12733

Szczegóły
Tytuł 12733
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12733 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12733 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12733 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Anatolij Dnieprow Piąty stan materii Cienki strumień wody sięgał od poniklowanego kranu do dna śnieżnobiałej umywalki. Strumień znieruchomiał. Światło lampy, stojącej na stole, srebrzyło go 2 jednej strony, przez co wydawał się nie strumieniem wody, lecz okrągłym, sztywnym prętem ze szkła. Tylko tuż ponad dnem muszli rozbijał się na .drobniutkie kropelki, które z ledwie uchwytnym szmerem rozbryzgiwały się we wszystkie strony. Z kąta gabinetu dobiegało tykanie zegarka, pozostawionego przez kogoś na stole... Życie — to ciągły ruch. A przecież właśnie ruch fest najistotoiejszą cechą jego istnienia. Wystarczy zakręcić kran, a życie strumienia zamrze. Nagle ktoś wyciągnął rękę ponad moim ramieniem i szybko zakręcił kran. W moich oczach strumień zatrzepotał, rozleciał się na małe kłaczki, potem na kropelki i znikł. — Siostro, proszę jutro zawołać hydraulika. Z tym kranem coś jest nie w porządku. Obejrzałem się i wstałem. Przede mną stał wysoki mężczyzna, już nie pierwszej młodości. Był ubrany w biały fartuch. Jego zmęczone oczy uważnie mi się przyglądały, a ręce wolno skręcały gumowe rurki słuchawki lekarskiej. — A więc to pan jest Samsonow? — zapytał mnie doktor. — Tak. A czy pan mnie zna? — Do pewnego stopnia. Opowiadała mi o panu pańska koleżanka. — Jak ona się czuje? Co z nią jest? — gwałtownie zapytałem lekarza. — Na razie nie wiadomo. Ale jej stan jest na ogół zadowalający. Zadowalający dla chorej, oczywiście — poprawił się szybko. —— Czy mogę ją zobaczyć? Doktor zezwolił skinieniem głowy. — Tylko niedługo. Proszę z nią 'porozmawiać o... o czymś ciekawym. O teatrze, o piłce nożnej. Pan Mnie rozumlie? — A czy można o pracy? Doktor odszedł na bok i popatrzył w okno. — Tylko bez zbędnego filozofowania. Pan pracuje u profesora Karnowa? Znam jego prace. Powiedziałbym, że są bardzo wymyślne. Ale .niech pan już idzie. Ona na pana czeka. Obrócił się ponownie w moją stronę, dotknął mojego ramienia i skierował mnie do drzwi, za którymi leżała Anna. Na sali panował półmrok. Okno było rozwarte i wdzierał się przez nie odblask latami elektrycznych, stojących na skwerze przed kliniką. — Chodźżeż prędzej — półgłosem zawołała Anna. Podbiegłem do łóżka i chwyciłem' jej gorącą, trochę wilgotną rękę. Milczeliśmy dłuższą chwilę nie wiedząc, co powiedzieć... — Jak mi tutaj obrzydło! — wyszeptała wreszcie Anna. — Doktor mówi, że twój stan jest zadowalający — odparłem. Uśmiechnęła się smętnie. — Zadowalający?... Przecież ja wiem lepiej... Zresztą to wszystko głupstwo. Opowiedz lepiej, co słychać poza tymi murami. Zacząłem beztrosko, niemal żartobliwie opowiadać jej o wszystkim, co się dzieje w instytucie. Mówiłem szybko, dowcipkowałem, ale zacinałem się ze strachu, żeby mój potok słów nie urwał się. Zmuszałem się do uśmiechu i patrzyłem wprost w jej wielkie, ,smutne oczy. A w tych oczach za każdym razem, gdy milkłem na chwilę, by zaczerpnąć tchu, zjawiał się jakiś wyraz, od którego ściskało się ,serce. — Przytaszczyli transformator. Waży siedem pudów. ,Przez cały . dzień przesuwali go lewarkami największego kalibru, dopóki nie ustawili w kącie, obok tablicy wysokiego napięcia. No, i co myślisz? Nagle zjawia się kierownik administracyjny i oznajmia, że właśnie w tym miejscu niedopuszczalne jest takie obciążenie podłogi. Według jego obliczeń, transformator niezawodnie musi zwalić się do gabinetu dyrektora. Klęliśmy co niemiara!... Miszka Graczow zmontował model radiospektrografu. Cieszyliśmy się jak dzieci! Włączył. I nagle Berger robi wstrząsające odkrycie naukowe: wszystkie przedmioty —począwszy od kromki chleba do porcelanowej filiżanki — zupełnie tak samo pochłaniają fale radiowe. Okazało się, że generator Graczowa wytwarzał fale nie teycentymetrowe,leczpółltorakilometrowe!... Anna słuchała, nie odrywając ode mnie swoich mądrych, wszystko rozumiejących ocizu. W pewnej chwili położyła swoją dłoń na mojej. Umilkłem. . '••;••• .- — Sierioża, czy ty mnie jeszcze kochasz? .-. .' . l. Pochyliłem się nad nią i mocno ucałowałem jej suchewafgl. — Powitedz, że mnie kochasz. — Kocham cię. — I nigdy mnie nie zapomnisz? . —- Coś ty, Anko! Tylko wyrwij się 2 tej nory, a zaraz weźmiemy ślub! Prawda? — A jeżeli się nie wyrwę? — Niby dlaczego ? Unieś się trochę, niech d się lepiej .przyjrzę. Jakoś nie przypominam sobie, żeby mój zadziomy przewodniczący Komsomoiu mówił kiedy takim tonem. Objąłem ją i pomogłem się dźwignąć. Sztywna szpitalna koszula. związana była z przodu na tasiemki. . . — To tutaj wszyscy noszą takie kifie? Chcesz, to ci kupię jedwabny... ' • , — Sierioża, mam przeczucie, że .nigdy już stąd nie wyjdę. Zaparło mi dech. - , — Ale dlaczego? Oblizała wargi. Czułem, jaką trudność sprawia ]e'f mówienie. — Jakoś nazbyt serdecznie rozmawia ze mną doktor — wyszeptała niemal z jękiem i podciągnęła kołdrę pod brodę. Zaśmiałem się sztucznie. Właściwie śmiech tan był zupełnie nie ma miejscu, ale nic innego nie mogłem zrobić. ^ — Przecież on,„etatowo" musi być serdeczny w stosunku dyny chorych. . ; .y;-.' — Nie, Sierioża, nie o to chodzi. Jak by ci to [powiedzieć... W tej jego uwadze, w tej serdeczności w stosunku do mnie wyczuwa się coś nieubłaganego, coś przerażającego. Doznaję lęku, kiedy on się do