. Wjechałem do środka, a robotnicy zamknęli za mną bramę zakrywając ją ciernistymi gałęziami, przez co stała się nie do zdobycia jak całe ogrodzenie. Odcinało mi ono oczywiście widok na dolinę, ale jednocześnie odcinało mnie też od widoku Ików, a chociaż miałem badać ich życie i spę- dziłem tu dopiero niecałe trzy miesiące, uczucie, że jestem wreszcie sam, sprawiło mi dużą przyjemność. Naturalnie Atum już tu był, usłużny i przymilny, z czapką w ręku i laską pod pachą. Nie wpuścił jednak innych Ików, bo — jak wyjaśnił — ten dom jest przecież tylko nasz i niczyj więcej. Przyrzekł, że później przyłączy się go do wioski, rozszerzając zewnętrzne ogrodzenie, ale na szczęście nigdy do tego nie doszło. Dzieliło mnie od wioski zaledwie pięć metrów i uważałem, że to wystarczająco blisko. Turkanie też tu byli, ale na zewnątrz — po prostu chcieli mnie powitać w moim nowym domu. Nie zdradzali zbytniej ciekawości ani zainteresowania. Ikowie natomiast swoimi drobnymi rączkami ustawicznie robili szpary w ogrodzeniu, żeby móc podglądać, co robię, co gotuję i co jem. Ciągły trzask łamanych gałą- zek, kiedy podglądacze zabierali się do dzieła, tak mi działał na nerwy, że przestałem w ogóle robić cokolwiek na powietrzu i znów zamykałem się w samochodzie, żeby gotować i jeść. Ale tutaj na wzgórzu wiały orzeźwiające wietrzyki, a do tego miałem ów wspaniały widok na Kidepo, który mogłem podziwiać wyszedłszy za ogrodzenie albo nawet patrząc przez jedną z dziur zostawionych przez ciekawskich. Wieczorem słońce zachodziło za Morungole i zapadał chłodny zmierzch nasycony ciszą i spokojem. Myślałem, że chyba się starzeję i zaczynam robić się zrzędą, skoro Ikowie tak mnie przez cały dzień drażnią. Mimo jednak złego humoru, który przejawiał się coraz wyraźniej, w miarę jak rósł mój zasób przekleństw i obraźliwych gestów, Ikowie nadal pozdrawiali mnie serdecznie, o ile w ogóle mnie pozdrawiali, i wciąż nazywali ikebamem. Szybko odkryłem przyczynę ożywionej działalności Ików i przeznaczenie węgla drzewnego, gdyż siedem wiosek zamieniło się w miniaturowe Detroit, z unoszącymi się kłę- bami dymu i brzękiem metalu o metal. Oznajmiało to światu, że Ikowie w pocie czoła uzu- pełniają luki w uzbrojeniu Turkanów, robiąc nowe dzidy i noże na miejsce utraconych w po- tyczkach albo skonfiskowanych przez rząd. Dzieci Ików miały nowe zajęcie: pomagały Tur- kanom wypasać kozy na zboczach gór, a jednocześnie same żywiły się kozim mlekiem, ssąc je prosto z wymienia. Młodzi chłopcy i mężczyźni zaczęli nawet ubierać się jak Turkanie, zszywając wokół nóg skórzane nagolenniki, a kilku próbowało też robić sobie na głowie gli- niane koki. Ikowie zawsze twierdzili, że ze wszystkich pasterzy najbardziej lubią Turkanów, i rzeczywiście byli z nimi znacznie silniej związani niż z Dodosami i to na zasadzie rodzinnej. Kiedy spotykali się z Dodosami, była to sprawa czysto indywidualna, jeden Ik załatwiał sprawę z jednym Dodosem, przy czym często mogli nie znać się nawet z imienia. Z Turka- nami sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Nie znani przedtem członkowie ich plemie- nia przybywający z Kenii byli od razu witani jak starzy przyjaciele i natychmiast wiązali się z jakąś wybraną przez siebie, „swoją” rodziną Ików. Ale mimo to nigdy nie wchodzili na ogro- dzony teren wioski, nie mówiąc już o zagrodach poszczególnych rodzin. Powiedziałem im, że byłem w Nawedo i widziałem tam specjalną zagrodę przezna- czoną do „trzymania Turkanów”, na co roześmieli się i powiedzieli, że to prawda, bo często chronią się tam po grabieżach albo w trakcie wypraw handlowych, kiedy kupują miód i tytoń uprawiany głównie przez tamtejszych Ików. O grabieżach i rabunku mówili swobodnie, do- dając, że nie sprawiają im one szczególnej przyjemności, a już na pewno nikt nie chce zabijać i sam ginąć, ale nie mają innego wyjścia, kiedy pada im bydło. Ludzie pozbawieni regularne- go pożywienia, to znaczy krwi i mleka, słabną i umierają. Powstaje błędne koło, bo jeżeli utoczy się bydłu za dużo krwi, ono też słabnie. Teraz nastał taki właśnie ciężki okres, ponie- waż w Kenii panuje okrutna susza, podobnie jak w północnej Ugandzie, a kraina Turkanów jest bardziej nawet spalona i wysuszona niż Karamodża. Powiedzieli mi, że dalej na południe inni Turkanie toczą teraz walki z Dodosami, aby uzupełnić malejące stada, i że jest wielu zabitych. — Ale gdybyśmy nie toczyli walk, żeby zdobyć bydło, i tak byśmy poumierali — powiedział Athuroi i wzruszeniem ramion zbył tę smutną konieczność. Wieczorami siadywałem pod drzewem na występie skalnym powyżej di Atuma i słu- chałem pasterzy, gdy ci pędzili stada z doliny i zboczy górskich. Pasterze śpiewali — sobie czy zwierzętom, nie wiem, może na jedno wychodziło — a ich śpiew, w przeciwieństwie do posępnych pieśni głodu Lokelei i biednego Kauara, był pełen liryzmu i zadowolenia z życia. W ciągu dnia często widywałem starszych Turkanów leżących pod drzewem z rękami pod głową i słuchających z uznaniem, jak ktoś z młodych śpiewa o umiłowaniu świata. Był to zupełnie inny świat, w którym dla Ików jakby nie było miejsca. A jednak żyli tu, w swoich górskich wioskach, wciąż coś knując i planując, narzekając na głód nawet wtedy, kiedy opy- chali się żywnością, którą przynieśli ze sobą Turkanie. Nigdy też nie odpoczywali. Nawet kiedy leżeli, ich oczy śmigały ustawicznie to w jedną, to w drugą stronę, wypatrując jakiegoś znaku, który wskaże im, gdzie jest żywność — choćby tak byli najedzeni, że nie mogli się ruszyć z miejsca. Postanowiłem odnaleźć trzecią grupę Ików, która — jak się przypadkiem dowiedziałem — mieszkała przy szlaku wiodącym do Kamionu, zaledwie o kilka godzin piechotą. Pytałem oczywiście, czy są jeszcze jakieś inne wioski Ików, wszyscy jednak zgod- nie twierdzili, że nie ma. Nie wiem, czy myśliwy Lomeja, który był mi życzliwszy od innych, zapomniał, że rozumiem iketot, jeżeli nie mówi się za szybko, czy też zrobił to z rozmysłem, ale w każdym razie powiedział przy mnie, że wybiera się do Naputiro, aby zobaczyć, co tam słychać. Wywołało to ukradkowe spojrzenia i szepty, potem wszyscy zaczęli mówić w języku topota i — jak mogłem się domyślić — łajali Lomeję za to, iż wyjawił coś, co chcieli utrzy- mać przede mną w tajemnicy. Dotarłem tam dopiero po kilku nieudanych próbach. Za pierwszym razem Atum po prostu się nie stawił, a nie mogłem znaleźć nikogo, kto by mi służył za przewodnika. Atum, jak się potem tłumaczył, dostał pilną wiadomość, że stado pawianów niszczy mu zbiory na polu po drugiej stronie Meraniang, majaczącej nad nami wielkiej góry. Następnym razem, już w drodze, spotkaliśmy chłopców z całą pewnością wysłanych naprzód przez Atuma, którzy jednak rzekomo szli z Naputiro. Powiedzieli, że nikogo tam w tej chwili nie ma, nie warto więc iść. Za trzecim razem sam odwołałem wyprawę, chcąc pewno pokazać, że i ja potrafię mieć humory. Tak czy owak, za czwartym razem wyruszyłem wreszcie bez przeszkód z Atumem i jego zięciem Lodżierim. Po wejściu na Meraniang i zejściu do Kidepo wiedziałem już, jak uciążliwa może być tutaj droga, sądziłem jednak, że marsz po stosunkowo równym terenie, bez większych wznie- sień, okaże się łatwiejszy. Nadzieje moje były płonne. Atum i Lodżieri, gdyby chcieli, mogli- by bez trudu zostawić mnie daleko w tyle. Atum, który szedł pierwszy rozgarniając laską wysoką trawę i cierniste zarośla, gardził wydeptanymi ścieżkami, biegnącymi, jak mi się zdawało, w tym samym kierunku, i szedł na przełaj nie troszcząc się o przeszkody. Kilka razy wypłoszył nam spod nóg żmije. Lodżieri, z dzidą w pogotowiu, zamykał pochód. Widziałem już Ika ze zniekształconą twarzą, bo kopnęła go w szczękę antylopa, na którą nawet nie po- lował, lecz natknął się przypadkiem, kiedy spała. Zdawałem więc sobie sprawę, że niebez- pieczne są nie tylko lamparty i trafiające się tu czasami lwy. Nie wiedziałem jednak, że już sam krajobraz kryć może w sobie niebezpieczeństwo, a równy na pozór teren wcale taki nie jest. Cel oddalony zaledwie o sto metrów okazuje się nagle oddzielony od nas głębokim wą- wozem lub nawet dwoma, o niemal pionowych ścianach. W rzeczy samej, nie trafiając na taką przeszkodę, można było przejść najwyżej właśnie owe sto metrów. Niekiedy nawet Atum i Lodżieri musieli się zsuwać, chociaż zwykle skakali zręcznie z miejsca na miejsce, a kępki traw wskazywały im stosunkowo pewny grunt. Ja skakałem bardzo nieudolnie, uzna- łem tedy, że najbezpieczniej jest zjeżdżać na siedzeniu, jak to robiłem w trudnych momen- tach podczas jazdy na nartach. W trakcie zjeżdżania nie mogło być mowy o tym, żeby za- trzymać się albo zwolnić tempo, a raz, kiedy usiłowałem przystanąć i wstać, o mało nie poto- czyłem się w dół na łeb na szyję. Atum i Lodżieri schodzili ramię w ramię, żeby nie dostać kamieniem strąconym przez tego, co idzie z tyłu, ale każdego i tak mógł uderzyć kamień po- trącony własną nogą. Droga pod górę była łatwiejsza i bezpieczniejsza, ale równie wyczerpu- jąca — dotarcie do Naputiro zajęło mi za pierwszym razem cztery godziny. Naputiro to na- zwa doliny i potoku górskiego, który czasem spada tu kaskadą. Podobnie jak Czakolotam, dolina prowadzi z Ugandy do krainy Turkanów w Kenii i również stanowi jeden z nielicz- nych szlaków, którym można dość łatwo przejść z jednego kraju do drugiego, dlatego też jest często uczęszczana przez grabieżców bydła, Turkanów i Dodosów. Od razu zrozumiałem, dlaczego dwie wioski Ików leżą na przeciwległych graniach po obu stronach wejścia do doli- ny. Trzy grupy wiosek Ików miały pod swoim nadzorem wszystkie dostępne przejścia gra- niczne, nawet te, przez które przechodzili sami grabieżcy bez bydła. Tutaj każda wioska rów- nież miała w pobliżu swoje di z rozległym widokiem. Same wsie przypominały niezdobyte fortece, zbudowane były na stromych, trudno dostępnych skałach, a kiedy wspiąłem się na położony wyżej szczyt, ujrzałem znajomy już obraz: zarys wioski odpowiadający zarysowi skały i wnętrze podzielone na poszczególne zagrody, równie gorliwie ufortyfikowane. Na- szkicowałem szybko w notatniku plan wiosek, po czym ruszyłem zawrzeć znajomość z ich mieszkańcami, którzy — dostrzegłem to ze szczytu — byli w domu. Zanim jednak zszedłem na dół, położona dalej wioska była już pusta i nikt nie dał się namówić, żeby mnie tam zaprowadzić. Atum po zwykłych w takich razach przeprosinach i tłumaczeniach przedstawił mnie tak zwanemu „wodzowi” pierwszej wioski, który również nazywał się Lodżieri. Ów Lodżieri powitał mnie zdawkowo słowami: „Ida piadżi brindżi lotop” — wszystko jednym tchem — i po otrzymaniu tytoniu wycofał się tyłem do współ- plemieńców, żeby nie widzieli, ile mu dałem. Większą część tytoniu zawinął w oberwaną połę koszuli i wsunął w szorty, po czym odwrócił się, rozdzielił resztę, mówiąc, że obowiąz- kiem wodza jest rozdać wszystko między swoich ludzi, nic nie zatrzymując dla siebie, i na dowód pokazał mi puste ręce. Kto inny w takiej sytuacji dokazywałby zapewne cudów zręcz- ności, żeby sprawić wrażenie, iż dzieli się wszystkim, co ma, ale nie Ikowie — w ich pojęciu byłoby to nieuczciwe, a do tego zbędne. Chociaż ciągle respektują tę dziwną, staroświecką zasadę, że należy się dzielić z bliźnimi, to jednak dobro indywidualne stawiają na pierwszym miejscu i niemalże wymagają, aby każdy chwytał, ile się da, nie ujawniając tego przed inny- mi. Lodżieri, gdyby chciał, mógłby zatrzymać wszystko dla siebie, ale byłoby to posunięcie niepolityczne, wobec tego wziął sobie ukradkiem tyle, ile uznał za stosowne, jawnie zaś pod- trzymał dawny zwyczaj, wielkopańskim gestem pozbywając się reszty. Czego inni nie wi- dzieli, to do nich nie należało. Zaczynałem rozumieć, dlaczego Ikowie nie odwiedzają się w swoich zagrodach i dlaczego odcinają się w nich od sąsiadów bardziej jeszcze niż cała wio- ska od reszty świata. Te fortece mają ich chronić nie przed wrogiem z zewnątrz, ale przed sobą nawzajem. Wódz, który na znak swojej godności nosił ubranie, zdobył przywództwo kierując Ikami pracującymi dla rządu przy konserwacji traktu z Kaabongu do Pirre, teraz już opusz- czonego. Był jednym z niewielu Ików, którzy interesowali się światem, starał się nawet na- uczyć języka angielskiego, za co powszechnie go wyśmiewano. Pozostał jednak do szpiku kości Ikiem: uparcie wzbraniał się zaprowadzić mnie choćby w pobliże wioski po drugiej stronie doliny i udawał, że nie wie, gdzie kto z jego ludzi mieszka, ale z własnej woli pokazał mi grupę kowali ukrytą za niewielkim wzniesieniem i zajętą wykuwaniem dzid i noży. Je- stem pewien, że w żadnej z wiosek nie było nic do ukrywania, odmawiał mi po prostu dlate- go, że o to prosiłem, i jak prawdziwie nieobliczalny Ik wynagrodził mi to, pokazując coś, o czym w ogóle nie wiedziałem i o co w rezultacie nie mogłem prosić, a co w gruncie rzeczy było znacznie bardziej warte obejrzenia. Spytałem, czy robią tę broń dla Turkanów. Odpowiedź była zaskakująca: — O nie, to wasze wioski robią dzidy dla Turkanów, my robimy je dla Dodosów. Atum skinieniem głowy potwierdził jego słowa i wytłumaczył, że Dodosom potrzeba broni bardziej niż Turkanom, bo rząd zabronił im nosić dzidy i skonfiskował wszystkie, jakie dało się znaleźć. Jak tedy, zdaniem rządu, Dodosowie mieli bronić bydła przed lwami i lam- partami, tego nie wiem, ale wszelka władza kolonialna wychodziła z błędnego założenia, że dzidy służą przede wszystkim do napadów grabieżczych i morderczych walk. Lodżieri dodał, że teraz broni potrzeba bardziej niż kiedykolwiek, bo bydło pada zarówno Dodosom, jak i Turkanom, będzie więc dużo grabieży. Z jego zadowolonej miny wywnioskowałem, że dla Ików oznacza to dużo dobrego jedzenia. W Moroto dawano mi do zrozumienia, że Ikowie bawią się w politykę, robią intrygi i częstokroć wywołują starcia między poszczególnymi grupami plemion pasterskich, na dobit- kę zaś nie potrafią należycie uprawiać roli, w związku z czym muszą zajmować się kłusow- nictwem. Proszono mnie też, żebym się zorientował, czy nie można by ich nakłonić do prze- niesienia się na inne tereny, gdzie by mogli prowadzić gospodarkę rolną z większym powo- dzeniem i gdzie nie wpadaliby ustawicznie w tarapaty, nastawiając jednego sąsiada przeciw drugiemu. Pojechałem później z trzema Ikami zobaczyć teren proponowany przez rząd: nie- wielkie pasmo górskie leżące w południowo-zachodnim krańcu Kidepo, zwane Lomedż. Ikowie chętnie zgodzili się pojechać i rzucić okiem na tamtą okolicę, ale w miarę jak oddala- liśmy się od Pirre, czuli się coraz bardziej nieszczęśliwi. Jechaliśmy na południe od Morungole po otwartej, płaskiej, porośniętej trawą prze- strzeni. Było gorąco i duszno, sam również zaczynałem żałować, że udaliśmy się na tę wy- prawę. Wreszcie ujrzeliśmy Lomedż — ziemię obiecaną. Było to brzydkie, nędzne wzgórze, niepozorne i pod każdym względem mało pociągające. Niemniej podjechaliśmy jak najbliżej, a dalej szliśmy już pieszo. Kamienisty grunt nadawał się pod uprawę równie mało, a może nawet mniej niż ziemia w Pirre. Obecne miejsce zamieszkania Ików zasłaniał szczyt góry Morungole, a jej podgórze po drugiej stronie doliny Taan odcinało widok na Kidepo i Zulię, które można było zobaczyć tylko z samego szczytu Lomedż. Wyschnięte koryto rzeki biegło w dół Lokimait, na północny zachód, a dalej do Parku Narodowego, i chociaż widać tam było pasącą się zwierzynę, Ikowie wiedzieli, że to owoc zakazany. Nie chcieli wejść na szczyt góry Lomedż, wyjaśniali niezbyt zrozumiale, że tego im też nie wolno. Wrócili do samochodu i — kiedy przyszedłem dwie godziny później — czekali już, pragnąc jak najprędzej odjechać. Bardzo źle się czuli na tym nisko położonym, płaskim terenie i wyglądali jak ludzie ciężko chorzy. Oświadczyli, że nie ma tu na co patrzeć, co — jak podejrzewam — miało znaczyć, że nie ma tu czego wypatrywać. Nie rozumiałem, czemu zbocze Lomedż miałoby jako miejsce zamieszkania być lepsze od Pirre — było stąd wprawdzie dalej do granicy z Kenią i Sudanem, co usunęłoby Ików do pewnego stopnia z areny polityki międzynarodowej, ale z drugiej strony znaleźliby się bliżej Dodosów i Kara- modżongów, no i łatwiej by im przychodziło uprawianie kłusownictwa. Dalej na zachód ciągnął się od północy łańcuch gór Niangea. Na dalszym ich krańcu mieszkało plemię Niangea, a na bliższym, nie opodal Parku Narodowego, plemię Napore. Obydwa te plemiona Ikowie nazywali kwarikik, co oznacza „ludzie gór”, obydwa też mówiły językiem zbliżonym do języka Ików. Ale zarówno Niangea, jak i Napore zajęli się rolnic- twem, zwłaszcza plemię Napore, i to ze znacznym powodzeniem. Rząd stawiał ich za przy- kład tego, co można zrobić z myśliwymi, przykład, który Ikowie powinni naśladować. Ar- gument nie był zbyt przekonywający głównie dlatego, że na plemionach Niangea i Napore nikt nic na siłę nie wymuszał, zaczęli uprawiać rolę z własnej woli, stopniowo, przy tym w korzystnych warunkach. Niangea wciąż jeszcze polowali, Napore — mający bardzo żyzną glebę — mogli już polowania zaprzestać. Wsie ich były duże, otwarte, bez żadnych ogrodzeń, domy zaś schludne i trwałe, w przeciwieństwie do chat Ików, które wyglądały, jak gdyby stawiano je naprędce i byle jak. Dachy, wsparte na okorowanych palach ustawionych kołem wokół domów, nie dotykały ścian. Umożliwiało to przepływ powietrza i oświetlenie przestronnych wnętrz, a jednocześnie na dach nie mogły się dostać termity, gdy tymczasem dachy Ików aż się ruszały od wszelkie- go rodzaju insektów, nie tylko termitów. Słowem, plemiona te pędziły teraz prawdziwie osiadły tryb życia i korzystały z jego udogodnień. Widziałem tu szkoły i sklepy, pola zaś na zboczach zieleniły się i kwitły, mimo że ciągnąca się u stóp góry Karamodża była sucha i jałowa. Wielu członków plemion Niangea i Napore utrzymywało stosunki z Dodosami, któ- rych kilku znanych mi już z Pirre spotkałem tu przypadkiem. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż przemierzają oni ze stadami wielkie przestrzenie, ale widząc jednego z nich, imieniem Lemu, którego dobrze znałem, spytałem żartobliwie, jakie oszukaństwo knuje tu z Napore. Lemu nie uznał moich słów za żart, lecz odparł z wyrzutem, że podobnie jak wszyscy urzęd- nicy państwowi stale muszę podejrzewać Dodosów o jakieś oszustwa. Powiedział, że rodzina Napore, którą tu odwiedza, była zaprzyjaźniona z jego rodziną jeszcze za życia jego ojca i dziadka i że dostarcza jej po prostu mleka, krwi i kóz. W dawnych czasach Napore daliby mu w zamian dziczyznę, miód i tytoń. Teraz dają kukurydzę, proso i sorgo. Ramiona Lemu pokryte były rzędami blizn pozostałych po nacięciach, którymi ozna- cza się liczbę zabitych ludzi i które są niezbędnym warunkiem wstępnym do zawarcia mał- żeństwa. Lemu mógł rzeczywiście sprawiać wrażenie człowieka dzikiego i okrutnego, gdy się patrzyło tylko na rzędy blizn, na silne, dumnie obnażone ciało okryte jedynie powiewają- cą na wietrze peleryną i na sznur paciorków z kości słoniowej. W przekłutych uszach widnia- ły różnobarwne ziarenka, na czubku głowy nosił często pęk włosia antylopy, ale uśmiech i oczy miał łagodne i życzliwe, jak wszyscy jego współplemieńcy. Dzida służyła mu do obro- ny rodziny i stada; trudno było wyobrazić sobie, żeby Lemu chciał kogoś skrzywdzić. Na pewno nie życzył nic złego nikomu, nawet tym, których zabijał, lecz gdy musiał wybierać między życiem Turkana a swoim lub może żony i dzieci, dokonywał tego samego wyboru, jakiego dokonałaby, większość z nas, i nie starał się zasłaniać wzniosłymi frazesami, którymi my usprawiedliwiamy zbrodnie ludobójstwa. W Pirre Lemu zawsze przebywał w wiosce Lokelei; miał za żonę kobietę z plemienia Ików, ale od chwili najazdu Turkanów w promieniu wielu kilometrów nie widziało się ani jednego Dodosa, nawet Lemu. Teraz okazało się, że u Napore Lemu również czuł się jak u siebie w domu, nie miał tu jednak „żony” dla wzmocnienia węzłów przyjaźni. Zaobserwowa- łem, że kobiety z plemienia Ików oferują siebie na żony zupełnie tak, jak kupcy oferują to- war, czyli mając na względzie pewne określone korzyści, i na pewno nie chodzi tu o miłość. O ludziach z plemion Napore i Niangea, a zresztą i z wielu innych, też można by powiedzieć, że traktują kobiety jak towar, ale towar najcenniejszy, jaki mają, nie zaś jak przedmiot handlu czy wymiany. Jeżeli kobieta z plemienia Ików nosi pewien charakterystyczny naszyjnik, wiadomo, że jest „żoną” Dodosa albo Turkana. Przypomniałem sobie, że w Naputiro widzia- łem dziewczęta na wpół uduszone tymi naszyjnikami, a potem przez całą drogę powrotną myślałem o Lemu i jego bliznach śmierci, o naszyjnikach, kowalach i Naputiro. Nadal nie wiedziałem, dlaczego Ikowie są przeciwni mojej wyprawie do Naputiro, może po prostu dlatego, że chciałem tam pójść. Czułem jednak, że jest coś, co starają się przede mną ukryć. Zacząłem żałować Turkanów, którzy — jak mi się zdawało — traktowali Ików ze szczerą życzliwością, i zastanawiałem się, czy oni wiedzą o tym, co się dzieje w Na- putiro. Sytuacja Turkanów stawała się coraz gorsza, toteż przybywali coraz liczniej do Ugan- dy, prowadząc ze sobą bydło, częstokroć chore i głodne. Rząd ugandyjski, chcąc chronić Park Narodowy, a nade wszystko chcąc uniknąć zakłóceń przy kampanii szczepienia bydła w całej Karamodży, musiał przedsięwziąć jakieś kroki. Turkanie grzecznie wysłuchali, kiedy im oznajmiono, że mają opuścić Ugandę, po czym rozeszli się po prostu i jak gdyby nigdy nic nadal wypasali i poili bydło w Parku. Z całym zuchwalstwem popędzili kozy i kilka sztuk rogacizny na targ do Kasile i Kaabongu, a potem prosili, abym w ich imieniu poskarżył się zarządcy, że nie zaoferowano im odpowiednich cen! Wkrótce otrzymałem list powiadamiający mnie, że mam opuścić Pirre i wrócić do Moroto, gdyż w razie starcia zbrojnego pobyt tutaj może się okazać niebezpieczny. Jeżeli Turkanie się nie wyniosą, rząd wezwie do pomocy wojsko. Zanosiło się na coś więcej niż zwykły konflikt lokalny, bo właśnie w tym czasie obalono rząd i dokonano nieudanego za- machu na kabakę, którego popierał rząd Kenii. Stosunki między Kenią a Ugandą były bardzo napięte, toteż „inwazja Turkanów”, acz wcale nie mająca charakteru politycznego, mogła zostać przez którąś ze stron z łatwością obrócona na swoją korzyść. Nad głowami przelaty- wały nam ustawicznie helikoptery wiozące ważne osobistości — ku wielkiej uciesze Turka- nów, za którymi nadal się wstawiałem, jak tylko mogłem, prosząc, żeby pozwolono im zo- stać, skoro zgadzają się na szczepienie bydła i powstrzymują od napadów. Rzeczywiście nie zareagowali nawet na dwukrotną prowokację ze strony Dodosów. Kiedy dowiedziałem się o rychłym przybyciu wojska, poszedłem do Kidepo wraz z Athuroim, który zwołał na naradę kilku członków starszyzny turkańskiej. Siedzieliśmy przed jego zagrodą, na którą składał się okrągły szałas z ciernistych krzewów pokryty skórami oraz duża borna, i najmniej przez dwie godziny słuchałem, co mówią. Sam niewiele miałem do powiedzenia, poza tym, że radzono mi wyjechać i ostrzegano, że jeżeli nie pójdą za moim przykładem, sprawa może się dla nich źle skończyć. Usiłowałem im wytłumaczyć, że swoimi kilkoma karabinami niewiele zdziałają przeciw armatom i czołgom armii ugandyjskiej. Wzruszali tylko ramionami i mówili, że jeśli wrócą do Kenii i tak czeka ich śmierć, bo ani ludzie, ani bydło nie doczekają tam pory deszczowej, kiedy to wzejdzie świeża trawa i napeł- nią się wyschnięte wodopoje. Istotnie, ze szczytu Meraniang, jak kiedyś z Nawedo, widzia- łem krainę Turkanów. W ciągu tych dwóch czy trzech miesięcy brunatne nieużytki zamieniły się w pustynię. Turkanie wyśmiali samą myśl o pomocy głodującym. — Może niektórzy z nas coś tam dostaną, jeżeli podejdą dość blisko do Lodwar, ale czy bydłu też coś dadzą? Cieszyliby się, gdyby wyzdychało, bo wtedy mogliby nas zmusić do uprawiania roli. Mówili, że wiedzą już o ekspedycji karnej — ich przyjaciele z plemienia Dzie koło Moroto donieśli im o ruchach wojska. Jeżeli oddziały wkroczą do Kidepo od południowego zachodu, będzie dość czasu, żeby strzelać do nich z zasadzek. O tej porze roku jednostki zmotoryzowane, jeżeli w ogóle mogą się poruszać na terenach Parku, to tylko bardzo wolno. A gdyby przyjechali drogą od strony Pirre, to ludzie już tam stoją na czatach i na wojsko runą przygotowane zawczasu głazy i kamienie. Nic nie mogło ich przekonać, a prawdę mówiąc, trudno mi było znaleźć argument, którym mógłbym podważyć ich stanowisko. Podyktowali mi list, żebym go zawiózł do administracji w Moroto, po czym odprowadzili do Pirre, zwy- czajem Turkanów trzymając mnie za ręce. Nazajutrz rano przyszli pożegnać się ze mną, ale opuścił ich zwykły dobry humor i nie było słychać śmiechu. Zasalutowali mi dzidami i kija- mi, a stojąca za nimi grupka policjantów w eleganckich biało-czarnych mundurach podniosła ręce w smutnym pozdrowieniu. Przez cały czas jazdy okropną drogą w dół myślałem o Turkanach, którzy tam wyso- ko nade mną czekają, żeby podważyć ten czy ów głaz i spuścić z góry lawinę kamieni. My- ślałem o karabinach ukrytych w drzewach i krzakach. I o tych serdecznych, przyjaznych, trzymających mnie za ręce, uczciwych ludziach, którzy spytali tylko, czy mam broń, i uwie- rzyli mi na słowo, że nie mam, którzy mówili, że ich dom jest moim domem, którzy przyno- sili mi mleko, dawali Ikom żywność, a policjantom z troską i uprzejmością składali codzien- ne dary z mleka i krwi. Myślałem o tym, jak leżą w cieniu ciernistych drzew i słuchają pieśni pasterzy, pieśni miłości do świata, na którym wprawdzie niełatwo jest żyć, ale który kochają bez zastrzeżeń. Przez całe dwa lata nie widziałem u Turkanów aktu przemocy ani też zresztą u Dodosów czy Karamodżongów, choć wiem, że stosowano przemoc, kiedy nie dało się tego uniknąć. Później, w połowie drogi między Kaabongiem i Moroto, minąłem zmierzających na północ kilka oddziałów wojska ze specjalnie przeszkolonymi ludźmi Obote na czele. A w kieszeni miałem uprzejmy list moich przyjaciół, którzy prosili tylko o to, żeby wolno im było korzystać z trawy i wody Kidepo na równi ze zwierzętami. Rozdział piąty RODZINA I ŚMIERĆ Oddałem list wraz ze swoim własnym raportem, bez większych nadziei, aby pisma te odniosły jakiś skutek, i dowiedziałem się, że upłyną co najmniej dwa tygodnie, zanim będę mógł wrócić, a co się stanie potem, będzie zależało wyłącznie od Turkanów. Korzystając z przymusowego wygnania, pojechałem do Kampali uzupełnić zapasy, ale zanim jeszcze by- łem gotów do powrotu, stał się cud i krytyczna sytuacja została zażegnana. W północnej Ke- nii spadł deszcz, wodopoje napełniły się wodą i Turkanie odeszli równie cicho i spokojnie, jak przyszli. Kiedy wróciłem do Pirre, koło wodopoju było pusto, łajno na pniu świętego drzewa wyschło, odpadło i tylko najbardziej wynędzniałe muchy raczyły odwiedzać moje dawne obozowisko. Przykro mi się zrobiło na widok tej pustki, niemniej jednak trzy tygodnie spędzone bez Ików wpłynęły na znaczną poprawę mojego samopoczucia i całkiem już weso- ło skręciłem w prawo i zacząłem się piąć w górę wyrównanym w swoim czasie szlakiem do najwyżej położonych wiosek. Domyślałem się, że grabieże muszą się zdarzać teraz bardzo często, gdyż wszystkie plemiona pasterskie: Turkanie, Dodosowie, Didingowie i Topotowie (te dwa ostatnie w Su- danie) usiłują pewno uzupełnić swoje stada kradnąc sobie nawzajem bydło. W gruncie rzeczy system był wcale niezły — liczba zabitych była stosunkowo niska, większość grabieży oby- wała się nawet bez rannych i bydło przechodziło z rąk do rąk w regularnym niemal cyklu, dając korzyści wszystkim po kolei. Najpoważniejszym chyba mankamentem systemu było to, że uniemożliwiał planową walkę z zarazą. Chociaż Turkanie odeszli już z Kidepo i ustały wędrówki z mlekiem i krwią w górę, a młodych dziewcząt w dół, Ikowie nadal byli bardzo czynni. Kowale mieli pełne ręce roboty, zwłaszcza na di Atuma i Lokelei, a w nocy ciągle ktoś przychodził i odchodził, lecz nikt nie chciał mi zdradzić, co się dzieje. Lomeja był weso- ły jak zwykle, jego zaś borna powiększyła się i zawierała teraz sporo bydła i kóz. Mówił, że trzyma je tu dla przyjaciół, nigdy jednak tych przyjaciół nie widziałem i zdawało mi się, że właśnie w wiosce nr 3 panuje szczególnie ożywiony nocny ruch. Wyzbyłem się już depresji i znów wzruszył mnie życzliwy uśmiech i łagodny głos Atuma. Widok z jego di był równie zachwycający co zawsze i przez kilka dni zapobiegałem sakramentalnym słowom „Brindżi lotop” dając tytoń, zanim mnie o niego poproszono. Przy- wiozłem też żywność do rozdania i sporo innych prezentów, a raczej łapówek. Ale z chwilą, kiedy wszystko rozdałem, życie wróciło do normy i znów zaczęły się natrętne żądania, pod- glądanie przez ogrodzenie, rozmowy w innym języku, żebym nie mógł zrozumieć, o czym się mówi, a do tego doszło nowe zjawisko: śmiech, przy czym — jak się można było zoriento- wać ze spojrzeń rzucanych ukradkiem lub całkiem jawnie w moją stronę — przedmiotem śmiechu bez wątpienia była moja osoba. Domyślałem się, że ma to coś wspólnego z inter- wencją, z jaką wystąpiłem w sprawie Turkanów. Atum, płacząc ze śmiechu i ocierając łzy, usiłował mi to raz wytłumaczyć. Zapytał, czy po pierwsze wiem, że Turkanie uważali mnie za urzędnika państwowego. Odparłem, że wiem, co wzbudziło ogólny śmiech. A czy wiem, że kiedy po raz pierwszy prowadzili mnie do swojego obozu, niektórzy z nich chcieli mnie zabić? Wyraziłem co do tego wątpliwość, wywołując tym nowy wybuch wesołości. Następ- nie Atum powiedział, że pomagałem Turkanom, jak mogłem, stawałem w ich obronie i pisa- łem listy do rządu, i co teraz z tego mam? Kiedy odpowiedziałem: „nic”, wszyscy po prostu zaczęli się tarzać ze śmiechu. — Z tego się właśnie śmiejemy — rzekł Atum, a jego czyste błękitne oczy iskrzyły się radością. Teraz, kiedy zamieszkałem w moim nowym domu, mogłem w końcu pracować bar- dziej wydajnie, zwłaszcza że odzyskałem nareszcie — przynajmniej po części — zawodową bezstronność antropologa i zacząłem nawet przyjmować ze spokojem tego rodzaju żarciki, a słysząc dobrze znany trzask gałązek w ogrodzeniu, nie trząsłem się już ze zdenerwowania, tylko rzucałem w odpowiednią stronę kamieniem. Przestało mnie też nękać wiele innych spraw, którymi dotychczas się zadręczałem. Przedtem rozpaczliwie szukałem czegoś, co obudziłoby we mnie jakieś cieplejsze uczucie do tych trudnych ludzi, jakiejś ludzkiej, wspól- nej nam cechy i po sprowadzeniu się do swojego domu myślałem już, że ją znalazłem, za- uważyłem bowiem, że co rano kobiety i mężczyźni przez długi czas siedzą na skraju urwiska nad doliną Kidepo i podziwiają piękno tej rozległej krainy w pierwszych promieniach słońca wyłaniającego się spoza góry Meraniang. Siadywałem przed ogrodzeniem i wraz z nimi roz- koszowałem się widokiem, aż pewnego dnia odkryłem, że odbywają oni jedynie toaletę po- ranną, a przy sposobności wypatrują jakiegoś pożywienia. Potem zaczęły do mnie dolatywać niemiłe odory, ale nie miałem odwagi nic na ten temat powiedzieć. Jednocześnie byłem w kłopocie, bo oto tuż pod domem miałem wielką latrynę, sam zaś przez zastarzałą pruderię wdrapywałem się blisko pół godziny na Meraniang w poszukiwaniu upragnionej samotności, ale nawet tam Ikowie często gęsto wychylali się znienacka zza skały z wesołym „Ida piadżi”, zachwyceni, że wprawili mnie w przykre zażenowanie. Wypoczęty, po krótkim urlopie, traktowałem teraz to wszystko spokojniej i gdy poty- kałem się schodząc stromą ścieżką, a Ikowie wybuchali śmiechem, po czym natychmiast ro- bili zatroskane miny i cmokali ze współczuciem, nie zwracałem już na to wcale uwagi i tylko z podziwem słuchałem tego ich cmokania, którego w żaden sposób nie potrafiłem naślado- wać. Jeżeli chodzi o poranną toaletę, to po prostu ogłosiłem, że teren wokół mojej posiadłości należy do mnie i nikomu nie wolno go używać, sam zaś korzystałem z ich terenu. Rzeczywi- ście mogłem wtedy, równie dobrze jak kiedy indziej, podziwiać widok, zwłaszcza że wy- kopanie w tym gruncie porządnej latryny okazało się całkiem niemożliwe. Nie przejmowa- łem się już tak bardzo ciągłymi żądaniami, chyba że czułem się zmęczony, ale oczywiście Ikowie wiedzieli, jak osiągnąć najlepsze rezultaty i właśnie wtedy naprzykrzali się bez końca — byli podobni do wszechobecnych tutaj chmar natrętnych much. Najbardziej chyba do- skwierał mi śmiech i brak czegoś niesprecyzowanego, co by może właśnie ten śmiech unie- możliwiło. Na przykład, ludzie siedząc na di z pełnym napięcia oczekiwaniem obserwowali dziecko czołgające się w kierunku ogniska, a potem, kiedy już włożyło chudą rączkę w ogień, wybuchali głośnym i wesołym śmiechem. Były to nieliczne wypadki, kiedy dawała o sobie znać miłość rodzicielska: matka promieniejąc zadowoleniem, że jej potomek sprawił wszystkim tyle uciechy, czule odciągała go od ognia. Doskonałej okazji do śmiechu nastręczał również czyjś upadek, zwłaszcza jeżeli przewrócił się człowiek stary czy słaby, albo ślepy jak Logwara, chociaż nigdy nie wi- działem, żeby jeden Ik umyślnie podstawił nogę drugiemu. W każdym razie, jeśli chodzi o dorosłych, to poprzestawali na zabawie, jaką dawał im naturalny rozwój wypadków — mieli pewno na względzie oszczędność energii. Dzieci jednak były znacznie ruchliwsze i z zapa- łem organizowały sobie rozrywki. Późnym popołudniem, gdy wróciły już ze swych tajemni- czych wypraw (ciągle jeszcze nie odkryłem, co robią przez cały dzień), bawiły się w pobliżu wiosek. Miały swoje konwencjonalne gry, jak budowanie domów i robienie babek z piasku, ale domy budowały szybko i niedbale, nie poświęcając im wiele uwagi, gdy tymczasem bab- ki i paszteciki z piasku wyrabiały starannie i pracowicie: miniaturowe koła młyńskie mełły ziemię na „mąkę”, a wybrane kamyki albo paski kory wyobrażały kawałki mięsa. W obu za- bawach brali udział chłopcy i dziewczęta. Kiedy jednak nadchodziła najprzyjemniejsza chwi- la, to znaczy burzenie tego, co zbudowali inni, cierpiały na tym tylko domy; ngag, czyli żyw- ność, była świętością nawet podczas zabawy, a babki z gliny, mąka z piasku i mięso z kory zostawały przy właścicielu, który udawał, że szybko je zjada, ale nawet jeżeli nie zostały zje- dzone, nikt ich nie ruszał i dzieci mijając je oblizywały się z apetytem. Najlepszą zabawę w tym czasie stanowiło naigrawanie się z biednej małej Edapy. Właściwie wcale nie była taka mała — w gruncie rzeczy miała już prawie trzynaście lat i powinna należeć do świata dorosłych — ale Edapa była trochę nienormalna, albo przeciwnie, można powiedzieć, że była jedyną normalną osobą wśród Ików, zależy to tylko od punktu widzenia. Edapa nie niszczyła domków innych dzieci, swój własny budowała z wielkim wy- siłkiem i troską, a potem zwijała się w nim w kłębek, chudymi, kościstymi rękami obejmując wzdęty brzuch. Inne dzieci oczywiście tym chętniej wskakiwały na domek Edapy, a bratanek i wnuczka Atuma, Lokwam i Nialecza, bili się o to, które z nich pierwsze ma skoczyć. Lo- kwam był szczególnie złośliwy i inni zwykle mu ustępowali, jeżeli nie zebrało się ich tylu, żeby móc go pobić. Ale potem, kiedy zapłakanej Edapie udało się już wygrzebać spod ruin swojego domu, Lokwam stawał się łaskawszy i pozwalał innym dzieciom przyłączyć się do zabawy, czyli tańca wokół dziewczynki połączonego z biciem jej po głowie. Edapa była wśród Ików jedną z niewielu istot, których los wzruszał mnie do łez. Niemal wszystkie gry i zabawy związane były z żywnością, łącznie z polowaniem na młodsze i słabsze dzieci, podczas którego posługiwano się niby to procami i dzidami. Bu- dowanie domów stanowiło chyba jedyną zabawę nie mającą nic wspólnego z jedzeniem, i — jak już wspominałem — traktowano ją dość pogardliwie. Czasami mali Ikowie naśladowali grę Dodosów w zagrodę i bydło: budowali małe bomy i napełniali je kamykami, które potem brali do ust (czego dzieci Dodosów nigdy nie robiły), ale których na ogół nie połykały, chyba że były to kamyki bardzo starannie wybrane. Nigdy nie widziałem, żeby któreś z rodziców dawało jeść swojemu dziecku, jeżeli miało ono już ponad trzy lata — wyjątkiem był tu tylko Kauar. W gruncie rzeczy w ogóle nader rzadko widywało się rodziców z dziećmi, chyba że zetknęli się ze sobą przypadkiem. Częściej mogliby spotykać się na swoich polach, ale w tym okresie nikt o pola nie dbał. Przypuszczałem, że jak to się często zdarza, klucz do życia rodzinnego, które przecież musiało mieć zasadnicze znaczenie dla rozwoju tej dziwnej i z pozoru dość przerażającej społeczności, może tkwić w samej budowie wioski, w rozmieszczeniu poszczególnych zabu- dowań, w ich geograficznych współzależnościach i tak dalej. Z wierzchołka Meraniang wi- działem wszystkie wioski, oprócz dwóch najniższych, wiosek Lokelei i Giriko, ale na te mia- łem widok ze szczytów innych wzgórz. W ten sposób mogłem narysować całkiem dokładny plan ogrodzeń i zabudowań wewnątrz wiosek oraz ustalić rozmieszczenie chat i spichlerzy, które z góry wyglądały po prostu jak małe chatki, chociaż w rzeczywistości były to ogromne kosze na palach pokryte strzechami. Ale teraz musiałem się dostać do samego środka wiosek, mimo że oczywiście nikomu obcemu nie wolno było tam wchodzić. Wyraziłem jednak swoje życzenie, za współdziałanie przyrzekłem zapłatę w pieniądzach albo w naturze i mając przy boku Atuma, który służył mi jako taran, zwiedziłem w końcu wszystkie siedem wiosek w Pirre, dwie w Naputiro, połowę tych, które pokazali mi Piotr i Tomasz, i jeszcze jedną, wio- skę zbiegów w Sudanie. Zacząłem od wioski Atuma i nominalnie także mojej, chociaż ogro- dzenia wciąż jeszcze nie powiększono i nie obejmowało ono mojej zagrody. Rozwiązanie, które uważano za idealne, i które ciągle można było spotkać, to wieś okrągła, podzielona na szereg zagród przez płoty rozchodzące się promieniście. Każda zagro- da miała swój własny asak, czyli wyjście na korytarz biegnący wokół całej wioski między poszczególnymi zagrodami a ogrodzeniem zewnętrznym. Były w nim tylko dwie albo trzy furtki zwane odok, z każdej z nich korzystało więc kilka najbliżej położonych zagród. W ten sposób każda rodzina miała własny asak — wejście do rodzinnej zagrody — a odok w ze- wnętrznym ogrodzeniu wspólny był dla kilku rodzin. Ten system mógł być funkcjonalny, gdyby tylko zdał egzamin, a jednocześnie mógłby wiele wyjaśnić na temat roli, jaką więzy krwi grają w życiu Ików. I rzeczywiście wiele wyjaśniał, ale w zupełnie innym sensie. Stan obecny był niefortunną wypadkową dwóch sposobów budowania: tradycyjnego, kiedy Iko- wie trudnili się jeszcze myślistwem i zbieractwem, oraz obecnego, bardziej przystosowanego do osiadłego trybu życia i potrzeb rolników; do tego dochodziły jeszcze elementy zapoży- czone bez wątpienia od sąsiadów — pasterzy. W większości wiosek ogrodzenie zewnętrzne, mimo że wciąż je stawiano, miało o wiele mniejsze znaczenie od ogrodzeń wewnętrznych, stąd też grupa rodzin należąca do tego samego odoku, czyli korzystająca z tego samego wyjścia na zewnątrz, miała mniejsze zna- czenie niż pojedyncza rodzina i jej asak. W istocie rzadko powoływano się na odok jako na dowód pokrewieństwa czy innych związków, a asak też bynajmniej nie łączył ludzi, wręcz przeciwnie, oddzielał poszczególne rodziny od reszty współplemieńców. Jednakże w ciągu trzech lat — tyle w najlepszym razie trwa istnienie wioski Ików — zdarzają się wewnętrzne przegrupowania i dalsze podziały odzwierciedlające doraźne sojusze. Wioska Atuma była najbardziej skomplikowana i najdalsza od ideału, niemniej lepiej niż inne obrazowała rze- czywistość i stanowiła typowy przykład wiosek z Pirre. Wioski z Naputiro, Nawedo i Kale- peto były bardziej zbliżone do ideału. Nie znaczy to, że Ikowie z Pirre chętniej współdziałali czy przebywali ze sobą — nic podobnego. Można jedynie powiedzieć, że usytuowanie wio- sek w Pirre było inne niż w pozostałych rejonach. Po pierwsze, wszystkie siedem leżało dość blisko siebie, choć na oddzielnych wzgórzach, a po drugie, w pobliżu znajdował się posteru- nek policji i każda wioska z osobna starała się być w dobrych stosunkach z policjantami i tragarzami. Nietowarzyski charakter Ików w pełni potwierdziło to, co zobaczyłem podczas mojej pierwszej wizyty w wiosce Atuma. Zewnętrzne ogrodzenie, które urywało się w kilku miejscach, tam gdzie pole kogoś z ludzi starych ciągnęło się z zagrody na dół do wąwozu, przecięte było trzykrotnie przez odoki sięgające jedynie do ramienia, żeby więc przejść, trzeba się było mocno nachylić. Jednakże z wewnętrznego korytarza wiodło dalej tylko sześć wejść, mimo że w wiosce znajdowało się prawie pięćdziesiąt zagród, czyli były to również odoki, a te w zewnętrznym ogrodzeniu nie miały żadnego znaczenia. Wewnętrzne odoki były jeszcze niższe, ale kucnąwszy można się było przez nie przecisnąć. Każde wejście wiodło albo na korytarz, albo na podwórko, za któ- rymi rozpościerały się zagrody poszczególnych rodzin, a każda miała swój własny asak. W środku wioski znajdowała się zagroda Atuma, a tuż do niej ściśle przylegała, choć nie była z nią niczym połączona, zagroda jego szwagra, Lomongina — układ ten dzielił wioskę na po- łowy, z których każda miała po trzy odoki. Odok Atuma mógł się poszczycić największą liczbą asaków, drugi z kolei był odok jego krewniaka. Zauważyłem, że w jednym miejscu przejście zostało zamknięte, a otwarte gdzie indziej, co wskazywało, że nastąpiła zmiana wzajemnych stosunków, Lomongin bowiem przekonał ludzi należących pierwotnie do odoku Atuma, żeby przeszli na jego stronę, gdyż zwiększając tym samym swój stan posiadania mógł konkurować z Atumem. Trudno mi było zrozumieć, o co właściwie toczy się ta gra, gdyż przynależność do takiego czy innego odoku nie dawała żadnych widocznych korzyści politycznych ani ekonomicznych, o czym się przekonałem, kiedy usiłowałem się dowiedzieć, czy na przykład przydział pól uprawnych jest w jakikolwiek sposób związany ze zgrupowa- niem danych asaków pod jakimś odokiem. Członkowie jednego odoku niekoniecznie musieli być krewnymi, a nawet mogli być ze sobą skłóceni. Później, kiedy widziałem, jak stawia się nowe wioski, stało się dla mnie jasne, że o tym, kto ma korzystać z tego samego odoku, de- cydowała w pierwszym rzędzie przyjaźń, ponieważ ci ludzie wspólnie budowali swoje ogro- dzenia i pomagali sobie także przy budowie chat. Współpracowali również przy stawianiu tej części zewnętrznego ogrodzenia, w której miał być ich wspólny odok. Ale takie przyjaźnie były kruche i nietrwałe. Kiedy wioskę Atuma opuszczono i zaczęto budować nową, bracia Atum i Jakuma sprzymierzyli się, postanawiając mieć wspólny odok, i odseparowali się od szwagra Atuma, Lomongina. Jednakże w ciągu dwóch tygodni stare urazy się odnowiły, a ponieważ budowa nie była jeszcze zbyt daleko posunięta, zawarto nowy sojusz i Jakuma — odgrodziwszy się od Atuma — połączył siły z Lomonginem, rywalem brata. Jest rzeczą oczywistą, że z chwilą kiedy wioska zostanie zbudowana już na stałe, niewiele da się zmienić, można najwyżej opuścić swój dom, albo — jeżeli położenie zagrody na to pozwala — zamknąć dotychczasową furtkę i zrobić nową gdzie indziej. Sąsiedzi, któ- rych wzajemna przyjaźń wygasła, często stają się zaciętymi wrogami, czego wynikiem są pewne mało atrakcyjne osobliwości w wewnętrznej budowie wiosek. Na przykład: jeżeli od- oki są tak niedogodnie małe, że nawet niscy, drobni Ikowie muszą się schylać przy wchodze- niu, to asaki wiodące na teren prywatny do zagród rodzinnych są jeszcze mniejsze. Przez niektóre przecisnąłem się z największym trudem, trzymając na skos ramiona, otwór bowiem był zbyt ciasny i niski, żebym mógł się wczołgać na boku lub na brzuchu. Kiedy Atum po- wiedział: „To w tym celu żebyśmy mieli czas przebić dzidą tego, kto się nam nie podoba”, wziąłem to za żart, ale wkrótce się przekonałem, że mówił jak najpoważniej. Niektóre odoki są zdradliwe i prowadzą do ślepych korytarzy, gdzie niepożądanego gościa można z łatwo- ścią schwytać w pułapkę zamykając za nim po prostu wejście. Inne odoki też kryją w sobie zasadzkę w postaci patyczków i gałązek, które łamiąc się i trzeszcząc ostrzegają o nadejściu przybysza, na długo zanim dotrze on do jakiegoś asaku. W miarę zbliżania się do asaku ryzy- ko rośnie i Atum w kilku miejscach musiał mnie ostrzec, gdzie kryją się zamaskowane i nie- widoczne dla oka dzidy, sprytnie wetknięte w ogrodzenie albo w strzechę chaty i czyhające na przybysza, nieostrożnego, nieświadomego, a w każdym razie niepożądanego. Owego pierwszego dnia nie spotkałem w wiosce Atuma żywej duszy. Atum za nic nie chciał wejść do niektórych zagród, a po zobaczeniu zasadzek, nie miałem zamiaru wchodzić tam sam. W rezultacie każdą wioskę musiałem odwiedzać po kilka razy, gdyż nawet w mniejszych wioskach nikt nie mógł czy nie chciał nic mi pokazać ani udzielić potrzebnych wiadomości o członkach różnych klanów i o małżeństwach zamieszkujących poszczególne zagrody. Ani razu nie widziałem, żeby ktokolwiek gotował jakiś posiłek czy zajmował się choćby w najmniejszym stopniu tym, co można by określić mianem zajęć domowych. Nie- które obejścia były z grubsza zamiecione, w większości jednak panował nieład. Strzechy roiły się od robactwa, wśród którego występowały szczególnie obrzydliwe białe karaluchy, a wieczorami, kiedy rozwijano i rozkładano na dworze skóry, na których Ikowie sypiali, sły- chać było chrobotanie karaluchów i Bóg wie jakich jeszcze insektów, którym zakłócano spo- kój. Wnętrza chat wznosiły się nieco wyżej nad ziemią dzięki swego rodzaju platformom, które stanowiły podłogi i wyrównywały poziom w wypadku, gdy chata stała na pochyłym zboczu. Drzwi zawsze wychodziły na stok zbocza, gdy więc nadchodził deszcz i zlewał stru- gami spieczoną ziemię, wnętrza chat i platformy służące do spania pozostawały suche. Z jed- nej strony tych platform było palenisko z trzema okrągłymi kamieniami do stawiania garn- ków. Nie wszystkie chaty miały te paleniska, a w tych, gdzie je widziałem, próżno by szukać jakiegoś dowodu, że kiedykolwiek coś tam gotowano. Ogień, który miał w nocy dawać cie- pło, rozpalano zwykle na środku chaty albo tuż przy drzwiach. W niektórych chatach pod- wieszano u strzechy siatki do przechowywania lub wędzenia żywności, ale w niewielu było coś więcej niż kilka pustych tykw. Atum pokazał mi, jak powracający do domu Ikowie odru- chowo podnoszą dzidę i przebijają na wylot strzechę nad drzwiami, tak aby ostrze utkwiło w siatce — w ten sposób witają od progu ewentualnych nocnych rabusiów. Spytałem go, czy nie byłoby dla wszystkich zainteresowanych sprawą prostszą i bezpieczniejszą najpierw za- pytać przybysza, kim jest, i rozprawić się z nim dopiero wtedy, gdyby rzeczywiście okazał się wrogiem. Atum odparł, że taką wizytę składa jedynie człowiek mający złe zamiary, co wydało mi się nader prawdopodobne, a następnie dodał z godnością, że Ikowie nie chcą prze- cież nikogo zabijać. Jeżeli jednak ktoś sam nadzieje się na dzidę, to już jego własna wina. Tu Atum parsknął radosnym śmiechem i zatarł ręce. Ciemne wnętrza chat nie kryły już w sobie nic więcej; jedynie ohydne skóry — posłania, rojące się od robactwa, stały zwinięte pod przeciwległymi ścianami. Obejścia wokół chat różnią się od siebie w zależności od indywidualnych potrzeb. Rodziny z dziećmi mają większe obejścia, gdyż dzieciom nie wolno spać w chatach od chwi- li, gdy rodzice przestają się nimi zajmować, i muszą same sobie radzić, odkąd skończą trzy, a najwyżej cztery lata. Śpią na powietrzu, szukając schronienia pod ścianą spichlerza, jeżeli w obejściu jest taki, albo pod ogrodzeniem lub tylną ścianą przylegającej do ogrodzenia chaty. W chatach nie ma okien, żeby więc zaoszczędzić sobie roboty, Ikowie dobudowują ściany do ogrodzenia i prawie każda zagroda ma przynajmniej jedną taką chatę. Zagrody nie są połą- czone ze sobą bezpośrednim przejściem, chyba że któraś z nich służy jednocześnie za kory- tarz wiodący do odoku. Dorosłym nie wolno wchodzić do cudzych zagród, ale dzieciom wy- jątkowo zaprzyjaźnionych rodzin nie narzuca się ograniczeń. W takich wypadkach w miej- scu, gdzie ściana chaty przylega do ogrodzenia, pozostawia się tuż nad ziemią niewielki otwór, przez który może się przecisnąć tylko małe dziecko. Dzieci obu rodzin, które się w ten sposób połączą, mogą podówczas wspólnie zbudować sobie w rogu którejś z zagród małe schronienie przed deszczem. Te zaś, które nie mają takiego schronienia, mogą w razie desz- czu prosić rodziców, aby im pozwolili posiedzieć w drzwiach chaty, ale nie wolno im tam leżeć ani spać. — To samo dotyczy ludzi starych — powiedział mi Atum — jeżeli nie potrafią wy- budować sobie domu i oczywiście jeżeli ich dzieci pozwalają im przebywać w swojej zagro- dzie. Jego ton wyraźnie wskazywał na to, że nie ma przyjaznych uczuć dla tych starszych ludzi, którzy sami sobie nie radzą; zastanawiałem się, co będzie myślał za kilka lat. Większe zagrody mogły się poszczycić osobną kuchnią i spichlerzem, które miały własne ogrodzenia i były odcięte nawet od reszty obejścia. Wszystkie spichlerze, jakie wi- działem, były puste, w niektórych znajdowały się najwyżej zawiniątka z osobistym dobyt- kiem. Spichlerze były to ogromne pękate kosze, wysokie na metr, wzniesione nad ziemią na palach i przykryte okrągłymi strzechami, które Ikowie po prostu podnosili, opierali na wyso- kiej żerdzi i górą wchodzili do środka. Mleko i krew, kiedy były dostępne, mieszano w ty- kwach, czasem ubijano masło z mleka. Zawieszano wówczas tykwę pod spichlerzem, właści- ciel zaś siedział i huśtał ją tam i z powrotem. Taki przynajmniej sposób pokazała mi Bila, chora na syfilis córka Atuma, a żona Lodżieriego. Ale nigdy nie widziałem, żeby czy to ona, czy ktokolwiek inny chciał zwracać na siebie uwagę ubijaniem masła lub choćby tracić czas na nastawianie mleka na zsiadłe. Wszelkie pożywienie, jakie się trafiło, Ikowie pochłaniali natychmiast, każdy z osobna, najprędzej, jak tylko można, i niezależnie od tego, czy byli w danej chwili głodni. Bila, odganiając muchy z ropiejących wrzodów na piersi, ze śmiechem potwierdziła, że to prawda, przytaczając powiedzenie, które mogłoby służyć Ikom za przy- słowie, gdyby odczuwali potrzebę używania przysłów. — Wypitym mlekiem nie trzeba się dzielić — powiedziała i z rozmachem odrzuciła tykwę, którą przed chwilą huśtała pokazując, jak ubija się masło. Rodzina Atuma była szczególnie oblężona przez muchy, chociaż on sam i jego brat Jakuma byli stosunkowo czyści i wolni od much. Ale już Bila i jej złośliwa córeczka Niale- cza nie mogły się od nich opędzić. Nialecza, która miała ponad trzy lata, nie mieszkała już z rodzicami w chacie, może więc przynajmniej była trochę mniej zawszona. Żonę Jakumy, Matsui, pewno bym nawet polubił, gdybym był w stanie znieść jej widok lub zapach. Biedna Matsui miała zaropiałe oczy, które muchy ciągle atakowały i stopniowo wyżarły jej brwi i rzęsy, a nawet powiększyły otwory oczne. Oczy Matsui były dla much tak kuszące, że nie wystarczało miejsca dla wszystkich chętnych i część ich pełzała po całej jej twarzy. Matsui nigdy nawet nie przyszło na myśl, żeby się od nich opędzić, i często, kiedy uśmiechała się na powitanie, muchy wchodziły jej do ust, aby rozejrzeć się, jak tam jest w środku. Nie sądzę, żeby Matsui kiedykolwiek przyszło do głowy, że coś jej dolega. Była matką trzech synów i trzech córek, z których dwie były naprawdę piękne, a w moich oczach tym piękniejsze, że jako jedyne zdawały się podzielać moją opinię o ich niesamowitym młodszym bracie Lo- kwamie i w związku z tym traktowały go podobnie jak on traktował Edapę. Jedną z nielicz- nych moich przyjemności było słuchanie jego krzyków i wycia, kiedy siostry złapały go i załatwiały z nim porachunki (nigdy nie widziałem, w jaki sposób, bo wszystko odbywało się za ich ogrodzeniem), a potem oczekiwanie na to, że za chwilę wybiegnie przez odok trzyma- jąc się za głowę, ze łzami wściekłości, podczas gdy Kinimei i Lotukoi będą się radośnie śmiały. Zobaczyłem wreszcie kilku starych ludzi, którzy przeważnie wprowadzali się do chat opuszczonych przez innych i przyczołgiwali się do drzwi, żeby zwrócić na siebie moją uwa- gę. