12723

Szczegóły
Tytuł 12723
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12723 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12723 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12723 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Waldemar Łysiak EMPIROWY PASJANS Instytut Wydawniczy Pax Warszawa 1984 © bv Waldemar Łysiak, Warszawa 1977 Obwolutę i okładkę projektował Marian Stachurski Reprodukcje na wyklejkach: 1. „Nocna rewia" (litografia D. A. Raffeta) 2. „Ofiary śnieżnej pustyni — epizod z odwrotu spod Moskwy" (obraz Philippoteaux'a) Redaktor Olimpia Sieradzka Redaktor techniczny Adam Malaszewski ISBN 83-21 l-0424-X Pamięci Ojca Wstęp Mali chłopcy zawsze chcą być żołnierzami. Indianami z ich końmi i prerią. Strażakami, którym wolno oglądać pożar. Panem kominiarzem. Albo Obywatelem Prezydentem (...) Rosną, starzeją się. Bywają żołnierzami. Indianami, strażakami, kominiarzami, prezydentami. Miewają już swoje komże, wielkie łyżki, psy i okręty. A jednak tak naprawdę chcą jedynie być kimś innym. I zadręczają się tym do śmierci... Nieszczęśliwy, kto nie jest takim małym chłopcem z wiersza Krzysztofa Gąsiorowskiego Tamten. Dorosłym małym chłopcem, który gdzieś w najgłębszym zakamarku duszy hołubi wielkie marzenie, tęsknotę za „czymś innym". Moja narodziła się pewnego wieczoru, gdy ojciec wszedł do pokoju dziecinnego, trzymając w dłoni stary, oprawiony w skórę wolumin ze złotą literą „N". Podał mi go i powiedział: przeczytaj. I zostawił mnie z nim na całe życie. Tak otwarła się przede mną równina empirowej nostalgii. Wędrowałem po niej za cieniem Tamtego, ale nie trwało to długo — szybko pozbyłem się fascynacji „bogiem wojny". Nigdy jednak nie pozbędę się tęsknoty za owym czasem, który nie poczekał na mnie i przeminął na wiele lat przed moim wejściem na scenę. To nie „tamten" człowiek, o którym marzę. Służył mi początkowo jako kompas, lecz gdy już poznałem każdy cal równiny, kompas przestał być potrzebny. To ona — tamta epoka, meta moich ucieczek w przeszłość, która nocą jest moją teraźniejszością. Niemożność zespolenia się z nią na jawie będzie mnie zadręczać do śmierci. Potrzebowałem tego innego świata, który przez krew i marzenia był moim światem, nie skrępowanym sznurami telefonów, takiej enklawy pięknej, bo dalekiej, z czasu, w którym prawdy były prostsze, a motywy jaśniejsze, azylu, w którym wyzwolą się we mnie romantyczne atawizmy. Całe wieki czaiło się we mnie przemożne pragnienie odbycia, własnej wędrówki do stacji historii, na której moje sny mogłyby umierać w apogeum spełnienia. Dzięki niej nie muszę się dusić w świecie zjawisk realnych, w którym „wyznaczona nam została era Człowieka-Pszczoły, Człowieka-Zera, kiedy dusz nie sprzedaje się diabłu, lecz Księgowemu albo Dozorcy Galerników"*. Moja stacja nosi nazwę: Empire. Ma wygląd rozległej równiny, zawieszonej wysoko wśród gór, do której prowadzi wąska ścieżka ku przełęczy. Dzieckiem będąc zbliżałem się do niej mozolnie, śniąc, że zapadam w przedziwny sen. Poruszałem się, bez zmęczenia, jak lunatyk nakręcony kluczem księżyca, ku ruinom jakichś starych fortyfikacji flankujących przełęcz. Po pewnym czasie — jakim, trudno powiedzieć, gdyż czas zatrzymał się we mnie — rozróżniałem już kształty sąsiednich zboczy: długie postrzępione ściany, kamienne łuki wykruszone jak żołnierskie suchary, blanki i strzelnice, wieże sakralne i forteczne, zwieńczone krzyżami i gruzem, bramy bez drzwi i okna bez szyb, a wszystko haftowane zielenią, bujną, zwycięską. Na szczytach, hen, pod błękitem nieba, piętrzyły się jakieś zwały murów, zbyt dalekie jeszcze, bym mógł je określić, jaśniejące patyną i refleksami słońca. Zbocze przecięte ścieżką, ta piramida przyrody, w której tkwiły fragmenty architektury; im bliżej byłem, tym stawało się bardziej strome, najeżone i rosnące, przygniatało mnie swą masą, sprowadzając wymiary do właściwych proporcji, czyniąc ze mnie mrówkę w obliczu kolosalnego ołtarza natury. Drapieżniało mi nad karkiem lawiną skał, murów i drzew, a ja — wchłaniany — wchłaniałem pokornie ciężar tej posągowej poezji i było mi coraz lżej piąć się wzwyż. Byłem nieświadomy tego, co napotkam po drugiej stronie, lecz w tej nieświadomości kryła się tęsknota za tajemnicą, ciekawość Guliwera i Robinsona Cruzoe, Alicji u wrót do Krainy Czarów i Armstronga zstępującego na powierzchnię srebrnego globu. Byłem jednym z tych dzieci, którym boski szczurołap — wyprowadziwszy je z miasta-wię-zienia — otworzył za pomocą czarodziejskiego fletu górę wiecznej radości. A gdy wreszcie stanąłem na przełęczy i ogarnąłem