mnie zbliża... Siada na brzegu łóżka, długo patrzy mi w oczy, gładzi mnie po głowie i jakimś ściskającym serce, tkliwym tonem wypytuje mnie o samopoczucie. A mówi wcale nie to, co się zazwyczaj mówi chorym. Ot tak, byle co. Przy tym patrzy przez cały czas gdzieś w bok... Wiesz, nie dają mi żadnych lekarstw... Raczej prawie żadnych. Trochę się orientuję w farmakologii. Tam na przykład, w tamtej butelce, jest mieszanka bromowa. A te pigułki — to luminal. I to wszystko... Wstałem i przeszedłem się po sali. — Co za świństwo! Zaraz zrobię awanturę! — Sierioża, błagam cię, nie trzeba... Widocznie tak być musi. Może leczenie nie ma już sensu... W tym momencie drzwi otworzyły się bez szmeru i weszła pielęgniarka. — Młodzieńcze, chora musi spać. Spojrzałem na Annę błagalnie. — Już czas, już czas. Żegnajcie się. Późno! Siostra wzięła mnie za rękę. — Do widzenia, Sierioża — cichutko wyszeptała Anna i wyciągnęła do mnie dłoń. Ucałowałem ,ją w czoło. Gdy zamykałem drzwi, usłyszałem, jak siostra mówi: — No, a teraz, złociutka, zażyj tabletki i postaraj .się zasnąć. Sen to najlepsze lekarstwo. Zatrzymałem się przy umywalce i popatrzyłem na kran, z którego kapały teraz wielkie, rzadkie krople wody. Nasze laboratorium. Pośrodku pokoju dwa przyrządy próżniowe, na wielkim stole fizycznym — radiospdctrograf skonstruowany przez Misze Graczowa, w kącie, na prawo od drzwi — urządzenie do paramagnetycznego rezonansu. Na lewo w ścianie głęboka wnęka. Stoi tam laboratoryjny mikroskop elektronowy. Ale to nie wszystko. W sąsiednim pokoju na lewo kompletne urządzenie do analizy widmowej. Jest tam wspaniały samorejestrujący aparat pracujący w zakresie podczerwieni. Georgij Aleksiejewicz Karnow, nasz kierownik, „skrzyżował" ten spektrograf z mikroskopem. Z dwóch przyrządów zrobił mieszańca. Teraz można badać widma przedmiotów mikroskopijnie małych. Chemiczna grupa laboratorium rozlokowała się po drugiej stronie korytarza. Zajmują się tam analizą i syntezą, chromatografią oraz destylacją za pomocą wymienników jonowych. Tam też są ustawione ultrawirówki i kolumny do wymiany jonowej. W ogóle nasze laboratorium — to całe trzecie piętro unstytutu. Stół, przy którym ja pracuję, stoi obok mikroskopu elektronowego, chociaż osobiście nie mam z nim nic do czynienia. Moja dziedzina — to rezonans paramagnetyczny. Nie jestem fizykiem, lecz biologiem, ale zarażonym fizycznymi metodami badania. Musiałem dużo nad sobą pracować, by wyrwać się z chwytliwych objęć opisowego sposobu myślenia biologa .i nauczyć myśleć kategoriami ścisłej matematyki. Jest to zasługa Anny Zoriny, którą przed rokiem poznałem tutaj, w tej pracowni. Ona jest fizykiem. Początkowo koledzy przyjęli mnie do swego zespołu z pewną nieufnością. Można było wyczuć, ze w duszy myślą o,ifflnie: „Ot, zaplątał się pomiędzy nas jakiś hodowca żab". Nie obeszło się bez kpin. Śmiali ^się ze mnie, gdy się myliłem w elementarnych pojęciach fizycznych. Na szczęście przysizla mi z odsieczą Anna. — Radzę zacząć od tego — powied2iała kiedyś najspokojniej w świecie, podając 'podręcznik fizyki. Anna była surowym pedagogiem, znacznie surowszym od tych, u których zdawałem fizykę na drugim roku. Kilkakrotnie mnie „oblewała" i musiałem kuć od początku. Kiedyś nawet nastraszyła mnie, że postawi sprawę mojego przygotowania technicznego na zebraniu komsomolskim. Przecież Anna jest naszym przewodniczącym! Było mi niesłychanie głupio. W dodatku zdążyłem zakochać się w moim jasnowłosym profesorze, który lubił powtarzać, przemierzając ^okój: — Zgodnie z prawem Fecbtera-Webera, nawet jeśli podrażnienie wzrasta w progresji geometrycznej, wzbudzanie rośnie tylko w progresji arytmetycznej. Proszę wytłumaczyć, dlaczego tak jest. Rzecz jasna, że nasze lekcje w laboratorium odbywały się dopieito po zakończeniu pracy. Te zajęcia zte .mną Anna nazywała „obciążeniem", dla którego opuszczała lekcje rytmiki. Moja prawdziwa pasja do fizycznych metod badawczych zrodziła się nie wówczas, kiedy oznajmiłem Annie, że ją kocham i że nie mogę bez niej żyć, ale znacznie później, w całkiem innych okolicznościach. Przywieziono do pracowni urządzenie do badań elektronowego paramagnetycznego .rezonansu. Był to przyrząd jedyny w swtoim rtodzaju, skonstruowany w pracowni doświadczalnej według projektu profesora Karnowa, zmodelowanego przez Misze Graczowi. Mogliśmy teraz badać własności magnetyczne pojedynczej żywej komórki. Przyrząd zainstalowano w dzień, wieczorem zaś zostaliśmy z Anną w laboratorium,, żeby się uczyć. Nagle ona zaproponowała: — Chodź, wypróbujemy aparat. — Zwariowałaś! Jeszcze coś popsujemy! — Bzdura, ,ni'e popsujemy! Wiem, jak go się włącza. — Georgij Aleksiejewicz będzie się gniewał. Mrugnęła do mnie łtobuzersko i zachichotała jak sztubaczka: — Wcale się nie dowie! Posegregowaliśmy sznury, sprawdzili na schemacite, podłączyliśmy końce do .tablicy, rzuciliśmy obraz mikroskopowy ina ekran telewizyjny, wskazania zaś magnetometru na oscylograf. — A teraz weźmy jakiś preparat. — Jaki? — Coś żywego. Co mamy żywego, Sierioża? — Co chcesz. W termostacie zkiajduje się hodowla bacterium coli. — No, to dawaj te twoje „coli". Zanim ustawiłem pod mikroskopem szkiełko przedmiotowe, Anna włączyła ekran telewizyjny i oscylograf. Niebawem na ekranie ukazał się obraz bakterii. — A teraz zobaczymy, co się z nią stanie — powiedziała Anna, podniecona. Nakryliśmy preparat kołpakiem i podłączyliśmy do niegto falowód. Generator zahuczał. Na baterię działały