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że naprawdę panuje tu głód, i zrozumiałem, czemu nie zauważyłem tego wcześniej: byli na niego skazani wyłącznie ludzie starzy. Pomyślałem o żonie Atuma i zastanawiałem się, ilu jeszcze ludzi umarło w chatach i zostało pospiesznie zakopanych w obejściu, żeby rodziny uniknęły niepotrzebnego zachodu, gdyż — jak mi po- wiedziano — to jest najrozsądniejsze wyjście z sytuacji, kiedy umrze ktoś stary. Pogrzeb jest dla wszystkich kłopotliwy, a towarzyszące mu płacze i lamenty wprowadzają ponury nastrój. Dużo dałbym za to, żeby móc uwierzyć, iż Ikowie zdolni są do płaczu i lamentów, skoro już o tym mowa. W pobliskiej wiosce Giriko stary kapłan Lolim powiedział mi w zaufaniu, że gości u siebie starca, któremu syn odmówił schronienia i który zginąłby z zimna, gdyby on, Lolim, mu nie pomógł. Ale Lolimowi nie wystarcza żywności nawet dla siebie, nie mówiąc już o gościu, czy nie mógłbym więc?... Lubiłem starego Lolima, który nie tylko znał dawne tradycje i zwyczaje, ale przestrzegał ich i chętnie o nich mówił, kiedy miał dość sił. Lubiłem także jego córkę Nangoli, prawie tak łysą jak on sam, która kilkakrotnie okazała mi prawdzi- wą życzliwość, mimo że rzadko ją widywałem. Chociaż więc nie wierzyłem, że Lolim ma gościa, przyniosłem mu wieczorem podwójną rację żywności. W głębi chaty dały się słyszeć szmery, jakby ruszały się zaniepokojone karaluchy, po czym Lolim przyprowadził do wejścia wiekowego starca imieniem Lomeraniang. Stali obaj w drzwiach śmiejąc się i podtrzymując nawzajem, a wyglądali jak żywe trupy z Belsen-Bergen czy z Buchenwaldu. Na widok po- żywienia zatrzęśli się z radości i prosili, żebym zamknął wejście do ich zagrody, kiedy będą jeść. Żona Lomeranianga umarła, a jego syn, który mieszkał w wiosce Atuma, powiedział staruszkowi, żeby opuścił zajmowaną dotąd chatę, bo jest mu potrzebna — chce ją sprzedać. Przyrzekł ojcu, że przyjmie go do swojej zagrody, ale gdy już chatę sprzedał, wyparł się wszystkiego mówiąc, że pomagał przy budowie chaty, wobec czego miał prawo ją sprzedać. Nikt się nie sprzeciwiał, a Lolim, członek tego samego odoku, po prostu wziął starca do sie- bie. Lomeraniang miał w tej samej wsi siostrę Koko, ale ta nie chciała mieć nic wspólnego z niedołężnym już bratem. Kiedy starcy się posilili, wyszedłem i za ogrodzeniem ujrzałem stłoczoną grupkę Ików, głodnych i wyraźnie niezadowolonych. Patrzyli na puste naczynie i mruczeli coś o marnowaniu żywności. Odtąd codziennie przynosiłem Lolimowi żywność, ale nie zdziałałem wiele dobrego. Lomeraniang wkrótce umarł, jego syn nie chciał przyjść go pochować, siostra natomiast przybiegła, porwała skąpy dobytek nieboszczyka, zwłoki zaś zostawiła. Stary Lo- lim wygrzebał dół i przykrył ciało stosem kamieni, które sam, jeden po drugim, przydźwigał. Dla niego w przyszłości nawet tego nikt nie zrobił. Wioska nr 4 była już właściwie w tym czasie opuszczona i Losike, rozmowna, wesoła garncarka, przeniosła się do wioski nr 7, gdzie u swego niewidomego brata Logwary znalazła schronienie, którego ten wprawdzie udzielił jej bardzo niechętnie. Mąż Losike, Lokelatom, porzucił ją, kiedy się zorientował, że garncarstwo przestało popłacać, Losike więc nie może już wyżywić ich obojga i kupować mu tytoniu. Losike padła ofiarą postępu — za bardzo się w swoim fachu wyspecjalizowała. Kiedy Ikowie zajęli się rolnictwem, potrzeba im było na- czyń do gotowania ulubionego poszo, czyli rodzaju kaszy. Za czasów myśliwskich nie uży- wali tylu naczyń, gdyż nie mogli nosić ich ze sobą wędrując z miejsca na miejsce. Jadło pie- kli wtedy przy ognisku, czasem zawinięte w liście, albo gotowali w zaimprowizowanych po- jemnikach z drewna. Ale do gotowania kaszy musieli mieć odpowiednie naczynia, toteż inte- res Losike prosperował znakomicie. Tak znakomicie, że Losike i jej mąż mogli nie uprawiać ziemi, gdyż w zamian za naczynia dostawali żywność, a nawet pieniądze. Było rzeczą oczy- wistą, że Losike bardzo kochała Lokelatoma, czym zgrzeszyła przeciw podstawowemu przy- kazaniu Ików, które brzmi: nie kochaj nikogo. Sama wykonywała całą pracę, nosiła wodę, starała się o właściwą glinę, zbierała i przynosiła drewno na opał. Kupowała Lokelatomowi, co tylko chciał, dzięki czemu mógł się poszczycić takimi rzadkimi, luksusowymi przedmio- tami, jak nóż noszony u nadgarstka na modłę Turkanów, para szortów, w których czasem paradował, i prawdziwa, kupiona w sklepie fajka. Wszystko szło jak najlepiej, Losike była dumna i szczęśliwa, dopóki zasiewy na polach nie uschły i nie nastał głód. Ludzie znów zaję- li się myślistwem i zbieractwem, Losike nikomu już nie była potrzebna, a najmniej ze wszystkich Lokelatomowi. Znalazłem ją więc w wiosce Logwary, tam gdzie udzielił jej schronienia w swojej za- grodzie. Pozwolił mianowicie, aby rozłożyła swoją skórę do spania, pełną robactwa, w cieniu nie używanego już spichlerza. Losike leżała tam dzień i noc, została z niej tylko skóra i kości, ale wciąż jeszcze usiłowała się uśmiechać błyskając swoimi wspaniałymi zębami. Jej również zacząłem przynosić codziennie żywność. Pytała mnie o staruszków ze swej dawnej wioski, o Nangoli i jej męża Amuarkuara. Wiedziała, że nikogo innego pytać nie warto, kogóż bowiem obchodzi los dwojga starych ludzi? Sąsiedzi nie potrafili nawet, a może nie chcieli powie- dzieć, gdzie jest jej mąż. Lokelatom zaś mieszkał kilkaset metrów dalej, w wiosce Kauara, z członkami plemienia Didingów, którzy uciekli z Sudanu i zabrali ze sobą kilka sztuk bydła, a tym samym mieli co jeść. Powiedziałem jej, że ostatnio nie widuję Nangoli i Amuarkuara — wioska wydaje się zupełnie opuszczona i sądzę, że staruszkowie większość czasu spędzają na dole, w Parku, zbierając, co się da. — Tak — odparła — kiedyś było tam mnóstwo żywności. Jeżeli małżeństwo znaczyło dla Ików tak mało, zastanawiałem się, czy w ogóle zadają sobie trud zalegalizowania związku poprzez jakiś obrządek. Nie miałem okazji o tym się przekonać, gdyż dotąd nie zawarto przy mnie ani jednego małżeństwa, a w ogóle podczas całego mojego pobytu do takiego zdarzenia doszło tylko raz. Młodzi nie interesowali się na- wet seksem, a co dopiero małżeństwem, starych zaś równie mało obchodziły sprawy młodych co dzieci sprawy rodziców. Ale ludzie starsi wiekiem — Lolim, Lomeraniang, Amuarkuar, Atum i inni — opowiadali mi o tym, jak się żenili, a ich słowa potwierdzili także młodsi mężczyźni, jak na przykład mój przyjaciel Lomeja. Z tego, co mówili, wynikało, że prakty- kowali — powszechnie uważane za jedną z najstarszych form małżeństwa — małżeństwo przez porwanie, i bardzo żałowałem, że nie mogłem być naocznym świadkiem takiego wyda- rzenia. Fakt, że w grę wchodzi porwanie, nie oznacza bynajmniej, iż panna młoda czy jej ro- dzina nie wiedzą o rychłym małżeństwie lub są mu przeciwni. Porwanie, według opisu Ików, jest symbolicznym zerwaniem więzi między dziewczyną a jej rodzicami. Teraz opiekę nad nią przejmuje mąż wraz ze swoją rodziną, jego klan uznaje ją za córkę, podobnie jak mąż uznaje ją za żonę. Odtąd należy ona do klanu męża i musi przestrzegać wszelkich przyjętych przez ten klan obrzędów i tabu, przynajmniej w tym stopniu, w jakim inni w dzisiejszych czasach ich przestrzegają. Lolim i Lomeraniang zapewniali mnie jednak, że dawniej sprawy te traktowano bardzo poważnie, żona mogła wprawdzie zachować swoje dawne tabu, jeżeli chciała, ale jednocześnie musiała też koniecznie przyjąć tabu klanu męża. W ten sposób zaznaczano, że dziewczyna nie podlega już władzy rodzicielskiej, gdyż ceremoniał porwania ujawnia przed światem ich bezsilność i bezradność, jeżeli chodzi o cór- kę, a następujące potem obrzędy wymiany darów symbolizują zrzeczenie się przez nich wszelkiej za nią odpowiedzialności. Prowadziło to z czasem do dobrych i przyjaznych sto- sunków między obydwiema rodzinami, gdyż nie zostawiało miejsca na rywalizację, zazdrość i niepewność, które zazwyczaj psują stosunki z teściami. Lomeja powiedział, że kiedy starał się o Losealim, wszyscy o tym wiedzieli, nie było to żadną tajemnicą. Ojciec dziewczyny, Moding, lubił Lomeję i nie taił, że ten związek jest po jego myśli. Ułatwiło to sprawę, gdyż w przeciwnym razie walka przy porwaniu byłaby jeszcze bardziej zacięta, a Lomeja już i tak stracił skalp, a przynajmniej sporą jego część. Ustalił z kilkoma przyjaciółmi określony dzień i przez swoją siostrę Kimat zawiadomił Lose- alim. Podobno od tej chwili uważano za niewskazane, aby konkurent widywał się lub roz- mawiał z narzeczoną. Porwanie następowało zawsze wieczorem, pod osłoną ciemności. Oka- zja nadarzała się wtedy, kiedy dziewczyna, którą należało porwać, wychodziła po zmroku za zewnętrzne ogrodzenie, żeby załatwić przed snem potrzeby naturalne. Odbywało się to zaw- sze — co sam mogę zaświadczyć — w odległości paru metrów od ogrodzenia. W tym niezbyt poetycznym momencie chwytano ją i unoszono, od tego zaś, w jakim była akurat humorze, zależało, czy wyda nieśmiały pisk protestu, czy też głośny wrzask. W jego przypadku, opowiadał Lomeja, Losealim była na niego zła o to, że przestrzegał zwycza- jów i od tygodnia z nią nie rozmawiał, mimo więc całej miłości, jaką go darzyła, wydała krzyk mrożący krew w żyłach i tym samym ściągnęła na ratunek ojca oraz wszystkich męż- czyzn ze swojej wioski. Gdyby krzyknęła ciszej, zjawiłoby się ich zaledwie kilku i wszystko zakończyłoby się pomyślnie, ale jej wołanie o ratunek było tak rozpaczliwe, że nie wiedzia- no, czy usiłuje porwać ją ktoś inny, ubiegłszy Lomeję — co się czasami zdarzało — czy też rozmyśliła się i nie chce wychodzić za mąż. W każdym razie uznano — tak jak się tego spo- dziewała — że chce, aby ją rodzina odbiła, i wobec tego rozgorzała bójka. Gdyby Moding niechętnie przystał na zaloty Lomei, przygotowano by się odpowiednio do spodziewanego porwania i mężczyźni mieliby przy sobie broń. Ponieważ jednak nie byli przygotowani, mieli tylko kije i maczugi; w tego rodzaju walkach nigdy nie używa się dzid, Ikowie bowiem uwa- żają, że nie wolno zadać rany metalem, a niektórzy nawet twierdzą, że w ogóle nie wolno nikogo ranić do krwi. Mieszkańcy wioski nadbiegli więc wymachując kijami, gdy zaś towa- rzysze Lomei stawili silny opór, Moding wyrwał z ogrodzenia wielki pal i zaczął nim wywi- jać. Pobiegł tam, gdzie jego córka szamotała się z Lomeja, i uderzył przyszłego zięcia w gło- wę, zrywając mu z samego jej czubka skalp o średnicy około dziesięciu centymetrów. Lome- ja stracił przytomność, ale walka toczyła się dalej i w końcu przyjaciele narzeczonego uszli z jego bezwładnym ciałem, jak również z Losealim, a w połowie drogi między dwiema wio- skami Moding zaniechał pościgu. Nikt nie miał żadnych pretensji o zadane rany — były one co prawda rzeczą niezwy- kłą, ale nikogo nie można było winić o to, co się stało. Lomeja w odpowiednim czasie — czyli po upływie kilku tygodni, podczas których Losealim pomogła mu zbudować nowy dom — złożył Modingowi wizytę, zaniósł mu w darze piwo oraz mięso. Czekając, aż mięso bę- dzie gotowe, popijali piwo, po czym Moding i Lomeja zasiedli wspólnie do posiłku, co ozna- czało, że ojciec zrzeka się wszelkiej odpowiedzialności za córkę. Ze związku Lomei z Lose- alim przyszło na świat dwóch synów. Pierwszego Lomeja nazwał Ajurokingomoi, na cześć swego dziadka, drugiemu Losealim nadała imię Lokobirimoi, bo to imię jej się podobało. Lomeja dumny był z synów, a kiedy opowiadał o swoich zalotach i małżeństwie, mówił o żonie bardzo dobrze, trudno mi jednak było doszukać się w jego słowach prawdziwego uczu- cia. Trudno było doszukać się uczucia gdziekolwiek. Rozprawiając o bezsensie instytucji małżeństwa Atum posługiwał się przykładem własnej córki, która była brudna, leniwa i do- chowywała wierności Lodżieriemu tylko wtedy, kiedy ten był w zasięgu wzroku i patrzył na nią. Atumowi nawet przez myśl nie przeszło, że w tym, jak została wychowana córka, może być trochę i jego winy. Mówił o niej z pogardą. Ale przy innych okazjach, kiedy sądził, że to właśnie chcę usłyszeć, określał ją jako prawdziwą perłę wśród kobiet. Wydaje mi się, że zmieniał stosunek do niej podobnie jak stosunek do brata, Jakumy, wraz ze zmianą okolicz- ności. Zaczynałem podejrzewać, że Ikowie zwracają swoje uczucia w różne strony, zależnie od danej chwili, i mają na uwadze tylko jedno: własne dobro. Nie widziałem żadnych prze- jawów życia rodzinnego takiego, jakie istnieje wszędzie na świecie. Nie widziałem śladu miłości, z jej gotowością do poświęceń, ze zrozumieniem, że do pełni człowieczeństwa po- trzebni nam są inni ludzie. Nie widziałem nawet oznak przywiązania. Widziałem rzeczy, któ- re niemal doprowadzały mnie do łez, chociaż jak dotąd nie płakałem, ale nigdy nie widziałem u żadnego Ika ani jednej łzy żalu — tylko dziecięce łzy gniewu, złości i nienawiści. Toteż kiedy pewnej nocy obudził mnie odległy lament, taki co zwiastuje śmierć, dźwięki te sprawiły mi dziwną, osobliwą przyjemność. Zawodzenie i szlochy dobiegały z wioski Lomei i trwały aż do świtu. Wstałem rano czując się po raz pierwszy od długiego cza- su podniesiony na duchu, pełen nadziei, że się nie pomyliłem i że ktoś rzeczywiście opłakuje zmarłego. Przed domem zobaczyłem Lomeję — siedział na skale, nieruchomy i pogrążony w smutku. Wiedziałem już, że musiała mu umrzeć żona albo jeden z synów. Przykro mi było, że spotkało to właśnie jego, ale mimo wszystko cieszyłem się, że Ikowie jednak umieją pła- kać. Jak się okazało, miałem po części słuszność. W nocy zmarł ukochany syn Lomei, Ajurokingomoi. Losealim proponowała, żeby go pogrzebać nazajutrz rano, Lomeja odparł: nie, lepiej zakopmy ciało w obejściu, dopóki jest ciemno, w przeciwnym razie trzeba będzie wyprawić pogrzeb, a co gorsza — stypę. Chłopiec nie jest tego wart, w końcu to tylko dziec- ko. Losealim sprzeciwiła się, wobec tego Lomeja ją zbił i to właśnie jej płacz słyszałem, bo dostała tęgie razy, a na dodatek musiała wykopać dół. Lomeja natomiast był pogrążony w smutku, gdyż wszyscy już wiedzieli, że Ajurokingomoi — nazwany tak po dziadku — umarł i liczyli na stypę. Nie należy chyba sądzić Lomei i Losealim zbyt surowo. Sami ledwo mieli co do ust włożyć, gdyby więc dlatego, że umarł im syn, mieli wyprawić ucztę dla żarłocznych krew- nych, byłoby to jeszcze jednym nieszczęściem. Postępek ich nie dowodził bynajmniej, że są niezdolni do miłości. Dowodził natomiast — wraz z odnotowanym już brakiem spójni ro- dzinnej — że w życiu tych ludzi po prostu nie ma miejsca na taki zbytek, jak rodzina, senty- menty czy miłość. W obliczu głodu mogło to oznaczać śmierć, a czyż to nie bezsensowny wręcz zbytek umierać za kogoś, kto już nie żyje albo jest słaby czy stary? Cała ta sprawa mocno podważała wiarę w istnienie elementarnych wartości ludzkich, obalała samo pojęcie cnoty, a nawet dobra. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że naprawdę panuje tak okrutny głód, i wolałem nie dostrzegać, iż jeśli rzeczywiście tak jest, to młodzi i stosunkowo zdrowi roz- myślnie i świadomie skazują na śmierć ludzi starych, których porzucają, jak Losike i Lome- ranianga — a teraz także i dzieci. Z biologicznego punktu widzenia miało to swoje uzasad- nienie. Dzieci były równie bezużyteczne jak starcy, lub niewiele mniej. Dopóki utrzymuje się przy życiu grupa ludzi w wieku prokreacyjnym, zawsze można mieć znów dzieci. Najpierw więc niech giną starcy, a potem dzieci. Wszelkie inne postępowanie jest samobójstwem ple- miennym, Ikowie zaś — stwierdzam to niemal z żalem — nie mają skłonności samobójczych w najmniejszym nawet stopniu. Głód okazał się w istocie o wiele sroższy, niż sądziłem, wkrótce więc przyszła kolej na dzieci. Wszystko to było zupełnie bezosobowe, w większości wypadków nawet dla mnie, gdyż Ikowie sami wyrobili we mnie odporność i nie użalałem się nad nimi. Ale Edapa stano- wiła wyjątek. Jej brzuch pęczniał coraz bardziej, a nogi i ręce stawały się coraz cieńsze. W swym obłąkaniu nie zdawała sobie sprawy, jak źli mogą być ludzie, a zwłaszcza jej towarzy- sze zabaw. Była od nich starsza i bardziej wyrozumiała, co w świecie Ików stanowiło jeszcze jeden dowód szaleństwa. Co gorsza, uważała, że rodzice są po to, aby kochać, aby zarówno dawać, jak i brać miłość. Ale jej rodzice nie byli fantastami. Mieli dwoje innych, normalnych dzieci, chłopca i dziewczynkę, toteż po prostu nie zwracali na Edapę uwagi z wyjątkiem chwil, kiedy przynosiła im skradzioną gdzieś żywność. Tę oczywiście natychmiast chwytali. Ale kiedy przychodziła prosić o schronienie, wypędzali ją z chaty, a kiedy przychodziła, bo była głodna, śmiali się owym specyficznym śmiechem Ików — jakby ogromnie ich ubawiła. Po części z powodu obłędu, po części dlatego, że i tak była już na pół martwa, Edapa miała coraz bardziej zwolnione reakcje. Kiedy udało jej się znaleźć coś do jedzenia — skórkę owocu, łupinki, kawałek kości, nadgryzione jagody, cokolwiek — trzymała ten skarb na dło- ni obserwując go z zachwytem i wyobrażając sobie jego smak, nim zaczynała jeść. Towarzy- sze zabaw szybko to zauważyli i śledzili ją, gdy błąkała się po okolicy, a nawet podrzucali jej okruchy żywności i patrzyli, jak jej wychudzona twarzyczka marszczy się w uśmiechu na widok pożywienia i jak dziewczynka rozkoszuje się z góry smakiem tego, co trzyma w ręce. Po czym, kiedy podnosiła rękę do ust, rzucali się na nią ze śmiechem i z okrzykami radości, bili ją bezlitośnie po głowie i odchodzili. Ale nie to stało się przyczyną jej śmierci. Zacząłem ją dożywiać, co było prawdopodobnie najokrutnieszą rzeczą, jaką mogłem zrobić, wielkim egoizmem z mojej strony, a przede wszystkim próbą uratowania resztek własnego sumienia, które coraz rzadziej dawało o sobie znać. Kiedy ją karmiłem, musiałem siłą bronić jej przed innymi. Ale bili ją i tak, a Edapa płakała nie tyle z powodu bólu, który czuła w całym ciele, ile z powodu bólu, który czuła tam, gdzie miejsce wielkiej pustki powinna była zajmować miłość. To właśnie ją zabiło. Domagała się od rodziców miłości. Wciąż wracała do ich zagro- dy, sąsiadującej z zagrodą Atuma i położonej najbliżej mnie. Wreszcie wpuścili ją i uszczę- śliwiona Edapa przestała płakać. Przestała płakać na zawsze, gdyż rodzice odeszli i szczelnie zamknęli za sobą asak, tak szczelnie, że słaba Edapa nigdy nie zdołałaby go otworzyć, gdyby nawet próbowała. Ale wątpię, czy taka myśl w ogóle przyszła jej do głowy. Czekała, że wró- cą i przyniosą jej coś do jedzenia, tak jak obiecali. Kiedy wrócili, nadal na nich czekała. Było to po upływie tygodnia czy dziesięciu dni i jej ciało uległo już daleko posuniętemu rozkłado- wi. Kto by poczuł smród w wiosce Ików? A jeżeli płakała, kto miał zwrócić na to uwagę? Rodzice wzięli to, co z niej zostało, i po prostu wyrzucili poza wioskę, zupełnie tak jak cuch- nące odpadki. Przykryli ją wprawdzie kamieniami, ale chodziło o to, żeby hieny i sępy nie rozniosły szczątków ich córki po polu Atuma — mógłby się obrazić, a przecież panowały między nimi dobrosąsiedzkie stosunki i zajmowali ten sam odok. Rozdział szósty JEDNOSTKA A PRZETRWANIE Z przykładu Ików możemy wnosić, że rodzina nie jest wcale podstawową komórką społeczną, jak zwykliśmy sądzić, że nie jest nawet zasadniczym warunkiem wstępnym do życia w gromadzie i ma znaczenie jedynie biologiczne. Warunki, które ten stan spowodowały — gdyż Ikowie nie zawsze byli tacy — są niewątpliwie ekstremalne, ale wszyscy możemy się znaleźć w analogicznej sytuacji, a to, co u Ików podoba się nam nazywać brakiem cech ludzkich, tkwi potencjalnie w każdym człowieku. Przykłady tego, i to znacznie mniej uspra- wiedliwione, widzimy na każdym kroku, ale nigdy chyba w takim stopniu nie ucierpiała na tym instytucja rodziny, poza przypadkami indywidualnymi. Rodzina była pierwszą instytu- cją, która padła ofiarą zagłady grożącej plemieniu, natomiast Ikowie jako społeczność prze- trwali. Nadal obstają przy mieszkaniu razem w wioskach, chociaż nie istnieje tam nic, co by można nazwać strukturą społeczną, ponieważ nie ma życia społecznego, i mimo że mieszkań- cy tej samej wioski żywią do siebie nawzajem większą jeszcze nieufność i obawę niż do przybyszów z zewnątrz — tym większą, im bliższe sąsiedztwo, a zupełnie niezależną od wię- zi rodzinnych. Nieufność zaczyna się już we wspólnej zagrodzie, między mężem a żoną i między każdym z nich a ich dziećmi. Tutaj właśnie najwyraźniej widzimy przyczynę upadku wartości, jakie uosabia rodzi- na, wartości, które tak cenimy i uważamy za podstawowe. Wobec warunków, w jakich żyją Ikowie, im większa rodzina, tym mniejsze zapewnia bezpieczeństwo. Rodzina idealna, w kategoriach ekonomicznych i w ściśle określonym czasie, to mąż i żona bez dzieci. Dzieci to tylko bezużyteczne dodatki, podobnie jak starzy rodzice. Każdy, kto sam sobie nie radzi, jest ciężarem dla innych i zmniejsza ich szansę przetrwania. Nie mogłem zrozumieć, po co w ogóle zadawać sobie trud płodzenia dzieci, skoro tak małe jest prawdopodobieństwo, że będą one mogły i chciały przyczynić się do utrzymywania rodziny jako całości. Niemniej zawsze się można spodziewać, że nastanie dobry rok dla rolnictwa, podczas którego właściwa rodzi- na — czyli rodzice i dzieci — będzie czerpać wspólną korzyść ze współpracy — jedyny wzgląd, jaki Ikowie biorą pod uwagę. W przeciwnym razie rodzina dla ludzi niespełna rozu- mu oznacza bowiem nie życie, lecz śmierć, jak się o tym przekonała Edapa. Inną wartość, którą uważamy za niezbędną do życia, czyli miłość, Ikowie odrzucają jako rzecz idiotyczną i wysoce niebezpieczną. Ale zanim ten brak miłości ujawni się w pełni, musimy się Ikom przyjrzeć bliżej. Wątpię, czy wioskę lub zagrodę Ików można by nazwać społecznością, chociaż pozo- stały w niej elementy organizacji społecznej: asak, odok i terminologia na określenie podsta- wowych związków rodzinnych, takich jak mąż — żona, ojciec — matka, rodzice — dzieci, dziadkowie — wnuki oraz brat — siostra. Istnieje również osobliwy związek zwany „przy- jaźnią”. Wszystko to jednak ma sens tylko w najściślejszych kategoriach ekonomicznych, w kategoriach przetrwania, i to przetrwania jednostki. Jeżeli Ikom udaje się osiągnąć przetrwa- nie społeczne, jest to tylko kwestia przypadku, nikt bowiem o takie przetrwanie nie dba. W tym szczególnym społeczeństwie istnieje prócz języka jedyna wspólna wartość, której Ikowie trzymają się kurczowo, a mianowicie ngag, żywność. Nie jest to cyniczny żart — gdy chodzi o Ików, nie ma miejsca na cynizm. Wartość tę jasno określają sami Ikowie w codziennych rozmowach, w zasadach będących podstawą myśli i czynów. Jest to jedyne kry- terium, jakim mierzą dobro i zło, słuszność i brak słuszności. Już samo słowo „dobry”, ma- rang, ma ścisły związek z żywnością. „Dobro”, marangik, oznacza po prostu „żywność”, co po bliższym sprecyzowaniu zamienia się w „posiadanie żywności”, a w końcu w „indywidu- alne posiadanie żywności”. Chciałem się przekonać, co kryje w sobie to słowo jako przy- miotnik i kto jest w ich pojęciu „dobrym człowiekiem”, iakw anamarang. Miałem nadzieję, że usłyszę w odpowiedzi, iż dobry człowiek to taki, który pomaga ci napełnić żołądek, ale nie, odpowiedź była typowa dla Ików: dobry człowiek to taki, który ma pełny żołądek. Dobro tkwi w samym istnieniu, nie w działaniu, a w każdym razie nie w działaniu na korzyść dru- giego człowieka. Nie powinniśmy się więc dziwić, kiedy matka wyrzuca z domu trzyletnie dziecko. Karmiła je piersią, acz niezbyt ochoczo, i dbała o nie jako tako przez całe trzy lata, teraz więc powinno samo sobie radzić. Wydaje mi się, że wyrzucone dziecko musi odczuwać przede wszystkim ulgę, bo dopóki pozostaje pod opieką rodziców, matka nosi je wszędzie ze sobą w skórzanych szelkach, a ponieważ sama nie jest zbyt silna, robi to nad wyraz niechętnie. Kie- dy chce zająć się szukaniem żywności albo jest przy wodopoju czy w polu, zsuwa szelki i z impetem spuszcza dziecko na ziemię, przy czym oczywiście śmieje się, jeżeli dziecko się potłucze. Wiele razy widziałem, jak to robiły Bila i Matsui. Po czym matka zajmuje się swo- imi sprawami, a dziecko zostawia na pastwę losu, nieomal mając nadzieję, że przyjdzie jakiś drapieżnik i porwie je. Raz się to podczas mojego pobytu zdarzyło — przynajmniej o tym jednym wypadku wiem — i matka była zachwycona. Pozbyła się dziecka, nie musiała już nosić go ze sobą i żywić, a co więcej, znaczyło to, że w okolicy jest lampart, który po pożar- ciu dziecka prawdopodobnie zapadł w sen i będzie tym łatwiejszą zdobyczą. Mężczyźni od razu wyruszyli i znaleźli lamparta, który pożarł dziecko w całości, został tylko kawałek cza- szki. Zabito go, upieczono i zjedzono, łącznie z nie przetrawionym jeszcze dzieckiem. Taka jest ekonomia Ików i może nawet jest na swój sposób słuszna. Nie zbliża to jednak dzieci do rodziców ani rodziców do dzieci. W trzecim roku życia zaczyna się seria obrzędów przejścia. W tym środowisku sa- motne dziecko nie ma szans przeżycia, dopóki nie osiągnie około trzynastu lat, wobec tego dzieci dzielą się same na dwie grupy, zależnie od wieku. Młodsza grupa składa się z dzieci od lat trzech do siedmiu, starsza gromadzi dzieci od lat ośmiu do dwunastu. Wiem o jednej dziewczynce, która pozostała w niej prawie do ukończenia lat czternastu, ale ofiarowała w zamian pewne kuszące usługi. Zwykle jednak opuszcza się grupę najpóźniej w wieku trzyna- stu lat. Wprowadzenie do grupy jest równie brutalne i bezwzględne jak obrzęd przejścia, któ- ry z niej wyklucza. Ten, kto dopiero wstępuje do grupy, jest najmłodszy, ma najmniej do zaofiarowania i cechuje go najmniejsza odporność fizyczna. Nie jest dla grupy żadnym cen- nym nabytkiem i dlatego patrzy się tu na niego niewiele przychylniej, niż patrzono w domu. Ale przynajmniej w grupie zostaje się przez cztery czy pięć lat i wiadomo, że z tego, który przetrwa, będzie w końcu jakiś pożytek. Każde dziecko szuka w grupie towarzysza w swoim wieku, żeby móc się wspólnie bronić przed starszymi dziećmi. Takie dzieci w jednym wieku zostają „przyjaciółmi”. Zwykle w grupie bywa od kilku do kilkunastu dzieci, toteż każde dziecko ma tylko jednego lub dwóch przyjaciół. Te przyjaźnie są zawierane jedynie na pe- wien czas i nieuchronnie nadchodzi chwila, kiedy w związku z przejściem z jednej grupy do drugiej dotychczasowi przyjaciele zwracają się przeciwko sobie; jest to właśnie obrzęd przej- ścia, zerwanie owej kruchej więzi zwanej przyjaźnią. Każdy, komu zdarzy się to trzy lub cztery razy, jest już przygotowany do życia i wie, że przyjaźń to tylko kiepski żart. Wczesnym rankiem wioski niemal dosłownie eksplodują. Otwierają się asaki i odoki i wioska ukazuje światu, czym jest: zbiorowiskiem jednostek wszelkiego wieku, z którego każda na własną rękę rusza na poszukiwanie żywności i wody, a wszyscy razem są niczym plaga szarańczy, która spadła na kraj. Bywają oczywiście wypadki, że dorośli udają się razem w jednym kierunku czy nawet wspólnie pracują, ale zdarza się to rzadko i tylko w szczegól- nych okolicznościach. Jedynymi ugrupowaniami społecznymi są grupy dziecięce, które każ- da wioska ma zwykle dwie — po jednej dla każdej rozpiętości wieku, chociaż wioska Atuma pod górą Meraniang miała takie grupy aż cztery. Członkowie grupy wędrują wspólnie i uzur- pują sobie prawa do terytorium, po którym się w danej chwili poruszają. Nie ma określonych terenów, które by „należały” do poszczególnych grup, ale bezpośrednie zajęcie danego ob- szaru daje do niego pewne prawa. Poszukiwania koncentrują się oczywiście wokół żywności i wody, grupa odchodzi zwykle dość daleko od rodzinnej wioski i może się zdarzyć, że na- stąpi spotkanie z grupą z innej wioski. W tym wypadku prawo pierwszeństwa do zajętego terenu jest respektowane tylko wtedy, kiedy spotkają się grupy w tym samym wieku. Ale gdy starsza grupa spotka młodszą, choćby z tej samej wioski, i chce zagarnąć dla siebie teren przez nią okupowany, zrobi to po prostu siłą. Wchodzą wtedy w grę pięści, kije i kamienie. Nigdy nie słyszałem, żeby w takim starciu jakieś dziecko zostało zabite — najwyżej ranne. Każde dziecko chodzące własnymi drogami, jak Edapa, jest oczywiście wydane na pastwę innych i musi rzeczywiście być obłąkane, jeśli trzyma się z dala od grupy. Grupa daje pewne zabezpieczenie, choćby dzięki swej liczebności, nie tylko przed innymi bandami, ale także przed większymi drapieżnikami: lwem i lampartem. Sami członkowie grupy też do pewnego stopnia zapewniają sobie ochronę — jeżeli któreś z dzieci wpadnie do jednego ze skalistych parowów, towarzysze prawdopodobnie pomogą mu się z niego wydostać, chyba że będzie to najstarszy wiekiem, bo w takim wypadku może się okazać, że to oni sami go tam wepchnęli. Stosunki między członkami grupy polegają jednak głównie na umiarkowanym współzawodnictwie, każdy szuka pożywienia na własną rękę, ale nie kosztem innych. To znaczy, każdy zbiera tylko tyle, ile może zjeść i nie stara się nic ukryć na zapas. Grupy nieustannie wędrują po okolicy i kiedy wreszcie odkryłem, gdzie należy ich szukać — w zalesionych wąwozach — wybierałem dogodne do obserwacji miejsce, z które- go widziałem, jak przechodzą z parowu do parowu. Kiedy dwie różne grupy zbliżały się do siebie, zazwyczaj rozchodziły się w różne strony, żeby uniknąć konfliktu; do starć dochodziło tylko wtedy, kiedy młodsza grupa zajęła wąwóz szczególnie obfitujący w pożywienie. Naj- bardziej poszukiwaną żywnością były figi, ale młodsze dzieci nie umiały jeszcze wspinać się po drzewach i musiały zadowalać się odpadkami leżącymi na ziemi. Przeważnie jadły figi nadgryzione przez pawiany, czasem trafiało się trochę jagód, istniał też pewien jadalny gatu- nek kory, choć niekiedy przyprawiał je o chorobę, a gdy były naprawdę głodne, jadły ziemię, a nawet kamyki. Najsłabsze dzieci szybko umierały, a najsilniejsze obejmowały z czasem przywództwo w grupie. Ale wtedy ci najsilniejsi byli też więksi od innych i każdy taki przy- wódca zostawał w końcu usunięty z grupy. Wszyscy członkowie grupy zwracali się przeciw- ko niemu, łącznie z tym następnym z kolei, który kilka lat wcześniej z nim się zaprzyjaźnił — zupełnie tak samo, jak on sam zaatakował poprzedniego przywódcę, który był dotąd jego „przyjacielem”. Następnie cały proces zaczyna się od początku: najsilniejszy musi opuścić grupę i przyłączyć się do grupy dzieci starszych jako jej najmłodszy, najsłabszy i najmniej użyteczny członek. Spotka tutaj znowu tych, z którymi się przyjaźnił w młodszej grupie, i być może odnowią dawne stosunki. Ponieważ w tej grupie zainteresowania seksualne odgrywają więk- szą rolę, istnieją inne sposoby zdobywania przyjaciół, wcale nie najwłaściwsze dla danego wieku. Córeczki Bili, Nialeczy, nie trzeba było uczyć, że jej ośmioletnie ciało kryje w sobie rozmaite możliwości. Ona na pewno przeżyje. Ale wszystkie czynności, poza stosunkami płciowymi, każdy w grupie nadal wykonuje sam, a i te związane z seksem w znacznej mierze również. Wspinaczka na drzewa poprzednio trudno dostępne nastręcza już coraz mniej trud- ności, poza tym jedynie starsze grupy mają prawo kraść z pól. Przyłapana na gorącym uczyn- ku młodsza grupa dostaje srogie lanie. Przeważnie jednak oprócz dyń nie ma co kraść. Więk- szość czasu starsze grupy spędzają na przeczesywaniu licznych parowów przecinających okolicę, przy czym odchodzą coraz dalej od miejsca, które powinno być dla nich domem, ale nim nie jest. Końcowy obrzęd przejścia to wkroczenie w wiek dojrzały. Następuje w wieku dwu- nastu lub trzynastu lat, zależnie od tego, jak długo kandydat na dorosłego człowieka jest w stanie odpierać ataki swoich rywali. Do tego czasu opanował już sztukę działania na własną rękę i dla własnego dobra, chociaż wie również, że czasami korzystnie jest połączyć się na pewien okres z innymi. O fakcie, że takie związki muszą być nietrwałe, miał okazję przeko- nać się przechodząc z upływem lat z grupy młodszej do starszej i z tego, który był bity i po- niewierany, stając się tym, który sam bije i krzywdzi innych. Kiedy dojrzewają zasiewy na polach, starsza grupa zostaje wykorzystana, a raczej przydaje się do ich ochrony przed zwierzętami, ptakami i insektami, które na tej nieuro- dzajnej glebie są równie głodne jak Ikowie. Z tego właśnie powodu rodzice uznają, że warto posiadać dzieci, choć nie znaczy to bynajmniej, aby uznawali celowość posiadania rodziny. Wszyscy wiedzą, że dzieci wyjadają z pól, co się da, podobnie jak z wąwozów, ale i tak wy- rządzają mniej szkód niż larwy, gąsienice, ptaki i pawiany, które mogą zniszczyć zasiewy, zanim będą zdatne do spożycia — nawet według kryteriów Ików, toteż zarówno dzieciom, jak i dorosłym zależy na tym, żeby pól pilnować. Jeżeli można nazwać to współpracą, to ze sobą współpracują. Na polach buduje się punkty obserwacyjne, z których ktoś uzbrojony w giętką gałąź może bardzo celnie i na znaczną odległość wypuścić pocisk (zazwyczaj grudkę gliny), jak z procy. Ale to wystarcza jedynie do odstraszenia ptaków i pawianów, i tylko wte- dy, kiedy jest ich niewiele. W przeciwnym razie po to, aby ochrona była skuteczna, trzeba spędzić znaczną liczbę dzieci — całą starszą grupę, a czasami także i młodszą. Zajęcie jest bardzo męczące, wyczerpuje do reszty słabsze dzieci i przez ich zgon przyczynia się do po- lepszenia losu silniejszych. Przez trzy lata z czterech Ikowie mogą liczyć na to, że spadnie minimalna ilość desz- czu potrzebna do ożywienia któregoś z szeroko rozrzuconych pól i wobec tego poświęcają umiarkowaną ilość energii na karczowanie, sianie i okopywanie. Nigdy się jednak nie mogą spodziewać urodzaju, gdyż w najlepszym razie opady deszczu są niewielkie i występują tylko w niektórych miejscach, z tego też powodu pola są rozrzucone na tak dużej przestrzeni. Na- tomiast raz na cztery lata przychodzi rok suszy i to zwalnia Ików od wkładania jakiejkolwiek energii w prace polowe. Niektórzy nawet nie czekają, aż susza stanie się faktem, po prostu odgadują jej nadejście intuicyjnie albo zasięgają porady u wróżbity — co jednak zdarza się coraz rzadziej. W latach suszy kłusownictwo przybiera na sile, ale Ikowie robią to bardzo ostrożnie, gdyż pilnujący Parku askari są uzbrojeni w karabiny. A jeżeli polowanie zaprowadzi myśli- wych aż do Sudanu, grozi im — czy też zagrażało w owym czasie — dodatkowe niebezpie- czeństwo spowodowane wojną i wrogością, jaką wojsko rządu arabskiego żywiło do całej ludności południa. Toteż zaniechano zbiorowych polowań z naganką i polowanie, tak jak wszystko inne, stało się sprawą indywidualną. Często można było usłyszeć, a czasami nawet zobaczyć, jak po zapadnięciu zmroku mężczyźni wracali obładowani mięsem, którego nie mogli zjeść na miejscu. Ryzykowali wtedy krótki postój w nocy nie opodal wioski, albo na- wet w samej wiosce, i przed świtem szli na posterunek sprzedać mięso policjantom, nie dając ani kęsa żonie czy dziecku. Pamiętam, jak Lomer, najstarszy syn Jakumy, wrócił raz po kil- kutygodniowym polowaniu na górze Zulii. Było to w okresie największego głodu, sam Ja- kuma odszedł gdzieś w poszukiwaniu pożywienia, a Matsui i reszta dzieci z wyjątkiem Lo- kwama przymierali głodem. Dwie piękne dziewczyny nie miały się komu sprzedać, Ngorok chorował, a mały Naduie był najsłabszym członkiem młodszej grupy dzieci. Ich starszy brat wrócił taki spasiony — nie tęgi, lecz opasły — że z trudem go poznałem. Miał twarz jak księżyc, grube nogi i ręce, a brzuch obrzydliwie napęczniały. Przyniósł ze sobą jedynie trzy tykwy miodu, które zaniósł prosto na posterunek policji i tam sprzedał. Mniej więcej w tym czasie wiadomo już było powszechnie, że nastąpią dwa kolejne lata suszy, i nikt oprócz kilku najwytrwalszych nie zaprzątał sobie głowy pracą w polu. Loke- lea, który dzięki własnemu dobrze strzeżonemu bydłu miał więcej energii od innych, nadal uprawiał swoje dwie działki, jedną na wschodnim zboczu Wąwozu Pirre, a drugą, oddaloną o kilka godzin marszu, na bardzo stromym zachodnim zboczu góry Meraniang. Takie usytu- owanie sprawiało, że pola przez pół dnia leżały w cieniu, gdyż słońce wschodziło nad górą Meraniang, a chowało się za górę Morungole, toteż w wąwozach przez większą część dnia panował cień. Giriko także pracował na jednym ze swoich pól, leżącym głęboko w Wąwozie Pirre, które podobnie jak pole Lokelei nachylone było pod kątem siedemdziesięciu stopni. Praca na takim polu była nie tylko męcząca, ale i niebezpieczna, gdyż przy każdym potknię- ciu można było spaść na kamieniste dno wąwozu. Zależnie od terenu i stopnia nachylenia posługiwano się różnymi rodzajami motyk, od całkiem krótkich do długich na cztery i pół metra, przy czym wszystkie miały na końcu niewielkie, cienkie, żelazne ostrze. Długa moty- ka wyglądała nieporęcznie, ale w rzeczywistości używało się jej w sposób prosty i skuteczny. Trzymało się ją w wyciągniętych rękach i lekkim ruchem ramion przesuwało tam i z powro- tem, a jej ostrze pod ciężarem drzewca zagłębiało się w ziemi i spulchniało ją na odpowied- nią głębokość. Giriko pilnie pracował na swoim polu przez całe dwa lata i przez dwa lata nic mu ono nie urodziło. Longoli i Lokiam wypalili swoje pola zaraz na początku drugiego roku. Stojące tam szałasy, od dłuższego czasu nie używane, rozpadły się, wieżyczki obserwacyjne runęły, a kilka kiełków przywołanych do życia odrobiną deszczu uschło natychmiast pod palącymi promieniami słońca. Ikowie do rozpalania ognia używają wciąż dwóch suchych patyków, kręcąc obiema rękami szybko jeden z nich, którego koniec tkwi w nacięciu drugiego, przy- trzymywanego stopą. Tarcie w ciągu kilku sekund wywołuje dym i wystarczy trochę suchej huby, żeby ogień strzelił płomieniem do góry. Takich ognisk rozpalano wszędzie sporo i nikt nie starał się ich kontrolować. Niektóre rozprzestrzeniły się na gęsto zalesioną część góry Morungole. Pożar obrócił wszystko w popioły i zniszczył kilkanaście uli, ale nikt się tym nie przejął. Zbieractwem zajęli się teraz również mężczyźni i podobnie jak kobiety wędrowali po górach albo w dół do doliny Kidepo w poszukiwaniu dzikich owoców i jagód. Wygrzebywali także z ziemi jadalne korzonki, ścinali kwitnącą trawę, młócili i zjadali nasionka. Dążenie do tego, żeby jak najprędzej zjeść zdobyte pożywienie, stawało się często przyczyną dodatko- wych cierpień. Widziałem, jak kobiety pośpiesznie młóciły kamieniem trawę na swoich okryciach ze skóry i natychmiast wpychały do ust wymłócone ziarenka, bez zwilżania ich nawet wodą, nie mówiąc już o gotowaniu. Mogło się to skończyć bolesnymi i niebezpiecz- nymi kurczami żołądka, ale konieczność jedzenia w pośpiechu i ukradkiem, a ponadto stały brak wody były istotnymi czynnikami w życiu codziennym Ików. Dla mieszkańców wszyst- kich siedmiu wiosek z Pirre najbliższy wodopój był pod świętym drzewem, a i ten czasami zamieniał się w błotnistą, brudną sadzawkę. Wodopój leżący powyżej omijano z obawy przed lampartami. Pozostawał jeszcze jeden, w Wąwozie Pirre wiodącym do Kidepo, i ten ceniono najbardziej, bo miał najlepszą wodę, nie każdy jednak mógł z niego korzystać. Żeby się do niego dostać, trzeba było pokonać kilka wzniesień i spadków terenu, co mnie przyprawiało tylko o zadyszkę, ale starszego wiekiem Ika, mającego o połowę mniej lat ode mnie, mogło- by przyprawić o śmierć. Końcowy etap drogi, stumetrowy spadek w skalistą gardziel, wyma- gał siły i zręczności, a jeżeli o mnie chodzi, to za pierwszym razem także i odwagi. Na dnie wąwozu znajdował się otoczony głazami zbiornik wody i poza rozlanymi wokół kałużami woda była w nim stosunkowo czysta. Ponieważ wąwóz był wąski i głęboki, słońce dochodziło tu tylko w południe, najwyżej na godzinę, i można tu było odpocząć w chłodzie. Okazało się, że istnieje milcząca umowa, iż rano kobiety mają zbiornik dla siebie — jeszcze jedna nikła oznaka instynktu społecznego Ików. Schodząc na dół starały się coś zebrać, a jeżeli im się poszczęściło, gotowały i jadły nad wodą. Ale nawet wtedy każda z ko- biet kryła się za osobnym głazem i pochylając się nad własnym ogniskiem jadła łapczywie i w odosobnieniu. Największy problem stanowiło to, że bardzo rzadko można było znaleźć równocześnie, czy choćby blisko siebie, żywność i wodę. W okresach dostatku jadła kobiety nosiły wodę i to, co zebrały, do wiosek, gdzie w zagrodach gotowały i jadły, albo — co jed- nak należało do wyjątków — mężczyzna i kobieta dzielili się pracą, jedno zbierało żywność, drugie szło po wodę. Podczas suszy po wodę trzeba było iść czasem dobrych osiem kilome- trów od wioski, a biorąc pod uwagę górzysty i urwisty teren, na taką wyprawę traciło się cały dzień. Przypadki współpracy małżonków, mimo że rzadkie i nigdy nie obejmujące dzieci, były ważne, gdyż podtrzymywały tak niezbędne w małżeństwie zaufanie. Najczęściej jednak pary małżeńskie rozstawały się rano, a spotykały wieczorem, jeże- li w ogóle się spotykały. Niektórzy odchodzili bardzo daleko i pozostawali poza domem przez całe dnie, a nawet tygodnie w poszukiwaniu przede wszystkim wody, a następnie po- żywienia. Wodę można było czasami znaleźć kopiąc w ziemi dół głębokości około pół metra. Jeżeli się trafiło na odpowiednie miejsce — a wskazywała je częstokroć siedząca na ziemi gromada motyli — taki dół dawał rano pół kubka wody, a wieczorem drugie pół. Właściciel dołka zakrywał go trawą i szedł na poszukiwanie żywności, a wieczorem wracał, żeby napić się wody. Taka ilość wody nie wystarczała wprawdzie, żeby utrzymać się przy życiu, ale pomagała przetrwać krytyczne chwile. W ten sposób uratowała się od śmierci stara Nangoli. Idąc na przeciwległy kraniec doliny Kidepo, gdzie było więcej żywności i wody, zrobiła trzy takie dołki i przy każdym z nich odpoczywała. Nabrała w ten sposób sił do dalszej drogi. Ale musiała zostawić swojego męża, Amuarkuara. Żadne z nich nie miało dość siły, żeby przy- nieść wodę z któregoś z wodopojów w Pirre, a ich troje dzieci wraz ze swoimi rodzinami przeniosło się do Sudanu. Samotna para staruszków nie mogła liczyć na przeżycie, a Amuar- kuar nie miał nawet dość siły, żeby zejść do Kidepo. Nie wiedziałem o tym, chociaż słyszałem, że ich wioska — która leżała poniżej mojej zagrody, lecz była ukryta za pagórkiem — została opuszczona. Nie wiedziałem nawet, że Amuarkuar wciąż tam mieszka, ale pewnego dnia ukazał się w moim odoku i poprosił o wo- dę. Był straszliwie wychudzony, dałem mu zatem wody i chciałem przynieść trochę żywno- ści, kiedy z di nadbiegł Atum pytając gniewnie, co właściwie sobie myślę, że tak marnuję wodę. Odparłem, że to moja woda i mogę robić z nią, co mi się podoba, na co usłyszałem, że stary opije się jak słoń i nic dla