wzrokiem ścielącą się przede mną skalną misę — pojąłem, że już na zawsze pozostanę małym chłopcem, w królestwie dzieciństwa, które nie zdradza i nie przestaje szeptać buntowniczych idei. Rozpościerał się przede mną widok, dla którego płotem były rozmyte we mgle pasma wzgórz na widnokręgu, a mnie się zdawało, że stoję tak wysoko, iż brakuje mi zaledwie kilka metrów, by zobaczyć, co się kryje za wzgórzami. Z tej wysokości zbocze schodzące ku równinie gubiło swą stromość, wydawało się płaskie, wtapiało się w leżącą w dole równinę tak łagodnie, że nie mógłbym wskazać jego styku z podnóżem. Dniem na tym rozległym skrawku mojej ziemi mieszka smutek czasu obnażonego w bezruchu, między niebem, na którym nie pojawia się żaden ptak, a ziemią owrzodzoną bryłami skał na podobieństwo boi zapomnianych przy nadbrzeżu. Nocą niebo staje się granatowe i usiane * Alejo Carpentier Podróż do źródeł czasu, tłum. Kaliny Wojciechowskiej. gwiazdami. Na jego tle ruiny zamków jaśnieją rykoszetami księżycowego blasku jak upiory z dziurami oczodołów, którymi patrzą otwory okienne. Życie rodzi się tu o zmierzchu, na tym cieniuchnym styku dnia i nocy, kiedy wszystko jest zielonoczerwone. Niebo rozżagwia purpura zachodzącego słońca i ocean zieleni przykrywają szkarłatne dywany, czyniąc z równiny żywą posadzkę, falującą barwnymi cieniami. Wówczas pojawiają się zjawy. Przebiegają równinę jeźdźcy z dalekiej krainy, położonej za siódmym morzem i za ośnieżonymi lasami. Zbru-kane w boju płaszcze fruwają za nimi rozpostarte z ramion jak sztandary i odsłaniają pancerze blaskomiotne jak zwierciadła pokazane słońcu. Zbrojni w lance i ciężkie rapiery galopują w niewielkich grupach, wzbijając tumany pyłu drzemiącego wśród traw, i nikną równie niespodziewanie, na modłę widm. Zastępują ich rozbójnicy w skórzanych kaftanach skrytych pod opończami, półnagie kobiety w obłąkanym tańcu, dostojnicy w turbanach kapiących od złota, tajemniczy myśliwi, szpiedzy 0 oczach bazyliszków i wygnane dzieci. Wszyscy oni pędzą do jakiegoś celu skrytego za zamgloną smugą gór 1 nikną, gdy gwiazdy wchodzą w posiadanie nieba. Są jak strzały puszczone w bezkres przez mocarnego łucznika, poddane prawu przyspieszenia, które wciąż się odradza, jakby związane z cięciwą, która pcha bez końca. Są jedynym pulsem i biżuterią pustkowia, pod którego niebem omdlewają spłoszone przez nich zwierzęta. Mają coś z bohaterów filmów Bergmana, coś ze Źródła i z Siódmej pieczęci, pionowe twarze, posępne rysy, ściągnięte brwi, szkliste oczy, niespokojne sumienia i umęczone dusze, jakby każdy z nich cierpiał na chorobę, którą Wilhelm Reich określa mianem „udręki emocjonalnej". Daję wam oto życiorysy siedemnastu z nich. Tylko w ten sposób, za pomocą ich portretów, mogę precyzyjniej opisać empirową równinę mych fantasmagorii. Dlaczego właśnie w ten sposób? Ponieważ — jak napisał kiedyś Aleksander Małachowski — „Już od dawna wiadomo, że historia, jeśli ma kogoś zainteresować, nie może być zbiorem formuł, sloganów i statystyk. Można ją pojąć i polubić tylko poprzez życiorysy ludzi, którzy na niej odcisnęli swoje ślady — dobre czy złe, wyraźne czy wytarte." Ułożyłem te portrety w empirowy pasjans: cztery asy, cztery króle, cztery damy, cztery walety i joker. Kolory tych kart mają swą kabali-styczno-napoleońską symbolikę. Trefl oznacza nikczemność i zdradę. Karo — wieczną tajemnicę, zagadkę nie do wyjaśnienia. Kier — uczucie, miłość do Korsykanina. Pik — męstwo na polu bitwy. Namalowanie tych siedemnastu portretów zabrało mi ponad dziesięć lat. W ciągu tych dziesięciu lat wędrowałem po moim prywatnym księgozbiorze i bibliotekach publicznych Europy, kurzyłem się w archiwach polskich, włoskich, francuskich, angielskich, hiszpańskich, greckich i szwajcarskich, odbywałem pielgrzymki do miejsc, w których żyli i umie- I rali. Może to i głupie, jeśli przyjąć za dobrą monetę słowa Leloucha, iż „idiotyzmem jest zajmowanie się jakimkolwiek innym wiekiem, gdy ma się do dyspozycji wiek XX". Według mnie ta moneta jest fałszywa. Historia nie jest dla mnie czasem przeszłym. Malując ich portrety byłem jak ów malarz ze znanej opowieści, który perorował na temat gotyku. Jeden z uczniów przerwał mu mówiąc: — ^Mistrzu, myli się pan o całe pięćset lat! A na to mistrz: — Wiem, ale dobrze mi z tym. Dobrze mi na mojej empirowej równinie. To ona utula mnie do snu jak najczulsza kochanka w rozpiętym między galaktykami hamaku, którego nitki przędzie boży pająk, władca krainy łagodnej melancholii. Kocham ją. Część pierwsza - Asy Cztery asy napoleońskiej służby policyjno-wywiadowczej. Fouche — geniusz policji politycznej, Schulmeister — wirtuoz cesarskiego wywiadu i kontrwywiadu, Vidocq — „król galer" i pierwszy detektyw świata oraz Surcouf — największy korsarz empire'u, szef policji morskiej Napoleona. Wszystkich ich, oprócz swoistego geniuszu, łączy jedna cecha wspólna: każdy zaczynał karierę jako zbrodniarz, by uwieńczyć ją tytułem i wysokim stanowiskiem w empirowej hierarchii. W dobie Rewolucji Fouche masakrował tysiące niewinnych ludzi w Lyonie, Schulmeister był przemytnikiem i mordercą, Vidocq — najusilniej tropionym przez policję przestępcą Francji, a pirat Surcouf obciążał swe sumienie setkami zamęczonych Murzynów, którymi handlował. W kilkanaście lat później każdy z nich stał na straży bezpieczeństwa imperium, dowodząc słuszności starego porzekadła, iż przestępcy są najlepszymi policjantami świata. As trefl 1759 Józef Fouche 1820 Wielka gra ministra policji Ci, którzy chcą mnie zgładzić, to durnie, ci zaś, którzy mnie od tego ratują, to szubrawcy Napoleon w roku 1H00 Listopadowa noc roku 1800. W pobliżu Quimper (płn. Francja) trzydziestu uzbrojonych ludzi otacza dyliżans jadący do Brestu. Z pojazdu wyciągnięty zostaje niejaki Audrien. Siedem lat wcześniej Audrien, będąc członkiem Konwentu, głosował za śmiercią Ludwika XVI. Teraz dostali go w swoje ręce partyzanci rojalistowscy — szuanie*. Nieszczęśnikowi podsunięto pod nos wyrok podpisany „Georges" i z odległości pół metra wpakowano w skroń kulę pistoletową. Wieść o tym wydarzeniu szybko dotarła do Paryża i postawiła w stan pogotowia policję Konsulatu. Ministerium policji od pewnego już czasu posiadało informacje, że stojący na czele szuanów ponury olbrzym Georges Cadoudal przybył z Londynu do Bretanii i działa ze swymi ludźmi w departamencie Morbihan. Nie było wątpliwości, iż właściwym celem przybycia Cadoudala jest zorganizowanie zamachu na znienawidzonego * W książce Szuańska Ballada (Warszawa 1976) podałem, iż nazwa Szuan (Chouan) pochodzi od Jana Cottereau zwanego Jean Chouan. Przydomek ten nadano mu dlatego, że swoich braci, tak jak i on przemytników, ostrzegał lub zwoływał w nocy krzykiem puszczyka (chat-huant). 15 sierpnia 1792 Jean Cotte-reau-Chouan wystąpił zbrojnie na czele okolicznych chłopów przeciw Republice i wkrótce jego przydomek stal się nazwą wszystkich chłopskich insurgentów antyrewolucyjnych we Francji. Taka jest wersja encyklopedyczna. Dopiero niedawno natrafiłem na przedruk listu niejakiego Duchemin Descepeaux z Laval (list z roku 1824), który krytykuje tę wersję i twierdzi, że już dziadka braci Cottereau nazywano ze względu na jego małomówność i ponuractwo Puszczykiem (Chat-huant, z czego powstało Chouan). 13 przez rojalistów „uzurpatora" — Napoleona Bonaparte. Listopadowy incydent w pobliżu Quimper dowodził, że Cadoudal nie żartuje. Rok 1800 byl pierwszym rokiem Konsulatu. W listopadzie mijało dokładnie 12 miesięcy od chwili, kiedy bladolicy Korsykanin w generalskim mundurze zasiadł na tronie Republiki jako Pierwszy Konsul. W ciągu tych 12 miesięcy w Paryżu zorganizowano kilkanaście spisków mających na celu przeniesienie „boga wojny" do krainy bogów. Był to pod tym względem rok rekordowy w całej epoce napoleońskiej.* Zamachowcy wywodzili się z trzech ośrodków — byli to jakobini (pogrobowcy rewolucyjnego Terroru), szuanie (opłacani przez Londyn zwolennicy rezydującego na emigracji Ludwika XVIII), oraz agenci Wiednia. Dwie pierwsze grupy spiskowców (n. b. nienawidzące się wzajemnie) działały na terenie Francji, licytując się w zamachach z pośpiechem niweczącym efekty — rojaliści od stycznia do końca maja 1800 roku, jakobini zaś od lipca do listopada. Oba te okresy przedzielał czerwiec, podczas którego Bonaparte był nieobecny w kraju; walczył po drugiej stronie Alp, starając się wyprzeć Austriaków z Italii. Właśnie wtedy przystąpili do akcji agenci austriackiego wywiadu i udało się im zepchnąć Bonapartego na sam skraj przepaści. Brakowało zaledwie kilkunastu minut, by Waterloo nastąpiło o piętnaście lat wcześniej, pod Marengo. 