jednocześnie pola magnetyczne zmienne o wysokiej częstotliwości i stałe. Na oscylografie zielona plamka wypisywała jakąś niezwykłą krzywą. — No ,i co dalej ? — zapytałem. — Nie mam pojęcia. Zobaczymy. Staliśmy, obejmując się wpół, wpatrzeni w ekran. Bakteria stopniowo pęczniała, wyciągnęła się, jądrt) się zachybotało. — Co się z nią robi ? — zapytała ze zdziwieniem Anna. — Zaraz nastąpi mitoza — odparłem. — Co to jest mitoza? Spojrzałem na nią z lekką drwiną. — Wiesz co, jak skończysz wykłady z fizyki, zacznę cię uczyć 'biologii. — Czy to nie za wcześnie! — zawołała i roześmiała się serdecznie. Nagle schwyciła mnie za rękę i wyszeptała: — Popatrz, popatrz, co się dzieje na oscylografie! W miarę tego jak przebiegał proces podziału komórki, krzywa na oscylografie zaczęła zmieniać się zdecydowanie, stała się wyraźni ej sza, wypuklejsza i w chwili, kiedy jądrto bakterii rozdzieliło się na pół, zajączek elektronowy rozpłomienił się jaskrawię i strzelił poza obręb ekranu, pozostawiając po sobie świecący, zielony ślad. Podział komórki się zakończył i zielona plamka wróciła na swoje dawne miejsce. — Wspaniale! — z zachwytem wyszeptała Anna. — Zaczekajmy jeszcze, aż się mitoza powtórzy. Czekaliśmy cierpliwie, aż bakteria przeszła jeszcze parę podziałów, i za każdym razem, kiedy jej jądro rozdwajało się, na oscylografie odbywał się przedziwny taniec elektronowego promienia. Owego pamiętnego wieczoru żadne z nas nie umiało wytłumaczyć sobie tego zjawiska. Ale ja powziąłem w myśli niezłomną decyzję: wykuję się fizyki do ostatniej kropki. I za wszelką cenę dokopię się przyczyny tego dziwnego zjawiska. Najbardziej zdumiewające zjawisko życia — podział komórki — dlaczegoś wzmogło natężenie oscylografu, który mierzył własności magnetyczne żywej materii... Wydawało mi się wówczas, że jeżeli odkryję tajemnicę tego zjawiska, to rozwiążę wielką zagadkę życia, jego najtajniejszą istotę, nad którą całe pokolenia uczonych bezskutecznie łamią sobie głowy. I oto teraz, kiedy przeprowadzono setki doświadczeń, kiedy zbadano nie tylko paramagnetyczny rezonans komórki na wszystkich etapach jej życia, ale także najsubtelniejszą chemiczną i fizyczną strukturę żywej materii, kiedy cata zawartość komórki — jądro, cytoplazma, mitochondria, otoczka — są przeanalizowane do najdrobniejszych szczegółów, do ostatniego fermentu, kiedy wszystkie produkty wchodzące w skład żywej komórki są wyodrębnione w czystym stanie i przestały dla nas istnieć strukturalne zagadki chemicznej budowy żywej materii — problem życia stał się jeszcze bardziej ciemny, mglisty, niejasny... Na twarzy Georgija Aleksiejewicza Karnowa ukazał się cień zmęczenia. Na początku badań z takim entuzjazmem twierdził, że sedno sprawy leży w strukturze, w dokładnej analizie... Teraz wiemy o tym wszyscy... Przeszedłem przez wiele grup w naszym laboratorium i widziałem, jak żmudnie i uporczywie koledzy pracowali. Biochemicy odtwarzali mikroskopijną komórkę z tych samych elementów, z których składała się, kiedy była żywa. Kiedy konstruowanie komórki było skończone, przenoszono ją do środowiska ożywczego, ale życie nie powstawało... Biofizycy męczyli króliki i świnki morskie, wstawiali do ich żywych ciałek elektrody i notowali na taśmie magnetycznej impulsy sterujące. Potem po raz setny stwierdzali, że żadnych sygnałów elektrycznych, tak obficie towarzyszących procesom życiowym, w sztucznych komórkach nie ma... — Niech to wszyscy diabli! — krzyczał Arkadiusz Sawko, inasz główny biolog. — Przecież nie robimy nic sztucznego! Przecież bierzemy wszystko gotowe, naturalne. Składamy to do kupy dokładnie tak, jak w żywej komórce. I dlaczego to paskudztwo nie żyje? Jak sobie wytłumaczyć podobne chamstwo? Synteza nie wychodziła. Wymykało się to, co było najpotężniejsze, najbardziej tajemnicze. — Można odnieść wrażenie, że ,, witaliści" mielą rację — zauważył kiedyś z rozgoryczeniem profesor Karnow. — Nie wystarczy zbudować komórkę. Trzeba jeszcze tchnąć w nią życie. Ale co to znaczy: tchnąć życie? Po moich odwiedzinach u Anny spotkał mnie Wołodia Kabanow, biolog z grupy Sawki, sekretarz naszej organizacji partyjnej. — No, jak tam z Anną, lepiej ? Nie mogłem go poinformować, bo sam nic nie wiedziałem. Myśl o wypowiedzianych przez nią słowach boleśnie ściskała serce. — Jest w kiepskim nastroju — odparłem. — Bardzo kiepskim. Nie rozumie, na czym polega jej choroba. Na ten temat lekarze milczą uporczywie. Mnie też nie powiedzieli... — A może zwrócić się do szpitala oficjalnie, przez dyrekcję? ,— To dobra myśl. Zresztą, może byśmy zaprosili d'o niej jeszcze '.innych specjalistów?: — Dobrze — powiedział Wołodia — zaraz dziś pogadam z dyrektorem. A ty nie zwieszaj nosa na kwintę. Wobec Anny musisz trzymać się dzielnie i być wesoły, jak nigdy. Rozumiesz? }..