mnie nie zostanie. Zwróciłem mu uwagę, że zawsze mogę sobie przynieść wody, ale kiedy się odwróciłem, żeby dać Amuarkurowi coś do zjedzenia, okazało się, że ten w trakcie naszej sprzeczki odstawił wodę i po cichu odszedł. Dotarł do skalnej półki nad starą wioską Kauara i położył się tam, żeby odpocząć, z głową opartą o swój karac, czyli podgłówek. W pobliżu leżała wiązka trawy, którą najwidoczniej uciął i z trudem ciągnął do walącej się wioski, żeby zrobić z niej prowizoryczne schronienie. Chcąc oszczędzić energię, załatwiał potrzeby naturalne wewnątrz chaty, przez co nie można w niej było dłużej mieszkać, zresztą i tak nie miała już prawie dachu. Zbierając trawę, zdobył się na największy wysiłek, żeby utrzymać jakoś dom, dopóki nie wróci Nangoli. Kiedy podszedłem do niego, nadal leżał wyczerpany na ziemi, ale spojrzał na mnie, uśmiechnął się i powiedział, że woda była dobra. Potem zamknął oczy i zasnął z uśmiechem uszczęśliwienia. Udało mu się ukoić pragnienie czystą wodą ze studni policyjnej, wodą daną mu przez miłosiernego an- tropologa, któremu ją codziennie przynoszono i który nawet nie musiał sam po nią chodzić. Oto jak i gdzie umarł Amuarkuar, szczęśliwy, z żołądkiem pełnym mojej wody. I oto jak przetrwała Nangoli. Ikowie stosowali najrozmaitsze środki, żeby tylko utrzymać się przy życiu, łącznie z uciekaniem się do klasycznych metod składania darów i ofiar. Nie miało to nic wspólnego z niemądrym przekonaniem, że altruizm jest możliwy czy pożądany — w ich wydaniu była to zaczepna i groźna broń, która dawała się użyć na różne sposoby. Nieprzyjęcie daru mogłoby pokrzyżować wszelkie plany, dlatego Ikowie robią wszystko, żeby nie dopuścić do takiej ewentualności. Celem tych wszystkich zabiegów jest oczywiście zobowiązanie wobec siebie szeregu osób, do których w krytycznej chwili można się zwrócić o zwrot długu i przy odrobi- nie szczęścia liczyć na rewanż. W warunkach życia Ików taki koniec, dający choćby mini- malną szansę przetrwania, usprawiedliwia znaczne nawet ofiary i poświęcenie. Ale z poświę- cenia, które mogłoby zostać odrzucone, nie ma żadnego pożytku, obserwujemy więc dziwne zjawisko, kiedy ci ludzie, skądinąd myślący tylko o sobie, wyczyniają różne sztuczki, żeby pomóc innym. W rzeczywistości dbają oni tylko o siebie, a ich pomocy, choćby była jak naj- gorzej widziana, nie można odrzucić, gdyż udzielana jest w ten sposób, że od razu staje się faktem. Ktoś całkiem nie proszony może przekopać pole w czasie nieobecności właściciela, naprawić ogrodzenie albo przyłączyć się do budowy chaty, którą mąż i żona bez trudu zbu- dowaliby sami. Widziałem kiedyś, jak strzechę na dachu kładło tylu mężczyzn, że cała chata o mało się nie zawaliła, ale głośne protesty właściciela na nic się nie zdały. Praca dla kogoś wykonana oznaczała zaciągnięcie długu. Był to jeszcze jeden powód, żeby wystrzegać się sąsiadów. Lokelei miano bardzo za złe, że zawsze przyjmował pomoc i natychmiast odpłacał za nią żywnością (szczwany lis wiedział, że Ikowie się temu nie oprą), przez co dług od razu -był anulowany. Niebezpieczeństwo systemu tkwiło w tym, że kiedy nadchodziła chwila spłacenia długu, dłużnik mógł być nieuchwytny, podobnie zresztą jak i wierzyciel. Przyszłość rysowała się zbyt niepewnie, żeby traktować to inaczej niż dodatkowy środek dający szansę przetrwa- nia, chociaż niektórzy w wysokim stopniu opanowali jego tajniki. Lepszym środkiem było objadanie tych, którzy nie mogli się tym samym odpłacić, a kłopoty w Sudanie nastręczały Ikom mnóstwo do tego okazji. Do Pirre przychodziło przez dolinę Kidepo sporo zbiegów z Sudanu, przeważnie pasterzy z plemienia Didingów. Tych, co gonili resztkami sił, byli cho- rzy albo ranni, a do tego biedni, wysyłano do Kaabongu, gdzie — jak im mówiono — uzy- skają pomoc, jeżeli wytrzymają jeszcze te końcowe dwa dni marszu. Natomiast tych, którzy mieli jakikolwiek dobytek, prowadzono z głośnymi okrzykami przyjaźni do założonego przez samych Ików obozu dla uchodźców. Znajdował się on w najniżej położonej części długiej i wąskiej wioski Kauara, naprzeciw mojej zagrody. W wiosce zbudowano nawet bomę dla bydła i kóz Didingów, ale umieszczono ją na drugim końcu wioski, z dala od Didingów, a korzystnie dla głodnych Ików. Didingowie nie przebywali w obozie długo i szybko wtapiali się w potok uchodźców płynący do Kaabongu, gdzie zresztą opracowano praktyczny i dobrze pomyślany plan, zgodnie z którym miano ich przesiedlić i osadzić jako rolników w pobliżu góry Kadam. Kilku takich, co sprzymierzyli się z Ikami, zostało, żeby zachęcać innych do korzystania z obozu, a jeszcze kilku ożeniło się z miejscowymi kobietami. Sposób ten przy- nosił spore korzyści, przy czym nie wymagał specjalnego wysiłku czy nakładu energii — tylko obrotności języka, a w tym Ikowie celowali. Duże znaczenie ekonomiczne miała w tym czasie produkcja dzid i noży, zwłaszcza że rząd ugandyjski konfiskował je przy każdej sposobności. W tej działalności można się było doszukać śladów współpracy, ale tylko podczas samego procesu kucia: prawo własności da- nego produktu i jego sprzedaż były już sprawami ściśle osobistymi. Kucie zawsze bardzo mnie interesowało, toteż spędzałem wiele godzin siedząc na di Atuma albo Lokelei i obser- wując grupki Ików przy pracy. Grupki te nigdy nie były stałe — mężczyźni wstawali z jed- nego di i przyłączali się do grupy na innym di albo w ogóle odchodzili. Kiedy mieszkańcy Naputiro, Nawedo czy Loitanet przybywali z wizytą, często siadali, brali do ręki odłożony przez kogoś kawałek metalu i dalej go obrabiali. To się też liczyło w tej ukrytej grze świad- czeń i rewanżów. Najbardziej jednak zaintrygowało mnie to, że Ikowie ze swoją zdolnością gmatwania i wikłania wszystkiego przeszli przez epokę kamienia i żelaza w odwrotnej kolej- ności niż wszystkie inne plemiona, gdyż używali kamiennych narzędzi do obróbki żelaznych przedmiotów! Pracowali uważnie i dokładnie, najzupełniej się nie spiesząc. Ich klienci, Dodosowie i Turkanie, po wybraniu ostrza prosili zwykle Ików o dopasowanie do niego odpowiedniego drzewca. Tu Ikowie znów mieli okazję pokazać, jak dobrymi potrafią być rzemieślnikami — prostowali trzonek podgrzewając go na ogniu i przeciągając przez specjalną prostownicę. Wymagało to pracy dwóch ludzi, prostownica bowiem była to gruba deska z twardego drew- na z dziurą w środku. Jeden mężczyzna musiał ją trzymać, podczas gdy drugi przeciągał drzewce. Charakterystyczne dla Ików było to, że zawsze o pomoc przy tej pracy prosili klien- ta, żeby nie zaciągać długów wobec współplemieńców. Zasadnicze znaczenie jako dodatkowe źródło dochodów — do tego stopnia, że często przeistaczała się w główne źródło dochodów — miała specyficzna rola, jaką Ikowie odgry- wali w stosunkach między różnymi plemionami pasterskimi z sąsiedztwa. „Sąsiedztwo” jest tu może terminem mylącym, gdyż Ikowie mieli do czynienia z Topotami i Didingami z Su- danu, Dzie i Dodosami z Ugandy, przynajmniej raz podczas mojego pobytu z Karamodżon- gami z południa, a z Kenii nie tylko z Turkanami, ale także z Pokotami mieszkającymi na południowym wschodzie od Moroto. Wszystkie te plemiona w okresach suszy muszą doko- nywać napadów na inne plemiona, żeby uzupełniać pogłowie bydła. W innych okresach rów- nież dochodzi do grabieży, czy to z przyczyn rytualnych, czy też choćby po to, aby młodzi niedoświadczeni pasterze, zwani moran, którym powierzono pieczę nad stadem, mogli zdo- być niezbędne doświadczenie — można więc powiedzieć, że grabieże zdarzają się ciągle, różna jest tylko ich częstotliwość. Bez względu na przyczynę danej grabieży Ikowie mogą zawsze dostarczyć cennych informacji, mogą szpiegować albo służyć za przewodników, jak również pomagać w ukrywaniu skradzionego bydła. W tym czasie nie wiedziałem jeszcze wszystkiego, ale orientowałem się w każdym razie, że faktycznie wyreżyserowali oni wiele napadów i byli niezbędni pasterzom w latach suszy, kiedy życie zależało od dostatecznej liczby sztuk bydła. Mocno uproszczony punkt widzenia każdego rządu — grabieże są rzeczą złą i należy z nimi skończyć — nie bardziej trafia Ikom do przekonania niż grabieżcom. Trudno jest przewidzieć skutki zaniechania napadów, gdyby rząd rzeczywiście zdołał taki stan osiągnąć, ale mogłyby one być opłakane. Tymczasem jednak Ikowie knuli swoje spiski, z powodu któ- rych w gorszych okresach bydło przechodziło w kółko z rąk do rąk. Wykazywali przy tym wielki spryt — kiedyś powiedli Turkanów doliną w górę rzeki Czakolotam, aby ci napadli na stado Dodosów pasące się na zboczach Morungole, gdy tymczasem inni Ikowie zaprowadzili Dodosów do doliny Naputiro, żeby ograbili Turkanów. Obie grupy nie napotkały żadnego oporu i wróciły z łatwą zdobyczą, aby się przekonać, że sami również zostali okradzeni. Wiedzą oni oczywiście, że Ikowie nie są najbardziej godni zaufania, ale ponieważ nie mogą się bez nich obejść, puszczają im płazem takie sprawki. Ikowie z kolei wiedzą, że głupio by było stracić doszczętnie kapitał zaufania, toteż są w miarę uczciwi w interesach, a na ich lo- jalność, choćby chwilową, można na ogół na czas trwania danej umowy liczyć. Większość Ików zjada swoją zapłatę natychmiast, gdy ją dostaje. Jest to zarówno wrodzona cecha myśliwych, którzy żyją z dnia na dzień i dobytek jest im tylko ciężarem, jak i konieczność ich obecnego życia. Lepszy kęs w ustach niż dwa w spichlerzu — brzmiałoby to przysłowie po iketocku, albo jeszcze lepiej: lepsza krowa w żołądku niż dziesięć w bomie. Pasterze nigdy nie zabijają bydła na mięso, chyba że wymagają tego obrzędy rytualne. Te obrzędy zdarzają się dość często i pasterze z zadowoleniem witają urozmaicenie jadłospisu, bo przepadają za mięsem, ale myśl o zabijaniu bydła na mięso do spożycia jest im zupełnie obca. Toteż kiedy Ikowie, dostawszy krowę, zabijają ją i natychmiast zjadają, Turkanie wzdrygają się na takie barbarzyństwo, ale nic nie mogą poradzić. Gdy jednak Ikowie trzyma- ją dłużej bydło, Turkanie i Dodosowie bacznie je obserwują i zastanawiają się, jak by tu za- brać je gdzieś, gdzie będzie traktowane z należytym szacunkiem i nie zostanie zjedzone. W bomie Lomei było coraz więcej bydła, dzięki przeróżnym sztuczkom, jakie wy- czyniał zarówno z Turkanami, jak i z Dodosami, oraz dzięki temu, że jako myśliwy mógł dostarczać im mięsa w zamian za żywy inwentarz. Chyba tylko Lomeja nadal spędzał więk- szość czasu na polowaniu i z nie znanych mi powodów rzadko sprzedawał łupy na posterun- ku policji. Pewnej nocy — a spałem wtedy bardzo mocno i nie od razu się obudziłem — usłyszałem głuche dudnienie i poczułem, że ziemia pode mną drży. Kiedy wybiegłem z cha- ty, zorientowałem się, że przed moją zagrodą ktoś z wielką szybkością pędzi stado bydła na zbocze góry Meraniang. Tętent był ogłuszający, ale wciąż nie zdawałem sobie sprawy, że odbywa się właśnie napad, gdy naraz zaczęła się strzelanina. Wioska Lomei leżała po drugiej stronie żlebu, nad porzuconą wioską starego Amuarkuara, i słysząc strzały karabinowe wi- działem tam równocześnie błyski ognia. Następnie takie same błyski widać było na zboczu góry Meraniang, a niknący w oddali tętent stada ustąpił miejsca wrzaskom mężczyzn prze- biegających za moim ogrodzeniem w pościgu za skradzionym bydłem. Podczas strzelaniny skryłem się pod samochodem, nie zdradzając zbytniej odwagi, lecz za to niewątpliwą rozwa- gę. Kiedy już było po wszystkim, opuściłem swoją kryjówkę i zacząłem pytać przez ogro- dzenie, co się dzieje. Tylko jedna osoba się zatrzymała, żeby mi odpowiedzieć — był to Atum, który poradził mi, żebym nie ruszał się z domu, bo i tak w niczym nie pomogę, a będę jedynie zawadzał. Wkrótce wszystko ucichło, słychać było tylko trajkotanie kobiet. Gdy na nie zawoła- łem, powiedziały mi, że Turkanie napadli na Lomeję i zabrali mu całe stado, w którym było sporo jego własnych sztuk, reszta jednak należała do przyjaciół Dodosów, którzy z kolei skradli je Turkanom. Spytałem, czy już wszystko jest w porządku, na co odpowiedziały, że tak, i żebym poszedł spać. Usłuchałem tej rady i spałem smacznie aż do świtu, kiedy to usły- szałem, że łysa córka Lolima woła coś do mnie zza ogrodzenia i bije kijem w mój odok. Na pytanie, co się stało, odparła: — Nic takiego, ale czy wiesz, że Lomeja leży nieżywy pod twoim odokiem? Z przykrym uczuciem, że czeka mnie kolejna lekcja obyczajów Ików, wciągnąłem szybko spodnie i wybiegłem. Lomeja zwinięty w kłębek leżał w kałuży krwi przed wejściem do mojej zagrody. Był nieżywy tylko w pojęciu Ików — czyli w tym sensie, że nie warto już było się nim zajmować — i zdołał się nawet uśmiechnąć prosząc mnie o herbatę. Sądzę, że gdyby miał dość siły, dodałby pewno „Brindżi lotop”. Nie wiedziałem, co robię. Co się robi, kiedy człowiek leżący w kałuży krwi prosi o herbatę? Kiedy jest on jedynym przyjacielem, jakiego się ma w tym obłąkanym świecie, a wszyscy przechodzą beztrosko obok niego udając się do pobliskiej kupy ekskrementów, aby wnieść do niej swój wkład! Starałem się zrobić wszystko, co możliwe, i w rezultacie nie zrobiłem nic, lecz w trakcie tych daremnych zabie- gów płakałem. Nie z żalu czy smutku, lecz z głuchej wściekłości na ten świat, na świat, w którym dzieją się takie rzeczy. Wbiegłem do chaty, zapaliłem prymus i nastawiłem wodę. Potem wyskoczyłem zobaczyć, jakie Lomeja odniósł rany. Dwie kule w żołądek, które prze- szyły go na wylot i wyszły koło kręgosłupa. Musiał wbiec prosto na linię strzału. Popędziłem znów do chaty po środki opatrunkowe i leki i roześmiałem się z własnej głupoty: miałem butelkę środka odkażającego, trochę bandaży, aspirynę, tabletki przeciw malarii i jeszcze maść na hemoroidy. Zastanawiałem się, czy Lomeja cierpi na hemoroidy albo na malarię. Woda wykipiała. Usiłowałem zaparzyć herbatę, kiedy sobie przypomniałem, że Lomeja wciąż leży pod ogrodzeniem i stanowi dla much obiekt bardziej ponętny niż pobliskie odcho- dy. Najprościej byłoby poprosić kogoś o pomoc, ale nie było nikogo — byli tylko Ikowie. Opatrzyłem jako tako rany Lomei i obandażowałem, jakbym już balsamował to biedne ciało. Lomeja skrzywił się z bólu i raz jeszcze powiedział: „Brindżi niczai” (Daj herbaty). Teraz przynajmniej muchy nie miały dostępu do ran, mogły się raczyć krwią z kałuży. Zrobiłem wreszcie herbatę i wsypałem do niej z dziesięć łyżek cukru. Podobno cukier krzepi — tak jakby mogło się to jeszcze Lomei przydać, ale najważniejsze, że Lomeja lubił cukier. Napełniłem herbatą nowy, żółty emaliowany kubek i wyszedłem z nim za ogrodzenie. Nad Lomeja klęczała jego żona. Droga, urocza Losealim. Odpędziłem ją, nie pytając nawet, co robi — nic, co Ik robi przy umierającej osobie, nie może być rzeczą miłą. Losealim była w furii, wrzeszczała i przeklinała mnie. Dlaczego nie dałem mu umrzeć? Ułożyła go już przed- tem w pozycji człowieka martwego, a ja go znów wyprostowałem. Kiedy wyszedłem, usiło- wała właśnie przywrócić mu dawną pozycję, ale Lomeja znalazł w sobie dość siły, żeby sta- wić opór. Bardzo chciał się napić herbaty. Odpędziłem wrzeszczącą Losealim i postawiłem żółty kubek gorącej, słodkiej herbaty przy głowie Lomei, gdzie mógł go widzieć i dosięgnąć. Spytałem, czy ma dość siły, żeby pić sam, przytaknął i wyciągnął rękę po kubek. Rozpuści- łem tam też trochę aspiryny. Pochyliłem się, chcąc sprawdzić, czy wysiłki Losealim, żeby zmienić mężowi pozycję i przywrócić go śmierci, nie wpłynęły na ponowne otwarcie się ran, ale Lomeja stoczył się do kałuży krwi i cały się nią umazał. Naraz usłyszałem dobrze znany radosny śmiech. Siostra Lomei, Kimat, przybiegła zobaczyć, co to za krzyki, i widząc wspaniały, lśniący, żółty kubek pełen gorącej słodkiej herbaty oderwała go bratu od ust i uciekła z nim dumna i szczęśliwa. Zdobyła nie tylko her- batę, ale i kubek. Biegnąc popijała herbatę i śmiała się, bardzo z siebie zadowolona. To już był koniec. Nie zostało we mnie nic, co mógłbym ofiarować. Cała herbata i ca- ły cukier świata oraz najwspanialsze kolorowe kubki nie znaczyły już nic dla Lomei ani dla mnie. Lomeja żył jeszcze i był przytomny, ale coś w nas obu umarło. Nie była to nawet na- dzieja, obaj wiedzieliśmy przecież, że musi umrzeć. Może była to sympatia? Co za idiotyczna myśl, dlaczego miałby mnie lubić albo ja jego? W Kaabongu był lekarz, który mógłby do- trzeć tu za półtora dnia, gdyby się pośpieszył. Napisałem list, posłałem go na posterunek po- licji i prosiłem, żeby natychmiast przekazali wezwanie przez radio. Może to dziwne, lecz list został doręczony i policjanci zrobili to, o co prosiłem. Ale oczywiście lekarz nawet nie od- powiedział na przekazaną wiadomość. Nie miało to większego znaczenia, Lomei robiło się coraz zimniej, kiedy jego jedyny pozostały przy życiu syn biegł na dół po zboczu niosąc list na policję. Nie znaczy to bynajmniej, że go cała ta sprawa cokolwiek obchodziła, po prostu obiecałem mu kilka takich samych żółtych kubków jak ten, który zdobyła jego ciotka. Policjanci przybyli w samą porę, żeby pomóc mi zanieść Lomeję do jego chaty, bo takie wyraził ostatnie życzenie. Potem odeszli, a ja siedziałem przy nim dokładając drew do ognia, żeby mu było trochę cieplej. Ktoś przyszedł popatrzeć, potem jeszcze ktoś i jeszcze. Słyszałem wypowiadane szybko i ochryple „Brindżi lotop”, ale sens tych słów nie docierał do mnie i nawet nie czułem złości. Lomeja był już taki zimny, wciąż jednak trzymał się kur- czowo życia. Naraz lewą ręką ścisnął moją dłoń i na krótką chwilę nasze oczy się spotkały. A potem — prawdziwy Ik — puścił mnie, zacisnął ręce na piersi, zwrócił głowę i oczy w tę stronę chaty, gdzie nie było nikogo, i umarł samotnie. Rozdział siódmy LUDZIE BEZ PRAWA Coraz mniej było dowodów na to, że wśród Ików istnieją jakiekolwiek stosunki spo- łeczne, nie mówiąc już o organizacji społecznej. A przecież takie małe społeczności stanowią na ogół doskonały przykład tego, jak można żyć w zgodzie z sąsiadami, częstokroć w naj- trudniejszych nawet warunkach. Obywają się też bez „litery prawa” w naszym znaczeniu tego terminu i bez uciekania się do towarzyszącej mu przemocy fizycznej, którą zmusza się nas do przestrzegania ustalonych norm. W takich społecznościach ocena tego, co jest słuszne lub niesłuszne, dobre lub złe, opiera się nie tyle na charakterze uczynku, ile na okoliczno- ściach, w jakich danego uczynku dokonano, i na pobudkach społecznych, które do niego pchnęły. Przykładem mogą tu być między innymi Pigmeje kongijscy. którzy nie mają żadnych norm prawnych popieranych groźbami i możliwością użycia przemocy ani też żadnej władzy centralnej. Pigmeje Mbuti nie mają nawet rady starszych, toteż ktoś, kto ma dziś wpływy, może je nazajutrz utracić. Jednakże nietrudno dostrzec, co wiąże i spaja te społeczności, gdyż Pigmeje mają to wszystko, czego na pozór brak Ikom. Mają życie rodzinne i tak szerokie pojęcie rodziny, że może ona objąć grupę ludzi, a nawet większe zbiorowości. Ich gospodar- ka wymaga współpracy wszystkich członków grupy, bez względu na wiek i płeć. Patronuje temu ideał szczęśliwej rodziny. Już to samo by wystarczyło, ale poza tym łączy ich pewna wspólna cecha, którą trudno opisać, nie popadając w tani sentymentalizm albo — przeciwnie — nie używając terminów oschłych i nieadekwatnych. Cechą tą jest miłość i przywiązanie do swego leśnego świata i całkowite, wyzbyte jakichkolwiek wątpliwości utożsamienie się z nim. Czy może być potężniejsza siła jednocząca niż takie głęboko zakorzenione poczucie tożsamości? Tego wszystkiego, i wielu innych rzeczy, Ikom brak. Kiedy Pigmeje, którzy nie są bynajmniej aniołami, wdają się w spór, rozstrzyga się go bez wyzwisk, bez kar, nawet bez osądzania zamieszanych weń jednostek. Skłócone strony dochodzą zawsze do porozumienia, przy czym ma się na celu przede wszystkim przywróce- nie, dla dobra wszystkich, zgody i harmonii w grupie. Pigmeje uważają za złe już samo to, że spór w ogóle się rozpoczął, i dlatego też obu skłóconych spotyka ze strony ogółu chwilowa dezaprobata. U Ików nic podobnego nie istnieje i chociaż spory rzadko kończą się u nich czynami gwałtownymi, ich agresywność jest wszechobecna, zaczajona i tląca się w każdym mężczyźnie i w każdej kobiecie, co jeszcze bardziej utrudnia im życie i budzi wrogość wśród sąsiadów. Ikowie nie mają żadnych wspólnych więzi społecznych, rodzinnych, gospodar- czych czy duchowych. Wśród Ików nawet rodzina nie jest spójna, tym bardziej więc nie może służyć za przykład i zachęcać do zbratania szerszej społeczności. Zainteresowania gospodarcze zaś koncentrują się wokół tylu żołądków, ilu jest ludzi, a współpraca stanowi tylko środek do popierania świadomie egoistycznych interesów. Podobnie wygląda często i nasza „altru- istyczna” działalność, my jednak wmawiamy sobie, że robimy to dla dobra innych. Ikowie odrzucili mit altruizmu, ale przy tym odrzucili także wszelką działalność, która w rzeczywi- stości służyła wspólnym interesom. Ikowie także nie mają władzy centralnej ani żadnych środków przymusu, a jednak niezaprzeczenie trzymają się razem z godną podziwu wytrwało- ścią, sądziłem więc, że może znajdę wytłumaczenie tego faktu badając dziedzinę praw i oby- czajów, władzy lokalnej i rządu. W którymś momencie okresu przejściowego, kiedy z ple- mienia tworzy się naród, rząd zastępuje zwyczaje zbiorem praw, a władze lokalne zarządem centralnym — dokonuje się to za pomocą zaawansowanej techniki i wojska, wraz z całym aparatem nacisku, jakim dysponują. Rząd Ugandy dysponował odpowiednią siłą i ustanowił sprawiedliwe i równe dla wszystkich prawa, ale używał tej siły nie w celu rzeczywistego wprowadzenia ładu, lecz do działań pozornych, jak strzelanie do głodnych kłusowników czy aresztowanie przymierających głodem rolników, których pola leżały częściowo na terenie Parku Narodowego. Próba zmuszenia Ików, żeby podporządkowali się prawom albo rządom, których nie chcieli uznać, byłaby bardzo kosztowna i wymagałaby zastosowania jawnej, a może i brutalnej przemocy. Taka akcja, połączona ze zrozumieniem potrzeb Ików, mogłaby im nawet wyjść na dobre. Ale rząd sprawami Ików zupełnie się nie interesował, wolał po- sunięcia mniej kosztowne i mniej kłopotliwe, takie jak konfiskowanie Ikom i Karamodżon- gom dzid (kiedy się dało) i namawianie ich, aby zachowywali się w sposób bardziej cywili- zowany, czyli nosili ubrania, wtedy kiedy cały „cywilizowany” świat czym prędzej się tych ubrań pozbywał. Gdyby nawet rząd opracował skuteczny i rozsądny plan mający na celu rze- czywiste dobro Ików, perswazją nic by się z nimi nie wskórało. Również i w takim wypadku trzeba by wprowadzać go siłą. Nawet człowiek o najbujniejszej wyobraźni nie mógłby powiedzieć, że rząd w jaki- kolwiek sposób wpłynął na Ików, żeby utworzyli normalną społeczność. Można by przypusz- czać, że Ikowie zbierają się i siedzą w milczeniu na wspólnym di tylko po to, żeby się nawza- jem ignorować. Ikom ten pomysł pewno by się nawet podobał, ale nie na tyle, aby usprawie- dliwić w ich oczach związaną z tym stratę energii, gdyż czasem ludzie idą ponad dwie godzi- ny, żeby usiąść na cudzym di. Mimo iż siedzą bez słowa, tworzą w ten sposób niewątpliwie pewną zbiorowość społeczną. Możliwe, że przynosi im pociechę wspólne znoszenie mąk głodowych, senne, choć uważne wypatrywanie zwiastującego żywność sępa, rozpacz, z jaką razem wypatrują deszczu na niebie, strach i nieufność, jaką wobec siebie odczuwają. To czerpanie pociechy ze wspólnego nieszczęścia pomaga zachować nikłą potrzebę obecności innych ludzi, która stanowi jedną z podstaw każdego społeczeństwa. Nawet biorąc pod uwa- gę niezwykłe warunki, w jakich żyją Ikowie, mamy tu do czynienia z wyjątkową mentalno- ścią, którą większość ludzi zapewne by potępiła. Jednakże niewielu z nas naprawdę cierpiało głód do tego stopnia, żeby jeść kamyki i ziemię, a jeszcze mniej umierało z głodu i ostało się przy życiu albo doświadczyło męczarni straszliwego pragnienia. Niewątpliwie więc stosunek Ików do władzy i do zatargów pomoże nam poznać ich trochę bliżej. Głód nie szczędzi zwierząt, tak samo jak ludzi. Chłopiec z plemienia Ików współzawodniczy z koźlątkiem o mleko jego matki. Jest to zaplata za pomoc Dod- osom w wypasaniu kóz. Ikowie nie pragną sprawowania funkcji kierowniczych. Dają one niewielką władzę, a jeśli chodzi o korzyści (to znaczy ngag, czyli żywność) to współziomkowie i tak podzielą się nią razem z właścicielem. Niemniej Ikowie orientują się, że funkcja kierownicza wraz ze związaną z nią władzą daje pewne możliwości napełnienia żołądka, tak jak gdzie indziej daje ona możliwości napełnienia kieszeni Na szczeblu administracyjnym władzę sprawuje wyzna- czony przez rząd wódz, czyli mkungu, za którego pośrednictwem administracja usiłuje prze- jąć pewien nadzór nad wszystkimi Ikami. Ale Ikowie w liczbie około dwóch tysięcy nie bez racji patrzą bardzo podejrzliwie na każdego, kto pragnie sprawować lub sprawuje funkcję kierowniczą, zwłaszcza jeżeli jest zdolny i do tego się nadaje. Taki był poprzedni mkungu, czyli Lodżieri, obecny wódz Naputiro i dawny szef Ików pracujących dla rządu przy budowie drogi do Pirre. Ikowie skarżyli się na niego i szybko pozbawili go urzędu. Atum i jego brat Jakuma również piastowali swojego czasu to stanowisko. Obecny mkungu, Longoli, nie miał dzieci i cieszył się popularnością, ponieważ mieszkał u Dodosów w Kasile i nie wtrącał się do spraw swego plemienia. Większość czasu spędzał w zagrodzie wodza Dodosów, jakite, i był zawsze dobrze odżywiony. Starał się nie gromadzić zbyt dużo zapasów, miał ich tylko tyle, żeby utrzymywać przy sobie zawsze kilku przyjaciół, jednocześnie nie dając się przez ikowską przyjaźń zrujnować. Utrzymanie tej niebezpiecznej równowagi kosztowało go sporo wysiłku, przez co jego pozycja była dla innych Ików tym mniej godna zazdrości. Życzliwość swoich „poddanych” zjednywał tym, że udaremniał, jak tylko mógł, wysiłki rządu zmierzają- ce do sprawowania jakiejkolwiek kontroli. Polegało to na przekupywaniu miejscowych władz i wymyślaniu coraz to nowych powodów, dla których to czy owo nie zostało dotąd zrobione. Tymczasem rząd wypłacał mu pensję, a jakite ofiarowywał gościnę, bo choć sam też był mianowany przez rząd, nie miał nic przeciwko temu, żeby korzystać z umiejętności mkungu polegających na przepowiadaniu ruchów stad należących do Turkanow i Dzie. Mkungu z kolei sam wyznaczał wioskowego niamparę, czyli wodza danej wioski. O ile to było możli- we, starał się wybrać kogoś, kto wiekiem lub pochodzeniem wzbudzałby szacunek, tak żeby poczynania wodza były choć częściowo skuteczne. To właśnie jego obarczano odpowiedzial- nością za wykonywanie poleceń rządu. Niamparę trzeba było zmieniać natychmiast, gdy tyl- ko próbował wykazać się jakąś działalnością. Z punktu widzenia takiego niampary była ona prawie niemożliwa, gdyż korzyści, jakie mógł uzyskać ze swojego stanowiska, polegały z jednej strony na narzucaniu pewnych zarządzeń, a z drugiej na ich omijaniu. Ponieważ mkun- gu winą za wszystko obarczał zawsze niamparę, rząd albo sami Ikowie domagali się jego odejścia, z chwilą gdy ten choćby tylko podejmował próbę pełnienia swoich obowiązków. W tradycyjnym znaczeniu tego słowa Ikowie nie mają wodza plemienia czy przy- wódcy starszyzny i mimo iż są podzieleni na klany i uznają pojęcie głowy rodu, największe znaczenie jako jednostka polityczna ma ao, czyli wioska. Każda wioska składa się z człon- ków poszczególnych klanów (bonit), ten, który obejmuje największą liczbę zagród, jest kla- nem dominującym — czasem nawet jego mianem określa się daną wioskę. Ikowie mogą jed- nak prześledzić rodowód poszczególnych członków klanu tylko do czterech lub najwyżej pięciu generacji wstecz, bardzo rzadko dalej. Przynależność do klanu nie daje żadnych spe- cjalnych przywilejów, praw czy obowiązków, chociaż niegdyś z pewnością było inaczej. Nie narzuca też żadnych wzorów postępowania, poza tym, że w obrębie danego klanu nie zawiera się związków małżeńskich. Bracia często budują zagrody w tej samej wiosce, ale też na tym się sentymenty rodzinne przeważnie kończą, nie jest to więc pokrewieństwo zbyt wiążące. Jednakże najstarszy syn najstarszego syna, pochodzący od założyciela rodu, zostaje głową rodu, anaze. Nie ma on żadnej władzy rytualnej czy świeckiej, ale ma pewne wpływy we- wnątrz klanu, choć nie sięgają one poza ród. Większe znaczenie w wiosce ma inny anaze, który wywodzi się od założyciela wio- ski. Może on nie być wcale najstarszym rangą ani wiekiem potomkiem, jest nawet zazwyczaj dość młody, i mieszkańcy wioski sami wybierają go na wodza. On również nie ma rzeczywi- stej władzy, ale wymaga się od niego, aby rozstrzygał spory w wiosce, pośredniczył przy rozstrzyganiu ewentualnych sporów między mieszkańcami innych wiosek i dawał sygnał, kiedy należy przenieść się w inne miejsce. Jego imieniem również określa się często daną wioskę. Chociaż władza tego anaze jest niewielka, wywodzi się ona przynajmniej z tradycyj- nych źródeł, a on sam cieszy się większym poważaniem niż niampara, lecz szansę wzboga- cenia się dzięki stanowisku ma znacznie mniejsze. Godność anaze nie jest dożywotnia, a no- we wybory mogą być przeprowadzane za każdym razem, kiedy wioska przenosi się na inne miejsce, czyli mniej więcej co trzy lata. Znaczenie, jakie ma wspólne miejsce zamieszkania, podkreśla fakt, że o nazwie wio- ski decyduje najczęściej lokalizacja — kilka wiosek położonych w tej samej okolicy nosi tę samą nazwę. Nawet wówczas, kiedy wioski się przenoszą, ich nazwa pozostaje ta sama, o ile odbudowuje się je w pobliżu dawnego miejsca. Zdawałoby się, że wspólne zamieszkanie pociąga za sobą — albo przynajmniej w modelu idealnym powinno pociągać — wspólne cele i zasady postępowania. Ale w odniesieniu do Ików już samo określenie i naszkicowanie ide- alnego modelu jest sukcesem, szaleństwem więc byłoby spodziewać się odnaleźć ten ideał w realnym życiu. Jednakże jest to ideał bardzo dynamiczny, co możemy zaobserwować na znamiennym przykładzie, kiedy to w jednym wypadku ideał rzeczywiście wcielił się w życie. Co więcej, dotyczy to spraw plemiennych. Mam tu na myśli termin, którego Ikowie używają, żeby odróżnić się od innych plemion, na przykład pasterskich, a związać z takimi, jak Napore i Niangea. Termin ten to kwarikik, ludzie gór. Łączy ich miejsce zamieszkania, góry, i przy- wiązanie do gór udaremnia jakiekolwiek próby przesiedlenia Ików gdzie indziej. Ikowie wolą umrzeć z głodu i pragnienia niż opuścić swoją górzystą ojczyznę. Istnieje jeszcze jedna więź, może najsilniejsza, choć o ograniczonym zasięgu, gdyż dotyczy tylko poszczególnych jednostek. Tą więzią jest najot, braterstwo. Zawiera się je bez żadnych towarzyszących rytuałów czy ceremonii, jedynie poprzez złożenie stosownego oświadczenia i wymianę darów. Jest ono praktykowane między samymi Ikami, ale w obec- nych czasach największe znaczenie przypisuje mu się wtedy, kiedy doprowadza do zadzierz- gnięcia więzi między Ikiem a Turkanem, Ikiem a Dodosem lub Ikiem a jakimś innym paste- rzem. Braterstwo zawiera się składając przysięgę, że jeden drugiemu nigdy, do końca życia, nie odmówi pomocy. Więź ta jest nierozerwalna. Doprowadza to czasami do groźnych spięć, bo może się zdarzyć, że na tym samym di będą siedzieć jednocześnie Turkan i Dodos, każdy ze swoim „bratem”, przy czym pierwszy planuje napad na zagrodę drugiego. Ale zarazem braterstwo umożliwia osiągnięcie porozumienia tradycyjnym sposobem, a nawet ułatwia za- żegnanie sporów międzyplemiennych. To już wszystko, co można powiedzieć o systemie rządzenia Ików. Jeżeli chodzi o za- łatwianie spraw spornych, organizacja jest tu równie prosta, co nie znaczy, że nieskuteczna. Niegdyś ruchliwość Ików nie tylko zapewniała im niezależność od możnych sąsiadów, ale także ułatwiała szybkie i niezawodne zażegnanie sporów. W wypadku poważniejszego zatar- gu jeden ze spierających się mógł z łatwością przyłączyć się na pewien czas lub na stałe do innej grupy wędrownych myśliwych. Takie przechodzenie z grupy do grupy zdarzało się czę- sto z różnych powodów, można się więc było nie obawiać utraty twarzy. Sytuacja ta w znacz- nej mierze przetrwała do dnia dzisiejszego: chociaż wioski są trwalsze niż obozowiska my- śliwych, nie stoją jednak dłużej niż trzy lata, ludzie nadal są bardzo ruchliwi, bo żadne więzi rodzinne czy ekonomiczne nie trzymają ich w jednym miejscu. Nic dziwnego, że w obecnych warunkach Ikowie są bardzo kłótliwi i skłonni do za- żartych sporów. Są one jednak głównie słowne, choć zajadłe i nieraz kończą się walką na kije. Walki na pięści czy zapasy zdarzają się niezwykle rzadko. Ikowie twierdzą, że nigdy nie używają przeciwko sobie dzid, i wierzę, że tak jest istotnie. Walka na kije wygląda groźnie, ale walka na słowa jest nie mniej dramatyczna. Takie spory prawie zawsze zdarzają się mię- dzy mieszkańcami różnych wiosek, co raz jeszcze dowodzi, że w obrębie jednej wioski ist- nieje pewna spójnia i poczucie solidarności. Zatargi wewnątrz wiosek załatwiają spokojnie sami zainteresowani albo anaze. Spory pomiędzy mieszkańcami wiosek leżących w różnych miejscowościach rozstrzygają drogą pertraktacji poszczególni anazowie, walki słowne służą do rozwiązywania problemów lokalnych. Skłóceni uczestnicy stoją każdy przy swoim odoku i głośno obrzucają się wyzwiskami, aby wszyscy je słyszeli i mogli ocenić. Najpopularniejsza technika polega na tym, że jeden przeciwnik zachowuje się agresywnie i obraźliwie, drugi zaś spokojnie, nieomal uniżenie przedkłada swoje racje. Prawie wszyscy słuchacze są po stronie agresora. Ale po chwili role się zmieniają i ci, którzy tak zawzięcie popierali swojego bohatera, teraz równie zawzięcie popierają jego przeciwnika. Ikom nie sprawia to żadnych trudności, liczy się właśnie ta zawziętość, która pozwala na chwilę zapomnieć o głodzie, to- też widzowie śmieją się z ciętego powiedzenia, nie wdając się w istotę sporu. W małych społecznościach często sięga się po metodę ośmieszenia, żeby z jej pomo- cą zakończyć spory wewnętrzne, Ikowie jednak uciekają się do niej tylko wtedy, kiedy w sporze bierze udział ktoś obcy. Pewnego razu w wiosce nr 6 rozgorzała sprzeczka między tym jej krańcem, gdzie mieszkali Ikowie, a drugim, gdzie był obóz uchodźców, Didingów i Topotów. Matka Kauara, Lotukoi, stała przed swoim odokiem domagając się od Topota imieniem Lokurei krowy, bo przez niego umarła jej siostra, a jego żona. Lokurei odparł, że kobieta była słaba i nie nadająca się do niczego, niewarta nawet kozy, a co dopiero krowy. Lotukoi na to, że jej siostra urodziła mu dwóch synów i córkę, a umarła, ponieważ się z nią okrutnie obchodził. Lokurei wpadł we wściekłość i podbiegł do miejsca, gdzie stała Lotukoi, wykrzykując obelgi pod adresem Ików, którym tyle dał, a teraz chcą jeszcze zabrać mu ostat- nią krowę. Lotukoi — dumna i nieustraszona — krzyknęła równie głośno, że nie miała na myśli hojności, tylko jego nawyki seksualne, bo przecież wszyscy wiedzą, że jest starym osłem. Ryki śmiechu dobiegły aż z leżącej naprzeciwko wioski Lomei, gdyż nawet osioł sto- jący spokojnie stanowi dla Ików widok bardzo śmieszny, a jeżeli zobaczą go w trakcie spół- kowania, dosłownie tarzają się z uciechy. Lokurei zrozumiał, że dał się nabrać, i chciał ude- rzyć Lotukoi w twarz, ale ona była na to przygotowana, uchyliła się więc, a Lokurei bardziej jeszcze się ośmieszył. Dał Lotukoi krowę i wkrótce opuścił wioskę. Podobny spór miał miejsce między Didingiem a Ikiem, od którego Diding kupił żonę dając za nią krowę, a teraz domagał się zwrotu krowy, gdyż żona nie urodziła mu ani jednego dziecka, a w dodatku teraz go porzuciła, on sam zaś stracił cały dobytek i jest równie głodny jak wszyscy. Ik odpowiedział, że nie może oddać mu krowy, bo już ją zjadł, ale może z nim sprawę omówić. Oponent nie zgodził się na to, mówiąc, że pójdzie do Kasile i poprosi jakite Dodosów o interwencję i dopilnowanie, żeby wynagrodzono mu krzywdę. Ikowie wypędzili Didinga z wioski za to, że groził odwołaniem się do administracji. Powiedzieli, że jeśli jakite ma rozstrzygać zatarg, może się to nawet skończyć więzieniem. Oprócz tego jedyny ważniejszy spór z udziałem obcych rozegrał się na posterunku policji. Pewnego popołudnia po burzliwej nocy i kłótniach ciągnących się od rana, na poste- runku policji rozgorzała zacięta batalia i wszyscy pobiegliśmy zabawić się tym widowiskiem. Jeden z policjantów był tak nierozważny, że wziął na serio awanse córki Lokelei, ta zaś po- tem w odpowiednim momencie krzyknęła: „ratunku!” i oboje zostali nakryci przez jej męża, który właśnie przypadkiem przechodził nie opodal. Mąż tak bardzo przejął się widokiem jawnego gwałtu, że dostał ataku histerii i trzeba go było zamknąć w wielkiej celi z blachy falistej. Hałasował tam okropnie, waląc w blaszane ściany i dokładając wszelkich starań, że- by zwrócić na siebie powszechną uwagę, a tymczasem jego brat prowadził pertraktacje z nie- szczęsnym delikwentem, który gotów już był zapłacić każdą kwotę, byleby zakończyć spra- wę. Pierwsza żona Lokelei, wielka, potężna kobieta z plemienia Dodosów, przybiegła na po- sterunek z kijem w ręce i zaatakowała sierżanta. Teraz już wszyscy okoliczni Ikowie zgro- madzili się pod posterunkiem i grozili, że powiadomią administrację w Moroto o tym, jak tutejsi policjanci wsadzają do aresztu Ików i gwałcą w tym czasie ich niewinne żony. Poli- cjanci załatwili wreszcie sprawę ofiarowując piwo skrzywdzonej rodzinie, która natychmiast ogromnie się powiększyła i była jak mur solidarna. Policjanci doskonale wiedzieli, że ich wy- strychnięto na dudka, ale na tym się jeszcze historia bynajmniej nie skończyła. Przez wiele dni małe dziewczynki, którym przewodziła dziewięcioletnia Lokwime, tańczyły na drodze przed posterunkiem trzymając w rękach butelki po coca-coli i wykrzykiwały: Butaanes, bu- taanes, butaanes! (Kopulacja, kopulacja, kopulacja!) robiąc przy tym odpowiednie gesty. Policjanci musieli znów postawić piwo, żeby demonstracje ustały. Przez blisko tydzień spo- tykali się codziennie z Ikami pod piwiarnią, żeby obie strony mogły zaleczyć rany odniesione w tej batalii. Ale w sporach między samymi Ikami nie było miejsca na podobną wesołość i beztroski humor. Jednym z rodzajów sporów były spory rodzinne. Chociaż rodzina nie istniała już jako jednostka społeczna, jej członkowie nadal mieszkali razem, we wspólnych zagrodach, albo przynajmniej spali w nich, a pamięć o dawnych zasadach postępowania często stawała się przyczyną kłótni. Na przykład w czasach, kiedy wewnętrzne ogrodzenia nie były tak szczel- ne, uważano, że mężczyzna może wydzielić swoją zagrodę od rodziny żony mieszkającej w tej samej wiosce, ale nie powinien odgradzać się od rodziny swojej matki. Później, kiedy wszyscy odgradzali się od wszystkich, sam fakt nigdy nie stawał się przyczyną zatargu, sta- nowił jedynie gotowy pretekst do wszczęcia kłótni, bez względu na osobę. Mąż mógł nawet oskarżyć żonę, że tak skonstruowała wewnętrzne ogrodzenie, aby oddzielić go od rodziny matki. Była to równie dobra okazja jak każda inna, żeby miło spędzić czas na biciu żony, a co dziwniejsze, bicie odbywało się według z góry ustalonej procedury — jedna z niewielu for- malności w życiu Ików, ale przestrzegana skrupulatnie i z dużą przyjemnością. Żonę wolno było bić za rozmaite przewinienia, których większości zresztą już za przewinienia nie uważano. Dawniej sprawiedliwe lanie należało jej się za to, że niesmacznie lub nie na czas przygotowała posiłek, nie przyniosła wody do mycia albo nie rodziła dzieci. Nie przewidziano takiej ewentualności, że można w ogóle nie mieć z czego przygotować posiłku, nie mówiąc już o jego smaku czy porze podania. Nie przewidziano również, że za- braknie nawet wody do picia. Jeżeli chodzi o narodziny dzieci, to w obecnych czasach przyjmowano je z bardzo mieszanymi uczuciami. Wskutek tego żony bito teraz rzadziej niż przedtem, ale kiedy już się to zdarzało, przestrzegano nadal ściśle określonej procedury, przy czym pewien sposób bicia był równoznaczny z żądaniem legalnej separacji, która mogła się zakończyć rozwodem. Istniały dwa sposoby bicia żony. Przy drobniejszych przewinieniach używano do tego celu niezbyt grubego kija. Żona miała prawo się bronić i jeżeli udało się jej złapać kij, mogła go albo złamać — co kończyło walkę — albo oddać mężowi razy, wtedy ten bił ją ponownie, ale inną techniką. Właśnie ten drugi sposób bicia stanowił wstęp do rozwodu i sam kilka razy byłem jego świadkiem. Mąż zaczyna wyrzekać głośno na żonę i wyliczać wszystkie jej wady. Robi to stojąc przy swoim asaku, nie przy odoku, bo sprawa dotyczy tylko najbliższych są- siadów i kilku mieszkańców tej samej wioski, formalnie tych, którzy korzystają z tego sali mego odoku. Ale im więcej osób usłyszy, tym lepiej. Żona wiedząc, do czego prowadzą te wstępne kroki, chroni się do chaty i jeżeli jest rozsądna, zaczyna się pakować. Następnie mąż udaje się na poszukiwanie specjalnych ciernistych gałązek, którymi ma ją zbić — nie wolno mu użyć żadnych innych. Kiedy już je zbierze, musi związać je na jednym końcu, robiąc w ten sposób rózgę. Wszystko to daje żonie dosyć czasu na ucieczkę, chyba że chce zostać i zmusić męża, aby ją zbił, co pociągnie za sobą przelanie krwi i jest przeciwne najwyższemu prawu Ików, które mówi, że nie wolno im ranić się do krwi przy użyciu metalu (dzid), ale potępia przelewanie krwi również w innych okolicznościach. Toteż jeśli żona zostanie, schowawszy uprzednio swój dobytek w bezpiecznej odległości od wioski, i zmusi męża, żeby użył ciernistej rózgi, wina — przynajmniej po części — spada na niego i żona w ten sposób czyni drugi krok w kierunku rozwodu. Jeżeli natomiast ucieknie, zanim mąż skończy zrobić rózgę, znaczy to, że pojednanie jest możliwe. Mąż ze swojej strony może szukać ciernistych gałązek, jak długo zechce, albo może mieć je w pogotowiu, schowane za zewnętrznym ogro- dzeniem, żeby żona nie mogła uciec. W ten sposób łatwo zmierzyć temperaturę uczuć obu stron. Żona, która ucieknie przed biciem, może schronić się u krewnych należących do inne- go odoku, gdzie jej mąż nie będzie miał dostępu — zgodnie ze zwyczajem zabraniającym mu odwiedzania rodziny żony. Jeżeli żona została pobita do krwi, choćby to było tylko zadrapa- nie, krew ta odnawia więzy rodzinne, które łączą ją z rodzicami, a które anulował akt mał- żeństwa. Dom rodziców staje się znów jej domem i może do niego wrócić. Pierwszy oficjalny krok w kierunku pojednania może wyjść tylko od żony. Po sto- sownym upływie czasu może ona wrócić do męża i ugotować mu posiłek. Zjedzenie posiłku przez męża oznacza pojednanie, jeżeli jednak mąż nie zechce go zjeść, żona musi znów odejść. Jeżeli żona nie zechce wrócić i ugotować „dania pokoju” albo mąż nie zechce go zjeść, uznaje się, że nastąpił rozwód. Żona może próbować powrotu jeszcze raz lub mąż mo- że dać do zrozumienia, że chciałby, aby ponownie coś dla niego ugotowała, ale to należy do rzadkości. Zaletą tego systemu jest możliwość separacji, niekoniecznie prowadzącej do rozwo- du, przebieg zaś sprawy jest jawny i wszyscy mogą ocenić istotę sporu. Gdy jednak w grę wchodzi bicie ciernistą rózgą, nikt się do małżonków nie wtrąca, natomiast bicie kijem może z łatwością doprowadzić do ogólnej bitwy między krewnymi obu stron. Tak właśnie się stało, kiedy Lokelatom popełnił błąd bijąc Losike kijem, zamiast uzbroić się w cierpliwość i zrobić rózgę. Losike wyrwała mężowi kij i uderzyła go w głowę raniąc do krwi. Lokelatom wezwał do pomocy swoich krewnych i przyjaciół, Losike zawołała swoich i tym sposobem wciągnęli do walki jeszcze dwie wioski. Bijatyka zaczęła się o północy i trwała prawie do rana, a skoń- czyła się jedynie dlatego, że ludzie byli już zmęczeni i głodni. Powiedziano mi, że czasem w takich zatargach ulega zniszczeniu cała wioska. W wyżej opisanym wypadku rozebrano ogrodzenie wokół wioski Losike, wyrywając z niego pale w charakterze oręża. Wioskę Loke- lei zrównano z ziemią tylko dlatego, że jedna z jego żon skarżyła się na nieświeży oddech męża. Słyszałem, jak zaczęła swe skargi tuż po zapadnięciu zmierzchu, około pół do dziewią- tej wieczorem. Narzekała przez godzinę, jej głos wznosił się stopniowo coraz wyżej, aż ko- biety z wioski Lomei zaczęły krzyczeć, żeby umilkła, bo chcą spać. O dziesiątej do ogólnej wrzawy włączyły się kobiety z wioski Atuma, nakazując mieszkankom wioski Lomei, żeby to one „trzymały język za zębami”. Na chwilę wszystko ucichło, dopóki Koko znów nie za- częła narzekać na cuchnący oddech Lokelei. Tym razem Lokelea chwycił kij i zbił ją, a ona nie została mu dłużna. Druga żona Lokelei, imieniem Kokoi, pochodząca z plemienia Dodo- sów, zaatakowała wtedy Koko i nawet do wioski Atuma dobiegał trzask łamanego drewna, kiedy padały ogrodzenia i zagrody. Lokelea winę za swój oddech przypisywał piwu, które warzono w wiosce Kauara, położonej tuż nad małym oror biegnącym do Wąwozu Pirre, wo- bec tego przybiegli natychmiast mężczyźni z tej wioski i rozgorzała walka. W końcu musiała interweniować policja i dwóch Ików wysłano na trzy dni do więzienia w Kaabongu. Lokelea miał dwie wielkie rany na głowie, a Koko podbite oczy. Wioska była w takim stanie, że poli- cjanci kazali Lokelei wybudować drugą, bliżej posterunku, żeby mogli mieć go na oku. Podczas całego mojego pobytu zawarto tylko jedno małżeństwo, a i to rozpadło się po tygodniu od porwania, trudno więc nawet nazwać ten związek małżeństwem — bardziej prawdopodobne wydaje się, że cała sprawa stanowiła po prostu pretekst do bójki, która by pomogła zapomnieć na chwilę o głodzie. Młodzieniec z wioski Lomei wraz z czterema przy- jaciółmi zaczaił się o zmroku pod wioską Atuma. Kiedy młoda Lonipe w wiadomych celach wyszła za ogrodzenie, chłopcy chwycili ją i zanieśli do swojej wioski. Dziewczyna nawet nie pisnęła, ale jej ojciec usłyszał jakieś podejrzane odgłosy i zebrał przyjaciół, żeby iść ją odbić. Małżeństwo nie zostało zawarte jak należy, twierdził. Przede wszystkim nie zasięgnięto jego opinii, a gdyby jej zasięgnięto, i tak nie wyraziłby zgody, bo chłopiec jest niewiele wart i nie ma co jeść. Po drugie, młodzi z pewnością cichaczem uzgodnili między sobą porwanie, bo jego córka w ogóle nie protestowała. Całe szczęście, że właśnie sam przypadkiem załatwiał się w pobliżu i usłyszał, jak młodzi uciekają do wioski Lomei. Toteż mimo że tamci dotarli już do wioski, co zwykle oznaczało koniec pościgu, Loruin oświadczył, że ma prawo doma- gać się oddania córki. Ruszył wraz z grupą mężczyzn uzbrojonych w długie kije pod wioskę Lomei i zażądał zwrotu Lonipe. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu wydano mu ją, gdyż starsi wiekiem mężczyźni z tej wioski nie chcieli wszczynać walki ze znacznie liczniejszą wioską Atuma. Loruin chwycił Lonipe za rękę i bez pardonu zaciągnął ją z powrotem do swej zagro- dy. Wszystko się uspokoiło i słychać było tylko stłumione szlochy i cichy lament Lonipe. Nagle tuż po północy wybuchła zacięta bójka, gdyż chłopcy zebrali sojuszników z innych wiosek i w liczbie około dwudziestu włamali się do zagrody Loruina raz jeszcze porywając mu córkę. Tym razem między obydwiema wioskami rozgorzała nieunikniona walka, mimo że Lonipe była już znowu w wiosce sprawcy porwania. Wreszcie Loruin dał za wygraną mówiąc, że jego córka tak czy owak niewarta jest tego całego zachodu. Miał on przedtem nadzieję, że weźmie ją na żonę jakiś zbiegły pasterz z plemienia Didingów albo może poli- cjant, przez co on, Loruin, mógłby się wzbogacić i liczyć na dalsze korzyści, ale wiedział, że bez współdziałania córki sam nic nie wskóra. Jak się zresztą okazało, ludzie niepotrzebnie oberwali tyle guzów i siniaków, bo Lonipe po tygodniu zrezygnowała z życia mężatki mó- wiąc, że jest głodna, a mąż nic jej jeść nie daje. Osobnym rodzajem sporów są spory o podłożu ekonomicznym, ale o ile wśród innych myśliwych mogą one odgrywać dużą rolę, o tyle u Ików brak żywności skutecznie usunął przedmiot sporu, chociaż żywność pozostała nadal w centrum wszelkich zatargów. Jedyny rodzaj żywności, jaki przynoszono do wiosek i jaki mógł się stać przedmiotem sporu, to pi- wo, miód i gomoi, czyli jagody. Kiedyś wynikł spór stanowiący typowy przykład tego, jak w społeczeństwie Ików dar funkcjonuje na zasadzie inwestycji i jakie to jest dalekie od naszego pojęcia bezinteresownej szczodrości. Lemukal z wioski Lomei był krewnym Lomongina, szwagra Atuma. Kiedy Lomongin i Jakuma połączyli siły przeciwka Atumowi podczas bu- dowy nowej wioski, Lemukal w imieniu swojej rodziny udzielił im moralnego poparcia w zamian za jagody, które dał mu Jakuma. Kilka miesięcy później Jakuma posłał swojego syna Lomera na posterunek policji po sfermentowane proso, które tam po warzeniu piwa wy- rzucano, a z którego wciąż jeszcze można było wyprodukować piwo bardzo miernej jakości. Kiedy Lomer wracał do wioski, podszedł do niego Lemukal z żądaniem, aby ten oddał mu proso. Podejrzewam, że Lomer zgodził się na to nie całkiem bezinteresownie, ale najciekaw- szy jest powód, który podał Jakumie i który Jakuma, acz niechętnie, przyjął do wiadomości. Powodem tym były więzy przyjaźni, jakie Jakuma nawiązał z Lemukalem dając mu ongiś jagody. Więzy te nie były nierozerwalne jak najot, niemniej jednak zobowiązujące w tym sensie, że dopóki nie zostaną oficjalnie zerwane, każda ze stron ma prawo żądać czegoś od drugiej. Fakt, że Lemukal był ponownie stroną biorącą, nie miał żadnego znaczenia — jeżeli dostał coś raz, miał prawo dostać znowu. Nie trzeba dodawać, że Jakuma natychmiast anulo- wał te więzy przyjaźni, których by zresztą w ogóle nie uznał, gdyby Lemukal zwrócił się do niego, a nie do Lomera. Każdy spór dotyczący kradzieży żywności jest z góry przesądzony, gdyż wiadomo, że nie uda się jej odzyskać. Tak też było, kiedy ukradziono miód Lokbokowi z wioski Kauara. Przyniósł on do swojej zagrody tykwę miodu i powiesił ją na gałęzi wewnętrznego ogrodze- nia, ale ktoś sięgnął z zewnątrz i zabrał tykwę. Lokbok zauważył to już o świcie i obudził wszystkich ostrym krzykiem. Stojąc pod swoim odokiem oskarżał kogoś z naszej wioski o kradzież miodu. Twierdził, że to musi być ktoś z wioski Atuma, bo wiadomo, że jej miesz- kańcy wchodzą nieproszeni do innych wiosek. Po czym dodał szybko, że nie ma tu na myśli mnie, ale kogoś, kto jest ze mną związany. Atum uznał, że chodzi tu o niego, podszedł więc do swojego odoku i wezwał Lokboka, żeby wyjawił imię złodzieja, jeżeli ma dowody. Po- wiedział, że Lokbok może przyjść poszukać swojego miodu, na co ten odparł, że znalazłby go tylko rozcinając komuś brzuch, ale ma lepszy sposób — pójdzie mianowicie do starego Lolima, niech ten rzuci swoje sandały i wywróży, kto ukradł miód. Atum nie odezwał się już ani słowem, gdyż wszyscy nadal bali się wróżb Lolima, chociaż nie posiadał on mocy rzuca- nia uroku. Lokbok nie odzyskał miodu, ale w nocy ktoś oddał mu tykwę. Jeden tylko jeszcze przypadek częściowego zwrotu mienia dotyczył jagód gomoi, któ- re Bila zebrała w dolinie Kidepo i przyniosła do zagrody. Są one twarde jak orzechy i trzeba się nad nimi dobrze napracować, ale w sezonie występują w dużej obfitości. Najpierw trzeba je potłuc, żeby obluzować pokrywające je skorupki, potem suszyć na słońcu tak długo, aż skorupki odpadną. W tym celu przez kilka dni leżą na słońcu w zagrodzie albo gdzieś na ska- le. W zagrodzie łatwiej ich pilnować, ale mają mniej słońca i muszą leżeć dłużej. Na otwar- tym powietrzu skorupka odpada czasem już po jednym dniu, trzeba jednak wciąż przy nich siedzieć, żeby ich ktoś nie ukradł. Potem wsypuje się je do dołu w ziemi wypełnionego wodą. Mają się moczyć przez trzy dni. I znów można to robić we własnej zagrodzie, ale ponieważ trzeba ciągle dolewać wody i mieszać gomoi, niezbędna jest czyjaś pomoc, a tym samym musi się wpuścić kogoś do domu. Gdy jednak wykopie się dół poza domem, jagody trzeba zabierać na noc, co opóźnia proces przygotowania i psuje ich smak. W końcu gotuje się je przez cały dzień. W zagrodzie Bili mieszkał młodszy brat jej męża, Longoli, z którym Bila utrzymywa- ła dość zażyłe stosunki. Skłoniła go, aby pomógł jej w przygotowywaniu gomoi w zamian, za względy, którymi go darzyła, gdy Lodżieri był na polowaniu albo wyruszał na poszukiwanie żywności. Ale wkrótce Bila odkryła, że podczas suszenia znikła połowa jagód i nie wiedziała, kogo o to oskarżyć. Oskarżyła więc obu braci mówiąc, że są w zmowie przeciwko niej — oto co się dzieje, gdy się ufa rodzinie i dzieli z nią żywnością. Właściwy spór rozpoczął się z chwilą, kiedy Bila pewnego ranka wypowiedziała głośno oskarżenie przed swoim odokiem. Obwiniała zarówno Lodżieriego, jak i Longoliego i sprytnie oświadczyła, że wezwie swojego ojca, Atuma, żeby jako anaze rozstrzygnął sprawę. Na di Atuma zaczęli się natychmiast gro- madzić zaciekawieni widzowie, mający nadzieję, że dojdzie do starcia. Ale Atum był prze- biegły. Lodżieri i Longoli pomagali mu w pracach na głównym polu po drugiej stronie góry Meraniang — i Bila dobrze o tym wiedziała. Nie opodal również znajdowała się grota, w któ- rej Turkanie chronili się po najazdach. Atum nie chciał narazić się żadnemu z braci, wobec tego zrzucił winę na osobę trzecią, Lemukala, który nie należał do rodziny, ale był członkiem tego samego odoku. Powiedział, że Lemukal do wszystkiego się przyznał, ale ponieważ ko- rzystał on z tego samego odoku i schronienia na polu, miał pewne prawa do części gomoi. Po czym, nie wiadomo jakim cudem, wydobył skądś blisko połowę skradzionych jagód mówiąc, że Lemukal wziął tylko tyle, nie więcej. Słyszałem później, że to Atum przywłaszczył sobie jagody wykorzystując swoją wła- dzę i wpływ, jaki miał na Longoliego. Atum mógł być użyteczny, toteż kiedy Bila oskarżyła Longoliego, ten nie zdradził Atuma, lecz pozwolił mu znaleźć wyjście z sytuacji. Atum wie- dział, że Bila zadowoli się odzyskaniem połowy skradzionych jagód, wiedział również, że jako winowajcę może wskazać Lemukala, który był członkiem tego samego odoku, a poza tym miał w sąsiedztwie wspólne pola zarówno z Atumem, jak i z Lodżierim, co w normal- nych czasach dawało mu pewne przywileje. Atum zdawał sobie także sprawę, że dzięki względnemu dobrobytowi, jakiego zażywał, nikt nie ośmieli się jawnie go zaatakować. Był to drobny, drugorzędny zatarg, ale wykazał, jak mało znaczą więzy rodzinne, choć bywa, że się ludzie na nie powołują. Dowiódł też, że wspólny odok, wspólne szałasy na polach i wieże obserwacyjne oraz bliskość pól mają większe znaczenie niż więzy rodzinne. Chociaż żadne z tych więzów — a już najmniej więzy rodzinne — nie są dość mocne, żeby zapobiegać kra- dzieży albo innym nadużyciom, odgrywają jednak pewną rolę przy rozstrzyganiu sporów i w lepszych czasach mogły z pewnością stanowić główny czynnik łączący ze sobą Ików w życiu codziennym. Spory natury politycznej były rzadkie, głównie z powodu braku władzy centralnej i jej nieoficjalnego charakteru. Powód do takich sporów dawały Ikom przeważnie stosunki z sąsiednimi plemionami i każdy spór powinien był teoretycznie rozstrzygać mkungu. W prak- tyce zdarzały się one sporadycznie i rozstrzygano je na miejscu. Bez względu na to, czy wy- kroczenie przeciwko któremuś z sąsiadujących plemion popełnił jeden człowiek czy grupa ludzi, Ikowie zawsze zwracali się przeciwko swoim współplemieńcom z godną uwagi i rzad- ką u nich solidarnością — co obrazuje, jak wielkie znaczenie przywiązywano do dobrych sto- sunków międzyplemiennych. Gotowość, z jaką pasterze przystawali na kompromisowe roz- strzygnięcia — zazwyczaj niezbyt dla nich korzystne — wskazuje na to, że i oni zbyt dużą wagę przywiązywali do tych stosunków, żeby psuć je przez indywidualny spór. Za przykład może tu posłużyć historia Jany, który na wzgórzach w pobliżu Pirre natknął się na zbłąkaną kozę. Zabił ją natychmiast, zawlókł tam, gdzie miał nadzieję, że nikt go nie zauważy, po czym oprawił i upiekł. W chwili, kiedy znalazł go Dodos szukający swojej kozy, do Jany przyłączyli się już Atum, Lokelea, Kauar, Lokbok, Lomer i jeszcze kilku Ików, a koza była prawie zjedzona. Zwykłe w takich wypadkach wymówki — że znaleziono ją nieżywą, że nikt nie wiedział, do kogo należy i tym podobne — tym razem nie nastąpiły. Ledwo Dodos się ukazał, Lomer, który trzymał straż, wszczął alarm. Atum oraz pozostali zerwali się na nogi i połykając ostatnie kęsy rzucili się na Janę z krzykiem: „Dzuuam, dzuuam, dzuuam!” (Zło- dziej, złodziej, złodziej!). Chwycili go, sprawili mu tęgie lanie i rzucili do nóg Dodosowi mówiąc, żeby zaprowadził Janę na posterunek policji, skąd wyślą go na rozprawę do Ka- abongu. Dodos się zawahał, powiedział, że chce tylko dostać inną kozę, a zapomni o całej sprawie, skoro już Jana dostał taką nauczkę (towarzysze, ciągnąc go po skalistym gruncie, mocno uszkodzili mu nogę i minął prawie miesiąc, zanim Jana znów mógł chodzić). Naza- jutrz Atum w swojej roli anaze wynalazł skądś kozę, chude, mizerne stworzenie, i dał ją Do- dosowi, który z ociąganiem ją przyjął. Następnie koza została zabita i zjedzona na znak zgo- dy przez tegoż Dodosa, jego dwóch przyjaciół i siedmiu Ików! Raz tylko byłem świadkiem sporu o charakterze politycznym między samymi Ikami, do którego doszło między Atumem a jego niesubordynowanym szwagrem Lomonginem. Obaj należeli do tych nielicznych Ików, którzy dążyli do władzy, sądzili bowiem, że potrafią wyciągnąć z niej pewne korzyści osobiste. Atum miał przewagę nad Lomonginem, gdyż pia- stował niegdyś stanowisko mkungu, obecnie zaś był wybranym anaze nie tylko swojej wio- ski, ale wszystkich siedmiu wiosek w Pirre, i wydał córkę za policjanta z Moroto. Przez jakiś czas Lomongin zadowalał się życiem w cieniu Atuma i czerpaniem rozmaitych korzyści z tytułu swego z nim powinowactwa. Jednakże kiedy przyszedł czas przeniesienia wioski na inne miejsce, Lomongin postanowił przystąpić do ataku. Atum wybrał nowe miejsce i dał hasło do przeprowadzki. Lomongin natychmiast zaczął wszystkich namawiać, żeby się nie ruszali, bo Atum wybrał złe miejsce, na zbyt łagodnym stoku i z marnym widokiem, położo- ne poniżej innych wiosek, z których można będzie obserwować, co się u nich dzieje. Atum nic nie mógł powiedzieć w swojej obronie, gdyż Lomongin miał słuszność. Atum wybrał to miejsce, ponieważ było dogodne dla niego samego. Wyznaczył już poprzednio granice swo- ich nowych pól uprawnych tak, aby stykały się z polami policjantów. Były one nawadniane wodą ze studni i Atum zamierzał wykorzystać małżeństwo córki, żeby uzyskać do tej studni dostęp. Lomongin przez dłuższy czas cieszył się posłuchem i Atum, który musiał przeprowa- dzić się jako pierwszy, mieszkał na nowym miejscu sam, przyłączyła się do niego tylko jego córka Bila, przyjaciel Lokiam (ojciec Edapy), członek jego dawnego odoku, Lemukal, i w końcu Jakuma. Kiedy Lomongin się zorientował, że prędzej czy później wszyscy przeprowadzą się do Atuma, poszedł tam i jakby nigdy nic wyznaczył sobie takie miejsce pod zagrodę, żeby mieć ten sam odok co Atum. Atum natychmiast skłonił do zajęcia tego miejsca Lodżieriego i Nakurongolego, którzy w ciągu jednego dnia, kiedy Lomongin ścinał potrzebne mu pale, wybudowali swoją część zewnętrznego ogrodzenia ze wspólnym odokiem, zgromadziwszy uprzednio wewnątrz materiał na budowę chat. Żona Lomongina, a siostra Atuma, imieniem Loono, nie mogąc pogodzić się z tym wrogim posunięciem, namówiła Lomongina, żeby za- raz, póki jeszcze czas, zajął miejsce po drugiej stronie zagrody Atuma. Atum czekał do chwi- li, gdy prace przy budowie trzech chat dla trzech żon Lomongina były już mocno zaawanso- wane. Loono, najstarsza żona, sama pomogła najmłodszej, wzniosła dach wyższy, niż miały inne chaty, ostrzej zakończony i bardzo starannie kryty strzechą. Atum zrobił głośno uszczy- pliwą uwagę, że „ta kobieta i jej mąż wysoko mierzą... chcą zbudować chaty na wzór domów policjantów”. Oskarżył Lomongina o to, że ten „ma ambicje”. Ale Lomongin siedział cicho, ciszej niż kiedykolwiek, i ludzie zaczęli mówić, że się zmienił, natomiast Atum postarzał się i zrobił kłótliwy. Wtedy Atum pokazał, co potrafi: odciął część własnej zagrody, przerwał ogrodzenie w miejscu, gdzie stykało się z zagrodą Lomongina, i poprowadził je przez resztę swego terenu łącząc z początkiem ogrodzenia po drugiej stronie — w ten sposób Lomongin został pozbawiony nie tylko odoku Atuma, ale i wszelkich innych odoków, po prostu znalazł się poza wioską. Wówczas Loono poszła do swojego drugiego brata, Jakumy, który również był nie- gdyś mkungu, i przekonała go, że Atum zniszczył wioskę i swoim egoistycznym postępowa- niem naraził na szwank dobre imię ich rodziny(!). Jakuma zajął miejsce opuszczone przez Atuma i tak zmienił swoje własne ogrodzenie, aby zagroda Lomongina znów znalazła się w wiosce. Zrobili sobie własny odok i zamknęli ogrodzenie pod odokiem Atuma. Prawdziwie mistrzowskie było jednak ostatnie posunięcie Atuma. Jako anaze wszyst- kich wiosek w Pirre i jako były mkungu mianował Lomongina na stanowisko niampary tej właśnie wioski. Formalnie było to odpowiedzialne i ważne stanowisko, nikt więc nie mógł mu już zarzucić, że zagarnia całą władzę i rozmyślnie pomija szwagra. W istocie jednak ni- ampara rzadko odnosił jakieś korzyści z pełnienia swej funkcji, gdyż musiał dogadzać zbyt wielu ludziom. Ale Lomongin był przekonany, że ma duże zdolności polityczne, i Atum o tym wiedział. Przyjmując to stanowisko, Lomongin wzmocnił jeszcze pozycję i władzę Atu- ma dla nikłej szansy, że będzie go mógł kiedyś z tego niższego stanowiska zaatakować. Wkrótce jednak Lomongin, tak jak każdy niampara, popadł w niełaskę u swoich ludzi i stracił całe poparcie, które przedtem zaczął zdobywać. Wierzenia i praktyki religijne stosunkowo rzadko były powodem sporów. Pod presją niepomyślnych okoliczności odrzucono wszystko, co zbędne, wszystko, co nie było związane bezpośrednio z problemem przetrwania. Matsui usiłowała raz wydobyć od męża grzywnę za złamanie jednego z rytualnych tabu dotyczących aktu narodzin. Kiedy kobieta urodzi dziec- ko, jej mężowi przez tydzień nie wolno wchodzić do chaty, musi mieszkać u przyjaciół, aż do chwili, gdy dziecko można pokazać publicznie. Jakuma nie miał oczywiście zamiaru prze- strzegać takich nonsensownych zakazów, zwłaszcza że nie miał żadnych przyjaciół ani krew- nych, którzy by udzielili mu schronienia, spał więc w chacie z żoną i noworodkiem. Nie mi- nął tydzień, jak dziecko zachorowało i Matsui wezwała Lolima, który dał jej lekarstwo — roślinę do posadzenia przy drzwiach chaty, żeby wzrastała zdrowo razem z dzieckiem. Lolim potwierdził słowa Matsui, że winę za chorobę ponosi Jakuma, gdyż sprowadził ją na dziecko łamiąc tabu. Ale Jakuma nie bez racji był kiedyś mkungu, miał nie mniej sprytu od reszty rodziny. Odparł zarzuty mówiąc, że wszystkiemu winna jest sama Matsui i jeżeli ktokolwiek ma płacić grzywnę, to właśnie ona. Będąc w ciąży, leżała bowiem na plecach i patrzyła w sufit, a przecież wszyscy wiedzą, że jest to zabronione i może się skończyć urodzeniem śle- pego dziecka. W tym wypadku nieprzestrzeganie rytuału przez żonę sprowadziło klątwę na niego, Jakumę, i zaślepiło go do tego stopnia, że zapomniał o swoim obowiązku i złamał ta- bu. Lolim jemu również przyznał rację, a następnie, pobrawszy zapłatę od obojga, pobłogo- sławił ich, zostawił lekarstwo i odszedł. Oskarżano czasem kogoś o rzucanie uroku, ale zarzuty nie miały formy obelgi, nie robiono z tego większej sprawy. Pewnego popołudnia nie opodal mojej chaty spotkały się dwie kobiety. Było to w małej kotlinie leżącej między wioską Atuma a wioską Kauara, gdzie łysa Nangoli sadziła tytoń. Niangan przechodząc pozdrowiła Nangoli, lecz ta minęła ją bez słowa. Wobec tego Niangan idąc do wioski miotała przez ramię obelgi, a Nangoli odpowia- dała jej tym samym, nawet się nie oglądając. Kiedy podeszły każda do swojego odoku, od- wróciły się prawie w tej samej sekundzie i krzyknęły obie naraz: „badiam!” (czarownica!). Ale Nangoli, która jako córka Lolima znała się trochę na czarach, odpowiedziała natychmiast długim zawodzeniem, wydała wysoki, świdrujący dźwięk, nasilający się coraz bardziej, aż Niangan cała się skuliła, jakby te tony przebijały ją na wskroś. Atum nadbiegł pędem z wio- ski, chwycił Niangan i pociągnął za sobą do środka, właśnie kiedy Nangoli wieńczyła swoją klątwę serią pohukiwań wydawanych za pomocą kciuka włożonego do ust. Kiedy zobaczyła, że ją obserwuję, potrząsnęła ze śmiechem łysą głową i żartobliwie zaczęła na mnie też pohu- kiwać. Wciąż się śmiejąc, chwyciła zawiniątko z tytoniem, które niosła, i dała nura w swój odok. Nikła skuteczność nakazów i sankcji rytualnych widoczna była w życiu Ików na każ- dym kroku. Lolim i inni starzy ludzie opowiadali mi na przykład, że w dawnych czasach cu- dzołóstwo było prawie taką samą zbrodnią jak kazirodztwo i w hierarchii przestępstw stało zaraz za zabiciem Ika. Każdy z tych czynów miał nieść ze sobą śmierć i dlatego był swego rodzaju morderstwem. Kara była szczególnie okrutna. Słyszałem od starych ludzi, że budo- wali wysoki stos i podpalali go. A kiedy już wesoło płonął, rzucali na niego przestępcę. Atum twierdził, że obserwował taką scenę jako dziecko, i opisał mi dokładnie, jak wszyscy patrzyli na nieszczęśnika, który wił się w płomieniach, to rozpościerał ramiona, to znów przyciskał je do piersi. Atum bardzo wiernie odegrał przede mną powyższą scenę, żebym mógł w pełni docenić, jaki to był zabawny widok, ale kiedy zobaczył, że się nie śmieję, przerwał i powie- dział krótko: „Zwykle wyciągaliśmy go, zanim się spalił na śmierć. A potem, jeżeli nawet nie umarł, nigdy już nie popełnił cudzołóstwa.” W dalszym ciągu nie jestem pewien, czy nie był to tylko wytwór fantazji Ików, ale ponieważ więcej osób twierdziło, że opowieść jest najzu- pełniej zgodna z prawdą, skłonny jestem wierzyć, że przynajmniej taką wyznaczano ustawo- wo karę za cudzołóstwo i kazirodztwo. Czy ją kiedykolwiek wykonano i czy Atum to wi- dział, tego nie wiem. Wiem natomiast, że z przyjemnością malował jej wizję i pierwszy po- pchnąłby swoją córkę w ogień, gdybym zaproponował, żeby wskrzesić dawny zwyczaj. Bili można było zarzucić oba te przestępstwa, a o ile się mogłem zorientować, karano w ten spo- sób zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Ale kiedy wspomniałem o swobodnych obyczajach Bili i spytałem Atuma, czy nie obawia się o córkę, parsknął śmiechem i rzekł, że Ikowie dawno zarzucili ten obyczaj i teraz każdy może spać, z kim mu się podoba, nie ma nic złego w tym, że Bila śpi ze swoim szwagrem czy z jakimkolwiek innym mężczyzną. Napomknął nawet o tym, że spała również z własnym wujem, a jego bratem, Jakumą. Atum uważał, że to zabawne. Była to oznaka nie tylko osłabienia sankcji religijnych, ale i zaniku spójni rodzin- nej, a powszechne cudzołóstwo mogło być w pewnym sensie uprawiane rozmyślnie i celowo, żeby przyspieszyć zupełny rozkład bezużytecznej i niepraktycznej komórki społecznej — rodziny. Jedynym związkiem, jaki przetrwał mimo prawie całkowitego rozpadu społeczeń- stwa, był wiecznotrwały związek braterstwa, najot, który dwóch ludzi zawierało ze sobą tyl- ko na zasadzie obopólnego zadeklarowania wzajemnej pomocy, bez żadnych obrzędów i uro- czystości. Widywałem prawie codziennie, jak te związki działały. Trudno nazwać je spo- łecznymi, gdyż dotyczyły tylko poszczególnych par mężczyzn, ale jednocześnie stanowiły też pewną ostateczną granicę, której nawet Ikowie nie ważyli się przekroczyć. Próbowali wprawdzie, ponieważ niezbyt chętnie przychylali się do żądań, jakie pociągał za sobą najot, ale nigdy też nie domagali się rzeczy niemożliwych. Nie widziałem, aby kiedykolwiek pro- szono o żywność, na ogół ograniczano się do próśb o tytoń i tabakę. Ikowie, podobnie jak pasterze, nosili tabakę w pudełeczkach, rurkach albo wydrążonych rogach antylopy, tak przewieszonych przez szyję, że zwisały na plecach. W każdym razie taka była moda wśród młodzieży, starsi, jeśli mieli tabakę, to starannie ją chowali. Kiedy Ik widział, że połączony z nim więzami braterstwa druh ma przy sobie tabakę, podchodził po prostu do niego z tyłu, otwierał pojemnik i częstował się bez pytania. Właściciel często protestował, mówił, że ma jej bardzo niewiele i żeby brat poprosił kogoś innego, ale ci inni zawsze odmawiali tłuma- cząc: „To twój brat”, w znaczeniu: „To twój kłopot”. Mimo że widziałem wiele protestów przy świadczeniach wynikających z najot, nie widziałem nigdy, żeby ich odmówiono. Wza- jemne stosunki na tym najniższym szczeblu więzów krwi wciąż miały pewną wagę i znacze- nie. Dzięki ograniczeniu stosunków międzyludzkich do spraw indywidualnych Ikowie pod pewnymi względami wyprzedzili o krok naszą cywilizację. Nasze społeczeństwo staje się coraz bardziej społeczeństwem odrębnych jednostek. Indywidualizm zyskał sobie nawet wy- soką rangę, a ludzi, którzy „do czegoś doszli”, otaczamy podziwem, skłonni zapominać, że odbywa się to zazwyczaj kosztem innych. W naszym świecie, gdzie rodzina coraz bardziej traci znaczenie jako komórka społeczna i gdzie nie wiąże już ludzi wspólnota wiary, utrzy- mujemy porządek tylko przy użyciu środków przymusu, do których należy surowe prawo i równie surowy system kar. Ikowie natomiast nauczyli się obywać bez przymusu, czy to fi- zycznego, czy psychicznego. Sądzę, że zaakceptowali naturalne, stojące na pierwszym planie dążenie jednostki do przetrwania i niezbędny do tego egoizm. Uznali to za podstawowe pra- wo człowieka i uczciwie pozwalają innym dochodzić tego prawa wszelkimi sposobami, bez wzajemnych wyrzutów i oskarżeń. Rozdział ósmy BÓG OPUSZCZA IKÓW Badając zwyczaje Ików z pewnością trudno jest ustalić jakieś zasady postępowania, które by można określić mianem „społecznych”, gdyż zgodnie z naczelną ich maksymą każ- dy powinien robić to, na co ma ochotę, a co innego jedynie pod przymusem. Już samo słowo „chcieć” (bedes) znaczy również „musieć”, co obrazuje praktyczną naturę Ików; kiedy więc mówią: „Chcę ci pomóc”, znaczy to jednocześnie: „Muszę ci pomóc” — i takie tłumaczenie zwrotu „Bedia ingaares abi” jest może nawet ściślejsze. To. samo dotyczy wielu małych spo- łeczności, ale tam podtekst jest zupełnie inny. Obywają się one również bez prawa, z jego aparatem nacisku, i ludzie robią, „co chcą”, ale istota społeczeństwa polega na tym, że to, co „chcą” robić, jest zarazem społecznie pożądane. Wynika to po części z wychowania, po czę- ści z warunków życia i do takich postaw zachęcają wierzenia i praktyki religijne. W dużych społeczeństwach, jak nasze, w których ludzie żyją osobno, a nie w grupach społecznych, prawo pomaga utrzymać porządek. Środki nacisku są nam potrzebne i dlatego może nawet pożądane. Brak wspólnego dla wszystkich prawa i wspólnych przekonań z pew- nością doprowadziłby do zaniku obowiązujących zasad postępowania, a mimo to w społe- czeństwie Ików nie panuje anarchia i choćby owa zacytowana wyżej maksyma dowodzi, że istnieją jakieś zasady postępowania, mimo że osobom z zewnątrz mogą się one wydawać nie do przyjęcia. Wobec tego należałoby się spodziewać, że w życiu Ików ważną rolę spełniać musi religia, jednocząca wszystkich we współdziałaniu i współodpowiedzialności. W społe- czeństwach praworządnych religia rzeczywiście dla niektórych staje się narkotykiem, a dla innych utrapieniem albo kłopotem, natomiast w małych społecznościach stanowi ona dyna- miczną i jednoczącą siłę. Wspólna wiara znajduje wyraz we wspólnych obrzędach, na któ- rych w pewnym sensie wzoruje się życie świeckie. Społeczności Ików, jak należało się spodziewać, reguły te nie dotyczą. Jednakże w chwili, kiedy tam przybyłem, zastałem wśród nich jeszcze trzech kapłanów i chociaż dwóch wkrótce potem umarło, trzeci przeżył prawie cały rok. Od nich i od kilku starych ludzi do- wiedziałem się, jakie mieli wierzenia i obrzędy, zanim ich świat tak raptownie rozpadł się w gruzy. Wyznawali wspólną wiarę w Didigwari — boga nieba — i dopełniali obrzędów reli- gijnych, które dyktowały im prawdziwie społeczne zasady postępowania. Bóg Didigwari był zbyt daleki, żeby móc odgrywać jakąś praktyczną rolę w życiu Ików. Stworzył ich i opuścił, wycofując się do swojego królestwa gdzieś w niebie, nie intere- sował się nimi więcej i pozostawał niedostępny. Ikowie mają dużo praktycznych wiadomości na temat nieba, zdają sobie sprawę z ruchów ciał niebieskich, pory roku oznaczają zależnie od miejsca, w którym słońce zachodzi za Morungole, a nawet zarzucili mojemu zegarkowi, że wskazuje czas niezgodny z ruchem słońca. Śmiali się z przypuszczenia, że Bóg mógłby przebywać na księżycu albo na słońcu, na głupie pytania dawali stosowne odpowiedzi. Za- pytani, dlaczego te ciała wędrują po niebie, powiedzieli, że to tak jak z moim samochodem — ktoś po prostu musi je poruszać. Nie interesowało ich to, czy na innych planetach żyją ludzie. Jednakże stary Lomeraniang tuż przed śmiercią powiedział, iż śniło mu się, że jest gwiazdą. — To znaczy — dodał — że wkrótce będę razem z abang anaze patrzył na was z gó- ry. Abangowie, czyli przodkowie, są często porównywani do gwiazd, są tak samo liczni i rozproszeni, zmienni i obserwujący ludzkość z wysokości. Od czasu do czasu któryś z nich z nieznanych powodów schodzi ponownie na ziemię, ale przeważnie są oni tak jak i Didigwari oddaleni i tylko wielcy kapłani mogą się z nimi porozumiewać. Bóg miał pierwotnie podwójną osobowość i był w połowie mężczyzną, a w połowie kobietą. Z niego zrodzili się wszyscy Turkanie, Dodosowie, Topotowie, Ikowie i inne ludy. Praprzodek Ików podzielił się na kilka części, z których jedna osiedliła się w Loitanet, inna w Kalepeto, jeszcze inna w Niagum, ostatnia zaś na górze Lomil. W ten sposób powstały klany rodzinne, a przodkowie odradzali się w dzieciach. Ale teraz przodkowie są jak gwiazdy na niebie, bo kiedy człowiek umiera, wraz z nim umiera tylko jego ciało, natomiast dusza, gor, ulatuje do gwiazd i przyłącza się do abangów. Didigwari nigdy nie zszedł na ziemię, ale abangowie znali życie ziemskie, toteż tylko przeciwko nim ludzie mogą grzeszyć i tylko do nich zwracać się o pomoc za pośrednictwem swojego kapłana. Jeżeli abangowie rozgniewają się na ludzi, mogą ich ukarać — mogą zesłać na nich głód albo śmierć. Kiedy Bóg tworzył świat, dał Dodosom i Turkanom bydło, wobec tego zawsze mają żywność. Ale dał im także dzidy, i dlatego zabijają. Ikom Bóg dał nakut, czyli radło, i zabro- nił im zabijać, choć zesłał im także najeg, głód. Oto dlaczego — moi czarujący rozmówcy nigdy nie omieszkali tego zaznaczyć — wszyscy ludzie mają obowiązek pomagać Ikom, da- jąc im krowy, kozy, tytoń i mnóstwo pieniędzy. Turkanie to robią — dodawali z naciskiem — a nawet Dodosowie. Ale Dodosowie nie są do Ików tak życzliwie nastawieni. Zanim Iko- wie zetknęli się z nimi po raz pierwszy, byli potężni, silni i zdrowi, nie umieli jednak zabijać i rzucać klątw. Kiedy spotkali Dodosów, jedna z ich kobiet przeklęła Ików, sprowadzając na nich chorobę i słabość. Głód zesłany im przez Boga nie pociągał za sobą takich skutków — zmuszał ich po prostu do codziennych wędrówek w poszukiwaniu żywności. Ale czarownica Dodosów była zła. Ikowie schwycili ją i zbili uważając, żeby nie przelać krwi, niemniej jed- nak bili ją aż do skutku. W końcu zgodziła się zdjąć z nich klątwę, w tym celu polała wodą garstkę liści i skropiła nią Ików. Powinna była umoczyć liście w wodzie, a nie marnować ją wylewając na liście. I przez to Ikowie nadal są mali, głodni i spragnieni. Dopóki nie spotkali innych ludzi stworzonych przez Boga, w tym również policjantów i białych, nie znali zła. W tamtych czasach nawet głód nie był rzeczą złą. Miejsca, gdzie według legendy pierwotnie założono klany, mogą być autentyczne, gdyż historia migracji z powodu głodu nadaje tej części opowieści o stworzeniu świata cha- rakter bardziej historyczny niż mitologiczny. Ale kiedy dochodzimy do zagadnienia, gdzie i w jaki sposób pojawił się na ziemi pierwszy człowiek, wydźwięk legendy jest już inny. Nie przekazuje się jej młodym ludziom ani — o ile się mogłem zorientować — nie opowiada się jej już nikomu. Sam Didigwari postanowił, że pierwszego Ika umieści na małej górze Lo- medż, u stóp Morungole. Spuszczał go tam wolno i ostrożnie na długiej lianie, a kiedy zoba- czył, że to dobre miejsce, spuścił też innych. Wszyscy byli rośli, zdrowi i silni. Bóg dał im radło i powiedział, że nie wolno im zabijać ludzi, mają utrzymywać się z polowania i zbierac- twa. Ale mężczyźni, którzy polując zdobywali mięso, nie chcieli dzielić się nim z kobietami, toteż Didigwari się rozgniewał i przeciął lianę, żeby człowiek nigdy już nie mógł wspiąć się po niej i do niego wrócić, sam zaś odszedł daleko w niebiosa. Odtąd Ikowie, jak mi powie- dzieli, omijają zawsze górę Lomedż — co przynajmniej po części tłumaczy brak entuzjazmu wobec planów rządu, który chciał ich tam osiedlić. Atum powiedział, że przed laty wybrał się w te okolice na polowanie, ale myśliwi rozchorowali się i wielu umarło, a ci, którzy wrócili, nic ze sobą nie przynieśli. Z samą górą Morungole Ikowie nie wiążą żadnej takiej legendy, niemniej w ich prze- konaniu jest ona miejscem świętym. Zauważyłem, że patrzyli na nią nieomal z czcią — nie było w tym nic z owego chłodnego sprytu, z jakim zawsze szacowali otaczający ich świat ożywiony i nieożywiony. Mówili o niej również specjalnym tonem i wyczuwałem to nawet długo po tym, jak ostatecznie straciłem nadzieję, że doszukam się u nich jakiegoś rysu tego, co popularnie nazywamy dobrem i pięknem. Okazało się, że o Morungole nie potrafią mówić inaczej, i pewno dlatego mówili o niej tak rzadko. Nawet ten chytry lis Lomongin zmiękł i złagodniał, kiedy raz jeden rozmawiał ze mną o górze. Powiedział niewiele, ale przekazał ważne wiadomości. — Gdybym był z Atumem tam — rzekł wskazując górę, ale na nią nie patrząc — to- byśmy się nie kłócili. To dobre miejsce. Spytałem, czy przez „dobre miejsce” rozumie takie, gdzie jest dużo żywności. Odparł, że tak. — Dlaczego więc Ikowie nigdy tam nie chodzą? — Ależ chodzą. — Jeżeli to są dobre tereny do polowania, to czemu nie zamieszkacie na górze? — Nie polujemy tam, tylko chodzimy. — Dlaczego? — Mówiłem już, że to dobre miejsce. Niedaleko się posunęliśmy w naszej konwersa- cji, ale najbardziej zaskoczyło mnie zachowanie Lomongina, kiedy mówił o Morungole. Ani razu na nią nie spojrzał, sprawiał jednak takie wrażenie, jakby cały czas miał ją przed oczami, a z pewnością nie widział kawałka drewna, który strugał. Chociaż zwykle udzielał mi odpo- wiedzi wykrętnych i nieszczerych, czułem, że tym razem tak nie jest. Jeżeli go nie rozumia- łem, była to moja wina; ten jeden raz naprawdę usiłował mi coś przekazać. Podobnie było z innymi Ikami. Kilku powiedziało, że czasem tam polują, ale tylko samotnie, nie zbiorowo. Inni zbierają na górze rośliny, a wielu z nich mówiło, że jest tam dużo miodu. Wszyscy twierdzili zgodnie, że „to dobre miejsce”. Oglądana z di Morungole wydawała się ogromna. Spytałem, czy można wejść na jej szczyt, nikt nie wyraził sprzeciwu, ale wyczułem, że to pytanie jest nie na miejscu. Potem Lemu, moran Dodosów, wskazał dzi- dą ciemną grubą rysę biegnącą pionowo w dół zbocza Morungole. Powiedział: „To dobre miejsce”, a inni przytaknęli. Lemu dodał: „To miejsce Boga.” Reszta znów przytaknęła w milczeniu. Wybrałem się na górę pewnego ranka z Lemu i Atumem. Świtało, kiedy schodziliśmy do Kidepo. Po drodze minęliśmy trzy stare kobiety i mężczyznę z dzidą — szli zbierać dzikie jagody. Lemu objął prowadzenie i ku wielkiemu niezadowoleniu Atuma wybrał okrężną dro- gę. Droga ta omijała ostre podejścia, lecz prowadziła nas stopniowo i systematycznie w górę, wijąc się pod zamglonymi szczytami, które wyglądały teraz niezbyt interesująco. W pewnym miejscu musieliśmy przejść przez wąwóz, z którego głębi dobiegł nas przytłumiony, ale groźny ryk, a przez drzewa przedostała się smuga dymu. Lemu spojrzał na Atuma, który ski- nął głową, i ruszyliśmy przed siebie. Ledwo zdążyliśmy dotrzeć na drugą stronę wąwozu — kiedy byliśmy w połowie drogi, ogień już buchał, a podczas ostatnich kilku metrów wspina- czki omal nas nie dosięgnął. Widocznie pożar sunął dokładnie w tym kierunku, który przewi- dział Atum, toteż ani on, ani Lemu nie byli w najmniejszym stopniu zaniepokojeni. Doszli- śmy do głębokiego jaru. Po obu jego stronach wznosiły się wielkie głazy, nachylone do siebie i prawie stykające się w górze. Była tam sadzawka z czystą wodą, Atum i Lemu napili się jej z namaszczeniem, mimo że nie wyglądali na ludzi spragnionych, zaprzeczyli jednak, gdy spytałem, czy dopełniają jakiegoś obrzędu. Ale wyraz ich twarzy świadczył o czym innym, po chwili zaś Lemu podniósł rękę do ust i zaczął śpiewać, wydając krótkie, urywane, lecz melodyjne dźwięki. Nasłuchiwał, jak echo powtarza jego piosenkę. Spojrzał na mnie, powie- dział: „To miejsce Boga” i dalej śpiewał. Atum nic nie mówił, tylko bez pośpiechu wspiął się na wysoką półkę skalną. Poszedłem za nim, choć mnie do tego nie zachęcał. Stał tam i pa- trzył na górę Zulię, na Park pełen zwierzyny ciągnący się aż do Sudanu, na całą tę krainę, którą Didigwari dał Ikom, żeby mieli gdzie polować. W końcu powiedział: „To miejsce Bo- ga.” Nigdy się nie dowiedziałem, co mieli na myśli i co tam widzieli. Dodosów spotykałem rzadko, a Ikowie stali się jeszcze mniej komunikatywni. Nigdy już nie zgodzili się zaprowa- dzić mnie na górę Morungole ani nawet nie chcieli o niej mówić. Chociaż tak niewiele się dowiedziałem, czułem, że przez krótką chwilę miałem styczność z istotą wierzeń Ików, wie- rzeń, które ostatnimi czasy tak szybko zanikały. W powrotnej drodze przewodził Atum i obrał trasę zupełnie różną od tej, jaką prowa- dził nas w górę Dodos. Tamta była wygodna i łatwa, w miarę możności na otwartej prze- strzeni, przystosowana do długich, swobodnych kroków i rozkołysanego chodu pasterzy. Atum natomiast puścił się na przełaj w dół wąwozu, wybierając najkrótszą drogę w linii pro- stej i na nic innego nie zważając. Naraz usłyszeliśmy charakterystyczne świergotanie i trele ptaszka miodownika, na co Atum i Lemu odpowiedzieli podobnymi dźwiękami. Ptaszek przeleciał nad naszymi głowami i znikł w gęstwinie drzew, Lemu zaś ruszył za nim. Patrzyli- śmy, jak znikają w lesie świergocząc do siebie, i jak ptaszek wiedzie go do miodu. Kiedy — przedzierając się przez cierniste zarośla i gęsty wrzosiec — dobrnęliśmy wreszcie na dół, Lemu już na nas czekał, leniwie dłubiąc trawką w zębach. Powiedział, że znalazł miód, ale nie mógł się do niego dostać, wobec czego Atum będzie musiał wysłać tam Lomera. Zmie- rzając do domu spotkaliśmy w dolinie Kidepo tę samą grupkę zbieraczy, którą widzieliśmy o świcie, ale teraz składała się ona tylko z dwóch kobiet i starca. Powiedzieli, że trzecia kobieta odeszła, bo zdawało się jej, że widzi jagody gomoi. Mężczyzna radził, żeby się pośpieszyła i wróciła, zanim zapadnie zmrok, i pokazał mi ślady lwa. Postanowili zostać tu na noc i nawet zebrali już cierniste gałęzie, żeby się nimi ogrodzić. Nazajutrz wybierali się przez dolinę Ki- depo na stoki góry Zulii, w nadziei, że znajdą tam wodę i coś do jedzenia. Nikogo z nich już nigdy nie widziałem. Wszystko to stanowiło zbyt nikłe podstawy, żeby można było uznać Morungole za bóstwo jednoczące społeczność Ików we wspólnej wierze, ale to już było coś. Dało się za- uważyć wyraźny kontrast między czcią, jaką ludzie starzy otaczają dawne podania, łącznie z tymi o bogu Didigwari, a zupełnym brakiem zainteresowania ze strony młodych. Didigwari rzeczywiście opuścił swój lud albo to oni opuścili boga. Została tylko ta szczególna zmiana nastroju, widoczna wyraźnie zarówno wśród starych, jak i wśród młodych, ilekroć wspo- mniano górę Morungole; tak jakby sam Didigwari dotknął przelotnie Świątyni Boga i zosta- wił tam po sobie wciąż żywą, choć niezrozumiałą pamięć o dobru, które już od dawna nie istnieje. Czasami jakieś wierzenie, choćby było niejasno sformułowane, może pełnić funkcję wiążącą społeczeństwo poprzez obrzędy rytualne, a wobec braku norm prawnych poprzez tradycyjne nakazy i zakazy dotyczące życia codziennego. Ale stosunek Ików do obrzędów był równie dwuznaczny i obojętny jak do boga Didigwari. Nikt nie wierzył w ich skutecz- ność, chociaż od czasu do czasu wykorzystywano je świadomie jako pretekst do osiągnięcia celu natury zgoła niereligijnej, nikt też nie zadawał sobie trudu, żeby podawać w wątpliwość ich sens. Jeżeli się przydają, to znaczy, że mają sens, a kto wie, w jakich okolicznościach da się z nich zrobić jakiś użytek? Główna kategoria obrzędów dotyczy zwykle cyklu życia człowieka, czyli narodzin, procesu dojrzewania, małżeństwa i prokreacji, starzenia się i śmierci. W niektórych społecznościach te poszczególne fazy są wyraźnie zaznaczone, a całe życie jest wypunktowane serią dramatycznych obrzędów przejścia z jednej fazy do drugiej; myśliwi jednak na ogół nie przestrzegają tak sztywno tych praw. W okresie ciąży stosunki płciowe są zabronione (podobnie jak w czasie menstruacji), a kobiecie nie wolno przed porodem leżeć na plecach ani patrzeć na wiązanie dachu we- wnątrz domu. W przeciwnym razie dziecko urodzi się niewidome. Po porodzie mąż na cały tydzień musi wyprowadzić się z chaty. Może spać w obejściu, ale w razie deszczu nie wolno mu nawet na chwilę schronić się do własnej chaty, musi iść do przyjaciół lub znajomych. Po tygodniu przychodzą z wizytą jego rodzice i podczas poczęstunku następuje uroczyste picie piwa, po czym nadaje się dziecku imię. Dopiero wtedy małżonkowie mogą znów zamieszkać wspólnie. Obowiązkiem matki jest karmić dziecko piersią co najmniej przez dwa lata, ale już po kilku miesiącach może zacząć podawać mu inne pożywienie, mieszając je z wodą, żeby zmiękło, albo żując uprzednio w ustach. Musi wzywać czarownika, żeby zapisywał dziecku odpowiednie medykamenty, i zwracać uwagę na takie niebezpieczne objawy, jak na przykład zbyt wolny porost włosów na główce dziecka, co niechybnie zwiastuje nadchodzącą chorobę. Oprócz stosowania rozmaitych ziół, środków zapobiegawczych i czarów, czarownik może uznać, że dziecko, a czasem nawet i matka nie powinny spożywać niektórych rodzajów żyw- ności. Wszystko to Ikowie uznaliby obecnie za niedorzeczną bajkę, gdyż niedorzeczne są tu nie tylko zalecenia, ale i motywy działania. Zalecanie, aby umierający z głodu ludzie staran- nie układali swój jadłospis, eliminując z niego jedne składniki, a ograniczając inne, nie ma większego sensu. Rodząca kobieta, umęczona dodatkowo głodem, pragnieniem i gorączką, nie będzie miała zrozumienia dla nakazu, że nie powinna leżeć w jedynej pozycji, jaka przy- nosi jej ulgę, nawet jeżeli konsekwencją tego ma być ślepota dziecka, którego wcale nie pra- gnie, a które i tak prawdopodobnie wkrótce umrze. Jeżeli chodzi o wzywanie czarownika lub zapraszanie rodziców męża, to czym takich gości częstować, jak wynagradzać i za co? Mimo to powyższe obrzędy związane z ciążą i porodem znałem nie tylko ze słyszenia, ale i z prak- tyki, nieraz miałem sposobność je zaobserwować. Podporządkowywano się im jednak w zu- pełnie innym celu niż zapewnienie zdrowia nie narodzonemu dziecku, wybranie mu od- powiedniego imienia, zapewnienie ciągłości klanu czy temu podobne. Jak wyraźnie widać na przykładzie Jakumy i Matsui, zlekceważenie rytuału mogło posłużyć drugiej stronie za świetny pretekst do zainwestowania pewnej sumy w tego starego szarlatana, czarownika, i wyciągnięcia jej z powrotem, zwielokrotnionej, w formie grzywny. A w braku pieniędzy mo- gły wchodzić w grę dynie, skradzione na cudzym polu, tytoń męża albo ciało żony. Podobnie rzecz się miała z procesem dojrzewania i małżeństwem. Dla chłopców tra- dycyjnym sposobem udowodnienia, że są już dojrzali, było udane polowanie. Teraz chłopiec automatycznie stawał się mężczyzną, jeżeli udało mu się przetrwać okres grup dziecięcych i ze starszej grupy wchodził ostatecznie w samotną dojrzałość. Posiadał już wtedy dostateczną wiedzę i umiał sobie radzić, a to właśnie u Ików stanowi o dojrzałości. W trakcie swej eduka- cji nauczył się wyzyskiwać innych dla osiągnięcia własnych celów, czyli dla utrzymania się przy życiu. Tak samo było z dziewczętami, ale te dźwigały jeszcze dodatkowe brzemię, gdyż czekało je rodzenie dzieci. Za dawnych czasów nie było to prawdopodobnie uważane za brzemię, stanowiło jednak problem, którego mężczyźni nie mieli, i wymagało odpowiednich obrzędów rytualnych zapewniających powodzenie. Wraz z pierwszą menstruacją dziewczyna musi odseparować się od rodziców. W obecnych warunkach nie jest to trudne, gdyż nie mieszka z nimi już od lat. Poza tym musi znaleźć inną dziewczynę w tej samej sytuacji; może się z tym nie spieszyć, nie ma też przykrego poczucia nieczystości, jak to bywa w innych społecznościach, niemniej oznaki zbliżającej się dojrzałości wymagają, aby poczyniła kroki w kierunku zerwania z dzieciństwem. Kiedy dziewczyna znajdzie już towarzyszkę, lub towa- rzyszki, budują one wspólnie chatę, w której z dala od rodziców mieszkają aż do zamążpój- ścia. Nie przechodzą skomplikowanych rytuałów inicjacji, jakie można spotkać w bardziej rozwiniętych społeczeństwach, nie wysłuchują żadnych nauk (gdyż te młode dziewczęta wiedzą już wszystko, co można wiedzieć) ani nie pilnują ich stare , kobiety w charakterze przyzwoitek. Mimo to dziewczętom nie wolno przyjmować w swej chacie chłopców, wszel- kie flirty odbywają się w lesie. Dzisiaj wygląda to wszystko bardzo podobnie, z tym że w dojrzałość wkracza się dość wcześnie, bo w wieku lat trzech. Niektóre dziewczęta nadal razem budują sobie chaty, tak jak śliczne córki Jakumy — Kinimei i Lotukoi — ale większość nie zadaje sobie tego trudu i śpi, gdzie się zdarzy. Ponieważ obrzędy związane z dojrzewaniem były i tak bardzo nieliczne, ich przestrzeganie czy nieprzestrzeganie nie robiło większej różnicy. Kiedy dziew- czyna zamieszkała we własnym domu, zdjęła dziewiczą opaskę z paciorków i włożyła skó- rzaną płachtę noszoną przez kobiety, a chłopiec sprawdził się jako myśliwy, uważano ich za zdolnych do małżeństwa, dawniej zaś małżeństwo celebrowano bardziej uroczyście niż naro- dziny lub wkroczenie w wiek dojrzały. Obrzędy związane z małżeństwem były tak samo ważne jak rytuały związane ze śmiercią, lecz w obecnych czasach wszystko, co pociąga za sobą podejmowanie gości, oznacza marnowanie pożywienia i jest niejako samobójstwem. Wobec tego zaniechano tych obrzędów i przetrwały one jedynie w formie szczątkowej. W rzeczy samej odrzucono także w dużym stopniu samą instytucję małżeństwa i fakt śmierci — małżeństwa dosłownie, a śmierci, której nie można tak łatwo ominąć, symbolicznie. Jeśli to możliwe, po prostu się ją ignoruje. Jednakże nawet w tak strasznych warunkach śmierć z pewnością musi wyzwalać emocje i jeśli tylko przetrwały jakieś wierzenia religijne, to właśnie śmierć może je przywró- cić do życia. Starzy Ikowie dobrze pamiętają dawne wierzenia i pełne swoistego piękna ob- rzędy towarzyszące śmierci. Zwłaszcza trzej starzy kapłani wspominali z żalem czasy, kiedy ludzie grzebali zmarłych z miłością i wiarą. Bóg Didigwari wysyła duszę, gor, aby zamieszkała w ciele kobiety, która pięć razy współżyła z mężczyzną. Kiedy kobieta w spodziewanym czasie nie zaczyna krwawić, wie już, że nosi w sobie dziecko, czyli duszę. Dusza jest okrągła i czerwona, nie ma rąk ani nóg. Mieści się gdzieś w okolicach żołądka i nigdy nie opuszcza ciała, dopiero wtedy, kiedy Didi- gwari wezwie ją znów do siebie. Zwierzęta mają dusze, w przeciwieństwie do skał i ziemi, jak również gwiazd. Lolim, najwyższy kapłan, był jednym z nielicznych ludzi, którzy mogli gołym okiem zobaczyć duszę, ale i on nigdy nie widział jej w zwykłym drzewie, mimo że często oglądał drzewa rozpłatane na pół; nie mógł jednak stwierdzić z pewnością, że drzewa nie mają duszy. Raz widział duszę blisko Pirre w specjalnym drzewie zwanym mos. Wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci mają dusze. Jeżeli ciało zostanie okaleczone, dusza przez otwartą ranę może ulecieć z powrotem do Didigwari. W takim wypadku — albo kiedy Didigwari wezwie ją do siebie — ciało gnije, to właśnie jest śmierć, bo dusza opuszcza ciało. Leci ona koło dobrego księżyca i złego słońca aż do gwiazd, gdzie pędzą wiekuiste życie abangowie — kto wie, może polują tam podobnie jak ich potomkowie tu na ziemi? Nie wie tego nawet Lolim, choć on wie wszystko, co tylko dane jest poznać człowiekowi. Grzebanie zmarłych wymagało zawsze od żywych obrzędów rytualnych, mimo do- kuczliwego faktu, że nawet Lolim nie wiedział, kiedy i jak dusza ulatuje z ciała i czy krąży gdzieś w pobliżu, zanim odejdzie na dobre. Ciało grzebano zgodnie z odpowiednim rytuałem głównie po to, żeby przypomnieć żywym o wszystkich dobrych rzeczach w życiu i o tym, jak najlepiej je przeżyć, a także po to, żeby tworząc nastrój dobroci uradować duszę zmarłego i przyspieszyć jej podróż do gwiazd. Ciało powinno spoczywać zwrócone twarzą w kierunku wschodu słońca, zwinięte w pozycji płodu w łonie matki na znak ponownych narodzin w niebie. Można było również pogrzebać ciało w pozycji siedzącej, ale wtedy trzeba by kopać głęboki dół. Zwykle więc wkładano zmarłego do płytkiego dołu i przykrywano kamieniami. W dawnych czasach grzebano wraz z nim rzeczy osobiste, do których był za życia przywią- zany. Dzisiaj to uczucie jest nie znane, a chciwe ręce żywych odzierają ciało do czysta z ubrania, ozdób, naszyjników, bransolet i kółek u warg. Rozdrapują wszystko, zostawiając najwyżej skrawek materiału, jeżeli to była kobieta, aby uczynić zadość niezbyt wygórowa- nemu poczuciu przyzwoitości Ików. Dzisiaj natychmiast po pogrzebie nikt się nie troszczy i nie pamięta o grobie. Ale nie zawsze tak było. Dawniej wybierano do tego celu miejsce z rozległym i pięknym widokiem, czasem właśnie to, gdzie zmarły lubił przesiadywać. Po pogrzebie wylewano na grób trochę piwa w ofierze, resztę wypijali żałobnicy. Potem następował dzień postu, gdy wspominano zmarłego i wszystkie jego dobre uczynki. Następnie stara kobieta należąca do osieroconego klanu goliła głowy wszystkim żałobnikom i przerywała ich post, wkładając każdemu po kolei jadło do ust. Każdy kąsek należało przeżuć i wypluć część na lewo, a część na prawo. Dopie- ro wtedy dana osoba zostawała zwolniona od postu, ale tylko na ten jeden rodzaj pożywienia. Całą żywność dzielono na kilka grup, z każdej wystarczał jeden produkt, żeby znieść post na całą kategorię. Dzikie owoce, jagody, orzechy i korzenie należały do jednej grupy, podobnie jak mięso zdobyte na polowaniu; osobną grupę stanowiły produkty będące przedmiotem han- dlu, jak również