14 czerwca 1800 roku, pod wsią Marengo, „bóg wojny" po raz pierwszy i ostatni w swym życiu dał się omamić szpiegom nieprzyjaciela i wciągnąć na niekorzystny dla siebie teren, wybrany przez wodzu Austriaków Melasa, który dysponował znaczną przewagą liczebną. W rezultacie, po całodziennych zmaganiach, bitwa zamieniła się w rozpaczliwy odwrót Francuzów. Ale wówczas nastąpił „cud", który całkowicie zniweczył wysiłki austriackiego wywiadu. Dwa dni wcześniej Bonaparte podzielił swą armię odsyłając na inny teren dywizję generała Desaixa. Teraz zaś, gdy w oczy zajrzało mu widmo klęski, pchnął do Desaixa posłańca z kartką, na której napisane było tylko jedno zdanie: „Na miłość boską, jeśli to * Liczba zamachów na Napoleona nie jest znana nawet najdociekliwszym badaczom zajmującym się tym tematem. Historycy francuscy nie mają np. zielonego pojęcia o spisku niejakiego Kramera vel Kremera w Warszawie roku 1807 (sprawa ta została najprawdopodobniej zatuszowana przez Komisję Rządzącą), oraz o zamachu planowanym w Kownie w roku 1812 przez oficera tamtejszej policji Timofieja Pasternakowa; zamierza! on ze strzelby „w leb zapalić Najjaśniejszego Wielkiego Cesarza Francuzów", w ostatniej jednak chwili obleciał go strach i stojąc w tłumie obok przejeżdżającego monarchy nie zdobył się na czyn. 14 jeszcze możliwe — wróć!" Lecz Desaix był daleko i nikt nie wierzył, że zdąży wrócić. A jednak Desaix, pędząc swych ludzi przez kilka godzin do utraty tchu, zdążył i przed wieczorem tego dnia spadł jak piorun z nieba na rozpędzonych Austriaków, zmieniając w mgnieniu oka przegraną w wielkie zwycięstwo. Zapłacił za to tajemniczą śmiercią*. Listopad 1800 roku był miesiącem z wielu względów przełomowym w grze prowadzonej przez policjantem- i złodziei próbujących ukraść Konsulowi życie. W miesiącu tym policja zlikwidowała ostatni z cyklu kilku spisków jakobińskich, aresztując niejakiego Chevaliera, twórcę „maszyny piekielnej", którą zamierzał poczęstować Bonapartego. Jednakże sukces ten zbiegł się nieomal co do jednego dnia z chwilą, gdy po kilkumiesięcznej fazie londyńskich przygotowań powrócili na scenę szuanie Cadoudala. „Georges" zasygnalizował swą ponowną obecność we Francji efektowną serią napadów i egzekucji wykonywanych na północy kraju. Jednocześnie jego podwładni zaczęli kolejno przenikać do Paryża z rozkazem restytuowania siatki konspiracyjnej i wykonania wyroku na Pierwszym Konsulu Republiki. Być może Cadoudal uczyniłby lepiej robiąc swoje cicho i nie alarmując policji spektakularnymi morderstwami, należy jednak pamiętać, że historia ta rozgrywa się w ostatnim roku XVIII stulecia, w którym rzucanie rękawicy było więcej niż modą — było jeszcze rycerskim obowiązkiem. Co prawda Cadoudal i jego ludzie kwalifikowali się raczej do rzędu skrytobójców, aliści sami uważali się za „rycerzy świętej sprawy Burbonów". Tak czy owak — „Georges" rzucił wyzwanie. Człowiekiem, który podjął to wyzwanie, byl sławny minister policji, Fouchć. 3 Józef Fouchć przyszedł na świat 21 maja 1759 roku w Pellerin (blisko Nantes), w rodzinie, która od kilku pokoleń parała się handlem morskim z Antylami. Swą drogę życiową zaczął podobnie jak inna ministerialna gwiazda epoki, Talleyrand, studiując w kolegium jezuickim, lecz w przeciwieństwie do Talleyranda nigdy nie został wyświęcony na kapłana. Była to jedna z niewielu drobnych różnic między tymi dwoma ludźmi, podczas gdy ich metody rozgrywania pokera z otaczającym światem, talenty i charaktery stanowiły niemal lustrzane odbicie. Gdyby trzeba było ująć podobieństwo jednym zdaniem, napisałbym, że moralność Fouchego i Talleyranda zależała od pory dnia. Ponieważ jednak nie piszę hasła encyklopedycznego, a stosunki Fouchego z Talley-randem miały istotne znaczenie dla przebiegu dalszych wydarzeń, po- Patrz rozdział o królu pikowym. 15 c r X r, F (i z 1 c; P w in ki P' i ( m M PC Fi w su gc na ba. lor (sp on poi jaś: 14 zwolę sobie na bardziej szczegółowe wyjaśnienie cech podobieństwa między asem treflowym a jego wielkim kolegą. Obydwaj byli inteligentnymi nikczemnikami, wykorzystującymi bez skrupułów każdą okazję do wzbogacenia się i rozszerzenia wpływów, wypluwającymi jak pestkę każdego, kto przestał im być użyteczny. Talleyrand, gdy usłyszał, że Fouche gardzi ludźmi, zadrwił: „Nic dziwnego, ten człowiek zna samego siebie". Lecz jeśli znajomość samego siebie była wystarczającą przyczyną do pogardy wobec ludzi, to Talleyrand musiał nimi gardzić nie mniej. Również Talleyrand był autorem instruktażowej maksymy dla młodych dyplomatów: „Strzeż się swych pierwszych odruchów — zwykle sa szlachetne". Fouche podpisałby się pod tym bez zastrzeżeń. Obydwaj zostali obdarzeni przez naturę nieprzebranymi zasobami przezorności i sprytu (śmierć Talleyranda Metternich skwitował pytaniem: „Ciekaw jestem, dlaczego on to zrobił?"). Udziałem obydwu stały się wielkie kariery ministerialne i obaj przeszli do historii jako geniusze w swoim fachu, Talleyrand — dyplomatycznym, Fouche — policyjnym. Drabiny obydwu były długie, gdyż swoje trwanie polityczne przedłużali po trupach kolejnych reżimów, którym służyli. Zdradzili kolejno: Kościół dla Rewolucji, Rewolucję dla Dyrektoriatu, Dyrektoriat dla Napoleona, Napoleona dla Burbonów kd. Przypomina mi to pewną anegdotę z Charakterów Chamforta, o proboszczu z Bray, który kilka razy przechodził od katolicyzmu do protestantyzmu, kiedy zaś przyjaciele dziwili się jego niestałości, wykrzyknął: — Ja niestały? Nic podobnego! Przeciwnie, ja się nie zmieniam, ja chcę być proboszczem w Bray. Fouche i Talleyrand też chcieli być „proboszczami" w każdym układzie. W kilka lat po opisywanych ni wydarzeniach utworzyli spółkę szpiegowską i będąc ministrami byli jednocześnie płatnymi agentami na żołdzie Petersburga i Wiednia.