— Wołodia, a co ty myślisz o naszej pracy ? Mam wrażenie, żeśmy się znaleźli jak gdyby w ślepym zaułku. Uśmiechnął się i podrapał po głowie. — Według mnie, przegapiamy jakiś haczyk, jakiś bardzo istotny drobiazg... Wróciłem do swego pokoju i usiadłem przy kombinowanym potencjometrze-magnetometrze. Ktoś pozostawił na przedmiotowym stoliku mikroskopu żywą kulturę tkanki nerwowej, z elektrodami umocowanymi do jądra protopla2my komórki... Na ekranie oscylografu przepływały elektronowe zajączki, ściśle powtarzające jedne i te same cykle życia: mały, średni, duży... „Na czym polega sekret życia? Jak zazdrośnie strzeże ono swej tajemnicy przed samym sobą! Życie i jego szczyty — rozum ludzki — schowały w dziedzinę nieosiągalną dla umysłu swoją najskrytszą istotę. Oto dwie plamki elektronowe o średnicy paru mikronów, biegające jedna za drugą, jak gdyby nigdy nic. I my nie wiemy, dlaczego tak się dzieje..." Na oficjalne zapytanie o stan zdrowia Anny Zoriny odpowiedzi nie otrzymano. Ale po kilku dniach do instytutu przyjechał lekarz leczący, docent Cyryl Filimonow. Najpierw rozmawiał w cztery oczy z dyrektorem, a potem wezwano do gabinetu Wołodię Kabanowa, profesora Karnowa i mnie. Dyrektor instytutu siedział przy biurku posępny, zamyślony, Filimonow zaś długo chrząkał, zanim przystąpił do nerwowego, chaotycznego wyjaśnienia. — Porozmawialiśmy tutaj z Aleksandrem Aleksamdrowem i postanowiliśmy, że... e... tego... trzeba was poinformować o wszystkim. Rozumiecie, sprawa jest niezwykle skomplikowana. Rzadki przypadek w praktyce lekarskiej... — Czy Anna będzie żyła?... — przerwał Kabanow. Zapanowała cisza... Dyrektor instytutu westchnął ciężko. Czułem, jak po plecach ścieka mi lodowata kropelka potu. — Nie. Na pewno nie. Filimonow odwrócił się. Wsadził rękę do kieszeni, rozległ się trzask pudełka zapałek. — Nie ma pan prawa taik mówić! — krzyknąłem, nie mogąc złapać tchu. Uśmiechnął się ze smutkiem. — Myślisz, młodzieńcze, że mi to przychodzi lekko? Zorina już trzy miesiące leży w szpitalu. Od dwóch miesięcy wiem, że jej • choroba musi się skończyć zejściem śmiertelnym, i dwa miesiące milczę. Mógłbym tak milczeć do końca. Ale wasz list, wasz wspaniały list w imieniu wszystkich kolegów... Wiecie, nie wytrzymałem... Mógłbym odpowiedzieć tak, jak tego wymaga etyka lekarska: stan ciężki, ale jest nadzieja... Przecież nadzieja istnieje zawsze, prawda?... ale nie mogłem... Zadrżały mu wargi, a pudełko zapałek w kieszeni zatrzeszczało jeszcze głośniej. — Co jej jest? — nieśmiało zapytał Kabanow. — Ma uszkodzony system sygnałów regulujący odżywianie serca. Na początku myślałem, że są naruszone nerwy. Okazało się, że tak nie jest. A jednak... nie są one zdolne do regulowania życiowych procesów komórek mięśnia sercowego. — Ale jaka jest przyczyna? — zapytał profesor Karnow. — Cztery miesiące temu Zorina uderzyła się w trzeci kręg. Ten, w którym znajdują się zakończenia włókien nerwowych zdążających do mięśnia sercowego. Uraz okazał się fatalny... — I nic się nie da zrobić ? — Zapraszałem na konsylium najlepszych neurochirurgów. Wszyscy jednogłośnie stwierdzają, że neurony rdzenia kręgowego się nie regenerują... Nie pamiętam, Jak opuściłem gabinet dyrektora, jak wyszedłem z gmachu instytutu, jak się znalazłem na ulicy. Szedłem bardzo długo i nagle zobaczyłem przed sobą gmach kliniki, w której leżała Anna. Kiedy wchodziłem po schodach do głównego wejścia, ktoś położył mi rękę na ramieniu. Był to Wołodia Kabanow. — Co, chcesz, żebym do niej nie szedł? — zapytałem ze złością. — Pójdziesz. Ale razem ze mną... Byliśmy jeszcze na schodach. Nogi miałem jak z ołowiu... Zatrzymaliśmy się na cliwilę. — Nie wiesz o najważniejszym — ciężko dysząc powiedział Wołodia. — O czym? — Anna wszystko wie... Jakaś idiotka, jej koleżanka z akademii medycznej, przyniosła jej podręcznik o chorobach serca. Tam Anna znalazła swoją chorobę. Zapytała doktora Filimonowa, co jej jest, i zażądała, żeby powiedział całą prawdę. „Rozumiem, dlaczego pan tak starannie bada mój trzeci kręg". — I on potwierdził? — Po prostu nic nie odpowiedział. Wyszedł. Mówi, że od tej chwili boi się spotkania z tą dziewczyną. Weszliśmy do hallu szpitalnego i włożyliśmy fartuchy. Znów ten przeklęty, długi korytarz z wyfroterowaną do połysku posadzką. Nogi się pode mną uginały. — Tylko nie trzeba rozmawiać o chorobie — odezwał się podniecony Wołodia. — Jeśli ona... Nie, ona pierwsza nie będzie mówiła o śmierci... I my też nie. Będziemy mówić o pracy, słyszysz ? O tym, jakie sukcesy osiągamy. Wspaniałe sukcesy! Nie dziś, to jutro zostanie odkryta tajemnica czynności życiowych komórki. To będzie w nauce przewrót, ważniejszy i radośniejszy niż opanowanie energii atomowej. Rozumiesz? I jeszcze powiemy jej, jakich mamy wspaniałych ludzi i jak ją kochają. A ty, właśnie ty musisz jej powtarzać, że ją kochasz. Przecież to szczera prawda! Weź się w garść. Nie przychodzisz na pogrzeb ani na opłakiwanie czy wyrażanie współczucia. Idziesz po to, aby zaszczepić w niej to, co najważniejsze — wiarę w potęgę ludzkiego geniuszu, wiarę w jego rozum, w siłę jego szlachetnych dążeń. Idziesz do ukochanej dziewczyny, ażeby natchnąć ją otuchą i męstwem... Zrozum, Sierioża, to nie są zwykłe odwiedziny chorej. Nie! Ty niesiesz jej nieśmiertelną wiarę w przyszłość... W pewnej chwili zostawię was samych. Będzie to dla ciebie straszny moment. Ale nie wolno ci myśleć o śmierci. Powtarzaj sobie: „ona będzie żyć, ona będzie żyć". A wtedy wszystko będzie dobrze. Anna leżała z założonymi pod głową rękami. Kiedy wszedłem, przede wszystkim zobaczyłem jej oczy. Na wychudzonej, śmiertelnie bladej twarzy wydawały się jakieś ogromne i jak gdyby zdziwione. Długo całowałem jej policzki, czoło i usta, zanim wymówiłem słowa: — Dzień dobry, kochana. — Dzień dobry... O, Władimir Siemionowicz też przyszedł... — Jak się masz, smarkata ? Czego tak długo próżnujesz ? To bardzo niedobrze, córeczko miła. Wołodia był zaledwie o dwa lata starszy ode mnie, ale niekiedy nazywał nas synkami i córeczkami. — Pokaż no puls — powiedział i wyciągnął rękę Anny spod kołdry. — Proszę, jakie wspaniałe tętno. Co najmniej dwadzieścia uderzeń na minutę. — Co ty gadasz! Napoleon miał najwolniejsze w świecie tętno. Podobno czterdzieści na minutę. A normalny człowiek ma sześćdziesiąt do osiemdziesięciu. — Czyżby ? — szczerze zdziwił się Wołodia. — Nie wiedziałem. Zapanowała chwilowa cisza. Zauważyłem, że blade wargi Anny są mocno zaciśnięte, jak gdyby postanowiła za żadne skarby nikomu nie powiedzieć o czymś, co wiedziała tylko ona. .