woda, mleko, piwo i płody rolne. Jeżeli danego dnia nie można było zdobyć żywności którejś kategorii, zakaz jej spożywania pozostawał w mocy, dopóki stara kobieta jej nie dostarczyła. Ta część rytuału musi się w obecnych czasach wydawać szczególnie absurdalna, bo nawet gdyby żywność była dostępna, myśl, że można już mieć ją w ustach i wypluć choćby odrobinę, nie mieści się w głowie. Nic dziwnego, że poniechano tej praktyki uznawszy ją za niepotrzebne marnotrawstwo. Musiałem przyznać, że odstąpienie od tego zwyczaju jest słuszne i nie należy nad nim ubolewać. Natomiast poniechanie końcowego obrzędu mówiło o czymś więcej, o czymś, co wyraźnie ukazywało chłód i okropną, równą śmierci pustkę, jaką jest życie Ików. Ów końcowy obrzęd odbywał się w porze siewu. Wokół grobu i na grobie rozrzucano wówczas nasiona roślin, które zmarły szczególnie lubił, a następnie ponownie polewano piwem grób i ucztowano. Później, kiedy już grób stał znów samotnie, nasionka kiełkowały, zapuszczały korzenie w to, co niegdyś było człowiekiem, i ze zmarłego wyrasta- ło nowe życie. Każdy, kto potem w czasie żniw przechodził koło grobu, widział dziko rosną- ce zboże, kołyszące się na wietrze, który roznosił nasiona szeroko po świecie, żeby znów zapadły gdzieś w glebę i zakwitły. Wszyscy podczas tych żniw wiedzieli, że śmierć to tylko inna odmiana życia. I tak rzeczywiście było. Dzisiaj śmierć nie ma już dla Ików nic z dawnego piękna, jest równie brutalna i odra- żająca jak ich życie. Rodzice kłócą się nad ciałem dziecka, czy wyrzucić je po prostu poza wioskę i narazić się na oskarżenie, że nie wyprawili należnej stypy, czy też lepiej zadać sobie trud wygrzebania płytkiego grobu wewnątrz zagrody i jeżeli przypadkiem ktoś o dziecko zapyta, powiedzieć, że dokądś poszło i nie wróciło. Nawet dorosłych nikt nie opłakiwał i oczywiście nie zamierzał marnować żywności czy piwa: któż by więc pamiętał o zmarłych aż do pory siewów? Tak też było, kiedy umarł Lomeja. Postanowiłem wreszcie wyjść po obej- rzeniu nieboszczyka, lecz zanim dotarłem do drzwi chaty, zaczęła się bójka, zdzieranie z cia- ła bandaży, obcinanie rzemyków przy skórzanych nagolennikach, wyrywanie paciorków z uszu. Ostatnie spojrzenie, które od drzwi rzuciłem na Lomeję, odsłoniło przede mną bestial- stwo, jakiego nigdy w życiu nie chciałbym już oglądać. Dostrzegłem jeszcze, jak mały chło- piec walczy o to, żeby wyrwać z martwych warg ojca kółko z kości słoniowej, i płacze, bo inni są od niego silniejsi. Chociaż bydło Lomei zostało skradzione, uważano go nadal za człowieka bogatego, toteż krewni zbiegli się ze wszystkich stron, żeby zagarnąć, co się da. Ciało pogrzebano w bomie, tam gdzie go postrzelono, w płytkim grobie. Nie zostawiono mu ani skrawka materia- łu, nic, co by przypominało, że był to młody, pełen życia mężczyzna. Zwinięte w kabłąk ciało wrzucono do grobu pośpiesznie, byle jak, nie troszcząc się o zwrócenie go twarzą na wschód, i martwe oczy Lomei patrzyły w obojętne niebo. Związano go rzemykami tak, żeby kostki nóg dotykały pośladków, a zaciśnięte pięści spoczywały tuż przy policzkach — zupełnie jak- by Lomeja do ostatniej chwili walczył ze śmiercią. Kiedy grób zasypywano kamieniami i ziemią, krążyły już nad nim sępy, a wkrótce zwabione tym samym zapachem rozkładającego się ciała zjawiły się też szakale w ludzkiej postaci. Nowo przybyli dowiedzieli się z żalem, że pogrzeb już się odbył, i wypytywali o jego przebieg — czy ciało na przykład przykryto paty- kami, aby nie stykało się z ziemią. Z odpowiedzi wynikało, że wszystko odbyło się dokładnie tak, jak nakazuje rytuał. Jakaś stara kobieta rzeczywiście obmyła pobieżnie ciało, chociaż wzięto jej za złe, że marnuje wodę, i wykonała niefrasobliwy taniec w miejscu, gdzie ciągle widać było zaschłe plamy krwi. Stypa urządzona wprost na grobie odbyła się w błyskawicz- nym tempie. Mięsa na nią dostarczył krewny z plemienia Didingów, który siedział patrząc obojętnie na to, co się dzieje, i od czasu do czasu spluwał na grób. Lokelatom pełnił funkcję mistrza ceremonii, pilnował, aby tłum gapiów pozostał za ogrodzeniem, gdzie ludzie wdra- pywali się na skały, skąd można było choćby z daleka zobaczyć żywność. Tych kilku wybra- nych wewnątrz zagrody śmiało się i rozmawiało, niektórzy wchodzili też do chaty, żeby obej- rzeć pamiątki po zmarłym i poflirtować z Losealim. Żeńska część rodziny wynosiła gdzieś wypchane skórzane worki i w chwili, kiedy żałobnicy przełknęli ostatni kęs mięsa, chata była doszczętnie ogołocona, a wszystkie rzeczy zniknęły. Nie zostało już nic do jedzenia, toteż natychmiast wybuchła bójka o domniemany spadek. Od razu padło imię Lokelei; był on spo- krewniony z ojcem Lomei, a ojciec Losealim mieszkał w jego wiosce. Nie ulegało wątpliwo- ści, że tam należało szukać całego majątku. Lokelea właśnie oddawał mocz na grób, kiedy gwałtowny napór krewnych dosłownie zwalił go z nóg. Po chwili był już za ogrodzeniem i na pół idąc, na pół biegnąc posuwał się grzbietem wzgórza do swojego odoku, żeby czym prę- dzej znaleźć tam schronienie. Żałobnicy ścigali go jak rój termitów i wioska naraz opustosza- ła. Tej nocy wypatrywałem nowej gwiazdy, ale niebo było zasnute chmurami i nic nie zoba- czyłem. Drugorzędne obrzędy, związane z magią i lecznictwem, stanowiły kategorię mniej in- teresującą niż obrzędy dotyczące cyklu życia i prawie wszystkie koncentrowały się wokół osoby Lolima, najstarszego, najważniejszego i ostatniego czarownika Ików. Jego usługi nie były już potrzebne, ale wciąż wzbudzał lęk i w związku z tym trzymano się od niego z dale- ka. Kiedy podchodził do di, ludzie odsuwali się i robili mu miejsce jak najdalej od siebie. Rzadko zwracano się do niego o pomoc, bo nie było mu czym płacić, a on z kolei niewiele mógł współplemieńcom ofiarować. Na ogół proszono go głównie o leki, zarówno o zioła, jak i o magiczne napoje. Leki na pomniejsze dolegliwości znają wszyscy Ikowie, chociaż ta wie- dza stopniowo zanika. Bóle ucha, żołądka, kręgosłupa wymagały interwencji Lolima tylko wówczas, jeżeli sprawa była poważna. Dostarczał wtedy ziół, które sam zbierał podczas dłu- gich samotnych wędrówek, albo decydował, że trzeba zastosować czary. Bardzo rzadko sam podawał leki, przeważnie udzielał tylko instrukcji. Kiedy trzeba było naciąć skórę, Lolim doglądał całej operacji — nakłuwano skórę kolcem i unoszono do góry, a następnie rozcina- no ostrzem strzały i wcierano lekarstwo — ale nigdy nie robił jej własnoręcznie. W ogóle rzadko dotykał swoich pacjentów. Jak mi powiedziano, dotyk jego dłoni miał wielką moc i sprawiał niegdyś, że mężczyźni polujący na słonie stawali się dla tych słoni niewidzialni. Czasami pacjenci sami przynosili lekarstwo do Lolima. na przykład białą glinę, która pomagała na katar. Lolim brał ją do swojej chaty i ogrzewał nad ogniem, a potem dotykał nią lekko czoła, ramion i piersi chorego. Lolim powiedział mi, że kiedy ogrzewa glinę nad ogniem, przodkowie wchodzą mu do głowy i mówią wszystko o danym pacjencie. Ponieważ katar zdarzał się ludziom często, Lolim twierdził, że wie wszystko o wszystkich. Każdy Ik mógł uciąć gałązkę pewnego gatunku drzewa, które uważano za skuteczny lek, i przywiązać ją sobie do karku albo do podgłówka, jednakże gałązka ucięta przez Lolima miała znacznie silniejsze działanie. To samo można było powiedzieć o jego sławnym lekarstwie robionym z mrówek, które stanowiły ulubiony składnik większości jego leków. Mówił, że mrowisko jest jak pokryte ranami ciało — można je również wiele razy otwierać, a zawsze się zagoi, rozro- śnie i stanie silniejsze. Lekarstwo z mrówek też miało większą skuteczność, kiedy dotknął go Lolim. Często trudno jest odróżnić prawdziwe lekarstwa od tak zwanych leków magicznych, czyli — jak nam się zdaje — opartych wyłącznie na zabobonach (cokolwiek to słowo zna- czy) i nie mających nic wspólnego z wiedzą medyczną, gdyż nawet one są często skuteczne. Sam termin „magia” przywodzi na myśl siły nadprzyrodzone, gdy tymczasem Lolim szczerze wierzył, że jego „magiczne” składniki mają moc same w sobie. Był więc prawdziwym leka- rzem, który stosuje lekarstwa zgodnie z posiadaną wiedzą. Jeśli natomiast chodzi o działanie jego dotyku lub o umiejętność porozumiewania się z przodkami, przenosimy się ze sfery nau- kowej w sferę wiary. Lolim niewątpliwie był czarownikiem, który działał i którego działanie akceptowano na zasadzie wiary. Widać to było w każdej wiosce Ików i na wielu polach, gdzie wisiały talizmany Lolima, które miały odstraszać wiatr, złe duchy, złodziei i szarańczę. Każdą wioskę przegradzała na pół długa liana, która na wysokości dachów biegła z jednego jej krańca na drugi. Zwisały z niej liście, gałęzie, kawałki tykw i skorupy naczyń. Na polach zawieszano podobne liany oraz specjalnie splecione patyki — były to sidła, w które ewentu- alny złodziej miał wpaść i stracić władzę w nogach i rękach aż do chwili, gdy przyjdą właści- ciele pola. Te pułapki Lolim również rzadko zakładał sam, po prostu zapisywał je jak lekarz lekarstwa, z tym że wiadomo było, iż działają one dzięki siłom nadprzyrodzonym. Najsławniejszym i powszechnie uważanym za najskuteczniejszy ze wszystkich środ- ków rytualnych, jakimi Ikowie dysponują, był ich sposób na sprowadzanie deszczu — i jak na ironię sami Ikowie zupełnie w niego nie wierzyli. Lolim też śmiał się z tego sposobu i zazwyczaj nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Ale Turkanie i Dodosowie byli głęboko przekonani, że jedynie Ikowie umieją sprowadzać deszcz. Lolim pokazał mi jeden z obrzę- dów, jakie dawnymi czasy odprawiał dla pasterzy. Przykucnął nad kupką krowiego łajna mówiąc, że jeśli pasterze mają w coś uwierzyć, to musi to być w jakiś sposób związane z bydłem. W pobliżu postawił tykwę z wodą, zanurzył w niej pęk liści i skropił stojących wko- ło widzów, a następnie chlusnął wodą wysoko w górę, żeby krople spadły na ziemię niby deszcz. Inny wariant tego obrzędu nakazywał, aby kobiety i mężczyźni z plemienia Ików poszli pod święte drzewo i wykonali przy nim „taniec deszczu”, na co składał się taniec w wodzie i spryskiwanie nią tych, co stali na brzegu, a potem obrzucanie łajnem pnia drzewa. Wodopój miał nie wyschnąć, dopóki drzewo pokryte będzie łajnem. Poza tym prawie w każ- dej wiosce stały „drzewa deszczowe”. Czasem były to tylko pniaki oplecione pnączem, ale łatwowierni pasterze na to nie zważali. Składali w darze piwo, mięso, nasiona wokół „drzewa deszczowego”. Zabijali i zjadali kozła, a jego rogi wieszali na drzewie. Odbywało się to zaw- sze wieczorem i jeżeli do rana żywność znikła, był to znak, że ofiara została przyjęta. Nie potrzeba dodawać, że żywność znikała na długo przed świtem. Jednakże mimo niewzruszo- nego przekonania sąsiadów, że Ikowie znają sekret deszczu i mogą go na życzenie sprowa- dzić, oni sami nie rościli sobie pretensji do tej wiedzy ani władzy. Tęcza oznaczała dla nich, że deszcz ustał — może wskutek jakiegoś zaklęcia — gdy tymczasem powinien był padać dalej i że konkretnie ten właśnie deszcz nigdy już nie wróci. To wszystko albo prawie wszystko: ich Bóg nazywa się Didigwari, a didi znaczy deszcz. Ikowie nie potrafią też posługiwać się siłami nadprzyrodzonymi w złych zamiarach: nie umieją rzucać klątw ani uroków. Lolim twierdził, że on również tego nie potrafi Ale umiał wróżyć, choć nie uciekał się do żadnych zwykłych w takich razach sztuczek, nie rzucał kości, nie naradzał się z wyrocznią — działał tylko on sam, Lolim, i abangowie, duchy przodków. Za dnia Lolimowi potrzebne były do wróżenia rekwizyty, funkcję tę pełniły jego własne sandały. Kucał na ziemi i ostrożnie stawiał je przed sobą, sprawdzając po omacku, czy stoją równo, bo był już prawie ślepy. Potem podnosił je palcami jednej ręki i ciskał na ziemię tak, żeby spadły jeden na drugi. Ich układ mówił mu, czy przodkowie zainteresowali się sprawą i czy go słuchają. Jeżeli uznał, że tak, przemawiał do sandałów, znów je podrzu- cał, a potem podnosił, przykładał do ucha i nasłuchiwał. Właściwie posługiwał się nimi tak, jak my posługujemy się telefonem, następnie zaś powtarzał, co mu przodkowie powiedzieli. Twierdził, że dawniej umiał wpadać w trans, ale teraz kosztowało go to zbyt wiele wysiłku i mógł to robić tylko w nocy. Leżąc na swoim skórzanym posłaniu przywoływał przed oczy twarz ojca lub matki — czasem ukazywali się oboje — potem zapadał w głęboki sen, a oni naprawdę przychodzili do niego, rozmawiali z nim i mówili mu wszystko, czego się chciał dowiedzieć. Nie chcieli mówić jedynie o śmierci. Na ten temat abangowie zachowywali mil- czenie. Inni Ikowie też rzucali sandały, żeby dostać odpowiedź na prostsze pytania, jak na przykład dokąd udać się na polowanie, ale jedynie Lolim rozmawiał z przodkami. Mówił, że przedostają się do jego głowy i tylko wtedy ma on w sobie moc, bo jego moc jest mocą przodków. Kiedy go opuszczają, jest tylko zwykłym starcem. Lolim powiedział, że Didigwa- ri nie obdarzył Ików mocą rzucania klątw, podobnie jak nie obdarzył ich mocą zabijania, ale z Dodosami sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Twierdził, że Dodosowie uprawiają straszne praktyki, na przykład ćwiartują ciała zmarłych, mięso suszą i posługują się nim przy rzucaniu uroku na nieprzyjaciół, w ten sposób mogą nawet człowieka zabić. Lolim mówił, że swoje zdolności odziedziczył po ojcu. Ojciec wyuczył go wszystkie- go, ale nie mógł obdarzyć go mocą słyszenia przodków — to musiało wyjść od nich samych. Podobnie miała się rzecz z Lolimem i z jego najstarszym synem. Lolim chciał uczynić z pierworodnego swego następcę i nauczyć go wszystkiego, czego tylko mógł. Ale Longoli był złym człowiekiem i abangowie nie chcieli z nim rozmawiać. Przemawiali natomiast do jego najstarszej córki, łysej Nangoli. Lolim usiłował z kolei przekazać swe wiadomości najstar- szemu synowi z drugiej żony, który był dobrym chłopcem, ale do jego głowy abangowie też nie chcieli wchodzić. Lolimowi nie bardzo podobała się myśl, że to Nangoli ma go zastąpić. Pragnął, aby jego następcą został jeden z synów, których niezwykle kochał — nawet wiecz- nie skwaszonego Longoliego. Pogodził się jednak z myślą o Nangoli i uczciwie ją uczył. Abangowie w różnym stopniu użyczają swojej mocy różnym ludziom i sami wiedzą najle- piej, kto powinien tę moc dziedziczyć. Kiedy poznałem Lolima, był już stary i pomarszczony. On i jego córka należeli do tych nielicznych Ików, którzy zawsze witali mnie życzliwie, chociaż niezmiennie prosili o tytoń, zanim jeszcze zdążyłem ich pozdrowić. Nangoli traktowała to jak zabawę, a Lolim jako zapłatę należną mu z racji jego funkcji. Ale wkrótce Lolim, podobnie jak Losike, padł ofiarą zbyt wąskiej specjalizacji. Nadszedł czas, kiedy Ikowie musieli dbać już tylko o to, żeby napełnić czymś żołądki, a tego im Lolim nie mógł zapewnić. Ludzie zaczęli więc go omijać, żeby nie prosił ich o tytoń, widocznie bowiem wciąż czuli przed nim respekt i uważa- li, że mają wobec niego pewne zobowiązania. Przez jakiś czas Lolim radził sobie jakoś, dzię- ki swoim stosunkom z pasterzami i policjantami, którzy też korzystali z jego usług. Jednakże nieuchronnie nadeszła chwila, kiedy był już za słaby i za stary, żeby zbierać potrzebne zioła. Prosił o to po kolei swoje dzieci, ale wszystkie odmówiły z wyjątkiem Nangoli, a tę wkrótce zamknięto w areszcie za zbieranie ziół w Parku Kidepo. Lolim zachorował i musiałem go chronić przed innymi w czasie jedzenia tego, co mu przynosiłem. Raz przyłapałem Lomongina, jak z blaszanego kubka wybierał Lolimowi je- dzenie. Lolim płakał, ale nie miał siły wyrwać mu kubka, mógł tylko trzymać go jedną ręką, wpychając drugą ile się da do ust. Widząc mnie Lomongin od razu zaczął udawać, że właśnie karmi Lolima, gdyż staruszek jest tak ślepy, że nie może trafić ręką do ust. Lolim miał jesz- cze dość siły, żeby się odciąć: „Przynajmniej nie trafiłem do twoich ust!” — na co obaj wy- buchnęli śmiechem i objęli się niby najlepsi przyjaciele. Kiedy indziej obserwowałem, jak Lolim odchodzi z mojej zagrody z podarowaną żywnością i tytoniem. Powiedział, żebym go nie odprowadzał, da sobie radę. Zrobił dwa pa- kunki, ich końce zawiązał na szyi i zarzucił sobie na plecy, przykrywając je płachtą ze skóry pawiana. Patrzyłem, jak się oddala, lecz nie uszedł nawet dziesięciu metrów, kiedy zaatako- wał go Lodżieri usiłując rozewrzeć mu ręce, bo myślał, że coś w nich znajdzie. Stary opierał się, a potem nagle usiadł ciężko na kamieniach i z całej siły wczepił się rękami w płachtę: Lodżieri znalazł już pakunki. Krzyknąłem, na co Lodżieri niechętnie dał spokój Lolimowi. Miał wygląd natrętnego moskita, który — odpędzony gniewnym machnięciem ręki — kołuje w pobliżu i gotuje się do powrotu. Poczekał, aż Lolim zniknie mi z oczu, i ruszył za nim inną drogą. Kiedy go dopędziłem, Lolim znów siedział na ziemi zwinięty w kłębek w pozycji obronnej, Lodżieri z jeszcze jednym Ikiem omal go nie udusili, kiedy okładając pięściami usiłowali zedrzeć mu paczki z pleców. Na mój widok wyprostowali się, jak gdyby nigdy nic pomachali do mnie ręką i uśmiechnęli się, mówiąc: „Ida piadżi”, po czym odeszli. Lolim nie poruszył się, lecz zwinięty w żałosną kulkę nadal siedział na ziemi, płacząc z powodu wła- snej bezsilności, poniżenia i zawodu. W kilka dni później dobrały się do Lolima dzieci, które bez osłonek wyśmiewały się z niego i dokuczały mu, tańcząc przed nim i kucając, żeby się o nie przewracał. Jego wnuk, który jak wszyscy mali Ikowie mógł bezkarnie naigrywać się z dziadka, włączył do tej zaba- wy także i bicie. Skradał się cicho z tyłu i dwoma twardymi patykami wybijał werbel na łysej głowie staruszka. Raz Lolim, usiłując kościstymi ramionami osłonić głowę przed razami, uderzył niechcący Arawę w usta. Arawa natychmiast wierzchem prawej dłoni uderzył Lolima z całej siły w twarz, obalając go na ziemię. Wywołało to wybuchy radosnego śmiechu, ale kiedy staruszek leżał bez ruchu i nawet nie zapłakał, zabawa przestała być śmieszna, toteż widząc, że się zbliżam (zawodowa bezstronność antropologa dawno mnie opuściła), dzieci straciły zainteresowanie i odeszły. Myślałem, że Lolim nie żyje. Miał oczy otwarte i leżał wciąż w tej samej pozycji, z głową na grudzie ziemi. Nagle jego spojrzenie spoczęło przez krótką chwilę na mnie, po czym znów odpłynęło gdzieś w dal. — Abangowie — wyszeptał ze szczęśliwym uśmiechem na drżących wargach — abangowie mówią do mnie. Zostawiłem więc go tam z uchem przy ziemi, a po jakichś dwóch godzinach stary z trudem wstał z ziemi, zebrał po omacku swoje rzeczy i kuśtykając odszedł przed siebie. Nie pamiętam, aby po tym zdarzeniu Lolim z kimkolwiek rozmawiał. Kuśtykał jesz- cze tu i tam przez kilka dni, potem posuwał się naprzód na pośladkach szurając nimi po zie- mi. Żywiłem go, gdy tylko mogłem, ale często przełykał nie więcej niż jeden mały kąsek. Kiedyś znów zobaczyłem, że Lokwam i inne dzieci tańczą wokół niego obrzucając go kamy- kami, a Lolim płacze zgięty w zwykłej obronnej pozycji. Płakał jeszcze długo po tym, jak dzieci odeszły, i tak kurczowo trzymał się za brzuch, iż myślałem, że może jest ranny. Praw- da była o wiele prostsza: nie jadł nic od czterech dni, a wodę pił po raz ostatni, kiedy ja mu ją dałem, czyli jakieś dwa dni wcześniej. Powiedział, że prosił o łyk wody swoich synów, ale mu odmówili i zakazali do siebie przychodzić. Zobaczyłem go nazajutrz, kiedy wychodził z wioski Atuma, gdzie mieszkał jego syn Longoli, który przysięgał, że daje ojcu jeść i że się nim opiekuje. Lolim nie wlókł się jak zwykle, lecz biegł na oślep potykając się co krok, zataczał się przy tym i wymachiwał rękami jak człowiek pijany. Zawołałem go, lecz nie zareagował, nie odpowiedział, tylko wydał dłu- gi, przeciągły, przejmujący jęk — brzmiało to tak, jakby uchodziło z niego ostatnie tchnienie, które Lolim biegnąc usiłuje dogonić. Znikł za szczytem pagórka, na którym stała jego wio- ska, i zaczął schodzić w dolinę. Nie poszedłem za nim, nie miało to celu — nic nie miało celu. Ikowie nie zadali sobie nawet trudu, żeby zrzucić jego ciało w głąb doliny, zostawili je tam, gdzie upadł i umarł, na krawędzi wąwozu prowadzącego do Kidepo. Lolim poszedł do syna błagać go, żeby mu pozwolił wejść do swojej zagrody, bo wiedział, że za kilka godzin umrze — opowiedział mi potem najspokojniej w świecie Longoli. Oczywiście nie mógł na to pozwolić: pogrzeb człowieka tak znanego jak Lolim wymagałby urządzenia ogromnej stypy. Wobec tego odmówił. Ojciec prosił go więc przynajmniej o otwarcie asaku Nangoli, żeby mógł wczołgać się do jej zagrody i tam umrzeć, ponieważ Nangoli nadal przebywała w areszcie za zbieranie ziół w Parku Kidepo, gdzie mają prawo żyć tylko zwierzęta. Ale Longo- li wypędził go z wioski mówiąc, że nie jest już jego synem, podobnie jak Nangoli nie jest jego córką, i powinien po prostu odejść gdzieś daleko od wioski i tam umrzeć. Tak czy ina- czej, żadni abangowie nie istnieją, są to tylko śmieszne przywidzenia zdziecinniałego starca. Na zakończenie Longoli spytał mnie, czy nie uważam, że ma absolutną rację. Ciało zsunęło się do niewielkiego zagłębienia w ziemi i Atum przykrył je tam kilko- ma kamieniami. Zauważyłem, że zwłoki musiały leżeć równolegle do oror. Spojrzałem py- tająco na Atuma, a ten odpowiedział mi nawet nie czekając na pytanie: — Leżał spoglądając na Meraniang. A więc leżał w tym miejscu i patrzył na górę, spoza której słońce będzie wschodzić jeszcze długo potem, jak jego ciało ostygnie, a z czasem ciała jego dzieci i wnuków. Co rano Lolim pierwszy wita nowy dzień. I co wieczór, kiedy słońce zachodzi za Morungole, ostatnie promienie padają na ten mały stos kamieni. Wiem o tym, bo poszedłem tam, żeby popatrzeć i zapamiętać, że kiedyś ludzie byli tu dobrzy, zanim i dobro, i Bóg opuścili — zawstydzeni — ten jałowy, bezpłodny zakątek świata. Rozdział dziewiąty SPOŁECZEŃSTWO I WIERZENIA Obrzędy rytualne w tej szczątkowej postaci, w jakiej przetrwały wśród Ików, nie mia- ły charakteru religijnego, gdyż nie pełniły funkcji wiążącej społeczność. Toteż coraz istot- niejsze staje się znalezienie odpowiedzi na pytanie: czy ten brak odruchów społecznych, wspólnych rytuałów i obrzędów religijnych oznacza, że nie istniała wśród nich wspólnota wiary? W większych społecznościach jesteśmy przyzwyczajeni do współistnienia grup róż- nych wyznań religijnych i nawet szczycimy się naszą tolerancją w tym względzie, nie zdając sobie sprawy, że społeczeństwo, którego nie spaja wspólna silna wiara, w ogóle nie jest spo- łeczeństwem, tylko politycznym zbiorem jednostek trzymających się razem dzięki istnieniu prawa i siły, wobec czego jego istotą jest przemoc. Jak wiemy, Ikowie nie znają prawa, a tym bardziej środków, które by zmuszały do przestrzegania określonych norm postępowania. Wszelki przymus wypływa u nich jedynie z warunków, w jakich żyją, i indywidualnej woli przetrwania. Swojej wiary, jeżeli ją mają, nie wyrażają w żadnych praktykach religijnych, rytualnych czy innych i tylko w bardzo wąskim znaczeniu można by powiedzieć, że przeja- wia się ona we wspólnych poglądach na życie. Trudno by się tu jednak doszukać jakichś cech społecznych. Jednym z przejawów wiary jest przestrzeganie — indywidualnie lub zbiorowo — tak zwanej moralności, kiedy to człowiek zachowuje się zgodnie z głoszonymi przez tę wiarę zasadami, mimo że w danej sytuacji nie leży to bezpośrednio w jego interesie. Podkreślając naszą moralność, nie dostrzegamy częstokroć, że w ostatecznym rozrachunku przynosi ona korzyści nam samym, jako istotom społecznym żyjącym w określonym społeczeństwie. Jeśli brak wiary, jej funkcję przejmuje prawo, a moralność ma wpływ jedynie na postępowanie jednostek, które kierują się głosem sumienia. Jeżeli istniała w ogóle moralność Ików, nie uda- ło mi się jej przejawów zaobserwować, chociaż pozostały wyraźne ślady moralnej przeszło- ści. Nie można jednak było wykluczyć ewentualności, że ta moralność istnieje, podobnie jak milcząca wspólna wiara, która co prawda nie przejawia się w obrzędach religijnych, lecz mimo to może stanowić podstawę integracji społeczeństwa. Nadzieje moje w tym względzie podtrzymała niespodziewana ucieczka starej Nangoli, wdowy po Amuarkuarze, który umarł z pragnienia. Amuarkuar umarł, zbierając trawę na wzniesienie niewielkiego schronienia w swojej zagrodzie, w którym po powrocie z wyprawy do Kidepo mogłaby zamieszkać Nangoli, gdyż dach ich chaty runął, a jej wnętrze służyło Amuarkuarowi za latrynę, kiedy był już zbyt słaby, żeby wychodzić na zewnątrz. Można powiedzieć, że Amuarkuar zmarł w trakcie wykonywa- nia czynu społecznego, choć praca ta przyczyniła się bezpośrednio do jego śmierci. Kiedy Nangoli wróciła i dowiedziała się, że jej mąż nie żyje, stało się coś dziwnego: wpadła w roz- pacz. Nie żałowała nawet energii, żeby dać wyraz tej rozpaczy, burząc resztki ich dawnego domu, gdyż był on dla niej czymś więcej niż zwykłą chatą. Zniszczyła też ogrodzenie i plony na swym małym poletku, schodzącym do wąwozu, który łączył się z Wąwozem Pirre — po prostu wyrwała z ziemi wszystko, co na niej rosło, i zostawiła, aby uschło w rozpalonym słońcu. Ale jeżeli płakała, to ja tego nie widziałem. A potem odeszła unosząc ze sobą cały swój dobytek — koścista stara kobieta z tobołkiem zawieszonym na plecach na skórzanym pasku przeciągniętym przez czoło. Z nikim nie rozmawiała, po prostu odeszła kierując się w stronę Kidepo. Po kilku tygodniach dowiedziałem się, że wraz z grupą współplemieńców udała się do Sudanu, gdzie wszyscy razem zbudowali wioskę. Ci współplemieńcy, jak się okazało, to prawie wyłącznie jej krewni, rzecz zresztą zrozumiała, gdyż w przeciwieństwie do reszty wiosek Ików wioskę Nangoli zamieszkiwała głównie jedna rodzina i tylko kilka osób spoza klanu. Ale taka migracja była czymś niezwykłym, toteż postanowiłem czym prędzej podążyć za nimi i zobaczyć, czy zgodnie z moimi przewidywaniami ta wioska zbiegów różni się od innych. Granica między Ugandą a Sudanem nie została w tym regionie oznakowana, nie wie- działem więc, w jakim kraju w danej chwili przebywam, i po przekroczeniu Lomilu przesta- łem zaprzątać sobie tym głowę. Bardzo możliwe, że była to Kenia. Prowadził mnie Lodżieri, a Atum szedł obok swoim zwykłym sprężystym krokiem. Nie było to wcale tak daleko, jak sobie wyobrażałem, i po całodziennej wędrówce znaleźli- śmy się na miejscu. Przeszliśmy przez skraj doliny Kidepo, kierując się w stronę góry Lomil. Chociaż powierzchnia doliny widziana z góry wydawała się płaska i równa, na miejscu oka- zało się, że poprzecinana jest licznymi wąwozami, podobnie jak reszta okolicy. Upał panował taki, że trudno było oddychać. Lodżieri o mało nie nadepnął na śpiącą żmiję, po chwili zaś tuż przed nami z ciernistego drzewa oderwała się i spadła na ścieżkę gałąź, która po dotknię- ciu ziemi od razu znikła nam z oczu. Atum, tym razem mocno przerażony, powiedział, że to kobra. Nie widzieliśmy jednak żadnej zwierzyny. Pozbieraliśmy trochę żółtych owoców i chociaż były naprawdę gorzkie, z przyjemnością orzeźwiliśmy się ich sokiem, bo przez całą drogę nie zauważyliśmy nigdzie ani śladu wody. Nogi miałem już poranione i pokłute kol- cami, mimo że założyłem długie spodnie. Natomiast Lodżieri i Atum nie byli nawet podrapa- ni. Wspinaczka na górę Lomil była stosunkowo łatwa — wyruszyliśmy wczesnym ran- kiem, a o czwartej po południu dotarliśmy już do szczytu. Po drugiej stronie, w Sudanie, wi- dać było z góry wioskę zbiegów leżącą w głębokim, rozległym wąwozie. Musieliśmy się spieszyć, żeby zdążyć tam przed zmrokiem. Atum i Lodżieri natychmiast zbiegli na dół w stronę zalesionego wąwozu. Ja w połowie drogi zatrzymałem się na krótki odpoczynek i na- gle uświadomiłem sobie, że ta strona góry Lomil wygląda zupełnie inaczej niż tamta. Będąc na szczycie nie zdążyłem się rozejrzeć, bo moi towarzysze pokazali mi, gdzie jest wioska, i od razu ruszyliśmy w jej stronę. Ale teraz, wciąż jeszcze ze znacznej wysokości, popatrzyłem dokoła i zacząłem nasłuchiwać. Nie miałem przed sobą rozległej przestrzeni charakterystycz- nej dla doliny Kidepo, lecz faliste pasmo zielonych, zalesionych gór. Góra Zulia, zwykle sa- motna i groźna, teraz — oddzielona ode mnie tylko szeroką doliną — wyglądała bardziej przystępnie. Wiał łagodny wietrzyk, który niósł za sobą echo śpiewu ptaków i odgłosy zwie- rzyny, to sprawiło, że świat wokół nagle jakby ożył i znów zabrzmiał radością życia, a świat pozostawiony za nami wydawał się mało realny. Na dole, w lesie było chłodno, a piękny czysty potok wił się i spływał po omszałych kamieniach tworząc gdzieniegdzie maleńkie zatoki i miniaturowe wodospady. Umyliśmy się w nim i napili do syta. Podejście do wioski było dość strome, droga cały czas biegła przez las i kiedy słońce się obniżyło, wędrowaliśmy prawie po ciemku. Wyszliśmy z lasu tuż nad wio- ską, w połowie ściany wąwozu, kiedy słońce skryło się już za górą Lomil. Wioska, która le- żała poniżej, w wieczornej poświacie, nie przypominała wcale zwykłych wiosek Ików. Miała wygląd otwartej i gościnnej, otoczona była tylko zewnętrznym ogrodzeniem z zarośli, a schludne zagrody wewnątrz nie zostały niczym od siebie oddzielone. Typowe było tylko to, że stała pusta. Lodżieri rozsunął ogrodzenie, weszliśmy do środka i rozejrzeliśmy się wokoło. Atum i Lodżieri zaglądali do każdej chaty. Lodżieri z jednej wziął trochę tytoniu, w innej zaś po- częstował się wodą. Niespodzianki następowały po sobie z taką szybkością, że omal nie za- pomniałem zdjąć z ramion ciężkiego plecaka. Chaty stojące otworem i bez opieki mimo wi- docznego dobrobytu... I skąd ten dobrobyt, bo oprócz tytoniu i naczyń z wodą dostrzegliśmy kosze z żywnością i suszące się na siatkach pod strzechami mięso... Chaty nie były w stylu karamodżańskim, o glinianych ścianach i stożkowatych dachach, lecz zbudowano je z długiej suchej trawy, na wzór uli — takie chaty zwały się koromot, panował w nich chłód, utrzymane były czysto. Kloce drewna tliły się na centralnym palenisku, wokół którego wieczorami zbie- rali się zapewne mieszkańcy wioski, widać było, że specjalnie w tym celu uprzątnięto to miejsce. Wioska składała się z kilku zagród, wszystkie były otwarte, oprócz dwóch położo- nych za zewnętrznym ogrodzeniem i należących do osób nowo przybyłych. W innych wy- padkach granice zagród wyznaczał jedynie niewielki krótki płotek z patyków i zarośli, który stanowił osłonę dla paleniska w poszczególnych kuchniach. Była to prawdziwa wioska i prawdziwe domy — pierwsze i ostatnie, jakie dane mi było widzieć. Zapadł już zmierzch i Atum rozpalił ogień na centralnym palenisku, kiedy usłyszeli- śmy głosy i urywki pieśni dobiegające z doliny. To mieszkańcy wioski wracali z polowania i po pięciu minutach — w tak krótkim czasie zrobiło się już całkiem ciemno — nadeszła stara Nangoli z synami: Loronem, Lodeą i Pedo, oraz z córką imieniem Niangorok i jej mężem Teko. To właśnie Pedo i jego żona mieszkali na razie za ogrodzeniem, przybyli bowiem do- piero przed dwoma dniami i jeszcze nie przesunęli go tak, żeby znaleźć się wewnątrz wioski. Pedo wrócił z drugiego krańca Sudanu, gdzie był w odwiedzinach u krewnych żony, należą- cej do plemienia Topotów. Słyszeli nas prawdopodobnie dużo wcześniej niż my ich i przywi- tali serdecznie, nie zdradzając śladu zaniepokojenia z powodu naszej obecności i swobody, z jaką się u nich rozgościliśmy. Za nimi nadeszły kobiety i dzieci z rodziny Lorona oraz Pedo, niosąc mięso i jagody zdobyte w ciągu dnia. Nie było tu głodu; już po chwili w każdej kuchni płonął ogień pod naczyniem z jadłem. Dano mi do spróbowania kilka różnych potraw, ale z przyzwyczajenia miałem przy sobie własne zapasy. Później usiedliśmy wokół ognia i roz- mawialiśmy do późna w nocy — to był zupełnie inny świat. Nikt nie zdradzał zainteresowa- nia tym, co się dzieje w Pirre, zachowywano się tak, jakby nic się nie zmieniło i wszystko szło normalnym trybem. Nie było żadnych rozmów na temat: „O ile tu jest lepiej niż tam”, rozmawiano po prostu o ostatnim polowaniu, o tym, jak Pedo uratował sytuację, kiedy Loron okazał się jesz- cze mniej zręczny niż zwykle i przewrócił kołczan ze strzałami. Do kołczanów przymoco- wywano zwykle zaostrzone patyki, na których można je było w każdej chwili wbić w ziemię tak, aby mieć strzały pod ręką, a jednocześnie nie krępować sobie ruchów. Ale Loron nie nadawał się na myśliwego, był marzycielem. Bardzo lubił strugać różne przedmioty z drewna i robił najlepsze karace, czyli małe podgłówki, używane również do siedzenia. Leżał teraz na ziemi przy ognisku, wsparty policzkiem o swój karac, a matka dobrotliwie z niego pokpiwa- ła. Jego żona, Kinimei, która w Pirre rzadko kiedy się do niego odzywała, podała mu miskę świeżo przyrządzonych jagód zmieszanych z innymi owocami. Wszystko to sprawiało na mnie wrażenie raczej złego snu niż fantazji, bo w zestawieniu z tym, co tu widziałem, tym straszniejsza wydawała się rzeczywistość Pirre. A przecież Pirre istniało naprawdę. Byłem pewien, że Nangoli i jej rodzina zabawiają się moim kosztem i lada chwila przeistoczą się znów w takich Ików, jakich znałem. Ale nie — rozmawialiśmy i ucinaliśmy drzemki, a kiedy kobiety i dzieci poszły spać do chat, my wszyscy zostaliśmy i ułożyliśmy się do snu przy ognisku. Lodżieri mówił coś przez sen, Atum chrapał, Loron, za- myślony, siedział z kolanami pod brodą, wpatrując się w ogień, a oczy jego miały normalny, ludzki wyraz. Odszedłem nazajutrz, zanim czar prysł. Chciałem jeszcze zwiedzić inną dolinę, gdzie — jak sądziłem — również mogą mieszkać jacyś Ikowie, chociaż gotowość Atuma do po- wrotu tą drogą utwierdziła mnie w przekonaniu, że nikogo tam nie znajdziemy, i rzeczywi- ście nie znaleźliśmy. Posuwaliśmy się wzdłuż ściany przełomu, aż do najwyższego punktu, w którym stykał się z górą Lomil. Potem urwistym zboczem zaczęliśmy się spuszczać na dół, do doliny Nauriendoket. Miałem na nogach trampki i podczas dwóch godzin ustawicznego zsuwania się w dół moje stopy były nachylone pod takim kątem, że dużymi palcami wypy- chałem cały czas gumowe czubki butów. Czułem każdy mięsień, nie zwracałem więc uwagi na ból w nogach, dopóki na dnie doliny nie zdjąłem butów, żeby dać nogom odpocząć. Pa- znokcie dużych palców zaczynały już czernieć, a pozostałe palce były czerwone i spuchnięte. Pewną pociechę czerpałem z faktu, że Atum też kulał. Nauriendoket była to niewielka dolina, która miała swój początek w Kenii i, podobnie jak Czakolotam, stanowiła dogodne przejście dla Turkanów. Jednakże w miarę wznoszenia się w kierunku Kidepo dolina zamieniła się w wąski kanion o pionowych ścianach, z nawi- sami skalnymi i sterczącymi z nich głazami. Kamienie pokrywające dno kanionu świadczyły wyraźnie o tym, że głazy od czasu do czasu spadają, i chociaż powinienem był cieszyć się z cienia, jaki dawały, widok ich działał na mnie deprymująco. Atum i Lodżieri również czuli się nieswojo, mówili, że nawet Turkanie rzadko korzystają z tego przejścia. Poczułem ulgę, kiedy po kilku kilometrach wyszliśmy z kanionu i ujrzałem przed sobą rozległą przestrzeń Kidepo, a na niej charakterystyczne, stożkowate wzgórza sterczące nad równiną, niby pyszczki ryb wysuwające się nad powierzchnię morza. Wprost przed nami wznosiło się wzgórze Koczokomoro, a za nim bardziej jeszcze imponujące wzgórze Napuwapet’h. Obe- szliśmy podnóże Koczokomoro, minęliśmy wejście do doliny Czakolotam i przez wąwóz Czakolotam dotarliśmy na drugą stronę do stóp góry Meraniang. Podczas uciążliwej drogi powrotnej krzepił mnie bardzo widok Atuma, który na tym kamienistym szlaku też cierpiał katusze. Kilka razy się pośliznął, co wywołało z naszej stro- ny wybuchy śmiechu, i co chwila stawał, żeby odpocząć, ściskając obiema rękami kręgosłup. Mimo że sam straciłem już paznokcie dużych palców u nóg, miałem przyjemne uczucie, że mogę z łatwością wyprzedzić Atuma, który ciężko dysząc został z tyłu, i wyobrażałem sobie już, jak miło będzie siedzieć na di i śmiać się z niego, kiedy w końcu dotrze do wioski. Ale niestety musiałem wyrzec się tej przyjemności. Po powrocie do swojej zagrody osłabłem, wszedłem prosto do chaty, gdzie zagrzałem trochę wody, która mogła komuś uratować życie, i wymoczyłem w niej nogi. Zdawałem sobie sprawę, że podczas tej krótkiej wyprawy uzy- skałem cenne informacje, byłem jednak zły, że zachowanie Nangoli i jej rodziny wzruszyło mnie i osłabiło chwilowo moją czujność. Doszło do tego, że po tamtej stronie góry Lomil podzieliłem się swoją żywnością z Atumem i Lodżierim, i teraz mogą się znów tego spo- dziewać. Wyjąłem nogi z wody, pokuśtykałem do swojego odoku i szczelnie go zamknąłem, a kiedy usłyszałem rzężenie Atuma: „Ida piadżi”, nie odezwałem się, zastanawiałem się tyl- ko, co mam zjeść na obiad. Nadal panowała katastrofalna susza i chociaż Turkanie nie nawiedzali już doliny Ki- depo, grabieże wciąż trwały. Nocami słychać było w oddali strzały, bliżej zaś ryk bydła, któ- re pędzono od jednego właściciela do drugiego. Wywoływało to coraz silniejsze protesty ze strony rządu, przekazywane przez policję, nie dość bowiem, że ginęli ludzie, ale przez usta- wiczne przemieszczanie bydła wiele chorych sztuk dostawało się na nie skażone tereny i za- rażało inne stada. Sytuację pogarszał jeszcze coraz większy napływ uchodźców z Sudanu, skąd dawały się słyszeć odgłosy strzałów karabinowych i jakby nawet artylerii. Niektórzy gnali ze sobą bydło i szli prosto do Kaabongu, gdzie rząd kupował od nich stada i wysyłał Didingów na górę Kadam, na której znajdował się obóz uchodźców. Pozostawał jednak pro- blem, co robić z bydłem. Gdyby zarzynano je w Kaabongu, pasterze, uznający to za zbrodnię, mogliby zapałać gniewem i żądzą odwetu, mimo że bydło nie należało już do nich. Wobec tego zarażone bydło trzeba było wysyłać na ubój na południe, częstokroć przez nie skażone jeszcze tereny, tym samym narażając je na niebezpieczeństwo zarazy. Ikowie wiedzieli o tych kłopotach, ale się nimi nie przejmowali, można by nawet po- wiedzieć, że trudności, jakie miał kto inny, cieszyły ich, mimo że sami z tego powodu cza- sem cierpieli. Pewnego popołudnia zjawił się tu Ik z Nawedo, który zataczając się z osłabie- nia przebył szczyt Meraniang i zszedł do Pirre, aby szukać u mnie ratunku.. Nikt go do mnie nie przyprowadził, po prostu zauważyłem, że siedzi na ziemi za ogrodzeniem. Ciało lewego ramienia, częściowo odcięte od kości i mocno pokiereszowane, owinął brudną szmatą, no- szoną zwykle na ramieniu. Prowadził właśnie Dodosów z grabieży, kiedy dopędzili ich Tur- kanie i ugodzili go dzidą. Zebrana wokół grupka ludzi obserwowała z ciekawością moje wy- siłki, aby jakoś opatrzyć mu ranę, i wszyscy wybuchnęli śmiechem na widok zgrozy, jaka mnie ogarnęła, kiedy wraz z materiałem od ciała oderwał się kawał mięsa. Ranny powiedział, że mu to mięso odcięto, ale on je przyłożył z powrotem myśląc, że może się zrośnie. Jak naj- prędzej obmyłem mu ranę, łącznie z tym kawałkiem mięsa, obandażowałem czystym banda- żem i poszedłem zaparzyć sobie herbatę. Kiedy wróciłem medytując nad tym, jak od- transportować rannego do Kaabongu, nie było go już za ogrodzeniem i nikt nie wiedział, do- kąd poszedł. Absolutny brak poczucia odpowiedzialności za drugiego człowieka, brak poczucia więzi z kimkolwiek lub potrzeby czyjejś obecności najwyraźniej i na każdym kroku widać było w stosunkach rodzinnych. Ikowie niby wciąż je uznawali, ale nie szło to w parze z kon- kretnym działaniem. Kiedy z zakażonej piersi Bili lała się ropa na dziecko, które karmiła, i na jedzenie, które spożywała, nie przejmowała się tym, co grozi jej i dziecku. Wiedziała, że to niezdrowe, ale kiedy jej powiedziałem, że w ten sposób zarazi innych, na przykład własną rodzinę, była bardzo zdziwiona — nie tym, że kogoś zarazi, ale tym, że ktokolwiek się spo- dziewa, iż ona może się o to troszczyć. Kiedy cierpiąc najboleśniej siedziała pod odokiem i płacząc trzymała się za ropiejące i zakrwawione piersi, jej ojciec, Atum, zwrócił na nią uwa- gę tylko po to, żeby zapytać, czy musi siedzieć akurat w tym miejscu — tarasuje wejście, a od jej płaczu boli go głowa. Był to w ogóle jeden z nielicznych wypadków, kiedy Atum ra- czył odezwać się do córki. Ilekroć chciałem z nim porozmawiać o jej chorobie, cmokał tyl- ko, potrząsał głową i mówił, że nic na to nie może poradzić, jest przecież tylko jej ojcem. Giriko okazywał jeszcze większą nieczułość w stosunku do syna Lokola, który dostał ciężkiej obstrukcji. Z początku ojca to bawiło i pokazywał wszystkim rozdęty brzuch chłop- ca. Był to ulubiony przedmiot żartów, gdyż wkrótce Lokol, nie mogąc nic wydalić, nie mógł też jeść ani pić. Nawet wymiotowanie sprawiało mu trudności. Miał dopiero około dziesięciu lat, nie był więc jeszcze całkiem dorosły. Usiłowałem namówić Girika, żeby zabrał syna do szpitala w Kaabongu, można przecież było zrobić nosze i bez trudu go tam zanieść. Ale Giri- ko odmówił, powiedział, że poczeka, aż naprawię swój samochód. Lokol w tym czasie nie mógł już nawet siedzieć, nie mówiąc o staniu, a wszelką żywność, jaką mu przynosiłem, a której on nie mógł jeść, porywano mu natychmiast sprzed nosa. Gdy leżał, wszystko go bola- ło, toteż przeważnie nawet w nocy stał na czworakach, a jego wzdęty brzuch opierał się na ziemi. W końcu Landrover był gotów do drogi i Giriko nagle stał się dla syna bardzo czuły i troskliwy, po czym oznajmił, że on i jego dwie żony jadą z nami do Kaabongu. Po- wiedziałem, że nic podobnego, bo w samochodzie jest miejsce tylko dla kilku osób, a muszę wziąć innych jeszcze chorych. Kiedy poszedłem po Lokola, okazało się, że Giriko wyniósł go gdzieś i ukrył, a sam stwierdził, że zostawi obie żony i pojedzie zamiast chłopca, który ja- kimś cudem poczuł się nagle znacznie lepiej. Na moje słowa, że pojedzie Lokol albo nikt, wzruszył tylko ramionami, uśmiechnął się i rzekł, że wobec tego wraca na pole, do Kaabongu pójdzie nazajutrz i wtedy kupi to, co chce. Wkrótce potem obstrukcja ustąpiła; przez krótki czas Lokol mógł jeść i pić, a nawet poczuł się trochę lepiej. Kilkakrotnie musiałem siłą po- wstrzymywać Girika od zabrania synowi pożywienia, mimo że w tym czasie Giriko bynaj- mniej nie głodował. Ale Lokol stracił już chęć do życia — zabrakło mu tej podstawowej ce- chy Ików, jaką jest wola przetrwania. Miał ojca, dwie matki i trzy siostry, rodzina łącznie z nim składała się z siedmiu osób, ale ani jedna z nich nie pomogła mu nawet się podnieść, kiedy nie mógł się poruszyć, a gdy wreszcie zaczął oddawać kał, zawołali przyjaciół, żeby mieli na co popatrzeć, nikt jednak nie zajął się chłopcem, który leżał we własnych odcho- dach. Kiedy umarł, dowiedziałem się o tym z rzuconej mimochodem uwagi, a moja odpo- wiedź brzmiała: „Jasizuuk?”, co wtedy tłumaczyłem jako „Doprawdy?”, lecz bliższe byłoby: „No to co?”, gdyż ten zwrot nie wyraża ani zdziwienia, ani zainteresowania. Dni suszy zamieniały się w tygodnie, potem w miesiące, Lokol nie był jedyną śmier- telną ofiarą i po pewnym czasie czułem się już tak jak wszyscy znużony chorobami i zgo- nami. Na początku przejmowałem się i martwiłem, ale z czasem zrozumiałem — podobnie jak Ikowie — że muszę oszczędzać energię. Utrzymywałem się przy życiu na wzór młodo- cianych dorosłych, czyli dbając pilnie o własne interesy i nie zwracając uwagi na innych. I tak jak oni miewałem się stosunkowo dobrze, choć z pewnością nie byłem zażywny. Nigdy nie wiedziałem, kiedy droga będzie nieprzejezdna, kiedy w okolicy rozpoczną się napady rabunkowe, kiedy mi ktoś skradnie żywność. Pewnego razu zastałem chatę doszczętnie ogo- łoconą z wszelkiego pożywienia, mimo że drzwi, które specjalnie przywiozłem, były szczel- nie zamknięte i nie naruszone. Rozwiązanie okazało się bardzo proste. Robotnicy budujący mi dom wykazali godną podziwu zapobiegliwość i nie przytwierdzili dachu do ścian. Spo- czywał on na nich niczym beret i trzymał się na miejscu dzięki swemu ciężarowi. W razie potrzeby wystarczyło tylko podeprzeć go na palu — jak dach spichlerza — i górą wejść do środka. Żal mi było straconej żywności, ale zapamiętałem sobie ten sposób. Rzadko udawało mi się coś dostać drogą rewanżu, choć zdobyłem kilka trofeów: ta- bakierkę, grzebień, laskę od Atuma, podgłówek od Lorona. Ale czerpałem przyjemność w stylu Ików z tego, że czasem udawało mi się wydobyć od nich informacje, których udzielili mi bezwiednie, chcieli bowiem zachować je dla siebie i potem z korzyścią sprzedać. Przy pewnej pamiętnej okazji pomogłem Bili ograbić Atuma, który — jak podejrzewałem — był głównym sprawcą włamania przez dach. Włamanie to za cenę pół worka cukru oraz większej ilości mąki, fasoli i herbaty stało się dla mnie ostrzeżeniem. Powinienem więc był odczuwać za nie wdzięczność, ale kiedy Bila przyszła mi powiedzieć, że ojca nie będzie całą noc, i spy- tała, czy mógłbym jej wobec tego pożyczyć wszystkie swoje klucze, z radością spełniłem tę prośbę. Spytała mnie, co chcę w zamian, odparłem, że nic, że otrzymałem już pełną zapłatę. Mimo to przyniosła mi po pewnym czasie w prezencie trochę cukru — był to mój własny, skradziony wcześniej cukier — po prostu po to, żeby nie mieć wobec mnie żadnych długów, i oddała mi klucze. Kiedy Atum wrócił nazajutrz wieczorem i zobaczył, że dobrano się do jego kufra, wpadł w szał. Natychmiast oskarżył o to córkę, co w każdym razie świadczyło o pewnej znajomości charakterów członków rodziny. Groził, że wezwie policję i każe ją za- mknąć do więzienia, dopóki nie spytałem go, skąd miał ten cukier, który mu ukradziono, sko- ro do chwili, kiedy ktoś wszedł do mnie przez dach, utrzymywał, że nie ma go ani szczypty. Wtedy Atum spuścił z tonu i wycofał się mówiąc, że ludzie, którzy mają za dużo kluczy, są niebezpieczni. Prawdopodobnie w rewanżu za to właśnie Atum tak wszystko urządził, żebym zbu- dziwszy się pewnego ranka stwierdził, iż wioska jest pusta. Zostało to doskonale zorganizo- wane i dotychczas nie wiem, jak Atum tego dokonał, ale na pewno nie stało się to przypad- kiem. Popełniłem błąd podkreślając, jak bardzo mi zależy, żeby iść z nimi, kiedy wyjdą z wiosek na poszukiwanie dang, czyli termitów. Nie czyniono przedtem żadnych specjalnych przygotowań, ale wielu ludzi sporządzało tangau, sieci, które ustawiano wokół kopców i nad nimi, żeby termity miały tylko jedną drogę ucieczki i dawały się łatwo złapać w specjalną torbę. Wymaga to współpracy przynajmniej dwojga albo trojga ludzi i zwykle zajmują się tym członkowie poszczególnych rodzin, gdyż kopce termitów, w przeciwieństwie do ziemi czy terenów łowieckich, stanowią własność prywatną. Tak czy inaczej, w oznaczonym dniu obudziłem się z uczuciem, że jest dziwnie cicho, i stwierdziłem, że wszyscy sprawni fizycz- nie mieszkańcy odeszli w góry. Ci nieliczni, co zostali, udawali, że o niczym nie wiedzą, i nie chcieli nigdzie ze mną iść twierdząc, że niektóre kopce są oddalone o kilka dni marszu, a poza tym nie wiadomo, gdzie kogo szukać. Minęły trzy dni, zanim wrócili pierwsi mieszkań- cy, Atum zaś pokazał się dopiero po tygodniu. Był jak zwykle czarujący i powiedział, że na pewno nie miałbym ochoty iść z nimi aż tak daleko, toteż nic mi nie mówili, bo nie chcieli mnie bez potrzeby niepokoić. Wyruszyli w środku nocy. W miarę jak głód stawał się coraz dotkliwszy, tylko młodym wystarczało sił, żeby oddalać się od wioski. Kiedy inni umierali z