* Ale to nastąpiło później. W listopadzie roku 1800 obaj rywalizujący o względy Bonapartego panowie prowadzili zawzięty pojedynek, w którym stroną atakującą był minister spraw zagranicznych. Stał on na czele skierowanej przeciw Fouchemu koalicji dworskiej, w skład której wchodziły m. in. takie tuzy jak Lucjan Bonaparte, radca stanu Roederer i sekretarz Konsula Bourrienne. Wspomniana koalicja otrzymywała dokładne informacje o każdym ruchu Fouchego od prefekta Dubois, który zresztą śledził swego zwierzchnika na rozkaz Napoleona. Inaczej mówiąc — lojalność policjantów ministerstwa kontrolowana była przez policjantów prefektury. Z kolei lojalnością tych ostatnich zajmowała się kontrpolicja „pocztowa", kierowana przez ministra poczty Lavalette'a. I wreszcie wszystkie te trzy policje znajdowały się pod tajnym nadzorem wywiadu i kontrwywiadu * Patrz rozdział o damie treflowej. 16 wojskowego (Cabinet Secret) oraz sekretnych policji armijno-dwor-skich Bourrienne'a, Davouta, Murata, Monceya i Duroca. Anglicy taki system policyjnego nadzoru nad policją nazywają ładnie: „police that polices the police". Chociaż stary lis Fouche od jednego rzutu oka rozpoznawał szpiegujących go agentów, to jednak było dlań rzeczą niezbyt wygodną znajdować się pod stałą obserwacją. Fouche doskonale wiedział, że kamaryla dworska czeka na jakiekolwiek jego potknięcie, musiał więc zdwoić czujność, by pomieszać szyki rojalistowskim spiskowcom. Z początku wszystko szło dobrze. Ludzie Cadoudala przenikali kolejno do Paryża i wtapiali się w jego kosmos, przywarowując w konspiracyjnych mieszkaniach, lecz Fouche precyzyjnie kontrolował grę za pomocą swego agenta, Duchateliera, znajdującego się w sztabie „Ge-orgesa". Wiedział, że 4 listopada przybył do stolicy Joyau (pseudo „Assas"), 8 listopada La Haye Saint-Hilaire (pseudo „Raoul"), również w listopadzie Limoelan (pseudo „Beaumont" vel „Dla Króla"), a w końcu miesiąca szef szuanów w Ille-le-Vilaine, Saint-Rejant (pseudo „Pierrot"). Siatkę uzupełniali jeszcze: adiutant Cadoudala Coster de Saint-Victor i przybyły bezpośrednio z Londynu Hyde de Neuville, który stanął na czele spisku. To, że Fouche znał każde słowo wypowiedziane na pierwszych konspiracyjnych spotkaniach spiskowców i że mógł sobie założyć sławny później „szuański atlas", zwany też „topografią szuanów" (wszystkie dane o agentach burbońskich we Francji), było efektem umiejętnego operowania podwójnymi agentami. Na dworze Konstantyna Wielkiego agentów takich zwano „oczami księcia". Fouche, zwany „księciem policji", konsekwentnie realizował zasadę, którą w sto lat później ubrał w celną sentencję prefekt Lepine: „Kiedy zbiera się czterech spiskowców, dwaj z nich to moi ludzie".* Jeśli już o tym mówimy, warto wspomnieć, że Fouchemu, który miał swoich informatorów w każdym środowisku, w każdej knajpie, niemal w każdym domu, nawet w każdym ważnym łóżku (w łóżku Napoleona również, o czym opowiem w rozdziale o damie treflowej), nie chodziło wyłącznie o spiski. Miał on po prostu tę słabostkę — bardzo pożyteczną, gdy jest się ministrem policji — że lubił wiedzieć „co jest grane" nie tylko w blasku słońca lub świec, lecz i w ciemności, szeptem, Słowa te przypisywane są również szefowi policji Ludwika XV, de Sartine- 2 — Empirowy... 17 do ucha. Używał w tym celu zawodowych agentów, lecz nie tylko. Pewien generał, który zamierzał urządzić wystawny obiad, dowiedział się, że nie wolno mu tego zrobić bez udziału policji. Rozgniewany poleciał do Fouchego krzycząc, że nie życzy sobie obecności „glin" przy stole. Minister współczuł mu, lecz nie ustąpił. Generał wpadł w szał, a wówczas Fouchemu błysnęła ciekawa myśl: — Czy mógłby pan, generale, pokazać mi listę zaproszonych gości? A gdy ją otrzymał, rzucił okiem tylko na kilka pierwszych nazwisk i powiedział: — Zgoda, obecność agentów policji nie jest potrzebna. Po tej małej dygresji, pozwalającej nam lepiej ocenić talenty treflowego asa, powróćmy do akcji. Pierwszym agentem Fouchego w paryskiej siatce rojalistów był przekupiony szuan o pseudonimie „Maciej", współpracownik Limoelana. Spiskowcy mieli jednakże swój wewnętrzny kontrwywiad, który zdemaskował zdrajcę. „Macieja" zaproszono na spacer w okolicach Wersalu, po czym już nikt nie zobaczył go wśród żywych. Minister momentalnie wkręcił do siatki innego swego agenta, Desgreesa, tym samym zachowując kontrolę nad sytuacją. 