— A więc, Aniu — zacząłem. — Przede wszystkim pozdrowienia od wszystkich i życzenia jak najszybszego powrotu do zdrowia. — Dziękuję. — Po drugie, twojej przyjaciółce, Wali Gribanowej, przyznano zaszczytny tytuł biojubilera. Co prawda, tytuł ten jeszcze nie jest zatwierdzony przez whdze, ale ona niewątpliwie ma do niego prawo. Dziewczęta, które montują zegarki w pierścionkach, nie wytrzymują żadnego porównania z naszą Walą, która z poszczególnych drobin montuje komórkę dowolnej bakterii, od jądra aż po otoczkę. Wyobrażasz sobie, co to za sztuka ? .— Nadzwyczajne — szepnęła z zachwytem Anna. — I skąd to do niej... — Bo przed przyjściem do naszego 'instytutu kończyła kursy hafciarskie — z całą powagą wtrącił Kabanow. Anna roześmiała się cichutko. — Prawda, że do takich czynności dziewczęta są niezastąpione? — zapytała. — Niewątpliwie. Mocno ścisnąłem chudziutkie ramiona Anny. „To się nigdy nie —stanie, nigdy!" — przemknęło mi przez głowę. — No, i co było potem, jak Wala zmontowała bakterię? — Widzisz — zaczął opowiadać za mnie Wołodia — podczas montażu na pewno zginęła jakaś malusieńka śrubka. Wiesz, jak to bywa z zegarkiem. No, i maszynka na razie nie działa... — A może to nie śrubka, tylko sprężynka ? — zapytała Anna. — Może sprężynka. I znajdziemy ją na pewno. Za jakieś dwa— trzy tygodnie. Ale zrobi się szum, co? Jak myślisz? — Prędzej —: odwracając się na bok wyszeptała Anna. — Tak bym chciała, żeby to było prędzej. Wiesz co, Sierioża?' Przeczytałam tutaj kilka 'książek medycznych, przede wszystkim z neuropatologii. Radzę i tobie przeczytać. Tam jet moc ciekawych badań nad komórkami nerwowymi. Moim zdaniem, coś niecoś może się przydać w naszej pracy. — Na pewno przeczytam, Anusiu. A tobie podobno nie wolno czytać ? — Bzdura — przerwał mi Kabanow. •—Czytaj wszystko, co jest ciekawe i pożyteczne. Jak wrócisz do laboratorium, pomożesz Gribanowej znaleźć Itę sprężynkę. A teraz pani pozwoli, że ją pożegnam. A ty uważaj, nie dokuczaj zanadto dziewczęciu! Woiodia pocałował Annę w rękę i mocno potrząsnął mnie 2a ramię. Zostaliśmy sami. — Twoja uwaga o sprężynce bardzo mi się podoba — powiedziałem, myśląc zupełnie o czym innym. Patrzyłem w zmęczone, ale lśniące spokojnym blaskiem oczy, i zdawało mi się, że nigdy ich tak mocno nie kochałem jak teraz. — Życie to dziwna rzecz. — Anna odchyliła głowę do tyłu. — Ostatnimi dniami dużo rozmyślałam o istocie życia. Dlaczego ono jest właśnie takie? Dlaczego ruch stanowi jego niezachwianą istotę ? I doszłam do paradoksalnego wniosiku, który w logice formalnej nazywa się tautologią. Życie dlatego jest życiem, że oznacza ono wieczny ruch. Mówimy w fizyce, że nie ma wiecznego silnika i że nie można go zbudować. A życie właśnie jest przykładem wiecznego silnika, który zaczął pracować przed milionami lat i nie przerwał swojej czynności ani na chwilę. — Słusznie — powiedziałem i przytuliłem głowę do jej piersi. — Śmierć natomiast jest tylko umownością... Nie jest przerwaniem ruchu, lecz tylko etapem nie kończącej się sztafety. — Tak-. Słyszałem, jak łomotało jej dzielne serce. — I przyszła mi do głowy jeszcze jedna ciekawa myśl. Wiesz, jaka ? Fizyka zna cztery stany materii. Najprostszy stan — gazowy, bardziej złożony — ciekły, jeszcze bardziej skomplikowany — stały i wreszcie taki dziwny czwarty stan — plazmatyczny. Otóż mnie się wydaje, że życie jest jeszcze i,n.nym, skomplikowanym piątym stanem materii. Nauka straciła wiele lat na to, by wykryć przyczyny, dlaczego jeden stan materii różni się od drugiego. A teraz wy, a raczej my zaczynamy szturmować piąty stan... — To nadzwyczajne, co ty mówisz... — Mam jakąś dziwną pewność, że kiedy uczeni odkryją tajemnicę piątego stanu, człowiek nie będzie znał starości. Przecież poznanie istoty życia oznacza kierowanie nim. Zgadzasz się? —^ Tak... — Wydaje mi się, że teraz, w obecnej chwili, zarówno u nas w laboratorium, jak i we wszystkich laboratoriach na całej 'kuli ziemskiej; gdzie bada się żywą materię, uczeni wtargnęli do nieznanego świata i łudzą się, że wszystko można wytłumaczyć tylko znanymi stanami. I na pewno dlatego nie spostrzegają czegoś niezmiernie ważnego, co stanowi o najtajniejszej istocie piątego stanu... Oddech Anny stał się szybki i bardzo płytki. — Proszę, unieś mnie troszeczkę. Uniosłem i przytuliłem do siebie. — Wiesz, Sierioża, co mi się wydaje? Życie musi być jakoś ściśle związane z ciągłym ruchem czegoś... Nie przerywaj mi... Wszyscy wiemy, że w organizmie nieustannie krążą włóknami nerwowymi elektryczne sygnały regulujące. Takie same sygnały krążą w postaci —potencjałów elektrochemicznych w każdej poszczególnej komórce. Wydaje mi się, że gdyby do sztucznie stworzonej komórki wtłoczyć tę samą zasadę kierowania, zaczęłaby ona żyć... Odsunąłem się od Anny i uważnie spojrzałem w jej olbrzymie oczy. — Powtórz, coś powiedziała — wyszeptałem. — Mówię, że do sztucznie wytworzonej komórki trzeba jakoś —wtłoczyć sygnały regulowania. — Jak ty to sobie wyobrażasz ? — Nie wiem, Sierioża... Ale jestem pewna, że piąty stan materii — to taki