głodu, młodzi wciąż byli stosunkowo czynni. W Kasile zaczęto wydawać racje żywnościowe dla głodujących, po które ruszyli ci, co mogli, zostawiając innych własnemu losowi. Kiedy wrócili, różnica między nimi a tymi, co zostali w wiosce, była różnicą między życiem a śmiercią. W tym czasie ludzie nie siadywali już na di, najstarsi i najmłodsi po prostu leżeli, nic już od życia nie oczekując. Młodzież natomiast była bardzo zajęta, bo korzystanie z pomocy dla głodujących zajmowało moc czasu i podob- nie jak polowanie wymagało sprytu i dobrej organizacji. Kiedy racji nie wydawano, ludzie mający dość sił wybierali się na poszukiwanie żywności wysoko w góry albo do doliny Ki- depo. Każda wioska była miejscem należącym do umierających i zmarłych, a różnica mię- dzy nimi była niewielka. Ludzie nie chodzili, lecz czołgali się, zwłaszcza dzieci i starcy. Ro- bili to w ten sposób, że z kucania przenosili ciężar ciała na ręce i ruchem wahadłowym prze- suwali się kilka centymetrów do przodu, po czym znów opadali na ziemię. Po przebyciu kil- ku metrów niektórzy kładli się, żeby odpocząć, ale większość nie była pewna, czy zdoła znów się podnieść, toteż nie zmieniała pozycji, dopóki nie osiągnęła celu. Najbardziej wła- śnie intrygował mnie ów cel, gdyż w rzeczywistości te na wpół żywe istoty, z których została sama skóra i kości, nie zmierzały donikąd, po prostu ludzie chcieli być wśród innych ludzi i zatrzymywali się, gdy tylko ich znaleźli. Był to prawdopodobnie najważniejszy przejaw in- stynktu społecznego, jaki miałem sposobność zaobserwować wśród Ików. Po prostu zbierali się rano i pozostawali razem do późnego popołudnia. Nie rozmawiali ze sobą, nic wspólnie nie robili, byli tylko razem, i to im wystarczało. Skóra zwisała im z kości — zwłaszcza przy stawach — takimi pomarszczonymi fałdami, że gdy się podnosili z ziemi, fałdy, które nie- gdyś były pośladkami, obijały się o nogi. Miejscami skóra była napięta i pokryta czerwonymi plamami, ludzie ci sprawiali wrażenie wędzonych trupów. Fakt, że te trupy poruszały się i uśmiechały, nie ułatwiał bynajmniej z nimi współżycia. Pewnego popołudnia, kiedy w chwili słabości próbowałem kilku z nich nakarmić, wrócili z Kasile, śmiejąc się i pokrzykując, pierwsi młodzi ludzie. Jeden z młodzieńców niósł połowę złamanej dzidy, gdyż ostrze i kawał drzewca zostały w boku bawołu, który ich po drodze zaatakował. Idące z tyłu dzieci wysłano natychmiast po wodę; były to starsze dzieci, już u progu dojrzałości, stanowiło więc to jeszcze jedną pozbawioną sensu niezgodność z zasadami, że zechciały przynieść wody dla członków swojej „rodziny”. Śmiały się i pluskały w brudnym, błotnistym wodopoju pod świętym drzewem, a potem zaczęły droczyć się z ko- ściotrupami, które wlokły się już z powrotem do wiosek. Jedna z dziewcząt przyczepiła biały kwiatek do pędu pnącza i z tą ozdobą na głowie tańczyła wokół starego Ngoroka zagradzając mu drogę, w którąkolwiek stronę się zwrócił. Również Lokwam wyglądał nieomal pięknie: ustroił się w kiście trawy, którymi przybrał łydki, ramiona i głowę. Był on bardziej przedsię- biorczy i zabawiał się w ten sposób, że lekko popychał czołgających się starców, a ci chwiali się i przewracali. Śmiechu i uciechy było co niemiara. W trakcie zabawy wspomniano, że dotąd nie wróciła żona Jany. Jana wyjaśnił, że przez cały czas wlokła się z tyłu, bo, głupia, usiłowała przynieść do domu trochę poszo — dużo by jej z tego przyszło, gdyby nawet doniosła mąkę do Pirre. Ktoś inny dodał, że widzia- no, jak się przewróciła, ale nikomu nie chciało się poczekać i zobaczyć, czy wstała. Zrobiło się już późno, humory przygasły i wszyscy łącznie z Janą poczuli się zmęczeni i śpiący. Na- zajutrz rano nie pozostało ani śladu z tego krótkiego przebłysku dobrego humoru i dzieci nie poszły już po wodę na prośbę starszych. Jana oznajmił, że idzie w góry zobaczyć, czy zostało coś z poszo jego żony; ją samą uznano już bowiem za zmarłą, do rana nie wróciła, a noc była bardzo zimna i wietrzna. Ale ktoś już go uprzedził — złościł się Jana po powrocie — i wziął zarówno poszo, jak i skórzany worek, w którym je dźwigała. On sam przyniósł jedynie dwa naszyjniki, które miała na sobie jego żona — jeden z ciemnoczerwonych orzechów, drugi z błękitnych koralików — i laskę. Dziwiłem się, że nie zabrano i tego. Musiała umrzeć w po- bliżu miejsca, gdzie upadł Kauar, ale nie znalazłem tam żadnego kopczyka kamieni. Pewno Jana po prostu zrzucił jej ciało w dół zbocza, toczyło się, aż skrył je ciernisty gąszcz. Pewnej nocy zbudziły nas i policjantów przenikliwe zawodzenia i dźwięki rogu. Oka- zało się, że w pobliżu dokonano groźnego napadu i teraz tuż obok wioski Atuma Dodosowie ścigają Turkanów, którzy skradli im bydło. Nikogo wprawdzie nie zabito, ale było wielu ran- nych, a ja sam wśród huku strzałów oddanych przez policjantów wcale nie czułem się mniej zagrożony, niż gdyby to byli Turkanie. Zanim jeszcze nastał świt, zaczęto rozbierać wszyst- kie chaty i znosić, co się da, ze wzgórz. Trzeba było zbudować nowe wioski, w innym miej- scu, bliżej posterunku policji, a dalej od szlaków uczęszczanych przez grabieżców. Dla mnie nie przedstawiało to większej trudności, wystarczyło zapakować wszystko na Landrover i pojechać na stare obozowisko, ale inni musieli przenieść rzeczy i zbudować sobie jakieś schronienie na noc. Niektórzy zabierali całe dachy, ale do tego potrzeba było przynajmniej czterech osób. Częściej więc rozbierano strzechę i przenoszono ją w wiązkach. Wzniesiono prowizoryczne schronienia z żerdzi przykrytych skórami, a z ciernistych zarośli powstało tymczasowe ogrodzenie. Wśród tego zamieszania przenosili się też ludzie starzy i niedołężni (niektórych z nich widziałem po raz pierwszy). Pełzali jak ślimaki, nie zważając na to, że mogą w każdej chwili zostać stratowani, i myśląc tylko o tym, jak przesunąć się o kilka me- trów do przodu. Wtedy właśnie zobaczyłem po raz pierwszy Loiangoroka. Udało mu się wydostać z ruin wioski dopiero późnym popołudniem, kiedy przeprowadzka była już prawie skończona, i zaczął się posuwać w dół zbocza. Ale nie mógł nawet unieść wychudzonego ciała nad ziemię, toteż czołgał się leżąc na boku, jak gdyby płynął. Po chwili nadszedł z naręczem żerdzi Loiamukat, wioskowy niampara, zrobił krok ponad staruszkiem i poszedł dalej. Krzyknąłem za nim, żeby mi powiedział, kto to jest, na co otrzymałem odpowiedź: — Loiangorok. Nie martw się, to mój ojciec. Co — znając Loiamukata — dopiero stanowiło powód, żeby się o jego ojca martwić. Nerwy miałem ciągle napięte do ostateczności z powodu wypadków zeszłej nocy i moje groźby połączone z przekupstwem okazały się tak skuteczne, że Loiamukat odłożył na bok żerdzie i wrócił po ojca, któremu ledwo starczyło sił, aby zarzucić synowi ręce na szyję. Ale kiedy zbliżyliśmy się do tymczasowego obozowiska, Niangasir, młodszy brat Loiamukata i najmłodszy syn starca, widząc, że brat niesie taką bezużyteczną kupę kości, zaczął się z niego głośno wyśmiewać. Loiamukat natychmiast położył ojca na ziemi i powiedział, że mogę sam go nieść, co też uczyniłem, przygnębiony nie tyle tym grubiaństwem, ile dotknięciem obej- mującego mnie za szyję kościotrupa. Minąłem miejsce, gdzie synowie i córki Loiangoroka stawiali swoje zagrody, i posze- dłem z nim do nowo powstającej wioski Atuma. Kinimei i Lokutoi zbudowały tam sobie prowizoryczne schronienie w przyszłej zagrodzie Jakumy: zapłaciłem im, żeby odstąpiły je starcowi. Spodziewając się żywności i pieniędzy, zgodziły się chętnie i zaczęły budować so- bie inny dom. Atum wybrał na swoją wioskę miejsce leżące najbliżej posterunku policji, to- też bez większego trudu mogłem podjechać tam samochodem. Karmiłem w nim właśnie Loiangoroka, gdy nagle wszyscy wybiegli z wioski, po czym usłyszałem z daleka wybuchy śmiechu, a po chwili ktoś przybiegł do mnie mówiąc, żebym szybko tam poszedł. Myślałem, że to podstęp, aby odciągnąć mnie od starca w trakcie jedzenia, skończyłem więc go karmić i dopiero potem poszedłem zobaczyć, co oznacza ten harmider. Powstał on wokół wdowy po Lolimie, imieniem Loono, której również nigdy przedtem nie widziałem. Porzucono ją jak innych starych ludzi i na własną rękę usiłowała zejść ze zbocza. Była całkiem ślepa, więc potknęła się i spadła do Wąwozu Pirre, gdzie leżała teraz na wznak machając bezsilnie ręka- mi i nogami, a niewielki tłumek zebrany na górze zaśmiewał się z tego widowiska. W tym czasie był ze mną Joseph Towles, który przywiózł świeży zapas lekarstw. Zo- stał przy Loono i opiekował się nią, a ja pobiegłem po lekarstwa, żywność i wodę, gdyż wi- dać było, że jest ona bliska śmierci z głodu i pragnienia, nie mówiąc już o obrażeniach wsku- tek upadku. A potem stała się rzecz naprawdę okropna. Opatrzyliśmy ją, nakarmili i poprosi- li, żeby poszła z nami, bo wpadliśmy na pomysł, żeby założyć całą wioskę dla ludzi starych i opuszczonych. Ale Loono odmówiła upierając się, że pójdzie dalej sama, jeżeli pokażemy jej, w jakim kierunku leży nowa wioska jej syna. Był to ten sam syn, który w swoim czasie wy- wlókł poza ogrodzenie Lolima, aby umarł kilka metrów od wioski. Wyraziłem wątpliwość, czy syn będzie jej rad, odparła, że na to nie liczy, chce tylko umrzeć blisko niego: może po- zwoli jej wejść do zagrody, kiedy zobaczy żywność, którą jej daliśmy. Wobec tego dołożyli- śmy jej jeszcze żywności, zmusiliśmy, żeby pożywiła się do syta, i włożywszy jej laskę do ręki wskazaliśmy, w jakim ma iść kierunku, kiedy niespodziewanie się rozpłakała. Myśląc, że może się boi, spytałem, czy chce, abyśmy ją odprowadzili. Zaprzeczyła, powiedziała, że pła- cze, bo nagle przypomnieliśmy jej o czasach, kiedy ludzie sobie pomagali i byli dla siebie do- brzy i serdeczni. I tak, ciągle płacząc, odeszła. Dotychczas Ikowie traktowali pobłażliwie moje poczynania, ale teraz cierpliwość ich się wyczerpała, zwłaszcza że mój towarzysz założył ambulatorium, w którym leczył zarówno młodych, jak i starych, ale żywił jedynie tych ostatnich. Ikowie otwarcie skrytykowali to marnotrawstwo sił, żywności oraz lekarstw i oświadczyli, że postępujemy niesłusznie. Żyw- ność i lekarstwa powinny być dla żywych, nie dla umarłych. Ale starzy nadal do nas przy- chodzili — ci nieliczni, co jeszcze pozostali — przychodzili nie w nadziei, że utrzymamy ich przy życiu, ale w nadziei na lżejszą śmierć. A potem pomyślałem o Loono, o jej niewiary- godnie pomarszczonej, starej twarzy, niewidzących oczach wpatrujących się z wysiłkiem przed siebie, jakby dzięki temu mogły jeszcze coś dojrzeć, i o tych niespodziewanych, prze- rażających łzach rozpaczy na wspomnienie rzeczy, o których lepiej nie pamiętać. I pomyśla- łem o innych starych ludziach, którzy brali udział w ogólnej wesołości, kiedy z nich drwiono, kiedy ich przewracano albo wyjmowano im z ust drogocenny kęs żywności. Wiedzieli, że w ich sytuacji czepianie się życia jest niemądre, i patrząc na innych rozumieli, jakie śmieszne stanowią widowisko. Może gdybyśmy zostawili Loono w spokoju, umarłaby z uśmiechem na ustach, szczęśliwa, że przynajmniej zdołała dostarczyć rozrywki swoim dzieciom. A co my- śmy zrobili? Przedłużyliśmy jej niedolę zaledwie o kilka krótkich dni, bo chociaż Longoli wpuścił ją do zagrody, to odebrał jej całą żywność i nie dawał ani jeść, ani pić. Co gorsza, przypomnieliśmy jej o czasach, kiedy było inaczej, o dniach, kiedy dzieci kochały ro- dziców, a rodzice dzieci. Loono była już właściwie martwa, a przez nas stała się w dodatku nieszczęśliwa. W owym czasie byłem oczywiście przekonany, że postępujemy słusznie i „humanitarnie” i w pewnym sensie tak było — a w każdym razie ułatwialiśmy sobie życie i utwierdzaliśmy się we własnym poczuciu wyższości. Teraz jednak ogarniają mnie wątpliwo- ści co do naszego postępowania. Pod koniec pobytu nabrałem szacunku dla Ików i zastana- wiam się, czy to nie oni mieli rację i czy nie powinienem razem z nimi stać na skraju wąwozu i śmiać się z niezdarnych ruchów Loono, która przypominała przewróconego na plecy zdy- chającego żółwia, a potem odejść i zostawić ją w spokoju, wtedy może umarłaby śmiejąc się z samej siebie, nie zaś płacząc. Wciąż starałem się trzymać pewnych starych wartości i zasad, ale wiele z nich zmyły łzy Loono. W każdym razie nie miałem już żadnych złudzeń co do swojej wyższości kultu- ralnej. Kiedy nastał głód, miejscowa misja przysłała Ikom dwóch katechetów wywodzących się z ich plemienia: piętnastoletniego chłopca i jego dziesięcioletniego pomocnika. Obaj nosi- li nieodłączne atrybuty chrześcijaństwa i postępu — szorty — i trzymali w rękach różańce, żeby wszyscy widzieli, jacy są święci. Oznajmili, że przysłano ich, aby nauczali Ików, bo misjonarze słyszeli, że panuje tu głód, i chcą im pomóc. Przyjadą więc za trzy dni z mnó- stwem żywności i rozdadzą ją wszystkim, którzy się wykażą gorliwością religijną, a potem wezmą starych ludzi do Kasile, gdzie będą ich żywić i utrzymywać. Na te słowa Ikowie na swój specyficzny sposób zaczęli wyrażać radość, co się objawiało zacieraniem rąk, chytrymi uśmieszkami i klepaniem się po brzuchu. Wszyscy chętnie zaczęli się uczyć katechizmu i pieśni religijnych. Była właśnie pora prac w polu, toteż podczas nauk porannych frekwencja nieco spadła. Ale młody katecheta — obrzydliwy spasiony potwór, taki tłusty, że spodenki pękały mu w szwach — zagroził spisaniem imion tych, którzy nie przyszli, i w rezultacie porzucono prace polowe, a echo niosło do nieba słowa chwały bożej. Czwartego dnia wstaliśmy wcześnie i zgromadzony tłum począł śpiewać pieśni, żeby misjonarze zaraz po przyjeździe mogli się naocznie przekonać, jak dobrze Ikowie wyuczyli się lekcji. Ale tuż przed dziewiątą śpiewy ucichły, a dwaj katecheci wywijali różańcami z coraz mniejszym zapałem. Zaczęto przebąkiwać o powrocie na pola, ale z drugiej strony przeoczono by wtedy chwilę, w której przybędzie żywność, czyli misjonarze. W południe ktoś wszczął fałszywy alarm i znów wszyscy podjęli śpiew, spoglądając z nadzieją na krętą górską ścieżkę. Potem zaczęto obrzucać chłopców kąśliwymi uwagami, lecz oni byli równie zaniepokojeni jak reszta, a żywność wciąż nie przybywała. Piątego dnia nic się nie zmieniło, tylko śpiewy ustały, ale pracy na polu raz jeszcze zaniechano, wciąż licząc na spełnienie obietnicy. Misjonarze nie przybyli, nie podali też słowa wyjaśnienia. Przez cały czas, jaki tam spędziłem, ani oni, ani miejscowy lekarz w ogóle się nie pokazali. Ale od czasu do czasu przysyłano szorty i różańce, a czasem krzyże dla tych najlepszych, którzy zawsze — jak za- uważyłem — mieli też najpełniejsze żołądki. Biorąc pod uwagę to wszystko, a także moje własne zachowanie i podejście, nie mia- ło zupełnie sensu obstawanie przy tradycyjnym pojęciu moralności. Był to jeszcze jeden wy- godny i przyjemny zbytek, do którego powszechnie się stosowano w czasach dobrobytu, ale taki, który w chwili zagrożenia może i powinien zostać odrzucony tak jak religia, wiara, pra- wo, rodzina i inne zbędne dodatki, stające się wtedy zawadą. Jeżeli pomazańcom bożym ciężko jest ruszyć się z wygodnych kwater i rozstać na chwilę z dzbanami wina i mrożoną wodą sodową, żeby wygłosić choć słowo otuchy, i wysyłają w tym celu dwóch spasionych byczków w szortach i z różańcami, którzy mają uczyć modłów oraz śpiewów, to nie czułem się na siłach sądzić Ików zbyt surowo za to, że pozwalają starym ludziom odejść z tego świa- ta możliwie szybko i spokojnie. Ale nadal nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego ci, którym brak czegoś więcej niż wina i wody sodowej, chcą w takim świecie żyć, a większość mło- dych Ików tego chciała. Kiedy Ngorok miał dwanaście lat, był już dorosłym mężczyzną. Lomer, jego starszy brat, w piętnastym roku życia zaczął opadać z sil — kiedy pracował w polu albo coś niósł, twarz mu wykrzywiał wyraz cierpienia, które nie było bólem fizycznym. Dwudziestopięcio- letni Giriko miał w istocie lat czterdzieści, czterdziestoletni Atum sześćdziesiąt pięć, a ci naj- starsi, może zaledwie pięćdziesięcioletni, wyglądali jak ludzie wiekowi. Ja sam, mając lat czterdzieści, byłem od nich wszystkich młodszy, bo wciąż jeszcze cieszyłem się życiem, gdy ich już w trzecim roku życia nauczono, że taka postawa człowiekowi dorosłemu nie przystoi. Ale zachowali wolę przetrwania i dla tych, którzy długo zdołali się przy życiu utrzymać, mie- li niejaki szacunek. W tym szacunku dla ludzi starych upatrywałem przebłysku nadziei, cho- ciaż sposób, w jaki ich traktowano, tę nadzieję właściwie niweczył. — Starzy ludzie — mówiono — nie mają oczu ani nóg. Młodzi mają oczy i nogi. Zastanawiałem się, dlaczego nie przywiązywano wagi do rąk, ale naturalnie w życiu Ika najważniejsze jest to, żeby jako pierwszy zobaczył żywność i dotarł do niej przed innymi. Oto najprawdopodobniej całe wyjaśnienie, gdyż Ikowie nie bawią się w subtelności. Kiedy panował głód, młodzi byli zaniepokojeni, a starzy markotni i skłonni do irytacji, chociaż taką skłonność trudno nazwać cechą charakterystyczną Ików. Koniec końców irytacja jest przeci- wieństwem pogody ducha, pojęcia nie znanego młodszemu pokoleniu Ików, które, wyzbyte wszelkiej zdolności do uczuć i wzruszeń, stara się jedynie utrzymać przy życiu, nie życząc przy tym nikomu nic złego ani nic dobrego. Po co w ogóle starać się o utrzymanie przy życiu, skoro tak szybko nadchodzi sta- rość? Tylko nieliczni osiągali w dobrym zdrowiu wiek Atuma. Dla większości lata tłuste, czyli te o pełnym żołądku, wypadały między piętnastym a dziewiętnastym rokiem życia, ma- jąc zaś lat dwadzieścia pięć mężczyzna był już u schyłku życia, jak Giriko, albo pod niedbale usypanym stosem kamieni, jak Kauar, Edapa. Lokol i wielu innych, jeszcze młodszych. Ale nawet w przekomarzaniu się ze starymi ludźmi błyskał promyczek nadziei zarówno dla sta- rych, jak i dla młodych. Wskazywało to bowiem na pewną zażyłość, na specjalny stosunek, jaki nie istniał między rodzicami a dziećmi. Jest to zjawisko dość powszechne w małych spo- łecznościach, a także w wielu lub może nawet w większości innych społeczeństw. Dziadko- wie są często w bardziej zażyłych stosunkach ze swoimi wnukami niż ich rodzice. Przede wszystkim nie są tak surowi, poza tym wchodzą też w grę i inne, ważniejsze jeszcze czyn- niki. Dziadkowie i wnuki patrzą na siebie jak na reprezentantów przeszłości i przyszłości. Dla dziecka człowiek stary uosabia zamierzchłą historię, świat, który istniał na długo, zanim się ono urodziło, inny sposób bycia i myślenia, ponadto zaś ów nieznany i przerażający świat, który dla niego wkrótce nadejdzie i w którym w stosownym czasie dziadkowie i wnuki znów się spotkają — świat śmierci. Starzy ludzie otarli się już o niego, a może nawet go nawiedzili, bo ich twarze, a szczególnie oczy, mają wyraz nie spotykany u ludzi młodych. Oni z kolei patrząc na wnuków widzą przyszłość, może samych siebie w nich odro- dzonych, kontynuację rodu, spełnienie nie spełnionych marzeń. Widzą też przeszłość swoją własną, swoich dziadków i dalszą, aż do zamierzchłych czasów. W ten sposób starych i mło- dych łączy wspólna wiara w ciągłość rodzaju ludzkiego i nadzieja na przyszłość. Wiarę tę niweczy uczucie buntu, jakiego doznajemy po czyjejś śmierci, ale zawsze, prędzej czy póź- niej, pojawia się na niebie nowa gwiazda i znów budzi się nadzieja. Wiarę tę muszą też tracić starzy Ikowie, kiedy patrzą na młodych i widzą, że dawny, znany im sposób życia znikł bez śladu, a została tylko pustka. Oto dlaczego starzy Ikowie przyglądają się tylko bardzo małym dzieciom, jedynie w nich bowiem mogą jeszcze pokładać wiarę i nadzieję. W takich okolicz- nościach nieprzeparta chęć do życia musi sama w sobie wskazywać na wiarę w jakąś cią- głość, w jakąś przyszłość, chociaż nie wiem, czy z tą wiarą idzie w parze nadzieja, która choć trochę ułatwiałaby życie. A teraz, kiedy umarli już wszyscy starzy ludzie, co zostało? Ci, którzy zestarzeli się dopiero niedawno, nie pamiętają już — jak pamiętała Loono — czasów, kiedy ludzie byli sobie życzliwi, kiedy rodzice opiekowali się dziećmi, a dzieci rodzicami. Każdy z tych Ików. którzy są dzisiaj w podeszłym wieku, został wyrzucony z domu, gdy skończył trzy lata, sam musiał sobie radzić i sam potem wyrzucał z domu własne dzieci, a teraz wie dobrze, że nie pomogą mu one na starość, tak jak i on nie pomógł swoim rodzicom, tym wszystkim Lolimom, Lomeraniangom, Losikom i Loonom, należącym już do przeszło- ści. Koło się zamknęło, a cykl będzie się teraz powtarzał w nieskończoność; układ ten obrócił wniwecz to, co nazywamy „humanitaryzmem”, i zamienił świat w mroźną próżnię, w której człowiek nie troszczy się nawet sam o siebie, tylko o to, żeby przetrwać. Jednakże do tego przerażającego świata wróciła niespodziewanie Nangoli wraz z rodziną. Wrócili cicho i bez ostentacji z całkiem innego świata po drugiej stronie góry Lomil, gdyż nie mogli znieść osa- motnienia. Rozdział dziesiąty LUDZIE NIE ZNAJĄCY MIŁOŚCI Zostawmy teraz na chwilę sprawę ludzi starych i bardzo młodych oraz ich niewesołej przyszłości, natomiast przyjrzyjmy się bliżej społeczności Ików szukając w niej ostatnich śladów cech ludzkich, różniących ją i wznoszących ponad świat zwierzęcy. Spójrzmy z bli- ska na Ików, jeżeli już nie na siebie samych, i zastanówmy się tylko, na czym polega ta róż- nica. Zdawałoby się, że Ikowie wyzbyli się wszystkich cech, jakie według naszego mniema- nia różnią nas od innych ssaków, a mimo to przy odrobinie szczerości musimy przyznać, że zachowaniem swym wcale tak bardzo od nas nie odbiegają. Jest ono tylko w swoich przeja- wach bardziej krańcowe, gdyż my wyrzucamy dzieci z domu dopiero wtedy, gdy idą do przedszkola, a potem wysyłamy je do szkoły, na obozy letnie — i wszystko to równie sku- tecznie oddala je od nas. Przerzuciliśmy odpowiedzialność z rodziny na państwo, Ikowie przerzucili ją na jednostkę. Każdy z nas może przeprowadzić porównanie na własną rękę; moim zdaniem największa różnica między Ikami a nami polega na tym, że oni są absolutnie szczerzy w tym, co robią, i bardziej od nas konsekwentni, odrzucili bowiem wszelkie wierze- nia, które mogłyby kolidować z postępowaniem koniecznym do utrzymania się przy życiu. Wielu ludzi, którzy z bliska badali życie zwierząt, i to niekoniecznie naczelnych, do- szło do podobnych wniosków co do naszego miejsca w świecie zwierzęcym: różnice wcale nie są aż tak wielkie. Z punktu widzenia techniki stoimy niewątpliwie wyżej, to znaczy pew- ne umiejętności wykształciliśmy, inne straciliśmy, a sztukę słownego porozumiewania się opanowaliśmy w stopniu, który daje nam znaczną przewagę nad innymi zwierzętami. Nie zawsze jednak robimy z tego właściwy użytek i można z łatwością wskazać wiele typowych ludzkich tragedii, wynikłych z niewłaściwie użytej mowy lub pisma. W rzeczy samej dopro- wadziliśmy do perfekcji środki masowej zagłady, jeżeli to może służyć jako przykład naszej wyższości nad zwierzętami, które takimi środkami nie dysponują. Niektórzy nie powołują się na mowę ani pismo, ale na dogmat religijny, twierdzą, że to Bóg nas stworzył jako istoty wyższe. Z dogmatem oczywiście nie można polemizować, gdyż opiera się jedynie na we- wnętrznym przekonaniu i kiedy przeczą mu fakty, zawsze się w końcu odwołuje do niezba- danych wyroków boskich. Jednakże najczęściej powołujemy się na to, że ludzie są zdolni do miłości, a co więcej, jest ona potrzebna im do życia i zdrowia psychicznego. Kiedyś uważano to za cechę różniącą nas od zwierząt, dopóki badania nie wykazały, że i zwierzęta nie tylko są do miłości zdolne, ale że miłość jest im nawet niezbędna. Wychowałem, oprócz innych, bar- dziej pospolitych zwierząt domowych, parkę małych lampartów, które Ikowie mieli właśnie zjeść, pawiana, którego czekałby ten sam los, oraz szympansa i mogę zaświadczyć, że nie ma większej różnicy między nimi a nami, jeżeli chodzi o potrzebę „miłości”. Używam tego sło- wa w cudzysłowie, bo chociaż miłośnicy zwierząt zgadzają się, a zoologowie nawet zapew- niają, że zwierzęta podobnie jak ludzie giną z braku miłości, inni mogą twierdzić, że istnieje różnica w charakterze tego uczucia. Także i w tym wypadku trudno o rzeczową dyskusję, gdyż nie opracowaliśmy dotąd żadnej zadowalającej metody porozumiewania się z przedsta- wicielami innych gatunków, a nawet jeśli chodzi o porozumienie się między sobą, to wiele jeszcze pozostaje w sferze życzeń. Otóż Ikowie dają nam możność przekonania się, czy ten tak popularny pogląd, że miłość jest konieczna do życia, jest słuszny. Jeżeli tak, to wśród Ików miłość powinna by stanowić czynnik stały i powszechny. Jest sprawą osobistych poglą- dów, czy różni to ich lub nas od zwierząt, ale wyznam, że na początku mojego tam pobytu napisałem w liście, że trudno mi uwierzyć, abym badał społeczeństwo ludzkie, Ikowie bo- wiem przypominają raczej wyjątkowo dobrze zorganizowaną społeczność pawianów. Nie chciałem przez to obrazić ani Ików, ani pawianów — było to trzeźwe i wcale nie zabawne stwierdzenie, dające wyraz niedowierzaniu, że ludzie pomimo najcięższych warunków życia zdolni są do tego rodzaju postępowania. Nawet w obozach koncentracyjnych podczas drugiej wojny światowej, gdzie warunki były pod pewnymi względami zbliżone (lecz cierpiący tam ludzie mieli dodatkową świadomość, że ich los został im dobrowolnie i świadomie zgotowa- ny przez innych ludzi i zależny jest od tego, jak długo władza będzie pozostawała w ręku tego odłamu ludzkości), nawet tam takie wyzbycie się większości cech „ludzkich” należało do rzadkości, chociaż czasem się zdarzało, na przykład w Treblince i gdzie indziej. Widząc, jak łatwo Ikowie wyzbywają się owych cech, zwłaszcza związanych z orga- nizacją społeczną, wraz z jej wierzeniami i praktykami religijnymi, nie dostrzegając żadnych zewnętrznych przejawów miłości, od samego początku mimo wszystko usilnie szukałem ja- kichkolwiek jej dowodów. Jednakże więcej miłości zaobserwowałem u dwóch lamparciątek niż wśród Ików. Nie miałem złudzeń co do charakteru tego lamparciego uczucia: biednym stworzeniom, które ledwo otworzyły oczy, potrzeba było ciepła i pożywienia, czyli tym sa- mym potrzeba im było miłości. Pomijając fakt, że w ciągu dwóch lat lamparty okazały mi więcej miłości i więcej jej we mnie obudziły niż Ikowie, zastanówmy się, co zajęło jej miej- sce w życiu Ików? Miłość, jakkolwiek się ją zdefiniuje, wymaga dwustronności, musi być odwzajemniona albo umiera, jeśli nie ma się czym żywić. W krańcowych wypadkach tą po- żywką jest jakieś bezosobowe wyobrażenie, idea, wiara; w innych, mniej zadowalających, ro- lę tę przejmują w zastępstwie zwierzęta. Można przypuszczać, że powszechne trzymanie zwierząt domowych, co jest jedną z charakterystycznych cech naszej cywilizacji, wskazuje na pogorszenie się stosunków międzyludzkich. Ale miłość między ludźmi zakłada wzajem- ność, gotowość do poświęcenia samego siebie, która wypływa z potrzeby serca. Przywodzi nas to znów do Ików, gdyż nasuwa przypuszczenie, że miłość, tak jak wszystko inne, dajemy bliźnim myśląc głównie o sobie i że nawet najwyższe poświęcenie — oddanie życia dla oso- by ukochanej — jest w gruncie rzeczy pięknie zakamuflowanym egoizmem, ponieważ na- grodą dla ofiary jest rozkosz i satysfakcja, jaką odczuwa poświęcając się dla kogoś. Jednakże Ikowie nie przekładają wzruszeń nad chęć przetrwania i żyją bez miłości. Ale ja wciąż jej szukałem, tylko ona bowiem mogła wypełnić pustkę, jaka powstała wokół każdego z Ików w wyniku metod, którymi walczyli o przeżycie, a jeśli miałoby się okazać, że miłość w żadnej formie wśród nich nie istnieje, oznaczałoby to, iż dla całej ludz- kości miłość wcale nie jest koniecznością, lecz tylko zbytkiem lub złudzeniem. A skoro nie istnieje wśród Ików, to bez względu na to, czy jest zbytkiem, czy złudzeniem, wszyscy mo- żemy ją utracić, a obecny stan rzeczy w świecie zachodnim wskazuje na to, że taka sytuacja jest nie tylko możliwa, ale prawdopodobnie nawet nieunikniona. Proces ten już się zaczął. Kiedy żyłem wśród Ików, trudno mi było przypomnieć sobie, co to właściwie jest miłość, czy zdefiniować ją choćby tylko dla siebie. Musiało to być inne uczucie niż potrzeba, coś więcej niż potrzeba i niż zwykłe pożądanie, musiało to być coś w rodzaju spełnienia: dokonanie i wiecznie płonący ogień, ustawicznie żywa świadomość autentycznego przeżycia. Oto jak pamiętałem miłość — jako coś, co wypełnia życie i nadaje mu sens, coś, czego nie można pragnąć, bo nabiera znaczenia dopiero wtedy, kiedy już istnieje. Rozstrzygnięcie kwestii, czy Ikowie żywią takie uczucie do świata, w którym żyją, podobnie jak choćby Pigmeje Mbuti do lasów tropikalnych i jak wiele innych plemion do swoich okolic, wymagałoby nie tylko obserwacji, lecz długich rozważań filozoficznych. Wy- nik moich obserwacji na nic podobnego nie wskazywał, podobnie jak i skąpe wypowiedzi, które udało mi się na ten temat uzyskać. Ich własne rozmowy ani razu nie zahaczały o ten temat. Jedyna możliwość wykrycia śladów miłości istniała w dziedzinie stosunków między poszczególnymi ludźmi. Tutaj perspektywy nie były zbyt pomyślne, gdyż nadmierna samo- wystarczalność Ików w połączeniu z samotnością i nudą życia codziennego nie przyczyniała się do powstawania głębszych stosunków międzyludzkich. Nuda nie jest tu może właściwym słowem, bo gdyby byli znudzeni, mogliby pewno czymś się zająć, ale trudno jest znaleźć odpowiednie określenie na życie, jakie pędzili. Każdy z nich był po prostu sam i najwi- doczniej nie miał nic przeciwko temu. Właśnie ta akceptacja samotności uniemożliwiała mi- łość. Kontakt nawiązywano ze sobą jedynie w konkretnym i praktycznym celu, mając zwykle na względzie napełnienie żołądka, własnego żołądka. Takie kontakty były przelotne, wypły- wające z potrzeby chwili i nie miały nic wspólnego z trwałością i ciągłością niezbędną do tego, aby powstała sytuacja, która daje początek miłości. Ostatnią ewentualnością była sym- patia, która może być zwiastunem głębszego uczucia, a nie wymaga tak ścisłych kontaktów. Rozpatrywałem nawet możliwość spontanicznej miłości od pierwszego wejrzenia, chociaż sama myśl o tym wywołała rzadki u mnie w tym okresie uśmiech. Kiedy ze względu na bezpieczeństwo lub konieczną współpracę uprawiano razem myślistwo czy zbieractwo, całą wzajemną życzliwość, jaka mogła się przy tym zrodzić, tłu- miła natychmiast zazdrość przy rozdzielaniu łupów — jeżeli zdobyto je wspólnie — albo po prostu zawiść na widok kogoś, kto je, choćby to pożywienie zdobył tylko własnym trudem. A gdyby przypadkiem — co jest nie do pomyślenia — nie wystąpiła zazdrość lub zawiść, ich miejsce zajęłaby podejrzliwość i obawa, czy się przypadkiem podczas wspólnego wysiłku nie zaciągnęło jakiegoś długu, który koniecznie należy potem komuś spłacić. Najczęściej wcho- dziły w grę wszystkie trzy uczucia: zazdrość, zawiść i podejrzliwość, które nie stwarzały naj- żyźniejszej gleby dla sympatii. Jak sądzę, powinienem w tym miejscu podkreślić, że nie jest to bynajmniej pobieżne wrażenie, ale podsumowanie setek stron notatek mozolnie opisują- cych zdarzenie po zdarzeniu, z których chyba dość dużo przytoczyłem tu w formie przykła- dów. A oto kilka przykładów odmiennej natury, potwierdzających to, co inaczej mogłoby zostać uznane za produkt chorej wyobraźni. Pomińmy drastyczne aspołeczne poczynania — jak naśmiewanie się z leżącej na wznak i niezdarnie wymachującej nogami Loono, bicie Lo- lima w głowę niczym w bęben, grę w „tuż, zanim przełknie” z Edapą czy przewracanie pełza- jących kościotrupów — przyjrzyjmy się natomiast zwykłym, na pozór nieszkodliwym co- dziennym czynnościom, które same w sobie nie mają wyrządzić nikomu krzywdy ani przy- krości. Głównym surowcem do wyrobu różnych rzeczy są pnącza, z których Ikowie wyrabia- ją powrozy i sznury, a które nie splecione, lecz pocięte na paski, służą dc wiązania chat, da- chów, ogrodzenia, koszyków i innych przedmiotów codziennego użytku. Są różne rodzaje sznurków, ale najpopularniejszy, tak zwany sim, wyrabia się z kory pewnych małych drze- wek, również zwanych sim, nie z pnączy. Wymaga to pracy tylko jednej osoby, ale, jak inne podobne czynności, Ikowie czasami wykonywali ją wspólnie, chociaż mogło nie paść przy tym ani jedno słowo. Po prostu patrzyli tylko na siebie od czasu do czasu. I właśnie te spoj- rzenia wiele o nich mówiły. Drzewa sim rosną zwykle razem, w niewielkich kępach, do wy- robu sznurów potrzebna jest tylko ich kora. Odzierano ją kamieniem w kształcie klina, naci- nając korę na wysokości mniej więcej trzydziestu centymetrów od ziemi i po obu stronach drzewa na wysokości około półtora metra. Po odcięciu gałęzi jak najbliżej pnia obijano korę płaską stroną kamiennego klina albo też innym kamieniem odpowiedniego kształtu. Obluzo- waną w ten sposób korę wystarczyło podważyć i zaparłszy się stopą o podstawę drzewa cią- gnąć w górę, po czym mocno szarpnąć — odrywał się pasek kory na całej długości drzewa, aż do miejsca, w którym ucięto gałęzie. Właśnie przy tej czynności można było doznać nie- powodzenia, toteż Ikowie przerywali własną pracę i patrzyli na tego, który to robił, z nadzieją i oczekiwaniem. Jeżeli wszystko się udało, wracali do swojego zajęcia, ale jeżeli pasek kory pękł na sęku albo w miejscu, gdzie gałąź ucięto zbyt blisko czy też nie dość blisko, wokół rozlegały się wybuchy śmiechu. Chłodna, rzeczowa ocena po latach prowadzi do myśli, że jedynym motywem wspólnej pracy w tym i wielu innych podobnych przypadkach była przy- jemna perspektywa uciechy z czyjegoś niepowodzenia. Na di, gdzie wykonywano bardziej precyzyjną i interesującą pracę, splatanie sznurów, Ikowie nie patrzyli już na siebie, choć czasem spoglądali na samą robotę, w nadziei, że uda się ją skrytykować. Jednakże podczas zdzierania kory oczy pożądliwie śmigały z drzewa na twarz, chcąc uchwycić pierwszą oznakę rozdarcia, a później wyraz gniewu i zawodu. Podobnie rzecz się miała z wieloma czynnościami wykonywanymi na di, gdzie zbie- rano się tylko w celach towarzyskich. Oprócz wpatrywania się w przestrzeń (co robiono naj- chętniej), na di zajmowano się także wyrobem dzid i karaców. Produkcja dzid wymagała pewnej współpracy, gdyż nie każdy chciał czy umiał posługiwać się narzędziami z kamienia, ale za to dawała ogromne pole do kpin i krytyki. Karace natomiast robiono od początku do końca w pojedynkę, począwszy od wybrania i ucięcia odpowiednio rozwidlonej gałęzi, która miała w przyszłości zamienić się w podgłówek. Przy tej czynności jednak, podobnie jak przy zdzieraniu kory, Ikowie często nie odstępowali jeden drugiego, gdyż do końca istniała tu możliwość porażki. Przy struganiu podgłówka, w miarę jak odnogi gałęzi stawały się coraz cieńsze, wystarczał jeden nieostrożny ruch, żeby odciąć jedną z nich niszcząc przy tym całą robotę. Niektórzy wytwórcy karaców poprzestawali wobec tego na ociosaniu gałęzi jedynie z grubsza, choć narażali się w ten sposób na kpiny z powodu złej jakości wykonania. Jedynym wyjątkiem był tu Loron, najstarszy syn Nangoli. Jego pracy jednak nikt się nie przyglądał, bo znany był z takiego mistrzostwa, że nie mogło go spotkać najmniejsze niepowodzenie. Co dziwniejsze, Loron również nie patrzył na innych — w owym czasie przypisywałem to jego samotniczej i zamkniętej naturze, jednakże jeśli wziąć pod uwagę epizod z wioską uchodź- ców, jest to być może fakt godny odnotowania. Raz i tylko raz widziałem, jak na di zaszło coś, co napełniło mnie nadzieją, że może jeszcze nie wszystko stracone, chociaż prawdopodobnie był to sąd zbyt pochopny. Siedziało tu nic nie robiąc, tylko wpatrując się w przestrzeń, kilku chłopców. Jeden z nich podniósł z ziemi sporą drzazgę, zostawioną przez kogoś, kto robił tu karac, i zaczął ją od niechcenia strugać kamienną płytką używaną do wygładzania i wykańczania podgłówka. Wkrótce kawa- łek drewna zmienił się w długi drewniany sztyft i chłopiec zaczął nim czesać włosy kolegi, który leżał obok z głową wspartą na swoim karacu. Ten po chwili się podniósł i oparł głowę na kolanach czeszącego, żeby było mu łatwiej zrobić odpowiednią fryzurę. Zanim minęło południe, wystrugano wiele innych podobnych sztyftów i spontanicznie potworzyły się nowe pary, które kładąc sobie głowy na kolanach nawzajem czesały sobie włosy. Trwało to jeszcze przez cały następny dzień, przy czym jedni zadowalali się puszystą, kędzierzawą fryzurą, a inni chcieli mieć włosy zaplecione w warkoczyki. To wszystko — prosta, zwykła czynność, ale tutaj niezwykła, gdyż w grę nie wcho- dziło żadne niebezpieczeństwo, nie nastręczała się sposobność do kpin czy krytyki, samo zaś zajęcie nie było ani konieczne, ani w żaden sposób związane z jedzeniem, a mimo to miało się wrażenie, że daje chłopcom satysfakcję. Każdy dostawał dokładnie tyle, ile dał, czego by normalnie Ikowie nie uważali wcale za dobry interes. Ale zacząłem rozumieć, że bez wzglę- du na to, czy czerpali jakąś przyjemność z wzajemnej bliskości czy nie, ich czuły gest (jak to sobie pełen nadziei interpretowałem) złożenia głowy na kolanach czeszącego służył jedynie do lepszego osiągnięcia celu, którym było upiększenie się, czego nie uzyskaliby w pojedyn- kę. Co więcej, powodem tej próżności nie była nawet chęć spodobania się żonie lub dziew- czynie, a jedynie estetyka sama w sobie. Żaden z chłopców nie przyglądał się kolegom, nikt też nie patrzył na przechodzące dziewczęta, podobnie jak i one na nich nie patrzyły, gdy jed- nak wydobyto lusterka, wszyscy uczesani zaczęli się w nich z satysfakcją przeglądać i uśmie- chać do swojego odbicia, kręcąc głową na wszystkie strony, ale wkrótce potem cała sprawa przestała ich interesować. Odłóżmy na później kwestię współżycia seksualnego, które przeważnie (ale u Ików bynajmniej nie zawsze) wiąże się ze ścisłą współpracą i chwilowym choćby zaangażowaniem uczuciowym, nawet jeżeli jest ono natury czysto animalistycznej, i zajmijmy się teraz pro- blemem, jaki nasuwa się w związku ze sceną wzajemnego czesania włosów — mianowicie, czy istnieją wśród Ików jakieś związki przyjaźni lub braterstwa owocujące powtarzającymi się przypadkami takiej współpracy. Mogę tylko powiedzieć, że w tym wypadku zanotowałem dokładnie, kto czesał kogo — jak zawsze zresztą, kiedy miałem najmniejszą okazję, żeby odnotować rzadki fenomen współpracy między Ikami — i żadne więzy przyjaźni nie grały tu roli, mimo że był to najwyraźniejszy przejaw uczucia sympatii, jaki wśród Ików widziałem. Co prawda grupa ludzi pracowała na polu Atuma po drugiej stronie góry Meraniang, ale każ- dy z tych „przyjaciół” był jego dłużnikiem i podawał to zadłużenie jako powód, dla którego mu pomaga. Żadnego nie łączyły z Atumem więzy braterstwa ani nawet przyjaźni. Po prostu wszyscy dostali od niego w poprzednim roku miód, teraz więc Atum zażądał spłaty długu. On sam z kolei dostał miód od Lomera, któremu pomagali go zbierać inni, toteż nie należy zbyt pochopnie potępiać tego sposobu obdarowywania się — realizuje on bowiem ważne i praktyczne cele, a w dodatku tworzy łańcuch współzależności będący jedną z niewielu, jeżeli nie jedyną rzeczą, jaka łączy Ików i zapobiega anarchii. Charakter wzajemnych stosunków, nawet tych zażyłych, dobrze określił Lomongin, kiedy mówił o swoim zaprzysiężonym bra- cie, Lokelei. Powiedział mianowicie, że związał się z Lokeleą braterstwem, gdyż ten nie na- leży do plemienia Ików, a jest bogaty, bo ma krowy i kozy — wobec czego Lokelea na bra- terstwie tylko traci, gdy tymczasem on, Lomongin, może zyskać. Pokazał mi urwiste zbocze góry Kalimon, gdzie Lokelea miał swoje najdalej położone, najwyższe i bardzo strome pole, tak strome, że sam nie mogłem na nim ustać prosto. — Lokelea myśli, że to powstrzyma ludzi od kradzieży, ale chciałbym zobaczyć takie pole, które można uprawiać, a którego nie można okraść — mówił bez żenady, szczerze, wiedząc o tym z własnego doświadczenia. Jest rzeczą charakterystyczną, że większość przyjaźni wśród Ików zawierana jest w formie braterstwa i to na ogół z członkami innych plemion — oczywiście w celu korzyści materialnych. Ikowie z reguły wszystkich Turkanów i Dodosów określają słowem bam, czyli przyjaciel. Nawiązują też z nimi indywidualne przyjaźnie, ale w stosunku do żadnego z tych plemion czy ich poszczególnych członków nie żywią sympatii, jaka powinna iść w parze z terminem „przyjaźń”. W rzeczywistości jawnie nimi pogardzają, szczególnie Dodosami. Wy- śmiewają się z obu plemion, bo te dają się okradać, a każdy prezent przyniesiony przez życz- liwego pasterza służy później Ikom jako jeszcze jeden dowód jego głupoty. Ikowie nie szczę- dzą im także drwin na tematy bardziej osobiste. Z Dodosów kpią, często nawet w żywe oczy, z powodu ich uczesania. Młodzi chłopcy, którzy jeszcze nie wkroczyli w wiek dojrzały, tra- dycyjnie noszą włosy skręcone w wysoki stożek oblepiony brunatnożółtą gliną. Dorośli noszą długie włosy związane na karku w węzeł, ściśnięty czymś w rodzaju siatki. Ikowie uważają, że te fryzury są śmieszne i niepraktyczne, i pytają, jak można z nimi biegać... Wysoki stożek wplątuje się w cierniste gałęzie, a węzeł, w którym trzyma się rozmaite cenne przedmioty, łącznie z monetami, podskakuje w górę i w dół przy każdym szybszym kroku, toteż chcąc biec, Dodosowie muszą przywiązywać włosy pnączem do szyi. Dla Ików, których życie czę- sto zależy od zdolności szybkiego poruszania się, wszystko, co krępuje ruchy, jest głupotą. Turkanie noszą na głowach płaskie gliniane koki, co wygląda ładnie i nie jest kłopotliwe. Niektórzy Ikowie nawet usiłowali ich naśladować, na przykład stary ojciec mkungu mieszka- jący w Loitanet. Ale Turkanie są hojniejsi od Dodosów — ponieważ mają więcej do rozdania — i z tego właśnie powodu są wyszydzani. Skoro Ikowie wyśmiewają się z przyjaciół, którzy mają do nich zaufanie, nic dziwnego, że sami takim uczuciem nikogo nie darzą, toteż ten obustronny brak zaufania stał się jedną z cech charakterystycznych związku braterstwa. Re- guł tego związku przestrzega się tylko pod przymusem, jak w przypadku niechętnie udziela- nego zezwolenia, żeby „brat” wziął niuch tabaki, skoro już ją zauważył. Jednakże wszelkie sposoby prowadzące do wykręcenia się od zobowiązania są dozwolone. Pewnego razu, kiedy Jakumie złożył wizytę pewien Dodos związany z nim braterstwem, omal nie doszło do groź- nej utarczki. Siedzieliśmy w kilka osób w w cieniu drzewa na di, przy nowej wiosce Atuma, kiedy wolnym krokiem zbliżył się do nas ów Dodos i stał chwilę nie opodal, zanim usiadł i przemówił. Stał w swobodnej i wdzięcznej pozie, jaką często przybierają pasterze, cały ciężar ciała wspierając na jednej nodze, gdy druga, zgięta w kolanie, ledwo dotykała ziemi. Brodę oparł na dłoniach, które obejmowały u góry długi kij pasterski. W końcu usiadł i powiedział do Jakumy, że przyszedł po tytoń. Dodał zaraz, że chce go kupić, tytoń jest bowiem towarem tak cennym, że nie sprzedaje się go byle komu i nawet przyjaciel gotów jest za niego zapła- cić. Jakuma spytał, co mu „brat” przyniósł. Dodos odparł, że niestety wziął ze sobą tylko pięć szylingów na tytoń. Jakuma wiedział, że to prawda, bo nagość gościa nie pozwalała nic ukryć. Nastąpiły targi co do ilości tytoniu, którą można kupić za tę sumę, a kiedy Dodos się- gnął do siatki na włosy, żeby wydobyć pieniądze, wszystkie szyje wyciągnęły się, a oczy pożądliwie wypatrywały, co jeszcze jest tam ukryte. Ale światło dzienne ujrzało tylko owe przyrzeczone pięć szylingów i po końcowej wymianie zdań targ został dobity. Wtedy Lo- mongin wstał, przeciągnął się i odszedł, a wraz z nim kilku innych. Dwóch z nich natych- miast podeszło do udającego się już w swoją stronę Dodosa i zażądało, żeby dał im trochę tytoniu, lecz on odmówił, mimo że szli za nim przez jakiś czas. W końcu Dodos pozbył się ich i znikł nam z oczu. Za chwilę przez di przebiegł Lomongin w kierunku swojego odoku, przed który zaraz wywołał Lokwama. Szepnął mu coś do ucha i Lokwam natychmiast puścił się biegiem w kierunku, w którym odszedł Dodos. Jakuma, udający dotąd, że drzemie, usiadł nagle i zażą- dał od szwagra wyjaśnień. Lomongin powiedział, że przypadkiem obserwował odchodzącego Dodosa i zobaczył z pewnej odległości, iż ten wcale nie jest sam, tylko zanim przyszedł na di, ukrył w krzakach nie opodal chłopca z dwoma workami, który w powrotnej drodze do niego się przyłączył. On, Lomongin, wysłał Lokwama, żeby sprawdził, co jest w tych wor- kach — przecież Dodos zapewniał, że ma tylko pięć szylingów, nic więcej. Jakuma, wście- kły, oświadczył, że to, co jest w workach, należy do niego, a nie do Lomongina, bo to on za- warł braterstwo z tym Dodosem. Niemniej razem z Lomonginem czekał niecierpliwie na po- wrót Lokwama. Ten wrócił po dziesięciu minutach i powiedział, że worki zawierają tylko po- szo, nie mięso ani żadną inną żywność. Jakuma wpadł w szał, mówił, że jest głodny i jedyna rzecz, jakiej pragnie, to właśnie poszo. Ruszył więc czym prędzej w pościg, ale kiedy dopę- dził Dodosa, nie było przy nim chłopca ani worków z poszo. Rzecz miała się tak, że Lomon- gin, zawsze pierwszy do intryg, kazał po prostu Lokwamowi ostrzec Dodosa, że jego „brat” Jakuma widział go z chłopcem i workami, po czym pobrać za tę przysługę odpowiednią za- płatę. Lokwam przyniósł w ten sposób część tytoniu, który Jakuma przed chwilą sprzedał. Jak było do przewidzenia, Jakuma udał się w pościg za Dodosem i nic przy nim nie znalazł, ale domyślił się, że wyprowadzono go w pole. Nie wiedział jednak, kto to zrobił. Z drugiej strony warto odnotować, co przydarzyło się Pedo, młodszemu bratu Lorona, trzeciemu synowi Nangoli i Amuarkuara, który umarł z pragnienia. Żoną Peda była kobieta z plemienia Topotów i Pedo zawarł braterstwo z jej bratem. Kiedy umarł jego ojciec, Pedo był po drugiej stronie góry Zulii, w głębi Sudanu, gdzie pomagał szwagrowi zorganizować ucieczkę rodziny wraz z pewną częścią bydła. Było to przedsięwzięcie ryzykowne, w którym Pedo narażał życie. Oczywiście zapłacono mu, ale dostał tylko trochę koziego mięsa, gdyż bydło zarekwirowała policja w Opotipot. Mimo to Pedo pomógł przyjacielowi wydostać się z opresji i zaprowadził go aż do Kaabongu, zanim wrócił do swojej rodziny mieszkającej w owej małej, dziwnej wiosce za górą Lomil Wszystko wskazuje na to, że rodzina Nangoli była pod wieloma względami wyjątko- wa, na przykład jej zamężna córka Niangorok namówiła męża, żeby zamieszkali w tej wiosce razem z matką i pomogli jej przetrwać. To, że właśnie oni skłonili ją potem do powrotu do Pirre, nie jest istotne, gdyż — jak przyznała sama Nangoli — namawiali ją do tego, ale nie zmuszali. Większość rodzin widywałem tylko przypadkiem, ponieważ ich członkowie rzadko przebywali razem, a wizyty w rodzinnych zagrodach nie były mile widziane, mimo perspek- tywy łapówki w postaci tytoniu i żywności. Jednakże dzięki temu, że w dwóch kolejnych wioskach moja zagroda przylegała do zagród Atuma, Jakumy i Longoliego, a zwłaszcza do zagrody Atuma, dowiedziałem się różnych intymnych szczegółów z życia rodzinnego, któ- rych nigdy bym nie poznał. To bliskie sąsiedztwo pozwalało mi słyszeć, jak wieczorem wy- trzepywano ze skór do spania pluskwy i wszy, przy czym dorośli robili to przed chatą, a dzie- ci — pewno w odwecie za to, że muszą spać na dworze — zawsze starały się trzepać skóry wewnątrz chaty. Dawało to powód do wielkiej uciechy z jednej strony, a do złości z drugiej. Myślę, że