2 grudnia 1800 roku rojaliści zebrani w kryjówce Saint-Rejanta postanowili, iż „obywatel Buonaparte" zostanie zastrzelony w teatrze z wiatrówek kupionych u świetnego rusznikarza Boivina, i rozpoczęli ćwiczenia w strzelaniu na terenie Lasku Bulońskiego. Fouche wiedział 0 tym, lecz w cztery dni później nastąpiło wydarzenie zupełnie zmieniające sytuację. Desgrees, lekceważąc kardynalne zasady konspiracji, w biały dzień wkroczył beztrosko do gmachu ministerstwa policji. Budynek był od dawna obserwowany przez szuanów, którzy poznali „swojego" człowieka i zorientowali się, że jest on policyjnym szpiegiem i że cała siatka była przez dłuższy czas kontrolowana przez Fouchego. Desgreesa zaraz po jego powrocie zamordowano i zaczęto gorączkowo likwidować punkty kontaktowe i lokale konspiracyjne. Minęło kilka godzin, nim „książę policji" zorientował się, że wyłupiono mu drugie „oko" 1 że inicjatywa wymyka mu się z rąk. Na jego rozkaz z ulic Saints-Peres (ministerium policji) i Jerusalem (prefektura) zastępy agentów uderzyły na centra spiskowców. Było już jednak za późno. Ciosy policji trafiły w próżnię i nić łącząca ministra z siatką szuanów urwała się bezpowrotnie. Nad głową Pierwszego Konsula Republiki zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo. 6 grudnia obie strony doznały porażki, obie jednak wyszły z niej bez większego uszczerbku. Fouche został z miejsca oskarżony o karygodną 18 nieudolność przez kamarylę dworską, atoli — wbrew nadziejom grupy Talleyranda — Napoleon nie usunął „księcia policji" ze stanowiska. Bonaparte nigdy nie dawał kierować sobą jakimkolwiek dworskim „lobby", wywarcie na niego nacisku wbrew jego zdaniu było rzeczą praktycznie niemożliwą. A zdaniem Napoleona Fouche był najznakomitszym policjantem świata, odkąd w ogóle istniała policja, co w zupełności odpowiadało prawdzie. Z kolei szuanie, którzy przez kilka dni po akcji policyjnej czuli się jak człowiek uderzony znienacka pałką w głowę, zdołali się otrząsnąć i rozpiąć siatkę na nowych lokalach konspiracyjnych. Wszelako krach z 6 grudnia nie pozostał bez następstw — z niewyjaśnionych przyczyn Hyde de Neuville wycofał się z gry. Wówczas ster organizacji przejęli dwaj najniebezpieczniejsi rojaliści w Paryżu: trzydziestoczteroletni eks-oficer marynarki Piotr Robinault de Saint-Rejant* i trzydziesto-dwuletni elegant o arystokratycznych manierach, kawaler Józef Picot de Limoelan. Do tej dwójki przyłączyło się pewne paryskie indywiduum, były marynarz, i z ramienia Cadoudala dostarczyciel broni dla spiskowców, Jan Franciszek Carbon (pseudo „Mały Franciszek"). Wymienione trio postanowiło zastąpić mało skuteczne, ich zdaniem, strzelby bardziej efektywnym wynalazkiem Chevaliera, „maszyną piekielną". 17 grudnia przebrani za wędrownych kramarzy spiskowcy udali się na ulicę Meslee, gdzie za 200 franków kupili u handlarza zbożem Lam-belle'a mały wózek i nędzną gniadą szkapę. 20 grudnia kowal Legros podkuł konia, a w dwa dni później bednarz Barrorux zainstalował na wehikule drewnianą beczkę okutą 10 żelaznymi obręczami. Zamach wyznaczono na 24 grudnia 1800 roku. Była to środa. Wieczorem tego dnia w Operze, zwanej wówczas Teatrem Republiki, odbyć się miała galowa premiera oratorium Haydna Stworzenie świata, z 250-osobową orkiestrą i znakomitymi solistami: Garatem i panią Barbier-Walbonne. Cały Paryż dosłownie oszalał na punkcie tego spektaklu: bilety, mimo horendalnych cen, wyrywano sobie z rąk. Żywe zainteresowanie Bonapartego muzyką i sztuką teatralną poniekąd gwarantowało spiskowcom, że Konsul zaszczyci tego wieczoru gmach Opery. Droga z Tuileries do Opery wiodła przez wąską i słabo oświetloną uliczkę Saint-Nicaise. ** W środę rano Carbon zaprzągł konia do wózka i nasza trójka udała się do bramy Saint-Denis. Tam dwóch umówionych ludzi (nigdy ich nie zidentyfikowano) .nafaszerowało beczkę prochem, kulami i siekań-cami, czyniąc z niej klasyczną „maszynę piekielną", którą od podobnej konstrukcji Chevaliera różniło tylko to, że wybuch miała zainicjować * Niektóre źródła z epoki podają pisownię: Robinet de Saint-Regent. ** Uliczka ta nie istnieje dzisiaj. Zniesiono ją przy przedłużaniu ulicy Rivoli. 