stan, kiedy materia staje się wieczną zbiornicą praw swojej egzystencji... Tylko nie wiem, jak to zrobić... Ach, gdybym wiedziała... — Anno, kochana moja! Kiedy cię słucham, zaczyna mi się wydawać, że właśnie teraz, w tej chwili, dotykamy palcami czegoś .najdelikatniejszego, czegoś najważniejszego i najbardziej tajemniczego. Piąty stan, wieczna przechowalnia... informacji... Najdroższa moja, jedyna... Jak tyś do tego doszła? Anna zadowolona, radosna i dumna znów oparła się o poduszkę. — Któż jak nie ja ma się zastanawiać nad sensem i treścią życia... Zresztą, czasu także więcej mam, niż potrzeba. Miałam... — dodała ledwie poruszając wargami. W tym momencie nurtowała nas jedna i ta sama myśl, ak żadne z nas najlżejszym bodaj tchnieniem z tym się nie zdradziło. Piąty stan, piąty stan... Wieczna przechowalnia praw swojego własnego bytu... Anka umrze... Co to jest życie? Wieczny ruch punktów elektronowych na ekranie oscylografu... Cztery poznane stany materii i piąty — nieznany?... Straszna była ta noc po wizycie u Anny. Widziałem w ciemności jej oczy, które wiedziały o wszystkim do ostatniej kropki. W mroku ^ sali szpitalnej z uporem szukała prawdy i być może w tym poszukiwaniu kryła się jakaś mglista nadzieja... Piąty stan... Myślałem, że zwariuję. Jak można do sztucznej komórki wtłoczyć informację? W jaki sposób? W żywej komórce ona istnieje. Na to wskazują przyrządy. Dowolnej chwili jej życia towarzyszy potok informacji, które można dokładnie zmierzyć, zapisać, nakreślić. Ale jak je wtłoczyć? Czy nie ma żadnego sposobu, by ratować Annę? ,,Zejście śmiertelne" — te Straszne słowa wymówił doktor Filimonow, a ja nie mogłem, nie chciałem zrozumieć ich sensu... Anna jest fizykiem. Ale ona wybiega poza to, co jest już wiadome, szuka nowych dróg, nie zadowalając się przeżuwaniem termodynamiki i mechaniki kwantów. Rozumie, że świat jest zbudowany nie tylko na nich, że świat jest bogatszy, bardziej skomplikowany i osobliwszy. Znamy wszystkie środki, z których zbudowane jest życie. I oto... Nagle wyskoczyłem z łóżka. Ogarnęło mnie przerażenie. Nie pamiętam, kiedy zauważyłem, że zegar w moim pokoju stanął, i myśl, że go trzeba nakręcić, coraz to przychodziła mi do głowy. Teraz wróciła znowu i zatrząsłem się jak w febrze. Po omacku zbliżyłem się do staroświeckiego zegara, otworzyłem drzwiczki i wstawiłem do otworu klucz'do nakręcania. Zazgrzytała sprężyna i zegar zaczął powoli wystukiwać sekundy... „To niemożliwe... — wyszeptałem w myśli — ja na pewno dostaję obłędu... To niemożliwe..." Zegar wolno tykał, a ja patrzyłem w ciemność i widziałem... „A jeżeli jednak tak jest?... Co będzie, jeżeli tak jest?..." Inny głos mówił: „Bzdura! To nie jest takie proste..." „Ale przecież nikt nie próbował..." — przeczyłem sam sobie. „A więc przypuszczasz, że sprężynka nie zginęła?" „Może nie... A może tak..." „To jak ją zdobyć?" — nalegał wewnętrzny głos. „Aha, już wiem... Trzeba działać natychmiast. Rozumiesz? Natychmiast". Zapaliłem światło i szybko się ubrałem. Za oknem panował jeszcze zupełny mrok, ale to mnie nie zrażało. Trzeba działać! Na ulicy siąpił deszczyk. Ani autobusów, ani trolejbusów. Pojedyncze latarnie elektryczne. Za rogiem, koło „Gastronoma", automat telefoniczny. Długo nikt nie odpowiadał. Wreszcie odezwał się zaspany kobiecy głos: — 2 kim pan chce rozmawiać ? — Z profesorem Karnowem. — Mój Boże, przecież on śpi... I w ogóle... — Muszę natychmiast rozmawiać z profesorem Karnowem. W bardzo pilnej sprawie. — A nie można zaczekać parę godzin ? — Ani jednej sekundy! — krzyknąłem z rozpaczą. — Jeśli tak... Czas wlecze się potwornie wolno. Drżę cały z zimna. Nareszcie głos profesora. — Słucham. — Tu mówi Siergiej Samsonow. — Słucham. Sierioża, co się stało ? — Coś niesłychanie ważnego. Czy mógłby pan przyjść zaraz do instytutu ? — Teraz ? — zdziwił się profesor. — A cóż tam się przydarzyło nadzwyczajnego? — W instytucie nic... Ale ze mną... To znaczy, znaczy, byłem u Ani Zoriny. Wypowiedziała pewną myśl... I zdaje mi się, że... — No, jeśli chodzi o myśli, to można by zachować je do rana. — Nie mogę, panie profesorze.. Do rana zwariuję... To jak gdyby... Profesor chrząknął i powiedział: — A może by pan się podzielił ze mną tą myślą przez telefon ? — No, to proszę słuchać. Czy pan widział kiedykolwiek, żeby dobry, zdatny do użytku samochód, nagle bez uruchomienia go, pojechał? Albo żeby pański telewizor włączył się i zaczął funkcjonować z własnej inicjatywy? Profesor długo milczał. W pewnym momencie usłyszałem. — Dobrze. Idę do instytutu. Czekam tam 'na pana. Karnow mieszkał tuż obok instytutu i, kiedy tam przyszedłem, siedział już w swoim gabinecie i rozgrzewał ręce nad elektrycznym piecykiem. Ciężko osunąłem się na fotel i mocno zacisnąłem oczy. — Jestem pewien, żeśmy prawidłowo odtworzyli strukturę żywej komórki. Teraz trzeba ją tylko uruchomić. — Trzeba wprowadzić do niej informację. —Jak? — Tymi samymi drogami, którymi wydostajemy ją z żywej komórki. Trzeba uruchomić sztucznie zbudowany mechanizm biologiczny elektrycznymi sygnałami, biegnącymi od naturalnej żywej komórki. Za pomocą mikroelektrod wprowadzamy impulsy samosterowania na oscylograf po to, by je widzieć. Spróbujmy wprowadzić te same impulsy za pomocą łych samych mikroelektrod do naszego sztucznego mikroskopijnego tworu... Czy pan pamięta popularnonaukowy film ,,Serce leczy serce?" Elektryczne sygnały przekazywane są przewodnikiem od zdrowego serca do chorego... I to chore