ten przykład stanowi ilustrację najszczęśliwszych chwil w stosunkach między ro- dzicami a dziećmi, bo złość była w takich razach zabarwiona odcieniem szacunku dla dziec- ka, któremu sztuczka ta znów się udała. Najstarsza córka Atuma, Naczapio, wyszła za mąż za policjanta z Moroto. Kiedy po wielu prośbach i otrzymanych prezentach oznajmiła wreszcie, że przyjeżdża z wizytą do ojca, nastąpiło wielkie ożywienie. W końcu przybyła do Kaabongu, ale ku zmartwieniu Atuma przysłała wiadomość, że nie może przyjść do Pirre, gdyż ma za duży bagaż. Ten bagaż sta- nowił jedyną przyczynę, dla której Atum zapraszał córkę i zainwestował pewną sumę w pre- zenty, aby ją skłonić do przyjazdu. Nie pochwalił się, jak zapewne na jego miejscu zrobiłoby wielu innych, że córka ma za duży bagaż, żeby go własnoręcznie przynieść, mimo że fakt ten stanowił dowód jej osiągnięć życiowych i mógł się przyczynić do umocnienia jego własnej pozycji społecznej. Atum nie dbał o takie głupstwa jak pozycja społeczna — chciał mieć ten bagaż. Toteż gdy nie udało mu się nakłonić mnie, żebym go zawiózł do Kaabongu samocho- dem, wyruszył tam pieszo. Za trzy dni wrócił samochodem policyjnym z córką i całym baga- żem, który czym prędzej zaniósł do swojej chaty, choć oczywiście Naczapio miała spać na zewnątrz. Naczapio przywiozła wiele rzeczy, ale mnie udało się ujrzeć tylko kilka z nich, gdyż te nadające się do szybkiego spożycia Atum zatrzymał dla siebie. Kiedy przyjechała, miała na sobie jasnoniebieską sukienkę w kwiaty, która nazajutrz po nocy spędzonej przez Nacza- pio w zagrodzie Kinimei i Lotukoi została rozdarta na połowę. Jedną z nich zdobył w jakiś sposób jej szwagier Lodżieri i nosił przewieszoną przez ramię. Noc tę spędzono bardzo weso- ło, z mojej zagrody słyszałem, jak Naczapio opowiada o swoich złodziejskich praktykach w Moroto i o tym, jak oszukuje i okrada męża, co wzbudziło okrzyki uznania i zazdrości ze strony młodszych sióstr. Później słychać było, że ktoś wszedł przez asak. Nastąpiły nowe chichoty, po czym odgłosy żartobliwych zmagań, co by wyjaśniało, dlaczego Lodżieri ukazał się nazajutrz okryty połową sukienki Naczapio. Naczapio sypiała jednak głównie tam, gdzie się to opłacało, a więc nie z rodziną, tyl- ko na posterunku policji. Leżało to w planach Atuma, który dzięki jej flirtom i małżeństwu z policjantem oraz dzięki temu, że sam był kiedyś tragarzem policyjnym, miał nadzieję uzy- skać dostęp do policyjnej studni. Atum miał nawet pewne plany co do nocnych zajęć córki i jeżeli nie kolidowało to z jej własnymi planami, Naczapio zwykle dawała sobie radę na obu frontach. Ale kiedy mając na względzie swoje bydło, zaproponował, żeby przespała się także z Lokeleą, odmówiła. Znów wypłynęła kwestia śmierdzącego oddechu Lokelei i w obrębie asaku Atuma rozgorzała gwałtowna kłótnia, w której Naczapio domagała się od ojca, żeby dotrzymał obietnicy i zapłacił jej dwieście szylingów — stanowiło to niemałą sumę, ale Atuma stać było na taki wydatek. (Dla porównania: Ikom płacono w tym czasie trzy szylingi za całodzienną pracę przy budowie drogi lub za pół dnia pracy dla policji.) Atum podniósł głos, żeby wszyscy mogli osądzić jego racje, zarzucił córce, że nie przyniosła mu dotąd za- proszenia na jedno z przyjęć z piwem wydawanych przez policjantów, a teraz jeszcze wzbra- nia mu udziału w części bydła Lokelei. Naczapio na to odparła ojcu uprzejmie, żeby sam się przespał z Lokeleą. Atum nazwał ją cudzołożnicą (bukoniam), a ona jego kazirodcą (koo- nam). Dał się słyszeć odgłos rozdzieranego materiału i Naczapio wybiegła przed ogrodzenie w swojej żółtej sukience rozdartej od góry do dołu i w rozerwanym naszyjniku, który właśnie przyniosła z posterunku policji. Gonił ją Atum, zatrzymał się tylko na chwilę, żeby podnieść kilka paciorków z rozerwanego naszyjnika, ale to dało jej czas do ucieczki. Policjanci przy- byli po jej rzeczy i tego samego popołudnia wyruszyła do Kasile. Towarzyszyli jej tragarze policyjni z dwoma blaszanymi kuframi i dwoma wielkimi skórzanymi workami nała- dowanymi czymś, czego nie miała ze sobą, kiedy tu przybyła. Nieczęsto słyszało się wyzwisko bukoniam, gdyż cudzołóstwo było na porządku dziennym i nie widziano w nim nic nagannego. Spytałem Atuma, dlaczego go użył, wyjaśnił mi, że chciał przez to powiedzieć, iż Naczapio sypia z mężczyznami chętnie, ale bez należy- tego wyrachowania, marnuje czas, a nie ma z tego odpowiednich zysków. Wspomniałem o wypchanych torbach, z którymi odeszła. Atum powiedział, że prosił jednego z tragarzy poli- cyjnych, żeby sprawdził, co w nich jest, i ewentualnie przyniósł trochę z powrotem. Ale to — rzekł Atum — Naczapio dostała od swoich własnych klientów, a on mówił o pracy, którą miała wykonać na jego zlecenie i za którą jej zapłacił. Stosunki Atuma z jego drugą córką, Bilą, były lepsze tylko o tyle, że nie kłócili się bez przerwy. Znali się dość dobrze i nie mogli się wzajemnie zbytnio wyzyskiwać. Bila i jej szwagierka Matsui często wychodziły gdzieś razem trzymając na głowie zwinięte worki skó- rzane, które wyglądały jak bele materiału. Ale były to mocne, obszerne worki i obie kobiety przynosiły je czasem wypełnione po brzegi w wyniku — jak się można było domyślać — wspólnie uprawianego nierządu. Zastanawiałem się, czy podobnie jak Ikowie podczas zdzie- rania kory one też cieszą się z niepowodzeń, jakie się przytrafiają towarzyszce. Ich głównym miejscem pracy był również posterunek policji, ale obsługiwały także Dodosów. Policjanci mogli wybierać wśród młodszych dziewcząt, a co miały do zaoferowania Matsui i Bila prócz wszelkich możliwych chorób, naprawdę trudno mi zgadnąć. Nie miały też dość sił, żeby sprzedawać się tak często jak ich młodsze koleżanki, ale kiedy już wyruszały na obchód, zawsze wracały z niego w świetnych humorach i z wypchanymi torbami, więc musiało im się to opłacać. Rozpatrywanie poszczególnych związków rodzinnych, które powinno cechować przywiązanie, jeżeli już nie miłość, byłoby nużące. Wszystko, co powiedziałem o stosunkach między rodzicami a dziećmi, jest również prawdą, jeśli chodzi o stosunki między mężem a żoną lub rodzeństwem. Losike ukradła kiedyś dynię z pola swojego brata Lemu, który ogłosił to wszem i wobec wyszedłszy nazajutrz rano przed odok. Losike, bliska już śmierci głodo- wej, nie miała siły krzyczeć, niemniej charczącym szeptem odpowiedziała mu na jego zarzut. Znajdowałem się za daleko, żeby ją usłyszeć, ale powiedziano mi, że spytała, jak można jej zarzucać kradzież, jeśli dynia należała do brata. Czyżby chciał przyczynić się do jej śmierci, a następnie wyprawić stypę? Lemu, którego wypowiedzi w rześkim rannym powietrzu brzmia- ły jasno i wyraźnie, odparł, że powinna była go zapytać, zanim ukradła dynię (używał słowa duues, „kraść”, a nie goetes, „brać”), na co Losike rzekła, że gdyby go zapytała, na pewno by odmówił. Wprawiło go to w lepszy humor, roześmiał się głośno i powiedział: — Tak, odmówiłbym, a potem ukryłbym się na polu i zbił cię cierniową rózgą, tak jak się bije żonę. Po czym nadal rechocząc zaprzestał dalszej kłótni. Werdykt wydany na di Atuma gło- sił, że Lemu ma rację. Wprawdzie siostra może usiłować zabrać (w tym wypadku użyto sło- wa goetes) coś bratu, ale powinna najpierw go o to zapytać, żeby mógł ją powstrzymać. Kie- dy wyraziłem pogląd, że Lemu powinien był dać siostrze tę dynię, nie zgodzono się ze mną, mimo iż w tym czasie Ikowie wiedzieli już, jakie postępowanie uważam za słuszne. Trochę lepsze stosunki panowały między dziadkami a wnukami. Cechowało je nie- gdyś pozornie żartobliwe podejście, które umożliwiało swobodne zachowanie i zobowiązy- wało do przestrzegania pewnych reguł, co w sumie składało się na przyjazne i serdeczne współżycie. Jak wynikało z moich drzew genealogicznych, dzieci często nazywano imionami dziadków, lecz te same tablice wskazywały na to, że zwyczaj ten zaczął szybko zanikać wśród współczesnego pokolenia, a wraz z nim nastąpiło pogorszenie stosunków między dziadkami a wnukami. Żarty przerodziły się w coś znacznie gorszego, jak gdyby dzieci stara- ły się pozbyć starych dziadków. Trudno bardziej przyczynić się do śmierci starca, nie posu- wając się do zabójstwa, niż wyjmując mu żywność z ust, co było na porządku dziennym, po- dobnie jak potrącanie i przewracanie starszych ludzi. Muszę jednak przyznać, że nie było w tym chęci zabicia kogoś, wszystko robiono tylko dla zabawy. Przeważnie jednak ludzie starzy byli zostawieni sami sobie i całkowicie opuszczeni zarówno przez wnuki (nie licząc tych chwil, kiedy dostarczali okazji do wesołego psikusa), jak i przez własne dzieci. Wąskie smużki dymu unoszące się nad wysuszonymi polami często wskazywały miejsce, na którym ktoś w podeszłym wieku usiłuje w długim i nużącym proce- sie wytworzyć trochę węgla drzewnego, żeby sprzedać go na posterunku policji, uzyskując za trzy dni pracy miskę strawy. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś z rodziny przy tym pomógł czy choćby rzucił słowo zachęty. I znów jedyny wyjątek stanowiła tu Nangoli, która zawsze przebywała z rodziną, a jednocześnie nigdy — co jest godne uwagi — nie widziano jej z ludźmi spoza rodziny. Poznałem większość rodzin Ików, gdyż pod koniec mojego pobytu ich liczba wyraźnie zmalała, ale rodzina Nangoli była jedyną, do której dało się zastosować ten termin w znaczeniu szerszym niż ściśle biologiczne. Nawet Loono i Lolim zostali zmuszeni do życia w odosobnieniu i każde musiało samo radzić sobie, jak umiało, choć nie była to ich wina, tylko wina dzieci, wnuków i otaczającego ich świata. Jednakże Nangoli żyła w tym samym świecie, a mimo to potrafiła żyć inaczej. Jej rodzina była wyjątkowa nawet pod tym względem, że współżycie płciowe uważała za rzecz, która może sprawiać przyjemność, gdy reszta Ików traktowała je przeważnie jako uciążliwą konieczność, podobnie jak oddawanie kału. Czynności tej nie uważano za rzecz wstydliwą, o czym świadczyła jawność, z jaką ją traktowano. Była to zwykła naturalna funkcja, podobnie jak orgazm, przy którym również wydala się zbędne substancje. Jeszcze przykrzejsze wrażenie niż z porównania funkcji wy- dalniczych edziaages i butaanes, czyli wypróżniania i kopulacji, wyniosłem z innej rozmowy na ten temat. Kiedy powiedziałem, że stosunek płciowy, w przeciwieństwie do masturbacji, sprawia przyjemność dwóm osobom, podczas gdy oddawanie kału tylko jednej — jeśli to w ogóle można nazwać przyjemnością — otrzymałem uprzejmą odpowiedź: — Kto może wiedzieć, co czuje druga osoba? W obu przypadkach zna się tylko wła- sne odczucia. Lodea, jedyny nieżonaty syn Nangoli, stanowił tu szczęśliwy wyjątek. Twierdził, że seks sprawia mu przyjemność i dlatego się nie ożenił. Ta sama apatia i znużenie, jakie dominowało w codziennym życiu Ików, charaktery- zowało również ich życie płciowe, zwłaszcza jeżeli chodzi o mężczyzn, którzy woleli zuży- wać energię w inny sposób. Sporadyczne flirty miały na celu odrobinę rozrywki lub też były spowodowane typową dla Ików chęcią zyskania czegoś cudzym kosztem. Ale nawet kiedy mężczyzna odczuwał gwałtowną chęć zaspokojenia potrzeb seksualnych, zawsze przemawia- ły przeciwko temu dwa ważne czynniki, które odbierały mu przyjemność z ewentualnego przyprawienia rogów, powiedzmy, własnemu bratu, przy czym obie przeszkody były natury ekonomicznej. Kobiecie trzeba było dać przynajmniej trochę żywności, a najlepiej żywność i pieniądze — gdy tymczasem Ikowie nie mieli ani jednego, ani drugiego. Dla dziewcząt ich ciało stanowiło główny majątek i nie miały zamiaru lekkomyślnie go trwonić. Drugą prze- szkodą było nieekonomiczne zużycie energii, toteż młodzi mężczyźni — gdyż tylko ich opa- nowywały czasem te śmieszne żądze — twierdzili, że na masturbację zużywa się znacznie mniej energii. Uważali też, że niesłusznie muszą płacić dziewczynie, skoro jej również spra- wia to przyjemność. Pewnego razu widziałem wysoko na grzbiecie góry Kalimon dwóch chłopców, którzy nawzajem się onanizowali. Wskazywało to na pewną zażyłość, ale niewiel- ką, bo w ich wzajemnym stosunku nie uwidaczniała się sympatia, każdy z nich patrzył w inną stronę wypatrując śladów żywności. O ile wiem, nie byli nawet przyjaciółmi i nie przebywali ze sobą częściej niż z innymi kolegami. W jednym z nich rozpoznałem jedynego syna Lo- mongina. Inaczej miała się sprawa z dziewczętami, a nawet niektórymi młodymi kobietami. Dla nich seks stanowił główne źródło rzeczy dobrych, czyli żywności, toteż chętnie się tym spra- wom poświęcały. Za niezły przykład służyła tu Koko, której stryj był zięciem Lomongina. Lomongin pod tym pretekstem użyczył Koko gościny w swojej zagrodzie i chociaż nie osią- gnął tej tuszy co ona, z pewnością czerpał z jej działalności niemałe korzyści materialne. Ko- ko była najpulchniejszą kobietą z plemienia Ików, jaką widziałem, i nosiła najwięcej ozdób w postaci drogocennych naszyjników ze skorupek jaj strusich, kamyków, nasion i paciorków. Śmiała się najczęściej ze wszystkich i była też prawdopodobnie najszczęśliwsza. Ona i Na- czapio, najstarsza córka Lomongina i jego trzeciej żony, chodziły razem na polowanie, jeśli tak to można nazwać. Nigdy nie zadawały się z Ikami, bo ci nie mieli nic do zaofiarowania, ale chodziły na posterunek policji, a także do Turkanów, Dodosów, Didingów i Topotów. Przede wszystkim wyróżniały Turkanów, którzy byli pełni fantazji, hojni i dawali im wszyst- ko, czego zapragnęły. Ich metoda działania polegała na tym, że podchodziły do wybranej ofiary trzymając się za ręce i trzęsąc całym ciałem tańczyły w sposób nie pozostawiający najmniejszych wątpliwości co do charakteru propozycji. Jednocześnie wydawały dźwięki przypominające jodłowanie, które w miarę zbliżania się do mężczyzny stawały się coraz bar- dziej prowokujące. A kiedy już wyciągał po nie rękę, odwracały się nagle i stojąc na wypro- stowanych nogach schylały się aż do ziemi, prezentując śmiejącemu się mężczyźnie swoje gołe pośladki. Wszyscy doskonale się przy tym bawili, a zadaniem mężczyzny było nie oka- zać żadnego zainteresowania aż do chwili, kiedy dziewczęta zbliżały się nagle i chwytały go z obu stron, co żywo przypominało parę działających wspólnie pająków. Jest to prawdopo- dobnie jeszcze jeden przykład współpracy Ików. Przyczyna, dla której dziewczęta wolały Turkanów, była prosta: tylko wśród nich, o ile się mogłem zorientować, zdarzali się mężczyźni, którzy przez cały czas stali spokojnie dłubiąc w zębach lub klepiąc się w udo packą na muchy, aby potem nagle chwyciwszy oby- dwie naraz wpół zanieść je do buszu, skąd po stosownym upływie czasu wychodzili wszyscy troje śmiejąc się i chichocząc. Ale obawiam się, że każde się śmiało z czego innego, gdyż Koko bez żenady przechwalała się, jak to zwodzi mężczyzn udając rozkosz, gdy w rzeczywi- stości ani na chwilę nie traci głowy. Twierdziła, że nawet jeśli się jej kiedyś to zdarzyło, to tylko przez pomyłkę, bo ogólnie biorąc przeszkadzałoby jej to tylko w oszukiwaniu później innych mężczyzn. Koko była pulchna i powabna przez cały rok, a potem, kiedy jej wdzięki zniszczyła choroba, Lomongin po prostu ją wyrzucił. Dotkliwy głód i trudy związane ze zdobyciem żywności były bez wątpienia głównym powodem zaniku popędu płciowego u Ików, którzy zostali w ten sposób pozbawieni silnego bodźca skłaniającego do szukania towarzystwa innych ludzi i jeszcze bardziej zamknęli się w swojej samotności. Nie było to jednak zjawisko dostrzegalne na pierwszy rzut oka — zdarza- ło się nadal, że mężczyźni czasem stroili się i puszyli, jak wtedy, kiedy wzajemnie czesano sobie włosy. Podczas gdy kobiety flirtowały bardziej otwarcie i miały teraz na celu przede wszystkim korzyści materialne, mężczyźni sprawiali niekiedy wrażenie, jakby szykowali się na randkę. Na ogół nie posuwali się aż tak daleko, żeby robić sobie kunsztowne fryzury, ale wtykali kwiaty we włosy albo z liści palmy adokana — której owoce tak smakują słoniom — wykonywali błyszczące białe opaski i przystrajali nimi ramiona, nogi i czoła. Kilku, jak na przykład Longoli, młodszy brat męża Bili, przejęło od Turkanów zwyczaj noszenia skórza- nych nagolenników, chroniących łydki przed kolcami. W podobnych chwilach mogłoby się wydawać, że młodzieńcy przygotowują się w ten sposób do jakiegoś miłosnego spotkania. Tymczasem kiedy byli już gotowi, brali stłuczony kawałek lustra i przeglądali się przez chwi- lę z zadowoleniem, po czym odchodzili w poszukiwaniu jakiegoś odosobnionego miejsca z dobrym widokiem i siadali tam, jeszcze bardziej samotni niż zwykle. Jeżeli ich życiu seksu- alnemu towarzyszyła miłość, była to tylko miłość do samych siebie. Jest rzeczą zrozumiałą, że Ikowie mogli nie darzyć już swoich gór miłością, jaką niegdyś do nich czuli, ale jednak ta miłość nie przerodziła się w nienawiść czy rozpacz, tylko znów w uczucie apatii, któremu towarzyszyła nieufność i sceptycyzm. W Pirre, tak jak w Nawedo, często przelatywały nam nad głowami w kierunku Parku Kidepo ciężkie deszczowe chmury, z których nie padała ani kropla deszczu, Morungole też nieraz bywała spowita kłębiącą się mgłą, nikt jednak nie za- dawał sobie nawet trudu wyglądania deszczu, choć czasem się o nim mówiło po prostu dla podtrzymania rozmowy, jeżeli Ikowie byli nastawieni bardziej towarzysko. A kiedy deszcz naprawdę nadchodził, głośny okrzyk: „Aats a didi!”, nie był okrzykiem radości, lecz irytacji, gdyż oznaczało to zimno i wilgoć — dwie rzeczy, których Ikowie bardzo nie lubią. Gdy tylko groziło im jedno lub drugie, natychmiast porzucali wszelką pracę i rozdrażnieni gromadzili się wokół ogniska. Jeżeli wszystko wskazywało na to, że nie będzie to jedynie przelotny deszcz, rozdrażnienie zamieniało się w złość. Ludzie zaczynali narzekać, że spadł właśnie teraz, jak gdyby każda pora nie była równie dobra dla tej wysuszonej, spragnionej wody zie- mi. Pewnego dnia, kiedy właśnie wszyscy mieli iść do Kasile po specjalne rządowe zasiłki dla głodujących, które akurat tam nadesłano, zaczęto rozmawiać o tym, że dawno nie było deszczu, i ów fakt rozzłościł ich prawie tak samo, jak gdyby ten deszcz faktycznie spadł. Ogarnął ich taki zły humor, że po prostu chcąc zrobić samym sobie na złość, postanowili nie iść do Kasile. W owym czasie nie mogłem tego zrozumieć i spytałem, dlaczego nie chcą tam iść, skoro czeka na nich tyle żywności, którą — jeżeli nie pójdą — dostaną Ikowie z innych wiosek. Powiedzieli, że po południu ma się tu odbyć wielka uczta u Dodosów, zostają więc, aby wziąć w niej udział. Oczywiście żadnej uczty nie było, o czym Ikowie doskonale wie- dzieli, ale chcieli jakoś wytłumaczyć mi swoje zachowanie, choć sami przed sobą nie potrze- bowali go uzasadniać. Nie tylko odrzucili żywność, którą rząd im przysłał, ale zabrali się do zajęć pochłaniających mnóstwo energii i zupełnie bezużytecznych. Jedni zamiatali bez celu teren wokół wiosek, zostawiając zagrody równie zaśmiecone jak przedtem. Inni spacerowali z jednego di na drugie. Jeszcze inni ściągnęli dużą ilość kory z drzewa sim i zostawili ją na słońcu, gdzie wyschła na wiór w ciągu dwóch godzin i nie mogło już być z niej żadnego po- żytku. A ci mający mniej energii po prostu siedzieli i strugali kawałki drewna. Zdzieranie kory z drzew zawsze przyczyniało się do tego, że wioski Ików sprawiały wrażenie opuszczonych i zdewastowanych, jeszcze zanim je do końca zbudowano, gdyż naj- pierw padały ofiarą drzewa stojące najbliżej. Toteż w pobliskiej okolicy sterczały martwe kikuty drzew, z których odarto korę czasem bez żadnego celu, jedynie dla zabicia czasu. Kie- dy nadciągała groźba deszczu, a w pobliżu nie było już drzew sim, Ikowie niszczyli krzaki albo rośliny mówiąc, że im przeszkadzają. Potrafili też bez najmniejszego powodu ściąć całe drzewo, szczególnie jeżeli przedtem korzystali z jego cienia. Było w tym coś z samozagłady i na początku uważałem to za ironię losu, że właśnie możliwość deszczu, który jest tak bardzo potrzebny, staje się przyczyną podobnego zachowania. Ale kiedy podczas drugiego roku po- bytu po raz pierwszy rzeczywiście zobaczyłem deszcz, zrozumiałem, dlaczego tak się dzieje: przez to, że jego nadejścia nigdy nie dało się przewidzieć, dostarczał on Ikom tylko dodatko- wego powodu do frustracji, a niszcząca siła, którą z sobą niósł, jeszcze bardziej utrudniała im życie. Czasem zdarzały się gwałtowne burze z piorunami, które trwały całą noc, a z nieba nie spadała ani jedna kropla deszczu. Z braku innych zajęć mierzyłem wytrwale opady deszczu, nie w centymetrach, ale według czasu jego trwania w sekundach. Podczas pewnej szczegól- nie przyjemnej dla mnie burzliwej nocy deszcz spadł aż dwa razy: za pierwszym razem przez dziesięć sekund padały duże, ciężkie krople, za drugim, pół godziny później, o drugiej czter- dzieści w nocy, deszcz był mniejszy i trwał przez trzydzieści dwie sekundy. Te dokładne da- ne wynikają nie tyle z mojej gorliwości, ile z nudy i poczucia bezsiły, jakie mnie dręczyło. Chciałem nagrać głośny plusk pierwszego deszczu, którego krople były tak ogromne, że każ- da z nich tworzyła zaraz po zetknięciu się z ziemią osobne bajorko. Ale kiedy taki deszcz nadchodził, nie starczało czasu na podobne zabawy. Jedynym ostrzeżeniem był złowrogi szum narastający po drugiej stronie gór i w pół minuty lały się już na ziemię strumienie wo- dy. Następował istny potop, wysuszone wąwozy w okamgnieniu zamieniały się w groźne rwące potoki, które niosły ze sobą śmierć tym, co się dostali w ich nurt. Na ucieczkę miało się tylko pół minuty od sygnału ostrzegawczego, którym było głuche dudnienie dobiegające z drugiej strony góry. Ściana wody, tym groźniejsza, że z obu stron zamykały ją urwiste zbocza wąwozu, szła wysoką falą, porywając ze sobą lawinę kamieni i głazów. Jednocześnie strugi deszczu lały się na okoliczne pola, tak spieczone, że woda w nie już nie wsiąkała, tylko zmia- tała z ich powierzchni wszystko, co stało jej na drodze, łącznie z plonami. Taka burza ustępowała zwykle po dziesięciu minutach wraz z oddalającym się rykiem wiatru, który mógł jednak w każdej chwili przerodzić się w gwałtowne tornado i wrócić do- pełniając dzieła zniszczenia. Tornado nadchodziło równie niespodziewanie jak deszcz, a pierwszym zwiastunem w kompletnej ciszy mogło być lekkie drgnienie listka leżącego pod stopami. Po chwili listek drgał znowu i każdy czym prędzej krył się, gdzie popadło, aby nie zostać w ułamku sekundy dosłownie zwalonym z nóg. Lżejsze deszcze, które zdarzały się jeszcze rzadziej, też miały swoje złe strony, chociaż wyrządzały mniej szkód. Co prawda dzięki pięknym, żywym kolorom nieliczne ocalałe jeszcze rośliny wyglądały potem, jakby wracały do życia, ale w rzeczywistości wygląd swój zawdzięczały jedynie temu, że deszcz zmył z nich nawarstwiony przez wiele miesięcy kurz. Natomiast momentalnie dawało się odczuć obecność leżących wszędzie wokół odchodów ludzkich, które w słońcu wysychały na wiór i traciły drażniący zapach. Wystarczył jednak lekki deszcz, żeby nawet Ikowie zaczęli zatykać nosy, mimo że dalej załatwiali potrzeby naturalne tuż pod własnymi drzwiami. A przecież świat nadal był piękny, tak piękny jak zawsze. Ikowie nie dostrzegali tego piękna, odkąd stracili swobodę poruszania się, przez co nie mogli się już dostosowywać do specyficznego rytmu przyrody ani uciec przed jej kaprysami. Łatwo jednak można sobie wy- obrazić, czym to piękno niegdyś dla nich było, i uwierzyć, że musieli wtedy kochać otaczają- cy ich świat. Góra Morungole zawsze budziła zachwyt, spowita w chmury, które nieustannie zmieniały kształt i kolor, przepuszczając jasne snopy promieni słońca na leżącą poniżej doli- nę i Park Kidepo. Podczas wilgotnych, chłodnych poranków otaczała ją zwiewna mgła, przez którą zarys wierzchołka wydawał się coraz to inny. Morungole nigdy nie wyglądała tak sa- mo, lecz stale była zachwycająca — pod warunkiem, że miało się czas i pełny żołądek, aby móc ją podziwiać. Ikowie, podobnie jak wszyscy myśliwi, tworzyli część otaczającego ich świata, tak jak góry, wiatr, deszcz, zwierzyna, na którą polowali, i rośliny, które zbierali. Gdziekolwiek poszli, otaczało ich piękno, gdyż jak to obiecał im Didigwari, zawsze miało starczyć dla nich żywności. Ale kiedy zostali zamknięci w ciasnym zakątku, świat stał się okrutny i wrogi, a w życiu ich miejsce miłości zajęło okrucieństwo. Okrucieństwo było w ich śmiechu, w tym wszystkim, co sprawiało im przyjemność, w sposobie porozumiewania się, w tym, jak żyli i jak umierali. Największą radość sprawiało im cudze nieszczęście, toteż zastanawiałem się nad tym, czy sądzą, że zmniejsza ona praw- dopodobieństwo podobnego losu dla nich samych, czy też przeciwnie, uważają, że je zwięk- sza. Ale właściwie nie było miejsca na rozpatrywanie możliwości ewentualnego nieszczęścia, gdyż zły los czekał każdego. Toteż okrucieństwo towarzyszyło im bez przerwy, dominowało w ich poczuciu humoru, w stosunkach międzyludzkich, w myślach i poczynaniach. Jednakże izolacja każdego z osobna jako jednostki była tak wielka, że nikt chyba nie sądził, aby jego okrucieństwo mogło w jakikolwiek sposób dotykać innych. Nawet kiedy mogło się wydawać, że to tylko nieszkodliwa złośliwość, w rzeczywi- stości było to coś więcej. Grupa mężczyzn siedzących na di zaczynała natychmiast dokuczać kobietom, które ośmieliły się usiąść w pobliżu. Przedrzeźniając gestykulację kobiet męż- czyźni wysokim falsetem wyśmiewali się z ich życia erotycznego, ze wszystkich klęsk i bra- ku umiejętności, z chorób i strapień. Te słowne ataki były dla nich swego rodzaju zabawą, kobiety zaś odpowiadały im tym samym. Lokelea częściej niż inni stawał się przedmiotem drwin, ponieważ nie był Ikiem i ła- twiej było wodzić go za nos i wystawiać na pośmiewisko. Wyszydzano zwłaszcza jego do- broć, bo Lokelea naprawdę był dobry i hojny i przeważnie reagował nie gniewem, lecz zdzi- wieniem na to, że ludzie, których z całą życzliwością traktuje jak swoich współplemieńców, nie odpłacają mu tym samym. Raz tylko rzeczywiście wpadł w złość i puścił swoje kozy na jedyne pole Lomongina, które mogło dać plony. Wszyscy usiedli wokół, patrząc na wyrzą- dzane szkody i od czasu do czasu pokazując sobie tę lub tamtą kozę, aż w końcu obudzili Lomongina, żeby móc cieszyć się jego rozpaczą, kiedy dzieło zniszczenia było już na ukoń- czeniu i mieli pewność, że w przyszłym roku czeka go głód, a może nawet śmierć głodowa. Ikowie potrafią w takich sprawach wybierać właściwą chwilę, nawet wnuki robią z tej umiejętności użytek w swoim przekomarzaniu się z dziadkami. Podczas drugiego roku suszy widywałem często, jak dzieci siłą otwierały usta starym ludziom i wyciągały z nich przeżute jedzenie, którego ci jeszcze nie zdążyli połknąć. Wymagało to uchwycenia właściwego mo- mentu. W tę samą grę bawili się z Edapą, a cała zabawa polegała na niepewności, jaką starzec czuł nie wiedząc, czy odbiorą mu żywność, zanim włoży ją do ust, czy dopiero potem. Cza- sem skazywali go na dodatkowe katusze udając, że chcą wziąć jedzenie, a jednak go nie brali, i wtedy zdumiona ofiara łykała je czym prędzej, krztusząc się z pośpiechu. Tylko między dziećmi zdarzała się prawdziwa przemoc fizyczna i okrucieństwo, ale nawet wtedy było to zwykle czymś uzasadnione i przyświecał temu jakiś cel. Dziewięcioletni Lokwam, na przykład, obserwował, jak jego sześcioletnia siostra Naduja zajmuje się przez dwa dni produkcją węgla drzewnego, żeby wzorem ludzi starych sprzedać go policjantom za odrobinę żywności. Była jeszcze za mała, żeby sama się sprzedawać. Widziałem, jak pierw- szego dnia wykopała w ziemi dołek, w którym miało się palić drewno. Lokwam obserwował to z daleka. Widziałem, jak nazajutrz o zmierzchu, ściskając kurczowo skórzany woreczek z gotowym węglem drzewnym, Naduja idzie przez pola w stronę posterunku policji, a Lokwam rusza jej śladem — najpierw wolno, żeby miała czas się przestraszyć, a potem coraz prędzej, aż zaczęła płakać z rozpaczy i bezradności. Dopiero wtedy rzucił się na nią i powalił na zie- mię bijąc bezlitośnie, zanim jeszcze spróbował odebrać jej węgiel, który Naduja padając za- słoniła własnym ciałem. Broniła węgla, jak matka nie należąca do plemienia Ików broniłaby swego dziecka albo życia. To niesłychanie ubawiło Lokwama, który był wciąż pełen energii. Widząc, że nie uda mu się wyrwać jej woreczka, wstał nagle i skoczył Nadui na plecy. Za- wartość woreczka wbiła się jej w ciało, dziewczynka krzyknęła z bólu i chwyciła się rękami za brzuch. Lokwam przez chwilę obojętnie mierzył ją wzrokiem, po czym zdając sobie spra- wę, że zabawa skończona, bez pośpiechu podniósł woreczek z węglem drzewnym i pomasze- rował na posterunek. Wszystko to były fakty dające się bez trudu zaobserwować, mogłem też je jakoś wy- tłumaczyć i zrozumieć, mimo że budziły niepokój. Ale tajników umysłu ludzkiego zgłębić nie mogłem. Atum pokazał mi kiedyś krętą smugę dymu unoszącą się nad zalesionym zbo- czem Morungole. Przyszedł do mnie specjalnie, żeby mi to pokazać, wobec tego spytałem, co to jest, gdyż on sam nic więcej nie mówił. Patrząc mi prosto w oczy stwierdził dobitnie: — Palą kogoś na stosie za cudzołóstwo. Myślę, że oczekiwał po mnie jakiejś reakcji, która mogłaby przynieść mu korzyść, ale ja poczułem jedynie umiarkowane zainteresowanie i spytałem tylko, czy spalą tego człowieka na śmierć. Atum odrzekł, że trzeba poczekać i obserwować dym, bo czasem można to poznać po dymie. I znów spojrzał na mnie spod oka. Ale kiedy zobaczył, że patrzę na niego z rów- nym zaciekawieniem jak on na mnie, wzruszył ramionami i odszedł w stronę di, gdyż wspól- na zabawa, w przeciwieństwie do zabawy cudzym kosztem, nie miała dla niego uroku. Nadal jednak spoglądał co chwila na spiralę dymu i choć nie wiem, czy wszystko zmyślił, czy mó- wił prawdę, sądzę, że nie ma to większego znaczenia, bo czułem, iż oczyma duszy widzi tę scenę i wyobraża sobie moją zgrozę, gdybym był przy niej obecny. Izolacja jednostki, uniemożliwiająca miłość, nie stanowiła jednak dostatecznej obrony przed poczuciem osamotnienia. Nie dostrzegałem już normalnego zachowania Ików, na przykład tego, że rzucają się na żywność i pożerają ją często w biegu, chcąc uciec od innych i mieć ją tylko dla siebie. Widziałem jednak, jak przy pewnych okazjach na siebie patrzyli. Kiedy na di zebrało się kilka osób i ktoś strugał karac albo plótł sznur czy prostował ostrze dzidy, uwaga wszystkich skupiała się nie na osobie, lecz na wykonywanej czynności. Obser- wowano tylko ręce, ich właściciel nie budził zainteresowania. A jeżeli oczy obserwowanego i obserwującego przypadkiem się spotkały, obaj natychmiast w popłochu kierowali spojrzenie w bok, jakby przyłapani na niewybaczalnym akcie wzajemnego zainteresowania. Starzy ludzie w takich okolicznościach odsuwali się nawet o kilka metrów, żeby za- znaczyć, że nie interesuje ich, co robią młodzi. Zamykali oczy i udawali, że śpią, jednakże od czasu do czasu dostrzegałem, że szeroko otwartymi oczami patrzą, co się wokół nich dzieje, jakby żałowali, że tego bezpłodnego udawania nie może zastąpić jakieś celowe wspólne dzia- łanie. Tylko Nangoli nie czuła się samotna, bo miała swoją rodzinę i chyba zachowała nadal miłość do otaczającego świata. W każdym razie żyła z nim w zgodzie i starała się podchodzić ze zrozumieniem nawet do jego ciemnych stron. Była za stara, żeby pracować, ale radziła swoim dzieciom, gdzie wybrać pola pod uprawę, aby ich nie zalewał ulewny deszcz, jak zbu- dować w wąwozie solidną tamę i którędy powinny bez szkody dla plonów uchodzić wezbra- ne wody. Znała też dobrze swoich współplemieńców i sama strzegła swojego pola. Natomiast jedynym człowiekiem, który naprawdę odczuwał samotność, był Lokelea, bo choć widywałem jej oznaki i symptomy także u innych, sądzę, że oni sami nic nie czuli — chyba to właśnie jest prawdziwą samotnością. Natomiast Lokelea odczuwał ją głęboko. Pa- miętam pewną piękną noc, która naprawdę obudziła we mnie zachwyt. Gdy się tylko ściem- niło, nad Meraniang wzeszedł księżyc w pełni, po czym przesunął się w kierunku wierzchoł- ka Morungole, której zarysy podkreślał jeszcze blask płonącego w pobliżu buszu. W lśnią- cym księżycową poświatą Parku, u podnóża Lotukoi, czerwony odblask zdradzał miejsce czyjegoś obozowiska. Wiedziałem, że Lomer szuka samotnie miodu na tym ogromnym tere- nie. Nie kładłem się długo w noc, a kiedy wreszcie zasnąłem, po kilku minutach — jak mi się zdawało — usłyszałem głos Lokelei. Ale w rzeczywistości było już wpół do piątej rano, księ- życ znikł, a z pięknej nocy nie zostało nic prócz ciemności, zimna i huku wiatru. Lokelea obudził się i zobaczył, że żona i dzieci już nie śpią, lecz zziębnięci i głodni kulą się przy ognisku. Wydał przeciągły krzyk pełen rozpaczy, który zamienił się w smutną pieśń. Lokelea słowami pełnymi poezji pytał w niej Boga, jak może pozwolić na to, aby ludzie, których spu- ścił z nieba, tak cierpieli, pytał, dlaczego Bóg odszedł od nich daleko i zostawił ich bez żad- nej nadziei na przyszłość. Lokelea śpiewał sobie i swojej rodzinie blisko pół godziny, a po- tem umilkł i to milczenie było jeszcze wymowniejsze niż pieśń. A wokół żyli inni głodni i zmarznięci ludzie, którzy stracili wszelką wiarę i nie czuli już ani miłości, ani nadziei, lecz po prostu pogodzili się z brutalnością i okrucieństwem życia, ponieważ nic innego nie miało im ono do zaofiarowania. Nie pozostały w nich żadne uczucia, które by ich dręczyły i szukały ujścia w formie żałosnej skargi, nie mieli też Boga, do którego mogliby się zwrócić — byli przecież Ikami. Rozdział jedenasty KONIEC DOBROCI Kiedy deszcze nie nadchodziły już drugi rok z rzędu, wiedziałem, że Ikowie jako spo- łeczność dłużej się nie utrzymają i że ten przerażający twór, składający się z beznamiętnych, nieczułych jednostek, który powstał zamiast normalnej zbiorowości ludzkiej, będzie się roz- rastał i rozprzestrzeniał jak zaraza, zatruwając wszystko i wszystkich dokoła. Kiedy wyjeż- dżałem, sam byłem również zatruty, o czym przekonał mnie brak jakiejkolwiek reakcji emo- cjonalnej na fakt, że splądrowano chatę, którą tak długo uważałem za swój dcm, i zburzono ogrodzenie, a rzeczy, które zostawiłem do podziału, natychmiast chciwie rozgrabiono. Nie zdziwiło mnie to ani nie zmartwiło. Nie martwiłem się też, żegnając z Loiangorokiem, które- go jakoś udało mi się przywrócić do życia, chociaż twarz miał niezdrowo opuchniętą. Prze- straszył go w nocy skradający się lampart, gdyż dziewczęta nigdy nie skończyły budować mu chaty i nadal nie było w niej drzwi. Loiangorok krzyknął i wszyscy wokół wybuchnęli śmie- chem. Rano powiedziałem mu, że zostawiłem dla niego na posterunku policji worek poszo, żeby miał codziennie co jeść, i że kiedy to się skończy, przyślę pieniądze na dalsze zakupy żywności. Przez cały ranek Loiangorok mówił do siebie o tym, co będzie od dzisiaj jadł: po- szo, kukurydzę, fasolę, dynię, ryż, herbatę i cukier. Był już w stanie doczołgać się codziennie do di, chociaż czasami zostawał w połowie drogi i zawsze brał ze sobą nóż. Kiedy siadał na di — lub w miejscu, do którego zdołał dotrzeć — strugał kawałek drewna, żeby udowodnić sobie i innym, że jeszcze żyje i może coś robić, nawet jeśli wykonuje pracę bezużyteczną. Ale w końcu wszelkie działanie jest bezużyteczne, chyba że prowadzi bezpośrednio do na- pełnienia żołądka. Poszo, które mu zostawiłem, mogło wystarczyć na kilka miesięcy, ale nie czując na- wet specjalnego wzruszenia pomyślałem, że Loiangorok przeżyje jeszcze najwyżej miesiąc, nawet mając żywność na posterunku. Nie doceniłem jego syna, Loiamukata, który już naza- jutrz przekonał policjantów, że zaoszczędzi im masę kłopotu, jeżeli sam zaopiekuje się poszo — policjanci znali wprawdzie trochę Ików, jednakże jako lojalni Afrykanie zawsze uważali, że przesadzam w tym, co mówię, i że żaden człowiek, a tym bardziej ich ziomek (mieszkańcy Afryki są znani ze swoich wysoko rozwiniętych uczuć rodzinnych) nie pozwoli ojcu umrzeć z głodu. Loiamukat utrzymywał ojca przy życiu tylko tak długo, żeby rozproszyć podejrze- nia, ale nie dość długo, żeby tamten mógł dobrać się do poszo. Dowiedziałem się później, że Loiangorok umarł z głodu w dwa tygodnie po moim wyjeździe. Wyjeżdżałem więc narzucając sobie pewną sztuczną wesołość, gdyż czułem, że po- winienem się cieszyć, ale zapomniałem, jak się to robi. Ani przez chwilę wtedy nie przypusz- czałem, że w ciągu roku tu wrócę; a jednak wróciłem. Na wiosnę policjanci dali mi znać, że nareszcie spadły deszcze i pola Ików nigdy jeszcze nie obrodziły tak jak teraz, że wszystko wokół jest zielone i żyzne, a bydło doskonale odżywione. Grabieże też prawie ustały, czasem tylko młodzi moranowie urządzają niegroźne eskapady chcąc udowodnić, że są dzielni i że osiągnęli już wiek męski. Atum — donosił list — czuje się dobrze. Co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. I z pewnością był równie usłużny, serdeczny i przymilny jak zawsze. Ponieważ kilka miesięcy spędzonych z dala od Ików wpłynęło na znaczną poprawę mojego samopoczucia, zacząłem się zastanawiać, czy ponure wnioski, jakie wyciągnąłem z pobytu u nich, nie były zbyt pesymistyczne. Na pewno teraz, w warunkach dobrobytu, Ikowie okażą się innymi ludźmi i powrócą do normalnego życia w normalnym świecie. Wobec tego wybra- łem się do nich na początku lata, żeby być obecnym przy pierwszych żniwach od trzech lat. Tym razem nie robiłem żadnych wstępnych założeń, poza tym, że Ikowie wraz z pogodą mo- gli się zmienić na lepsze, i byłem gotów na wszystko. Toteż nie zdziwiłem się zbytnio, kiedy w dwa dni po przybyciu i urządzeniu się na posterunku policji znalazłem na drodze ślepca Logwarę — leżał tam, posiniaczony i krwa- wiący — a nie opodal, jakieś sto metrów dalej, Ikowie kłócili się o zdechłą hienę, która wpa- dła w pułapkę zastawioną na lamparta. Logwara usiłował dotrzeć tam przed innymi i po pro- stu go stratowano. Coś podobnego spotkało go już przedtem, ale wtedy był silniejszy, pod- niósł się jakoś i przyłączył do tłumu współplemieńców. Teraz leżał czekając, aż odzyska dość sił, żeby wrócić do wioski. Zabrałem ze sobą tym razem młodego Dodosa, Gabriela Loyolę. Zrobiłem to czę- ściowo dla towarzystwa, bo wiedziałem, że tego mi będzie brak, głównie jednak po to, żeby tłumaczył mi wszystko, co Ikowie zechcą przede mną ukryć, rozmawiając w którymś z dia- lektów karamodżańskich — Gabriel bowiem znał je wszystkie. Mój drugi pobyt u Ików róż- nił się znacznie od pierwszego, gdyż wiedząc, że mam do dyspozycji tylko lato, nie czeka- łem, aż coś się wydarzy, lecz przejąłem inicjatywę w swoje ręce. Było kilka rzeczy, które chciałem zbadać lub zobaczyć. Moja z lekka agresywna postawa o wiele lepiej zdawała eg- zamin w stosunkach z Ikami, a już na pewno ja sam czułem się lepiej. Pomagał mi w tym jeszcze widok soczystej bujnej zieleni wszędzie tam, gdzie poprzednio była tylko spieczona ziemia i kamienie. Dojeżdżając do Pirre musieliśmy się przeprawić przez strumień czystej wody, który wypływał z wodopoju przy świętym drzewie, a po przyjeździe okazało się, że nawet wioski Ików wyglądają schludnie. Były to w gruncie rzeczy te same i takie same wio- ski, ale pomidory i dynie tak obrodziły, że wyrosły ponad zewnętrzne ogrodzenia, a nawet wdarły się do zagród. Mój dawny dom zajął Atum, gdyż odpowiadała mu jego wielkość i solidne obwarowanie, musiał to jednak zrobić za cenę odcięcia się od wioski. Wprawdzie powiększono ogrodzenie tak, żeby objęło również dom Atuma, ale miał on tylko jeden osob- ny odok i jeden wewnętrzny asak. W ten sposób Lomongin znów zyskał przewagę. Oddano mi do dyspozycji jeden z domków policyjnych i Atum zjawił się ofiarowując swoje usługi prawie natychmiast po moim przyjeździe, zupełnie jakbym w ogóle nie wyjeżdżał albo jakby był dokładnie poinformowany o moich planach. Od razu się zorientował, że ikebam jest w bardziej agresywnym nastroju, wobec czego przybrał niezwykle służalczą postawę i obiecał, że pokaże mi różne rzeczy, które obawiał się pokazać uprzednio, i że zrobi wszystko, czego tylko od niego zażądam. Najpierw poszliśmy obejrzeć wioski. Przy bliższej inspekcji okazało się, że za wybu- jałą roślinnością kryje się rozkład. Wioska Giriko, która po ostatniej przeprowadzce ogrom- nie się rozrosła, teraz znów z biegiem czasu coraz bardziej się kurczyła, gdyż jej mieszkańcy, w większości ludzie starzy, wymierali. Wokół ich nie używanych, walących się chat nadal mieszkali ci, co jeszcze pozostali przy życiu. Wszystkie inne wioski wyglądały podobnie, oprócz wioski Lokelei, która była zadbana i dostatnia. Zauważyłem, że tutaj pomidory i dynie — wspinające się po zewnętrznym ogrodzeniu — były starannie pielęgnowane i miały o wie- le dorodniejsze owoce niż w innych wioskach, gdzie rosły zupełnie dziko. W mojej byłej zagrodzie drzewo, które dawało cień, ścięto na opał, a wiszące przedtem wszędzie gniazdka ptaków — tkaczy znikły, gdyż w chwili, gdy z jajek miały się wylęgnąć pisklęta, zabierano je i zjadano. Mimo bujnej roślinności naokoło nadal przeważało wrażenie spustoszenia, gdyż obdarto z kory jeszcze większą niż poprzednio liczbę drzew i od tła zielonego poszycia lasu tym wyraźniej odbijały się ich posępne, czarne, martwe konary. Pola, które — jak sądziłem — powinny być w doskonałym stanie, okazały się jeszcze bardziej spustoszone, choć zarówno te położone na stromych zboczach, jak i te leżące niżej wydały bogate plony. Każde pole bez wyjątku obrodziło nad podziw i doznałem nowego, dziwnego uczucia, kiedy kołyszące się wokół dorodne zboże zasłoniło mi horyzont, a wysoka kukurydza sięgała aż nad głowę. Przyczynę tego spustoszenia w takim rogu obfitości stano- wił fakt, że wszystko to marnowało się na skutek zaniedbania. Ptaki ledwo nas dostrzegały, kiedy przebijaliśmy się przez splątany gąszcz roślin, które powinny były dostarczyć Ikom żywności. Wszędzie pełno było larw i gąsienic, a niektóre pola objadły doszczętnie pawiany. Trafiłem na kilka postawionych przed trzema laty szałasów, które rozpadły się ze starości, ale nie widziałem, aby zbudowano choć jeden dla zapewnienia opieki tym rekordowym zbiorom. Stało jeszcze kilka wieżyczek obserwacyjnych, choć większość też już runęła, i na jednej z nich dwaj chłopcy rzucali od niechcenia grudkami ziemi w najbliższe ptaki. Przypomniałem sobie pola, które pokazywał mi Gabriel. Każde z nich miało na środku solidne schronienie z umocnionym dachem, na którym można było stać, a oprócz tego gdzieniegdzie rozstawione były jeszcze inne szałasy i wieże. Gabriel mówił, że trzeba co najmniej dziesięciu ludzi do pilnowania pola. Tymczasem na całej długości Wąwozu Pirre nie spotkaliśmy prawie nikogo. Naokoło było pełno gnijących dyń i pomyślałem o tych wszystkich, którzy tak niedawno umarli z głodu. Ikowie byli równie bezpośredni jak zawsze i oświadczyli, że nie widzą powodu, aby pilnować pól. Jest teraz tyle żywności, że sami jej nie zjedzą, dlaczego więc ptaki i pawiany nie miałyby skorzystać? Po prostu szli co rano i brali z pól całodzienną rację żywności, nie troszcząc się nawet, czy to, co biorą, jest już dojrzałe. Skoro się jadło korę, ziarna trawy, okrągłe kamyki i ziemię, to jakie to może mieć znaczenie, czy kukurydza, proso lub sorgo są dostatecznie dojrzałe? A jeśli owoc okaże się robaczywy, to tym lepiej. Ikowie mieli pełne brzuchy — byli więc dobrzy. To był dobry rok. Di w wiosce Atuma wyglądało tak samo jak zawsze: ludzie siedzieli albo leżeli nie zajmując się niczym, co chwila badawczo wpatrując się w horyzont. Od czasu do czasu ktoś odchodził, a reszta odprowadzała go przenikliwym spojrzeniem. Każdy nadal jadał sam, lecz teraz nie bał się już siedzących w pobliżu towarzy- szy, bo żywności nikomu nie brakowało. Główny problem polegał na tym, że było jej zbyt dużo, bo choć każdy mógł się najeść do syta, nikt nie chciał patrzeć, jak inni jedzą to, czego on już jeść nie może. Ludzie wciąż okradali nawzajem swoje pola, mimo że nie wiedzieli, co zrobić z własnymi plonami. Nikt nie myślał o tym, żeby przechować coś do następnego dnia, nie mówiąc już o przyszłorocznych siewach. Nieliczne spichlerze stały puste. Po ostatniej przeprowadzce nikt nie budował nowych spichlerzy, a większość Ików nie zadała też sobie trudu rozebrania i przeniesienia starych. Na zboczu Meraniang nadał pozostał ślad mojego pierwszego postoju. Domu już nie było, widocznie go rozebrano, ale stały jeszcze resztki ogrodzenia, nadjedzone przez termity i bezużyteczne. W pobliżu ktoś zasadził i troskliwie uprawiał pomidory, jakieś liściaste rośliny i tytoń, a tam gdzie kiedyś usiłowałem założyć ogródek, rosły niebieskie kwiatki. Atum po- wiedział mi, że to dzieło Nangoli, córki Lolima, która zwariowała. Twierdził, że ona słyszy jakieś głosy, że ma wizje i rozmawia z abangami. Poza tym zawsze trzyma się z daleka od innych i uprawia ogródki, które wymagają starań i wysiłku, gdy wszędzie naokoło rośnie dziko pełno jarzyn i owoców. Lubiłem Nangoli i chętnie bym się z nią zobaczył, ale dowie- działem się, że znów przebywa w więzieniu. Rozpętała wielką bójkę oskarżając kogoś o to, że ukradł jej tytoń, i musiała interweniować policja. Wszyscy zgodnie zrzucili winę na Nan- goli, gdyż to ona zaczęła kłótnię, a ponieważ nie chciała się bronić, policjanci musieli wysłać ją do Kaabongu. Chcąc, żeby została tam jak najdłużej, Ikowie oskarżyli ją dodatkowo o to, że jest czarownicą i rzuca klątwy mające sprowadzić na nich śmierć. Atum uważał to za świetny dowcip, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że Ikowie w ogóle nie wierzą w takie bzdury. Dostałem pozwolenie na widzenie się z Nangoli, ale ona oświadczyła, że nie chce nikogo widzieć i pragnie zostać tam, gdzie jest. Kiedy po pewnym czasie wypuszczono ją na wolność, natychmiast zaatakowała pierwszego napotkanego policjanta po prostu po to, aby zaraz wsadzono ją z powrotem i żeby mogła być z dala od tego świata, który stał się, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej odrażający. Sądzę, że Nangoli była w plemieniu Ików ostatnią ludzką istotą. Nie wiem, co się stało z drugą Nangoli, wdową po Amuarkuarze. Wraz z rodziną wywędrowała znów do Sudanu po nieudanej próbie nakłonienia Ików, żeby się przenieśli bliżej plemienia Napore, z dala od góry Morungole. Może jeszcze żyła, w przeciwnym wy- padku Atum byłby jedynym starym człowiekiem, który ostał się przy życiu, a przecież nie miał znów tak wiele lat. W każdym razie, jeśli pamiętał dawne, lepsze czasy, wolał o tym nie myśleć. Przystosował się jak wszyscy do obecnych warunków i prowadził grę według zasad, jakie te warunki narzucały. Zorientowałem się, że pomimo jego niechęci do udzielania mi pomocy, Atum starał się przez cały czas trzymać jak najbliżej mnie i co najdziwniejsze, nie chodziło mu chyba tylko o korzyści materialne, a już na pewno nie kierował się sympatią. Wyraziłem chęć zwiedzenia spichlerzy ukrytych w górach w pobliżu Nawedo. Słyszałem o nich podczas poprzedniego pobytu, ale nie mogłem ich zobaczyć, bo nikt nie chciał mnie tam zaprowadzić. Wówczas nie chciałem być zbyt natarczywy, ale tym razem oświadczyłem, że pójdę sam, jeżeli nikt inny nie zechce. Atum natychmiast się ofiarował, że będzie mi towa- rzyszył. Najpierw zrobiłem kilka krótkich wycieczek, żeby się przyzwyczaić do uciążliwych wspinaczek. Popełniłem jednak błąd nie biorąc ze sobą Gabriela, który nie