19 iskra z siarkowego lontu włożonego w masę eksplodującą, a nie wystrzał karabinowy. Zdecydowano się na lont bardzo krótki, co zwiększało szansę powodzenia zamachu, lecz jednocześnie ekstremalnie minimalizowało szansę wyniesienia głowy cało przez egzekutora podpalającego lont. Podjął się tego spiritus movens całej akcji, karzeł (140 on wzrostu) o wątłych ramionach, bladej cerze i flankujących długi nos wiecznie zapadniętych policzkach. Jednakże człowiek, który — wyrokując po mizernej posturze — ośmieliłby się wejść w drogę temu fanatykowi, miałby 99 procent szans na bolesną lekcję nieufania pozorom. Saint--Rejant, bo o nim właśnie mowa, należał do tej rasy urodzonych despe-rados, których Francuzi nazywają „risque-tout", nic więc dziwnego, że nie przestraszył się ryzyka. Późnym popołudniem spiskowcy przewieźli ładunek przez ulice Neuve-Egalite, Croix-des-Petits-Champs, Honore i Maltę, i około godziny 18 zainstalowali go w uliczce Saint-Nicaise, dwadzieścia kilka metrów od placu Carrousel. Carbon zniknął wówczas (najprawdopodobniej odesłano go do domu), Limoelan zaś stanął u wylotu uliczki na plac, by dać towarzyszowi znak, że zbliża się pojazd Konsula. Podczas prób poprzedzających zamach „Pierrot" obliczył, że eksplozja nastąpi po 5—6 sekundach od chwili podpalenia lontu. Dokładnie tyle samo czasu potrzebowała kareta, by pokonać dystans od narożnika ulicy do miejsca, w którym znajdowała się „maszyna piekielna". O 18,15 byli już gotowi i wszystko, co im pozostało do zrobienia, to czekać w pogłębiającym się mroku uliczki, której mieszkańcy nie przypuszczali, jak okrutny los szykuje im ten zmierzch. Saint-Rejant nie czekał sam. Jako że wóz został ustawiony w poprzek uliczki, częściowo ją tarasując, lont zaś znajdował się z tyłu, zamachowiec nie mógł pilnować jednocześnie wiercącego się konia. Mając to na uwadze Limoelan podszedł do jednej z dwóch małych dziewczynek handlujących bułkami na ulicy Bac i zaproponował jej 12 sous za potrzymanie przez pewien czas szkapy. 14-letnia Marianna Peusol wyraziła zgodę. Saint-Rejant wsadził jej w rękę bat i kazał drugą ręką trzymać konia za uzdę. Powoli zapadały ciemności. Mżyło. W pobliskim Hotel de Longueville odbywała się jakaś feta, uliczką przemykali spóźnieni przechodnie, spoglądając ze zdziwieniem na skuloną z zimna dziewczynkę trzymającą konia i zabawiającą się batem. Tymczasem w Tuileries Bonaparte zastanawiał się, czy w ogóle opuszczać pałac. 20 Było ustalone z góry, że rodzina Bonaparte-Beauharnais zaszczyci przedstawienie, lecz zmęczony całodzienną pracą Napoleon w ostatniej chwili rozmyślił się. Dopiero po długich namowach i dąsach udało się Józefinie, przy pomocy córki z pierwszego małżeństwa Hortensji Beau-harnais, przekonać męża i udano się do powozów. Bonaparte miał jechać w pierwszym, w drugim Józefina. W momencie wsiadania Konsul zaczął krytykować szal małżonki, ta natychmiast zdecydowała się go zmienić i adiutant Napoleona, Rapp, pobiegł do pałacu po świeżo przywieziony z Konstantynopola szal kaszmirowy. W czasie, gdy powóz z Bonapartem i jego przybocznymi oficerami już odjechał, Józefina wciąż czekała na szal, co opóźniło jej odjazd i w rezultacie uratowało od śmierci. Około godziny 20,30 Saint-Rejant, wyczekujący niecierpliwie na znak od Limoelana, ujrzał nagle wjeżdżającego w uliczkę od strony placu samotnego jeźdźca. Widok ten zaskoczył go. Na podstawie obserwacji dokonanych w fazie przygotowań spiskowcy stwierdzili, że powóz Konsula porusza się ubezpieczony dwoma plutonami konnych grenadierów gwardii, jednym z przodu, drugim z tyłu. Tak było w istocie, lecz przypadkowo tego właśnie wieczoru grenadierów rozstawiono inaczej — oba plutony znajdowały się za powozem, przed nim zaś galopował samotny grenadier mający za zadanie oczyszczać drogę. Był to pierwszy w całej serii zadziwiających przypadków, które szczęśliwie dla Bona-partego sprzęgły się tego wieczoru w jeden łańcuch. Zaskoczenie Saint-Rejanta spotęgowała kolejna niespodzianka — z nieznanych przyczyn Limoelan zawiódł i nie dal umówionego znaku. Lecz nawet te dwa pierwsze przypadki nie zmieniły jeszcze sytuacji radykalnie na korzyść Konsula; zaskoczony Saint-Rejant w mgnieniu oka domyślił się, że „wymiatacz" jest forpocztą orszaku i w momencie, gdy powóz Bonapartego dosięgał wlotu ulicy, podpalił lont, z opóźnieniem najwyżej 5-sekundowym, a więc zbyt małym, by mogło to ocalić życie Napoleona, gdyby reszta wydarzeń potoczyła się zgodnie z przewidywaniami spiskowców. Przewidywania te jednak wzięły w łeb od dalszych dziwnych zbiegów okoliczności. Przez