serce nabiera prawidłowego rytmu życia... — Chodźmy do laboratorium. Nie sposób opisać tego, co się działo od piątej rano do dziewiątej. Był to wybuch energii, wściekły potok, który przerwał tamy, szał dwóch fanatyków. I chociaż przez ten cały czas nie zamieniliśmy ani jednego słowa, każdy z nas dobrze wiedział, co ma robić. Karnow wydobył z termostatu wzorce sztucznych komórek. Ja ustawiłem obok nich żywy preparat. Z kolei profesor ustawił szkiełko na przedmiotowym stoliku telemikroskopu, ja zaś dopasowałem mikroelektrody. Karnow popatrzył mi w oczy. Oczywiście! Trzeba wyprowadzić • potencjały żywej komórki przez wzmacniacz. Jest wzmacniacz. Napięcie ? Jest napięcie. Włączyć ekran telewizora ? Jest ekran. Prąd? Jest prąd... Wbiliśmy wzrok w ciemne zarysy martwej komórki. Wzmocniłem światło ekranu. Mamy ją, szarą grudkę o sztucznie odtworzonej budowie. Grudkę błota, grudkę nieruchomego śluzu... Dwie mikroelektrody dotykają jej otoczki i jądra... Karnow położył drżącą dłoń na podziałce wzmacniacza i zaczął przekazywać na martwą grudkę taki sam potencjał, jaki nieprzerwanie, cykl po cyklu wytwarzał się w żywej komórce. Nie, to nie był cud. To było właśnie to, czego oczekiwały tysiące umysłów, wierzących w możliwość sztucznie stworzonego życia. Tak, a nie inaczej powinna była na początku westchnąć budząca się komórka. Właśnie tak powinny przegrupować się wewnątrz niej ciemne i jasne ziarnistości. Jądro koniecznie musi się zaokrąglić. Obok niego musi się samo przez się wytworzyć ażurowe utkanie • mitochondrii. Otoczka powinna stać się cieńsza i bardziej przezroczysta... W naszych oczach komórka nabierała życia. Tak. To jest właściwe określenie. Nabierała życia pod wpływem rytmu wprowadzonego do niej z zewnątrz: sztucznie zbudowaną, maszynę wprawiała w ruch maszyna żywa. Kiedy komórka była już zupełnie przezroczysta i zaczęła się ruszać, profesor Karnow wyciągnął z niej elektrody. Teraz ona egzystuje bez obcej pomocy. Egzystuje! Szybko kapnąłem na nią odrobinę ciepłego bulionu. I zaczęła rosnąć! Pęcznieć! Mitoza! Hura! — Patrzcie, dzieli się... — usłyszałem za sobą szepty. Nie zauważyliśmy, że do laboratorium zaglądał biały dzień, a wokół nas zebrali się pracownicy. Długo w milczeniu śledzili naszą pracę, pojmując jej utajony sens. Ale teraz, kiedy sztucznie wyprodukowane mikroskopijne stworzenia zaczęły żyć własnym życiem, nie wytrzymali: — Patrzcie, dzieli się! Żyje! Żyje! W najprawdziwszy sposób. Do tej pory nigdy jeszcze nie widziałem, żeby jakiś naukowiec płakał. Ale teraz płakali chyba wszyscy. Wala Gribanowa rozszlochała się na cały głos. Łzy jak groch spływały po policzkach poważnego i skupionego Wołodi Kabanowa. Któryś z kolegów podał mi chustkę do nosa. Doświadczenie zostało powtórzone kilkadziesiąt razy i za każdym razem z pełnym powodzeniem. Robiliśmy je po kolei, gdyż każdy chciał własnymi rękami stworzyć kawałeczek życia. Nazajutrz po 'tym doniosłym wydarzeniu, kiedy przeciskałem się przez ciżbę pracowników instytutu, zatrzymał mnie Wotodia Kabanow. — Wybierasz się do Anny? , — No chyba! Pędzę do niej. Przecież to jej zawdzięczamy wszystko. - — Nigdzie nie pójdziesz. — Nie rozumiem. '. — Nie ma tu nic do zrozumienia. Jej teraz najmniej potrzebne są twoje kwiaty i miłe słowa. Bardzo jest kiepska. Chodź do gabinetu dyrektora. Tam się odbywa w tej chwili posiedzenie rady naukowej. Na posiedzenie, oprócz pracowników .naszego instytutu, przybyło także dwóch przedstawicieli akademii medycznej i doktor Filimonow. Zebranie zagaił dyrektor. — Koledzy! O wydarzeniu, które miało miejsce w tych murach, zdążymy jeszcze porozmawiać. Mamy czas. Teraz chodzi o co innego. Musimy odkrycie nasze natychmiast wykorzystać dla uratowania życia człowieka. Doniesienie na ten temat złoży nam profesor Karnow. Proszę pana, Georgiju Aleksiejewiczu. — Mamy teraz możliwość wytworzenia neuronów rdzenia kręgowego, których porażenie spowodowało tragiczny stan zdrowia Anny Zoriny. Specjaliści mnie poprawią, ale w moim pojęciu problem przedstawia się następująco: potrzebne nam są dokładne histologiczne i cytologiczne dane o podstawowych komórkach ośrodka nerwowego, regulującego odżywianie mięśnia sercowego. Następnie musimy mieć materiał do wytworzenia tych komórek. Musimy dokładnie wiedzieć, jakiego rodzaju bodźce wysyłają te komórki do serca. Chirurg musi wykonać operację i wszczepić w odpowiednie miejsca sztucznie wytworzoną tkankę nerwową. Karnow usiadł. Zaraz po nim zabrał głos przedstawiciel akademii. — Dokładne dane histologiczne i cytologiczne przedłożymy natychmiast. Trudniejsza sprawa jest z informacją, regulującą działalność mięśnia sercowego. Kto się zgodzi na .taką operację, jak wprowadzenie elektrod ? Powinna to być dziewczyna jak najbardziej podobna do Zoriny pod względem cech biologicznych. — A jak to poznać? — Trzeba zrobić szczegółowe analizy i wybrać spośród szeregu kandydatek taką, która będzie najbardziej do niej podobna pod względem grupy krwi, grupy tkankowej i tak dalej. O godzinie pierwszej, kiedy z instytutu chirurgii urazowej otrzymano już tkankę rdzeniową i dokładne mikroskopowe zdjęcie 'komórek ośrodka regulującego, Wołodia Kabanow zwołał otwarte zebranie partyjno-komsomolskie. — Życie naszej koleżanki, młodej uczonej Anny Zoriny, jest w niebezpieczeństwie. Opracowano nową metodę jej leczenia. Potrzebna jest dziewczyna, która by się dobrowolnie zdecydowała na pewne nieprzyjemne doświadczenie lekarskie. To wszystko. Parę