przyzwyczaił się jeszcze do Ików i nie przepadał za ich towarzystwem. Wybrałem się raz na taką wycieczkę z Atumem, Lokbokiem i Lodżierim, mężem Bili. Jako pierwszy szedł Lodżieri, za nim Atum, a Lokbok zamykał pochód. Po zejściu ze szczytu Meraniang na drugą stronę widać już było w oddali góry zamieszkane przez Ików i leżącą w nich wioskę Nawedo. Trawa wyrosła tak wysoka, że często zasłaniała mi widok, a liczne śla- dy na ziemi wskazywały na obecność bawołów. Nawet Atum niósł tym razem dzidę zamiast laski, a i ja na wszelki wypadek dostałem jedną również. Po chwili nastąpił pierwszy niemiły incydent, jakich miałem tego dnia jeszcze kilka. Znów poprowadzono mnie wąską półką skalną biegnącą nad urwistą przepaścią, chociaż — jak się później okazało — nie było to wcale konieczne, wręcz przeciwnie, nadłożyliśmy w ten sposób spory kawał drogi. Nie zmar- twiło mnie to jednak tak, jak następne zajście. Szliśmy po dość równym terenie, kiedy nagle Lodżieri dał nura w wysoką trawę sięgającą mu nad głowę, mówiąc coś o zbliżającym się bawole. Bawoły to zwierzęta złośliwe i groźne, nie zwolniłem więc kroku, kiedy Atum sta- nął, żeby oddać mocz dając mi jednocześnie znak głową, abym szedł dalej na dół coraz bar- dziej stromą ścieżką. Nie widziałem przed sobą nic oprócz trawy, gdy nagle ścieżka skręciła raptownie i zaczęła opadać w dół pod tak ostrym kątem, że potknąłem się i omal nie prze- wróciłem. Naraz otwarł się przede mną widok bardziej rozległy, niż mógłbym sobie życzyć: trawa znikła mi z oczu w chwili, gdy grunt skończył mi się pod nogami — stałem tuż nad skrajem przepaści, około pięciuset metrów niżej była Kenia, a ścieżka zamieniła się w wą- ziutki nawis skalny, na który zawahałby się wejść nawet Ik. Kiedy ochłonąłem z przerażenia na myśl, jak niewiele brakowało, abym stoczył się w przepaść, i postanowiłem wracać, przekonałem się, że ścieżka jest ledwie widoczna, toteż mogłem z łatwością ją zgubić i wejść na szlak zwierzyny, który biegł brzegiem urwiska. Nie widziałem nigdzie ani Lokboka, który — jak sądziłem — powinien iść za mną, ani Atuma. Chociaż trawa była wysoka i gęsta, na pewno nie mogli mnie zgubić ani odejść zbyt daleko, ale kiedy zawołałem, nie usłyszałem odpowiedzi. Usiadłem i czekałem pół godziny, w końcu wolnym krokiem nadszedł Lokbok, a za nim Lodżieri, natomiast Atum jakieś sto metrów dalej spokojnie zbierał jagody. — Wszedłeś na złą ścieżkę — powiedział Atum. — Mogłeś spaść w przepaść. Twarz miał poważną, prawie gniewną i przez chwilę byłem wzruszony jego troską. Ale zaraz usłyszałem z tyłu przytłumione parsknięcie i zobaczyłem, że Lodżieri skręca się ze śmiechu, co widząc Atum nie mógł już się powstrzymać i bijąc się rękami po udach, wpadł w taką wesołość, aż łzy mu pociekły z oczu. — Nie lubisz wysokości, prawda? — spytał Atum i nie czekając na odpowiedź ruszył przed siebie. Teraz Atum objął prowadzenie i szedł na czele ciągle się śmiejąc. Trudno powiedzieć, czy śmialiby się bardziej, gdybym spadł w przepaść, czy też czuliby się przez to pozbawieni możliwości dalszej rozrywki. Przy innej sposobności tego samego dnia udało im się mnie zgubić prawie na dwie godziny, chociaż o ile wiem, nie groziło mi wtedy żadne niebezpieczeństwo i nie wiadomo, czemu ten kawał miał służyć. Śmiać mi się chciało, bo zrobiono to w sposób tak oczywisty, czarująco jawnie i sprytnie. Naraz wszyscy trzej, zupełnie jakby się zmówili (co mogło rze- czywiście się zdarzyć), powiedzieli jednocześnie: „Kwesida kwac”, co znaczy mniej więcej: „Przepraszam na chwilę”, po czym rozeszli się w różne strony i po chwili zasłoniła ich trawa i wilczomlecz. Zanim się zdecydowałem, za którym z nich powinienem pójść, już ich nie było. Wiedziałem, że sam mogę z łatwością zabłądzić w wysokiej trawie, wobec tego położy- łem się w cieniu dużego drzewa akacji i drzemałem, dopóki nie wrócili nie udzielając żad- nych wyjaśnień. Ten jeden dzień wystarczył, aby się przekonać, że Ikowie za wszelką cenę chcą mnie zniechęcić do wędrówek, a z drugiej strony wysoka trawa tak bardzo zmieniła okolicę, że oprócz kilku szlaków oznakowanych lub leżących na otwartej przestrzeni wypra- wa bez przewodnika byłaby niemożliwa. Czułem, że te posunięcia mają coś wspólnego z moją chęcią obejrzenia ukrytych spichlerzy. Dotychczas moja ciekawość w tym względzie była umiarkowana — ostatecznie cóż mogło być interesującego w pustym spichlerzu, nawet ukrytym w górach — ale kiedy Ga- briel powiedział, iż wie od Dodosów, że Ikowie chowają różne rzeczy w jaskiniach na zbo- czach gór, nic nie mogło mnie powstrzymać od takiej wyprawy. Spichlerze przeniesiono gdzie indziej, powiedział Atum. Przecież teraz jest mnóstwo żywności, więc po co je ukry- wać? Doskonale, wobec tego pójdę zobaczyć pełne spichlerze. No cóż, to również jest nie- możliwe, bo Ikowie wszystko zjedli albo rozdali i nie mają już żadnych spichlerzy. No to pójdę zobaczyć jaskinie. To tylko bajeczka opowiadana przez Dodosów, tam w ogóle nie ma żadnych jaskiń; poza tym jeśli są, to wysoko w górach, a przecież ja nie lubię wysokości. Wróciliśmy do punktu wyjścia i zagroziłem ponownie, że pójdę z policjantami, po czym po- kazałem upoważnienie, które dostałem od rządu. Atum mruknął coś niechętnie, ale w końcu zgodził się pójść ze mną do Nawedo, gdzie będę mógł zapytać mieszkańców wioski, czy wiedzą coś o spichlerzach albo jaskiniach. Jeszcze bardziej niechętnie przyjął wiadomość, że pójdzie tylko on, ja i Gabriel. W Nawedo opór był jeszcze silniejszy. Największy sukces, jaki osiągnąłem w per- traktacjach, polegał na tym, że jeden z mężczyzn zaproponował, abym kupił jego tajny spi- chlerz za pięćset szylingów, licząc na to, że się nie zgodzę. Zgodziłem się jednak, chociaż nie miałem zamiaru płacić ani nawet się targować, chciałem tylko zobaczyć, co zrobi. Przepro- wadził przy mnie w języku didinga pospieszną rozmowę z pozostałymi Ikami, po czym po- wiedział, że tylko żartował, nie ma żadnego spichlerza, w ogóle nie ma żadnych spichlerzy ani jaskiń. Gabriel dał mi umówiony znak, że to nieprawda, a później opowiedział mi ich rozmowę, w której dyskutowali o moim upoważnieniu od rządu i o tym, że za wszelką cenę trzeba mnie trzymać z daleka. Kiedy ja w dalszym ciągu dyskutowałem z Ikami, Gabriel po- szedł na zwiady i po półgodzinie wrócił mówiąc po angielsku, że znalazł ścieżkę wiodącą w dół zbocza. Ikowie byli równie zdumieni jak ja sam, kiedy poszedłem za Gabrielem na zbocze i zacząłem mozolnie zsuwać się na dół. Pierwsza grota leżała już kilkadziesiąt metrów niżej. Było to właściwie tylko niewielkie wgłębienie pod występem skalnym, ale na ścianach zoba- czyłem niedawno wykonane kredą rysunki ludzi i zwierząt. Podczas mojego poprzedniego pobytu słyszałem opowieści o tym, że niegdyś robiono takie rysunki, ale podobno nie prze- trwały one do dzisiejszych czasów i nikt ich już od dawna nie robi. Oglądałem wtedy uważnie każdy głaz i każdą jaskinię, ale nigdy nie natknąłem się na żadne ślady podobnej działalności. Studiowałem je teraz uważnie, kiedy nadszedł przestra- szony Atum i dwóch wyraźnie złych Ików z Nawedo. Uspokoili się trochę, kiedy zobaczyli moje zainteresowanie rysunkami, i zaczęli nawet udzielać mi pewnych informacji, nie wiem jednak, czy były one prawdziwe. Twierdzili, że to dzieci bawią się w ten sposób, czasem tak- że starzy ludzie pokazują im na rysunkach, jak kiedyś polowali. Dostrzegłem też jakieś linie przypominające zarys gór, ale powiedziano mi, że to tylko kreski bez znaczenia. Po wyjściu na zbocze zobaczyłem, że Atum już wspina się w górę do wioski, chcąc pociągnąć mnie za sobą, ale Gabriel — który w górach czuł się prawie tak pewnie jak Ikowie — kiwnął na mnie, żebym poszedł za nim na dół, bo jakieś trzydzieści metrów niżej widzi otwór innej jaskini. Od razu podniosły się głośne protesty i usłyszałem słowa oskarżenia skie- rowane pod moim adresem, że nie jestem ikebamem, tylko agentem rządowym. Atum dodał, że ścieżka skalna jest bardzo niebezpieczna i mogę spaść, jego ton wyrażał nie tyle ostrzeże- nie lub groźbę, ile nadzieję, że rzeczywiście tak się stanie. Gabriel pomógł mi obejść niebez- pieczny głaz, po czym dotarliśmy do jaskini długiej na jakieś trzy metry i tak wysokiej, że można w niej było swobodnie stać, a nawet spacerować. Na razie jednak usiadłem na chwilę, chcąc złapać oddech. Zauważyłem, że pod tylną ścianą jaskini leżą tykwy i jakieś inne przedmioty, a z miejsca, gdzie siedziałem, widać było sporą szczelinę w skale niedaleko otworu wyjściowego, która również wyglądała dość obiecująco. Po chwili jaskinia zapełniła się ludźmi, którzy na wszczęty alarm zjawili się nie wiadomo skąd, i ustaliliśmy razem kwe- stię mojej tożsamości. Wyjaśniłem im, że nie jestem agentem rządowym, muszę wprawdzie tak jak zeszłym razem przedłożyć rządowi raport ze swojego pobytu, ale podobnie jak wtedy, tak i teraz nie napiszę w nim nic, co mogłoby Ikom zaszkodzić, a będę się raczej starał im pomóc. Atum potwierdził powyższe słowa mówiąc, że rzeczywiście mój raport nie wyrządził im żadnej krzywdy. Uspokoiło ich to na tyle, że nie zagradzali mi już drogi, kiedy chciałem podejść do tylnej ściany i zobaczyć, co tam schowali. W jaskini nie było żadnego spichlerza ani ziarna, tylko kilka skórzanych worków, pustych i starannie złożonych, trochę skór, naczynie wypeł- nione naszyjnikami z paciorków i ze skorupek jaj strusich oraz siatka zrobiona z patyków związanych sznurem, a w niej sporo tykw różnej wielkości i kształtu, na których wyryto skomplikowane wzory napuszczone później czarną farbą. Zaciekawiło mnie to bardziej niż wszystkie spichlerze Karamodży, a Ikowie odczuli wyraźną ulgę, widząc moje niekłamane zainteresowanie. Powiedzieli, że na zboczu jest wiele podobnych jaskiń, ale położone są przeważnie jeszcze kilkadziesiąt metrów niżej. Każda jest poświęcona pamięci jednej rodziny i w każdej znajdują się takie tykwy należące do abangów, czyli przodków, a poszczególne rodziny używają własnych, specjalnych wzorów. Ze względów zasadniczych nie wierzyłem ani jednemu słowu, ale była to interesująca historia i możliwe, że kryła się w niej jakaś część prawdy. W normalnych warunkach należałoby to w trakcie pobytu w terenie sprawdzić, ale warunki nie były normalne i musiałem się zadowolić każdym okruchem wiadomości. Przy- pomniałem sobie, jak Bila ozdabiała kiedyś taką samą tykwę rysunkami i nawet powiedziała mi, co one oznaczają. Wziąłem ją i pokazałem komuś innemu, kto spojrzawszy na rysunki powiedział to samo co ona — widocznie Ikowie wciąż uprawiali tę bogatą w symbole formę sztuki, przypominającą pismo obrazkowe. Dokonanie tak późno owego ważnego odkrycia napełniło mnie uczuciem frustracji, zwłaszcza kiedy zdałem sobie sprawę, że aby dokładnie zbadać i ustalić prawdę, musiałbym zostać tu jeszcze co najmniej dwa lata — no ale uczucie frustracji było nieodłącznym elementem tutejszego życia. Przerysowałem, jak mogłem najdokładniej, wzory z tykw, a po wyjściu z jaskini pod- szedłem do skalnej szczeliny i wspiąwszy się na palce zajrzałem do środka. Protesty Ików nie powstrzymały mnie, a tym mniej Gabriela, który wcisnął się tam górną połową ciała i wycią- gnął dwa miękkie worki pełne tytoniu, mówiąc, że jest ich o wiele więcej. Tytoń stanowi najcenniejszy dobytek Ików, w normalnych czasach służył im jako główny artykuł wymienny w handlu z pasterzami, którzy dawali im w zamian mleko i krew oraz takie zbytkowne przedmioty, jak naszyjniki z paciorków i kości słoniowej lub mosiężne kółka do warg. W innej pobliskiej jaskini znalazłem to samo: pokryte wzorami tykwy, skóry, tytoń i metalowy kuferek zamknięty na kłódkę, który — jak mi powiedział Aperit z Nawedo — zawierał pie- niądze. To oświadczenie było tak śmiałe, że mogło rzeczywiście odpowiadać prawdzie. W każdym razie zobaczyłem wszystko, co chciałem, toteż bez żalu udałem się w drogę powrot- ną i rozpocząłem wspinaczkę do wioski. Dowiedziałem się, że dawniej w jaskiniach chowano również ziarno, ale teraz nie jest to konieczne, co — jak sądziłem — spowodowała obfitość tegorocznych zbiorów. Tutejsi Ikowie, tak jak ich współplemieńcy z Pirre, również nie wi- dzieli powodu, aby odłożyć trochę ziarna choćby pod przyszłoroczny zasiew, nie mówiąc już o zaoszczędzeniu żywności na gorsze miesiące czy na wypadek następnej klęski głodowej. Wzruszali ramionami i mówili: „Tylko starzy umierają." Ich zdaniem dzieci nie umierały. Może mieli tu jakieś dodatkowe zapasy dla dzieci, ale raczej w to wątpiłem. Jedyna ich przewaga nad Ikami z Pirre polegała na bliskości Turkanów, którzy — jak się zdaje — byli dla Ików hojniejsi od Dodosów. Jednakże do zrozumienia całej tej sprawy czegoś mi tu jesz- cze brakowało. Dzięki Gabrielowi dowiedziałem się też o istnieniu zagrody dla bydła na stromym wschodnim zboczu góry Lotim, między Pirre a Nawedo. Jako Dodos Gabriel wiedział, że taka zagroda musi gdzieś być; jej lokalizacja jednak ulegała okresowym zmianom. Ustalił więc, gdzie się obecnie znajduje, i dał mi znać. Ikowie pomagają pasterzom nie tylko jako szpiedzy i przewodnicy, powiedział, ale często przechowują również zwycięzcom skradzione bydło w oddalonych, trudno dostępnych zagrodach, dopóki zamieszanie nie minie, a policja i poszkodowani nie zaniechają pościgu. Powiedziałem Atumowi, że wiem, gdzie jest zagroda, i wybieram się tam, ale przyrzekam nie pisnąć o niej ani słowa, zanim ją przeniosą w inne miejsce, co miało nastąpić w ciągu niecałego roku. Po dalszych argumentach natury finanso- wej Atum zgodził się ułatwić nam zadanie i zaprowadzić nas na miejsce. Wycieczka okazała się jeszcze bardziej uciążliwa niż poprzednie, podejście od zachodu trudne i niebezpieczne, a tędy właśnie, od drugiej strony góry Lotim, musiałaby nadejść idąca po śladach bydła policja. Podejście od wschodu było łatwiejsze, ale też bynajmniej nie łatwe, a za to o wiele dłuższe, co w razie odnalezienia ukrytej zagrody dawało Ikom pilnującym bydła dość czasu na ucieczkę. W żaden sposób nie można było podejść ich tu z ukrycia. Szliśmy od zachodu i w końcu dotarliśmy do kanionu głębokości przeszło dwustu metrów, a szerokości zaledwie stu. Może zresztą był szerszy, niemniej droga zarówno w dół, jak i w górę biegła stromym i zdra- dliwym zboczem. Po drugiej stronie kanionu leżał cel naszej wędrówki. Nie było tu obecnie bydła, ale znajdowała się sporych rozmiarów wioska Ików, a poza jej ogrodzeniem chaty gościnne, w których zatrzymywali się zwycięscy pasterze. Wódz wioski wytłumaczył mi, że z jakiegoś powodu pasterze nie ufają Ikom i zawsze nalegają, aby świeżo skradzionego bydła pilnowało z nimi również kilku moranów. Powiedział, że nie wie dokładnie, kiedy odbędzie się następny napad, ale na pewno wkrótce. Jak się okazało, dostawał spore wynagrodzenie, uzależnione od sztuk bydła, które zdobędą nowi właściciele. Było ono płatne w mleku i krwi, pasterze wiedzieli, że jeśli ofiarują bydło, pójdzie ono na rzeź, toteż dawali je tylko w wyjąt- kowych wypadkach. Czasem jednak przyprowadzali kozy, które trzymano w małej zagrodzie po drugiej stronie wioski. Obozowisko miało bardzo dobrą pozycję strategiczną i zdałem sobie sprawę z tego, że Ikowie jako pośrednicy między pasterzami nie są bynajmniej amatorami i mogą stanowić dla tutejszej administracji większy problem, niż się sądzi. Obóz został tak ulokowany, że można było przyjmować i odsyłać bydło od strony wschodniej, południowej i północnej, a jedyna droga, którą mogła nadejść policja czy wojsko, prowadziła od zachodu. Punkty ob- serwacyjne strzegły wszystkich dojść, a w każdym punkcie był róg, aby natychmiast wszcząć alarm. Wódz powiedział, że przyjmują bydło od wszystkich klientów, bez żadnych przesą- dów plemiennych, mając na celu pożytek, jaki płynie stąd dla całej wioski. Ponieważ zacho- dzi konieczność utrzymywania stałej łączności z sąsiadami, są tu zawsze ludzie ze wszyst- kich prawie wiosek Ików. Rzeczywiście tak było — każdy klan i prawie każda wioska miały tu swojego przedstawiciela. Spotkałem trzy rodziny z Pirre, a potem jeszcze dwie i podobną liczbę mieszkańców tutejszych gór. Nie pojawił się tylko nikt z Naputiro, które leżało dość blisko i służyło za „parawan”; w razie gdyby policja usłyszała coś o „wiosce ukrytej w gó- rach”, zawsze można było powiedzieć, że to Naputiro. Sądzę, że policjanci nie dawali się tak łatwo oszukać, ale Naputiro z pewnością służyło jako punkt łączności między dwoma głów- nymi odłamami Ików, a jego położenie w pobliżu obozu musiało być bardzo dogodne. W ten sposób korzystały z niego pośrednio wszystkie wioski. Dowiedziałem się więc kilku nowych rzeczy, główny cel ponownego przyjazdu osią- gnąłem bez trudu, gdyż od pierwszej chwili widać było, że niespodziewana obfitość pożywie- nia nic nie zmieniła. Stosunki międzyludzkie, jeśli to możliwe, zepsuły się jeszcze bardziej, a wyobcowanie jednostki osiągnęło stopień, o jaki nie podejrzewałem nawet Ików. Jeśli przed- tem nie mając nic byli skąpi, chciwi i samolubni, to teraz, gdy ich stan posiadania się zwięk- szył, prześcignęli samych siebie w tym, czego nie można nawet określić mianem zezwierzę- cenia, gdyż stanowiłoby to obrazę dla zwierząt. Ikowie mieli sposobność świadomie dokonać wyboru między normalnym a pasożyt- niczym trybem życia, no i oczywiście wybrali to drugie. Kiedy się przekonali, że mają plony ze wszystkich pól, nawet z tych nie uprawianych, w których jednak głęboko pod ziemią leża- ły ziarna, stanęli wobec problemu. Gdyby zebrali plony, mogłaby ich spotkać klęska w na- stępnym roku, który znów może być rokiem głodu. Musieliby też zrobić zapasy ziarna do jedzenia i na siew, a każdy Ik wie, że próby robienia zapasów to tylko strata czasu. Co wię- cej, jeśli pola dzięki prawidłowej uprawie i zwalczaniu szkodników zaczną wyglądać zbyt obiecująco, rząd wstrzyma Ikom pomoc dla głodujących, która — jak to już stwierdzono — jest znacznie łatwiejszym sposobem zdobywania żywności niż rolnictwo. Wobec tego Ikowie pozwalali zbiorom gnić na polach, jedli, co chcieli i kiedy chcieli, byle to coś było jeszcze pod ręką, i nadal korzystali z racji żywnościowych, które tylko skłaniały ich do pasożytni- czego życia. Racje te zostały pomyślane przez rząd jako pomoc w chwilach koniecznej potrzeby, ale lokalne władze rozdzielały je z całym ślepym paternalizmem kolonialnego rządu brytyj- skiego — ślepym aż do granic beztroski. Gdyby rozdziałem żywności zajmowali się sami Afrykanie, sprawa może wyglądałaby inaczej, ale dawne paternalistyczne wpływy były wciąż żywe i dominowała chęć robienia tego, co właściwe, chęć czynienia dobrze bez zastanowie- nia się, co w danym wypadku znaczy dobro. Jak na ironię urzędnik, Anglik odpowiedzialny za wydawanie racji, miał tę samą koncepcję dobra co Ikowie i uważał, że jego obowiązkiem jest po prostu napełniać żołądki bez względu na to, czy to konieczne i czy naprawdę niesie ludziom pomoc, w dodatku zaś nie kontrolował należycie rozdziału żywności. Może do peł- nienia odpowiedzialnego nadzoru brakowało personelu, ale tak czy owak, idea pomocy gło- dującym stanowi doskonały przykład, jak najlepsze intencje mogą przynieść najgorsze rezul- taty. Ikowie już nie głodowali, ludzie starzy i słabi wymarli w ubiegłym roku, a młodzi po- zostali przy życiu doskonale sobie radzili, czerpiąc środki utrzymania z niszczejących pól i różnorakich ubocznych i niezbyt legalnych dochodów. Ale w tym roku, tak jak i w zeszłym, pomocy głodującym udzielano w sposób niemal zbrodniczy. Pociągało to za sobą nie tylko marnotrawstwo rządowych pieniędzy, ale oznaczało też zagładę plemienia Ików. Żywność dostarczano do Kasile, gdzie jakite i mkungu mieli rozdzielać ją według posiadanych przez siebie danych, tyle a tyle na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko. Oprócz zwykłych w ta- kich wypadkach nadużyć fałszowano również dane w spisach ludności, które — jak obliczy- łem — były wyższe o jakieś dwadzieścia procent od stanu faktycznego. Przy najbardziej na- wet pobieżnej kontroli wychodziło na jaw, że figurują tam imiona osób, które — jak żona Atuma — nie żyły już od dwóch lat. Nie trzeba też było przeprowadzać szczegółowych ba- dań, aby stwierdzić, że najprawdopodobniej krewni pozwalali im umrzeć właśnie w celu po- dwojenia własnej racji. Co więcej, jak już wspomniałem, tylko młodzi i zdrowi mieli dość sił, żeby przyjść po żywność z Pirre, i odbierali ją wówczas także i dla tych, którzy nie mogli przyjść i którym kazano ją zanieść. Naturalnie nic nigdy nikomu nie zanosili. W ten sposób całą żywność dostawali ci, którym najmniej było jej potrzeba, a nie ci, którym pomoc rze- czywiście stała się niezbędna. Pierwsi tuczyli się na ludzkiej głupocie, gdy tymczasem dru- dzy umierali z głodu. W bezpiecznej odległości zaledwie paru kilometrów od Kasile było miejsce, w któ- rym Ikowie wracając z wyprawy po zasiłki dla głodujących robili zwykle postój. Można by pochopnie sądzić, że chcą usiąść i odpocząć, zmęczeni dźwiganiem poszo dla umierających i umarłych. Nie zatrzymywali się tu jednak dla odpoczynku, tylko rzucali się chciwie na żyw- ność i pożerali wszystko na miejscu, wymiotując przy tym z przesytu, zanim udało im się uporać z hojnymi darami dobroczyńców. Widziałem to ubiegłego roku, gdy towarzyszył mi Kauar. Niósł on do domu swoją porcję żywności, jak również porcje dla chorej w tym czasie żony i dziecka. Po dojściu na miejsce postoju zatrzymaliśmy się razem ze wszystkimi, wtedy zaczęła się orgia obżarstwa, ale Kauar odwrócił się i patrzył w inną stronę. Inni śmiali się z jego słabości i radzili, żeby zamiast na głowie niósł żywność w żołądku. Żartowali przy tym, że postępując w ten sposób na pewno wkrótce umrze. Tylko kilka osób zachowało żywność na dalszą drogę, żeby zjeść ją później, w spokojniejszej chwili. Kiedy mnie spytano, gdzie moim zdaniem należałoby Ików przesiedlić, mogłem udzielić jednej tylko rady, choć dobrze wiedziałem, że będzie ona dla rządu nie do przyjęcia, nawet gdyby uwierzono w powagę odmalowanej przeze mnie sytuacji. Ale niełatwo sprawo- wać władzę na tak ogromnym obszarze jak Karamodża — przez cały czas mojego pobytu w Pirre zarządca zjawił się tu tylko raz, i to też zaledwie na parę godzin. Jednakże mógł zostać parę dni, tygodni czy miesięcy i nadal nie wierzyć, że społeczność Ików osiągnęła rzeczywi- ście dno degeneracji. Już na pierwszy rzut oka sytuacja nie wyglądała najlepiej, widać było głód i rozmaite oszustwa, a intrygi polityczne Ików wszyscy dobrze znali, ale należało żyć z nimi dzień po dniu, patrzeć, jak oddają kał pod progiem sąsiada, jak wydzierają sobie nawza- jem żywność z ust, Jak wymiotują, żeby móc zjeść to, co mieli zanieść konającym z głodu krewnym — należało widzieć to wszystko, żeby zrozumieć, co się stało z Ikami. Moja propozycja była prosta. Zdawałem sobie sprawę z konieczności zastosowania przymusu przy ich przesiedlaniu, bo z własnej woli nigdzie się nie przeniosą. Należało zrobić obławę przypominającą akcję wojskową. Teren, chociaż trudny, nie był zbyt rozległy, przy dobrze zorganizowanej akcji można by ich okrążyć i schwytać większość mieszkańców, za- nimby zdążyli uciec. Później trzeba by przewieźć ich do innej części Ugandy, położonej tak daleko od północnej Karamodży, żeby nie mogli tu wrócić, co na pewno by usiłowali zrobić, gdyby tylko było to możliwe. Miejscem przesiedlenia powinny być góry nadające się zwłasz- cza do uprawy roli. Wszystkie te postulaty były możliwe do przyjęcia oprócz użycia siły, gdyż takie posunięcie zaszkodziłoby rządowi, jako że prasa światowa z pewnością fałszywie by je naświetliła. Ale mój ostatni warunek musiał spotkać się z odmową. Omawiając użycie siły powiedziałem, że mężczyźni, kobiety i dzieci należy otoczyć znienacka i rozproszyć po całym górzystym terenie kraju w małych, liczących nie więcej niż dziesięć osób grupach. Wiek, płeć i pokrewieństwo nie mają w tym wypadku znaczenia. Takie przypadkowe dobra- nie ludzi nie pogwałci więzi rodzinnych, przeciwnie, może okazać się zbawienne, gdyż za- kończy proces rozpadu społeczeństwa, które i tak trzyma się razem tylko dzięki wspólnemu miejscu zamieszkania, a jednocześnie zmusi Ików do integracji z miejscową ludnością. Gdy- by zostawić Ików w większych grupach, mogą bez trudu się połączyć i razem roztaczać zły czar wszędzie, gdziekolwiek pójdą, utrwalając swoją metodę utrzymywania się przy życiu i zarażając nią innych. Natomiast rozproszeni w małych grupkach będą zmuszeni do znalezie- nia własnego sposobu życia, odpowiadającego ich indywidualnemu usposobieniu, i wkrótce przestaną się posługiwać swoim językiem, a wraz z nim stracą ostatnią więź ze światem, któ- ry przestał istnieć. Nie widziałem innego rozwiązania. Przeniesieni w rejony, które zamieszkiwaliby wspólnie z plemionami pokrewnymi sobie, jak plemiona Napore i Niangea, Ikowie mogliby w każdej chwili wrócić do własnego stylu życia i najprawdopodobniej szybko wpędziliby swoich sąsiadów w podobne tarapaty. Ikowie jako społeczność byli nie do uratowania, rodzi- na nie przedstawiała dla nich żadnych emocjonalnych ani ekonomicznych wartości, alienacja jednostki osiągnęła punkt krańcowy — może należało więc pogodzić się z faktami i postarać się wprowadzić te jednostki na nowo w świat, gdzie ludzie są sobie nawzajem potrzebni i żywią dla siebie ciepłe uczucia, tak jak i wszystkie inne zwierzęta? Powiedziano mi bez ogródek, że mój raport jest chyba przesadnie pesymistyczny i z pewnością wyolbrzymia sytuację: Afrykanie są przecież znani z przywiązania do rodziny i nawet w najcięższych warunkach... i tak dalej, i tak dalej. Powiedziano mi także równie otwarcie, że nawet gdyby sytuacja była rzeczywiście taka, jak ją odmalowałem, jest rzeczą mało prawdopodobną, aby rząd przedsięwziął tak drastyczne środki. O ile mi wiadomo, usi- łowano przenieść Ików do plemienia Napore — Ikowie pozwolili się przesiedlić po czym najzwyczajniej w świecie zrobili w tył zwrot i wrócili do dawnych miejsc. Na szczęście plemię Ików jest niewielkie, liczy około dwóch tysięcy osób, a owe dwa lata jeszcze zmniejszyły tę liczbę. Mam więc nadzieję, że Ikowie pozostaną nadal odizolowa- ni, dopóki wszyscy nie powymierają. Żal mi tylko, że tyle osób musi umrzeć powolną i cięż- ką śmiercią, zanim nastanie ich kres. Jeśli chodzi o poszczególnych ludzi, można im jedynie współczuć z powodu wszystkiego, co utracili. Nienawiść trzeba zachować dla tak zwanego „społeczeństwa”, w którym wypadło im żyć, dla mechanizmu, który skonstruowali, żeby móc przetrwać. Nie zrobili tego świadomie ani z własnej woli, mechanizm wytworzył się sam na skutek biologicznej potrzeby przetrwania, z jedynego dostępnego tworzywa, przybrał też jedyną możliwą postać. To właśnie temu mechanizmowi mającemu zapewnić przeżycie nale- ży się miano potwora, nie Atumom, Lodżierim i Lokbokom, ani nawet Lomonginom i Loia- mukatom. Musieli oni po prostu wybierać między życiem a śmiercią. Stracili już wszystko inne: rodzinę, przyjaźń, nadzieję, miłość, toteż dokonali takiego samego wyboru, jakiego — jestem pewien — dokonałaby większość z nas. Jedyną nadzieję rokują teraz nie narodzone dzieci i niemowlęta przy piersi. Gdyby wziąć je siłą i wywieźć jak stado bydła, mogłyby jeszcze wyrosnąć na normalnych ludzi. A nawet można stwierdzić to z całą pewnością, gdyż byłyby kochane przez przybranych rodziców całą intensywną miłością, jaka rzeczywiście dominuje w życiu codziennym Afryki, i same kochałyby ich nawzajem. Ale z powodu obawy przed opinią publiczną, z innych względów politycznych i Bóg wie czego jeszcze, co wpływa na decyzje rządowe, dzieci te zostały skazane na taki sam byt jak ich rodzice, a jeżeli ostaną się przy życiu, będą podobnie traktować swoje dzieci. Ktoś podjął gdzieś ostateczną decyzję co do losu Ików, w przekonaniu, że robi to „dla ich własnego dobra”. Dla Ików nie istnieje dobro, tylko pełny żołądek — a i to jedynie dla tych, których żo- łądki są już pełne. Ale zastanówmy się: jeżeli nie istnieje dobro, nie istnieje też i zło, jeżeli nie ma miłości, nie ma też nienawiści. Może to w końcu jest postęp, lecz niesie on ze sobą pustkę. Rozdział dwunasty ŚWIAT, KTÓRY ISTNIEJE Można się oczywiście tylko domyślać, jacy byli Ikowie, zanim rozegrały się opisane zdarzenia, gdyż nie ma na to żadnych dowodów. Jednakże domysły nie będą całkowicie po- zbawione podstaw— dla porównania możemy się przecież posłużyć wiedzą o innych ple- mionach myśliwskich, a poza tym przetrwały pozostałości dawnych zwyczajów, tradycji i wierzeń Ików oraz trochę ich własnych ustnych przekazów, a wszystko razem wskazuje na to, że Ikowie, podobnie jak inni myśliwi i zbieracze, mieli luźno zorganizowaną społeczność, która mogła dzięki temu dostosowywać się do ciągłych zmian zachodzących w otoczeniu. Ich język dostarcza nam aż nadto dowodów na to, że kiedyś uznawali wartości, których dziś już nie uznają, że przez „dobro” i „szczęście” rozumieli coś całkiem innego, niż obecnie. Mamy wszelkie dane po temu, aby sądzić, że Ikowie nie różnili się od innych społeczeństw, jeśli chodzi o przestrzeganie systemu wartości i odprawianie obrzędów religijnych, a nawet — porównując ich z innymi plemionami myśliwskimi — możemy uznać za całkiem prawdopo- dobne, że do ustalonych reguł stosowali się pilniej niż my w dzisiejszych czasach. Wierność, która była wśród nich możliwa, dla nas powoli staje się rzeczą niemożliwą. I nagle wystar- czyło jedno tragiczne pokolenie, aby Ikowie zrobili ogromny skok naprzód i dali nam przed- smak tego, co nas czeka w przyszłości. Dowodem na to, jak niedawno jeszcze Ikowie znali pojęcie dobra i jak szybko można o nim zapomnieć, są nie tylko opowieści starych ludzi, ale i samo ich życie. Była przecież Nangoli i jej rodzina, która wciąż chciała zostać rodziną, a jednocześnie chciała należeć także do większej rodziny ludzi gór, kwarikik. I Lolim, co pragnął umrzeć, jak przystało na ojca, w asaku, z którego powinien był korzystać na równi z synem, a z którego został wyrzucony. Lomeraniang, Amuarkuar, Loiangorok — wszyscy oni umarli przedwcześnie bez słowa skar- gi, umarli dlatego, że nie istniało już dobro, a ostatnie jego ślady odeszły bezpowrotnie wraz z nimi. Umarli bez słowa skargi, gdyż dosięgła ich już lodowata obojętność, która stała się bronią Ików w walce z otaczającym światem. Tylko biednej Loono przypomnieliśmy wszyst- ko, doprowadzając ją do łez i przyczyniając się do tego, że umarła pełna żalu. Pamiętajmy też o Edapie, która umarła, bo była szalona, to znaczy dobra, i chciała, żeby jej rodzice byli do- brzy, co u Ików znamionuje niezawodne szaleństwo. • Takie są fakty, choć stanowią one jedynie nikły ułamek tego, co jeden człowiek mógł zaobserwować w ciągu dwóch lat. Jeżeli ktoś potrafi wysnuć z tych faktów inne wnio- ski — powiedzmy, bardziej dla Ików litościwe — to znaczy, że jest człowiekiem szczęśli- wym, bo nie żył wśród nich dzień po dniu i godzina po godzinie, a w dodatku czytając z peł- nym żołądkiem czyściutkie, schludne karty tej książki, nie zrozumiał nic z tego, co chciałem w niej przekazać. A tym, którzy wciąż myślą, że moja interpretacja faktów jest zbyt pesymi- styczna, wnioski zaś zbyt daleko idące, odpowiem, że nie może być wątpliwości co do kie- runku rozwoju wypadków, a to jest rzecz najważniejsza, gdyż dotyczy nas wszystkich w ta- kim samym stopniu jak Ików. Można powiedzieć, że dzisiejsi Ikowie są produktem postępu; zmiana, jaka w nich zaszła, była wynikiem wkroczenia cywilizacji do Afryki i dlatego sta- nowi część tego zjawiska, które tak gładko i bezmyślnie nazywamy postępem. Ikowie ze świata żywego zrobili świat martwy — zimny, beznamiętny świat, w którym nie ma brzydo- ty, bo nie ma piękna, nie ma nienawiści, bo nie ma miłości, nie ma nawet żadnej świadomo- ści istnienia, jest tylko samo istnienie. A różne oznaki zmian w naszym społeczeństwie wska- zują na to, że wszyscy zmierzamy w tym samym kierunku. Jeżeli założymy — a sądząc z posiadanych dowodów powinniśmy to założyć — że Ikowie nie zawsze byli tacy jak dziś i że mieli niegdyś wszystkie te przymioty, które uważa- my za najistotniejsze dla całej ludzkości oraz niezbędne do życia i zdrowia, to przykład ple- mienia Ików mówi nam, że te cechy bynajmniej nie są człowiekowi wrodzone ani nie są nie- zmienną częścią składową natury ludzkiej. Wartości, które tak wysoko cenimy i które mają świadczyć o naszej nieskończonej wyższości nad zwierzętami, mogą rzeczywiście być istotne dla społeczeństwa ludzkiego, ale nie dla samej ludzkości. Ikowie bowiem dowiedli, że społe- czeństwo jako takie nie jest ludziom niezbędne do przetrwania, a człowiek wcale niekoniecz- nie jest zwierzęciem towarzyskim, jak zawsze sądzono, i może nawiązywać stosunki z inny- mi ludźmi nie z wewnętrznej potrzeby, lecz jedynie w celu utrzymania się przy życiu. Ikowie wyzbyli się wszelkich zbędnych obciążeń — mam tu na myśli właśnie te „istotne” wartości, jak rodzina, współpraca, wiara, miłość, nadzieja i tak dalej — z tego prostego powodu, że w ich sytuacji wartości te utrudniały przetrwanie. Dowodząc, że człowiek może się obyć bez tych obciążeń, Ikowie dowodzą również, że człowiek może się obyć bez społeczeństwa w zwykłym sensie tego słowa, gdyż da się je zastąpić systemem gwarantującym przeżycie, w którym nie ma miejsca na żadne uczucia. Na razie system jest niedoskonały, bo choć zapew- nia utrzymanie się przy życiu, jest to życie na najniższym poziomie, a między poszczegól- nymi jednostkami trwa rywalizacja. Ale nasz wysoki poziom intelektualny i zaawansowana technika pozwolą nam z pewnością ten system udoskonalić i wyeliminować rywalizację po- przez zagwarantowanie wszystkim osiągnięcia określonego wieku, ograniczenie wymagań, jakie stawia nam każdy system społeczny ze swoimi nieuchronnymi sprzecznościami i kon- fliktami, i likwidację wszelkich pragnień, a wraz z nimi i tej wiecznie żywej przepaści, jaka dzieli pragnienia od osiągnięć. Słowem, staniemy się zbiorem poszczególnych jednostek ma- jących jedno podstawowe prawo: prawo do przetrwania, a człowiek zamieni się w doskonałą roślinę i przestanie należeć do świata zwierzęcego lub ludzkiego. Jedyne wzajemne oddziaływanie wewnątrz systemu polega na powszechnym i wza- jemnym wyzysku. To jest podstawa wszelkich stosunków: między starymi a młodymi, ro- dzicami a dziećmi, rodzeństwem, małżeństwem, przyjaciółmi. Takie stosunki panują już wśród Ików. Stykają się ze sobą tylko w celu załatwienia własnego interesu, a system dba o to, żeby każdy związek był chwilowy i nie mógł się przerodzić w coś tak destrukcyjnego jak sympatia bądź zaufanie. Czy nasze społeczeństwo tak bardzo się różni od tego obrazu? W naszym świecie filary społeczeństwa, oparte na prawdziwie społecznym uczuciu wspólnoty, wyraźnie się chwieją, wskazując na to, że społeczeństwo, jakie znamy, jest przeżytkiem i że trzymając się z uporem przestarzałego systemu, odpowiedniego raczej dla epoki kamiennej, sami sprowadzamy na siebie zagładę. Przez dwa tysiąclecia usiłowaliśmy łatać jakoś dziury i dopasowywać społeczeństwo do zaszłych w tym czasie zmian, ale oznaki jego załamania są wszędzie widoczne i tym drastyczniejsze, im bardziej „zaawansowane” jest społeczeństwo. Tylko w społeczeństwach zacofanych nie spotykamy jeszcze nowej formy gwałtu i przemo- cy. Rodzina, gospodarka, rząd i religia, podstawowe kategorie postępowania i działalności społecznej, mimo naszych wysiłków nie dadzą się już pogodzić ani ze sobą nawzajem, ani z naszymi potrzebami, gdyż brak w nich poczucia jedności, które zakłada wzajemną odpowie- dzialność wszystkich członków społeczeństwa. W najlepszym wypadku pozwalają one utrzymać się przy życiu jednostkom jako jednostkom, stawiając im minimum wymagań, jeśli chodzi o elementarne poczucie wzajemnej odpowiedzialności i wynikającą stąd wspólnotę działania. Jest to świat złożony z jednostek, tak jak świat Ików. Co się w naszym świecie zachodnim stało z instytucją rodziny? Ludzie bardzo starzy i bardzo młodzi żyją osobno, tyle że pozbywamy się ich oddając do domu starców albo wysy- łając do szkół i na obozy letnie, nie zaś na zbocza góry Meraniang. Związek małżeński do- starcza jedynie żeru komediopisarzom, a odpowiedzialność za zdrowie, wykształcenie i do- brobyt przerzuciliśmy z radością na państwo. Właśnie w tym punkcie dzięki naszej technice mamy przewagę nad Ikami, gdyż oni musieli przerzucić odpowiedzialność na trzylatków: trudno powiedzieć, kto z nas osiągnął tu większy postęp. Indywidualizm — zachwalany z przedziwnym fanatyzmem i podsycany wciąż rosnącym znaczeniem, jakie nadajemy współ- zawodnictwu sportowemu, im brutalniejszemu, tym lepiej, oraz samobójczym rekreacjom, jak alpinizm lub wyścigi samochodowe — pozostaje w bezpośredniej sprzeczności z głoszo- nymi zasadami współżycia społecznego, ale wolimy ten fakt ignorować, ponieważ w głębi duszy jesteśmy już indywidualistami i społeczeństwo stało się dla nas grą, w którą bawimy się na starość, żeby przypomnieć sobie dzieciństwo. Znajduje to odbicie w naszym bezlitos- nym systemie ekonomicznym, w którym prawie każdy rodzaj wyzysku i poniżania innych, doprowadzenie do nędzy i ruiny usprawiedliwia się rzekomym rozwojem gospodarczym, w konsekwencji zaś wszystkie bogactwa tego świata wędrują do kieszeni kilku wybrańców lo- su. Rozkład moralny dosięgnął już każdego z nas, któż bowiem zechciałby oddać nie tylko to, na co go z łatwością stać, ale rozdać cały swój dobytek własnej rodzinie, nie mówiąc już o pomocy ludziom biednym i będącym w potrzebie? No bo jeśli chcemy, czemu tego nie robi- my? Każdy z nas daje tyle, ile dyktuje mu sumienie, a ta suma jest niezłym sprawdzianem dzisiejszego uspołecznienia, podobnie jak suma, którą ktoś bierze, jest sprawdzianem jego indywidualizmu. Wielkie religie, które narodziły się jakby specjalnie po to, żeby jednoczyć rosnące i coraz bardziej różnorodne społeczeństwa powstałe wraz z rozwojem rolnictwa, znalazły się teraz na skraju przepaści. Wprawdzie nadal jednoczą duże zespoły ludzkie, ale z coraz mniej- szym skutkiem, natomiast coraz bardziej rozdzierają je od wewnątrz schizmy. Nie ma to nic wspólnego z ich wpływem na jednostkę, choć może w pewnym sensie jednak ma, gdyż obec- nie religia coraz częściej działa na zasadzie środka znieczulającego dla tych, którzy nie mogą uporać się z problemami współczesnego świata. Inną, jeszcze mniej chwalebną (według jej własnych przykazań) rolą oficjalnej religii jest udzielanie poparcia władzom państwowym nawet wówczas, gdy działalność ich pozostaje w jawnym konflikcie z głoszonymi przez tę religię zasadami. Samo państwo, opierając się coraz bardziej na przemocy intelektualnej i fizycznej, stanowi chyba zalążek nowego systemu, a krzykliwe i antyintelektualne ględzenie mężów stanu i ich popleczników stanowi najlepszy dowód, że kroczymy już tą samą drogą co Ikowie w świat, gdzie nie tylko nie wolno kochać, wierzyć i mieć nadziei, ale nie wolno na- wet myśleć. Za jedyne zadanie rządu uważa się coraz wyraźniej rządzenie, czyli podporząd- kowywanie się samoistnie powstającemu systemowi i zmuszanie do tego samego innych. A jednak słowo „demokracja” wciąż usypia czujność bezmyślnych obywateli o pełnych żołąd- kach i daje im poczucie bezpieczeństwa, choć dobry rząd traktuje jak zakały społeczeństwa i skazuje na zagładę tych, co nie chcą się podporządkować, ale mają własne przekonania i od- wagę, żeby je wyrazić. Warto też zauważyć, że na wysokich stanowiskach rządowych nie widać jakoś ludzi wielkiego umysłu, a jedynie jednostki o pewnych określonych zdolno- ściach, nawet nie społecznych, lecz ściśle politycznych. Godny ubolewania stan społeczeństwa w dzisiejszym cywilizowanym świecie, pozo- stający w tak silnym kontraście z ciągle żywym społeczeństwem ludów „prymitywnych”, jest w dużej mierze spowodowany faktem, że zmiany socjalne nie szły w parze z rozwojem tech- nicznym, który następował nieprawdopodobnie szybko, a którego tempo w dodatku wciąż rosło. Dawną formę społeczeństwa zostawiliśmy daleko za sobą, zmierzając w nieznanym kierunku ku przyszłości, która — jak wskazują na to wszelkie znaki — nie będzie się różnić od tego, czego Ikowie już zakosztowali. To wina bezmyślnej, szaleńczej, nonsensownej po- goni za nowinkami technicznymi, którą nazywamy postępem, mimo że wynikają z niej roz- liczne złowrogie klęski, łącznie z przeludnieniem i zanieczyszczeniem środowiska. Już każda z tych dwu rzeczy wystarczy, żeby spowodować zagładę ludzkości w bardzo krótkim czasie, nawet bez pomocy innych dobrodziejstw techniki, jak na przykład broń nuklearna. Ale odkąd wyżej stawiamy indywidualizm od więzi społecznych, mówimy sobie, że zagłada nie nastąpi za naszego życia, co wskazuje na równie silne uczucia rodzinne jak te, które cechują Ików, i na równie nikłe poczucie odpowiedzialności społecznej. Zakładając nawet, że uda nam się uniknąć wszechświatowej katastrofy nuklearnej i powszechnego głodu, którego należy się spodziewać w połowie przyszłego stulecia, o ile liczba ludności będzie nadal wzrastać i nie zwalczy się zanieczyszczenia, to czyż cena nie będzie taka, jaką zapłacili Ikowie? Nimi również kierowała wola życia silniejsza od przeciw- ności na pozór nie do pokonania i zwyciężyli, ale kosztem swojego człowieczeństwa. My zaczynamy już płacić tę samą cenę, ale różnica między nimi a nami polega na tym, że nie tylko mamy nadal możność wyboru (chociaż może nam zabraknąć woli lub odwagi, żeby go dokonać), ale mamy też możliwości intelektualne i techniczne, aby uniknąć końca, jaki spo- tkał Ików. Wiele osób powie, że jest za późno, przez co rozumieją, że jest za późno, aby zmiana miała im przynieść jakieś korzyści. Każda tak radykalna zmiana, jaka by w tym wy- padku była konieczna, daje niewielkie prawdopodobieństwo korzyści materialnych dla obec- nego pokolenia, chociaż dla tych, którzy wierzą w przyszłość i których ona obchodzi, zmiana ta będzie dostateczną nagrodą, gdyż tylko wówczas przyszłość w ogóle nadejdzie. Naturalnie, dotyczy to głównie ludzi młodych, których przyszłość wybiega poza życie pokolenia będące- go obecnie przy władzy, i prawdopodobnie w ich rękach spoczywają losy ludzkości i społe- czeństwa. Ale choćby teraz nie wiedzieć jak głośno i odważnie domagali się zmian, trudno przewidzieć, co będzie za kilka lat, kiedy oni też zaczną myśleć o starości i jej zabezpiecze- niu. Trudno też przewidzieć, jak długo jeszcze będziemy mieć możność wyboru, zanim nasz los zostanie przypieczętowany. Ikowie uczą nas, że cechy ludzkie, którymi tak się szczycimy, nie są wcale cechami wrodzonymi, lecz wyrabiają się tylko wraz ze specjalnym systemem przetrwania zwanym społeczeństwem, i że wszystkie one, razem ze społeczeństwem, są zbytkiem, bez którego można się obyć. Cechy te nie stają się przez to ani trochę mniej piękne i pożądane, a czło- wiek szlachetny zdoła je z pewnością zachować aż do najgorszego nieraz końca i będzie wo- lał poświęcić życie niż człowieczeństwo. Ale tu również w grę wchodzi wybór, Ikowie zaś uczą nas, że człowiek może stracić chęć do dokonywania wyboru. To jest punkt, w którym kończy się prawda, dobroć i piękno, kończy się walka o wartości żywotne dla jednostki, a zarazem stanowiące o sile i znaczeniu społeczeństwa. Ikowie wyrzekli się wszelkiego zbytku w imię indywidualnego przetrwania i w rezultacie powstało plemię bez życia, bez namiętno- ści i bez człowieczeństwa. My natomiast uganiamy się za bezsensownymi technicznymi bła- hostkami, będącymi w istocie balastem, i wyobrażamy sobie, że to właśnie jest ów luksus, dla którego warto żyć. a tymczasem tracimy ustawicznie zdolność do przetrwania raczej społecz- nego niż jednostkowego i wraz z nią zdolność zarówno do miłości, jak i do nienawiści — tracimy być może ostatnią szansę na używanie życia z całą namiętną radością, która jest naj- cenniejszą cechą naszej natury. SŁOWNICZEK ABANG — przodek ADOKANA — palma o owocach, które chętnie jedzą słonie ANAZE — głowa rodu AO — wioska, ogrodzony obszar składający się z zagród poszczególnych rodzin od- dzielonych od siebie wewnętrznymi ogrodzeniami ASAK — furtka w ogrodzeniu wewnętrznym prowadząca do zagrody rodzinnej ASKARI — żołnierz albo uzbrojony wartownik BAM — przyjaciel BADIAM — czarownica BEDES — chcieć albo musieć BOMA — zagroda dla bydła BONIT — klan BUKONIAN — cudzołożnik, cudzołożnica BUTAANES — kopulować DANG — termity DI — miejsce do siedzenia, najczęściej na otwartej przestrzeni i z dobrym widokiem na okolicę i z dobrym widokiem na okolicę DIDI — deszcz DUUES — kraść DZUUAM — złodziej EDZIAAGES — oddawanie kału GOETES — brać GOMOI — gorzkie, ale jadalne jagody GOR — dusza IAKW — człowiek (iakw anamarang — dobry człowiek) IKEBAM — przyjaciel Ików JASIZUUK — naprawdę, doprawdy KARAC — mały drewniany podgłówek używany również do siedzenia KOONAM — kazirodca KOROMOT — tradycyjne chaty w kształcie ula, budowane z trawy KWARIKIK — ludzie gór LOTOP — tytoń MARANG — dobry MARANGIK — dobro MKUNGU — wódz MORAN — niedoświadczony młody pasterz, któremu powierza się opiekę nad sta- dem MOS — specjalny gatunek drzewa pirre NAJEG — głód NAJOT — braterstwo lub przyjaciel związany więzami braterstwa NAKUT — radło NGAG — żywność NIECZAI — herbata ODOK — furtka w zewnętrznym ogrodzeniu wioski OROR — wąwóz, parów POSZO — rodzaj kaszy lub mąki kukurydzianej SANZA — suahilijski termin popularnego w Afryce instrumentu muzycznego wyda- jącego dźwięki przy szarpaniu metalowych lub bambusowych pasków przytwierdzonych do drewnianego rezonatora SIM — sznur robiony z kory drzewa o tej samej nazwie TANGAU — sieci na termity ustawiane wokół kopców, mające ułatwić złapanie roju WYRAŻENIA POTOCZNE Ida piadżi — dzień dobry brindżi lotop — daj tytoń brindżi ngag — daj jeść bera ngag — nie ma co jeść itelida korobo dżiig baraz, baraz — zobaczysz wszystko jutro, jutro bedia inaares abi — chcę (muszę) ci pomóc aats a didi — idzie deszcz kwesida kwac — poczekaj chwilę K a b a k a, król, władca Bugandy, jednego z tradycyjnych królestw Ugandy (przyp. konsultantki). Po kilku miesiącach spędzonych wśród Ików miałem sposobność poświęcić im rozdział w książce Tradition and Change in African Tribal Life (Tradycja a przemiany w życiu plemion afrykańskich, World, 1966). Różni się on zasadniczo od niniejszego rozdziału i każe mi wątpić o wartości pracy badawczej w terenie. Co prawda była to ściśle opisowa relacja, próba rekonstrukcji życia Ików w ciągu przeciętnego roku, ale gdybym przybył w innym czasie, wtedy gdy głód na dobre tam zapanował, mógłbym się nigdy nie dowiedzieć, że Ikowie mają także swoje dobre strony, te, które opisuję w tamtej książce. Uważam, że obydwie moje relacje są wierne, a różnica między nimi dowodzi tylko, jak powierzchowne jest w człowieku dobro, a jak silna i głęboka wola ży- cia. Ikowie, kiedy mogą sobie na to pozwolić, tak jak my wszyscy są uprzejmi, szczodrzy, weseli i beztroscy. W ciągu pierwszych dwóch miesięcy widziałem u nich resztki tych uczuć i widziałem, jak prawie z dnia na dzień zostały one wyparte przez podstawowy, tkwiący w nas wszystkich instynkt samozachowawczy (przyp. autora). Dziwne, bo ten sam Archie Tucker oraz M. Bryan zaliczają teuso do języków północno-wschodnio-sudańskich (przyp. konsultantki). Kursywą oznaczono występujące tylko po raz pierwszy terminy iketockie, dalej ze względów graficznych wyrazy te nie są wyróżniane (przyp. red.).