sekund trwało uciążliwe milczenie. Potem podeszła do stołu młodziutka laborantka z oddziału fizjologii roślin. —Ja. —Ija. . . To była sekretarka dyrektora. — Zapiszcie mnie także — odezwała się bufetowa, Nina Sawieijewa. — Co tu gadać, dziewczęta, wszystkie pójdziemy, prawda? — Naturalnie. Po co tracić czas na jakieś zapisywania? Dokąd mamy iść? Po minucie na sali nie było nikogo. W tym czasie w naszym laboratorium wrzała praca. Śpiewały wirówki, huczały generatory, analitycy cedzili płyny przez kolumny jonowe i chromatograficzne. Strącały się substancje. A wszystko to w jałowy cli naczyńkach wagowych z kwarcu wręczane było wykonawczyni, Wali Gribanowej. Uzbrojona w potężny mikroskop biokularny, przy pomocy elektronowego biomanipulatora budowała mikrokroplami jedną komórkę po drugiej, ściśle odtwarzając strukturę przedstawioną na mikrofotografii, na której widniały wzory i cyfry wskazujące, dokąd należy wprowadzić odpowiednią substancję i w jakiej ilości. Była to praca piekielna, natężona do ostatecznych granic, ale wszystkich ogarnęło namiętne pragnienie wykonania jej za wszelką cenę, na przekór tym czasom, kiedy nie można było jeszcze uratować ludzkiego życia... O szóstej po południu z instytutu medycyny analitycznej przyjechał zmordowany, ale niezwykle podniecony profesor Karnow. — No i co ? Wybrano ? — Tak, tu jest taśma z zapisem sygnałów. — A kogo ? — Jak Boga kochani, nie pamiętam. Któraś z nas. Musimy się śpieszyć. Pół do dziewiątej Wala Gribanowa oderwała zaczerwienione oczy od okularów mikroskopu. — Już... — szepnęła. —Czy jesteś pewna, że zrobiłaś wszystko, jak trzeba? — Jestem pewna. Dajcie trochę wody. Pokryjcie preparat cysteiną. Kapnąłem na drogocenną strukturę kropelkę ochronnego koloidu. — Informacja otrzymana. Teraz wprowadzamy... Wstrzymując oddech, przenieśliśmy preparat do sąsiedniego pokoju. — Będziemy kontrolować? — Oczywiście! Włączcie ekran. Tarcze magnetofonu zaczęły się powoli obracać, przez ekran pobiegły zajączki. Karnow wprowadził elektrody do komórek. Powtórzyło się to, co widzieliśmy już wielokrotnie. Ale tym razem były to komórki ludzkiej tkanki nerwowej w kształcie rombów, z zaostrzonymi kątami i cienkimi jak kolce wyrostkami — aksonami. Zawierały one w sobie życie ludzkiego serca. Kiedy preparat zaczął żyć samodzielnym życiem, przeniesiono go do mikrostatu wypełnionego płynem fizjologicznym. — Szybko do kliniki! Jakie dziwne jest życie! Jeszcze wczoraj wydawało się czymś fantastycznym, że w laboratorium można stworzyć żywą materię. -A teraz siedziałem w samochodzie pędzącym z olbrzymią szybkością ulicami miasta i ściskałem w dłoniach żywą substancję, niezbędną do tego, żeby serce mojej ukochanej dziewczyny mogło bić. Klinika... Tym razem nie poszliśmy długim korytarzem o błyszczącej posadzce. Winda zwiozła nas na dziewiąte pę.tro, gdzie pod ogromną szklana kopułą mieściła się sala operacyjna. — Jest już na stole — szepnął wychodząc nam na spotkanie doktor Filimonow. — Przywieźliśmy fkankę. — Zaraz poproszę neurochirurga Kałasznikowa. Profesor Kałasznikow wyszedł, trzymając ręce uniesione, wysoko. — W jakim stanie jest tkanka? — Piywa swobodnie w roztworze fizjologicznym. — To dobrze. Na pewno można ją wyłowić mikropincetą. Jakie są jej rozmiary? — Pół milimetra na milimetr. — Oho, widzę, że zrobiliście na wyrost. Starczy na trzy takie operacje. — A czy pan będzie umiał odkroić potrzebny kawałeczek ? — zapytałem, nie mogąc wytrzymać ze zdenerwowania. Kałasznikow był wyższy ode mnie i ze dwa razy szerszy. Z zainteresowaniem spojrzał na mnie z góry na dół. — Młody przyjacielu, współczesny chirurg powinien umieć przekroić włos wzdłuż jego osi na dziesięć równych części. Nie wiem dlaczego, ale te słowa uspokoiły mnie od razu. Dziesięć minut, piętnaście. Ja i Karnow powoli przechadzaliśmy się —galerią biegnącą dookoła sali operacyjnej. Minęło jedne pół godziny, potem drugie... Aż dziwne, jaki spokój we mnie wstąpił! Po prostu wiedziałem, że odbywa się bardzo delikatna i skomplikowana 'operacja, która wymaga dużo czasu. A potem krążyłem już całymi godzinami nie po galerii, lecz po placu przed kliniką, spoglądając w okna sali numer 14 na piątym piętrze. Pewnego słonecznego dnia, kiedy po pracy przyszedłem na swój codzienny spacer, jedno z 'okien na piątym piętrze nagle się otworzyło i ukazała się w nim postać tęgiej kobiety w białym fartuchu. Skinęła mi ręką i wskazała drzwi wejściowe do kliniki. Frunąłem do góry jak na skrzydłach. Nareszcie sala szpitalna. Przez parę minut stałem niezdecydowany pod drzwiami, które nagle otworzyły się same, i ukazała się w nich wesoła, przyjemna twarz pielęgniarki. — Annie dopiero co pozwolili trochę pochodzić. Proszę iść do niej, póki nie ma lekarza dyżurnego. Patrzyłem w śmiejące się, radosne oczy Anny i bałem się jej dotknąć. — No! — powiedziała z kapryśną minką. — Co z ciebie za fajtłapa! Pocałujźe mnie prędzej, bo zaraz nadejdzie Filimonow. Powoli poszliśmy wzdłuż ściany. Objąłem Annę i podtrzymując ją, w takt jej niepewnych kroków szeptałem: — Raz, dwa, raz, dwa. Przeszliśmy potem do sąsiedniego pokoju, obeszliśmy go dookoła i stanęli przy umywalce. Z kranu wyciekał strumyczek wody, zastygły jak szklana pałeczka. Dla mnie stał się on symbolem wiecznego życia. Doktsr Filimonow, który wszedł znienacka, udał, że nas nie widzi. Gderliwie, starczym głosem zwrócił się do pielęgniarki: — Siostro, kiedy siostra nareszcie wezwie hydraulika, żeby zreperował kran?