dłuższy czas po zamachu w opisach pokutowała wersja (można ją odnaleźć i we współczesnych opracowaniach), że Saint-Rejant, odepchnięty na bok przez grenadiera-„wymiatacza", podpalił lont zbyt późno, dopiero w momencie, gdy pojazd Konsula mijał „maszynę piekielną". Tak jednak nie było. Rzeczywiście — jeździec, spostrzegłszy wóz tarasujący przejazd, podjechał kłusem, odrzucił spiskowca pod mur, spłazował konia szablą, zmusił wehikuł do cofnięcia się i pojechał dalej. Lecz, jak wynika ze znalezionego później przez policję w mieszkaniu Saint-Rejanta jego listu do „Gedeona" (drugi pseudonim Cadou-dala), w którym zamachowiec opisywał przebieg wydarzeń i tłumaczył się — lont został przezeń podpalony, zanim grenadier zepchnął „maszynę piekielną" na bok. 21 Tak wiec Saint-Rejant nie spóźnił się i w momencie, gdy pojazd Konsula wjeżdża! w uliczkę Saint-Nicaise, iskra rozpoczęła wędrówkę do masy eksplodującej. Po pokonaniu trzydziestu metrów kareta minęła „maszynę piekielną", a wybuch wciąż nie następował. Dopiero po następnych kilkunastu sekundach z małej uliczki wystrzelił potworny gejzer ognia. Zbyt późno. W liście do Cadoudala „Pierrot" przypuszczał, że niepowodzenie zamachu było następstwem złej jakości prochu. W rzeczywistości było ono następstwem kolejnych zbiegów okoliczności. W ciągu dwóch godzin oczekiwania siąpiący deszcz zawilgocił lont i dlatego iskra dotarła do prochu nie po 6, lecz po około 20 sekundach. To po pierwsze. Po drugie zaś sławny woźnica Bonapartego, Cesar Germain, spił się tego dnia i powoził porządnie podchmielony. Wjechawszy w uliczkę, postanowił przebyć ją w wyścigowym tempie. Podciął konie i pojazd przeleciał obok „maszyny piekielnej" o wiele szybciej, niż to można było przewidzieć, co podwoiło błąd w wyliczeniach spiskowców*. Wszystko to sprawiło, że gdy uliczka zamieniła się na moment w płonący wulkan, pojazd Napoleona z większą częścią eskorty skręcił już w przecznicę. Inaczej mówiąc — wszystko to sprawiło, że historia Europy potoczyła się tak, jak to znamy z podręczników. Skutki wybuchu były potworne. Małą Mariannę rozerwało na strzępy; z całego ciała zostały tylko nogi, jedną rękę znaleziono na dachu pobliskiej kamienicy, a dopiero po kilku dniach drugą, leżącą o trzydzieści metrów od miejsca eksplozji. Wyglądało to tak przerażająco, że nie sposób było pokazać zwłok matce dziecka, wdowie Peusol. „Le Moni-teur" z 4 stycznia 1801 roku podał, iż zginęło 10 osób, a 30 zostało rannych. Były to liczby dwukrotnie zaniżone, zresztą wielu ciężej rannych zmarło nieco później **. Około 50 domów w uliczce Saint-Nicaise i w jej pobliżu miało tak popękane mury, że nie nadawało się do zamieszkania. W promieniu kilkuset metrów od miejsca eksplozji walały się kończyny ludzkie. W całej dzielnicy wyleciały szyby, m. in. w oddalonym o 300 * Niedługo po zamachu paryski cech woźniców urządził na cześć Cesara wspaniałą ucztę, na której pito jego zdrowie za to, że spił się w czasie pełnienia obowiązków przy boku władcy. ** Rozbieżności w tej sprawie wśród historyków francuskich są znaczne. Przykładowo: Tulard podaje 2 zabitych i 6 rannych (jest to oczywisty nonsens), Caste-lot odpowiednio 12 i 28, Saint-Hilaire 12 i 32, Gaubert i Lucas-Dubreton 10 i 30, Lacroix i Aubry 20 i 53, Godechot, Lefebvre i Chrestien 22 i 56 (to ostatnie jest najbliższe prawdy). Z rozkazu Napoleona leczenie rannych opłacono ze szkatuły rządowej, natomiast wdowy i sieroty po zabitych otrzymały wysokie pensje. 22 metrów pałacu Tuileries nie ostała się ani jedna szyba w fasadach od strony wybuchu. Mimo tak straszliwego bilansu, cel ataku, Bonaparte, nie został nawet draśnięty: tylko ostatni w eskorcie gwardzista wyrzucony zosta! z siodła przez ranionego konia. Napoleon w czasie jazdy drzemał, śniąc (opowiadał o tym później na Świętej Helenie) o forsowaniu rzeki Tagliamento podczas kampanii włoskiej. Obudził go gwałtowny wstrząs i odgłos eksplozji. Rozległ się krzyk: „Wysadzono nas!". Część eskorty przypuszczała, że strzelono do nich kartaczami. Kareta stała przez kilkadziesiąt sekund, które były potrzebne Napoleonowi, by upewnić się, że nikt z jego otoczenia nie zginął. Potem Konsul zakomenderował: „Do Opery!" i pogrążył się w milczeniu. Pojazd Józefiny, która jechała z Rappem, Hortensją i ciężarną Karoliną Murat, też uległ wstrząsowi, na skutek którego popękały w nim szyby, lecz spóźnienie spowodowane szukaniem szala sprawiło, że był zbyt daleko jeszcze od miejsca eksplozji, by ulec zniszczeniu. Józefina kilkakrotnie krzyknęła: — To przeciw Bonapartemu! W chwilę później nadjechał wysłany przez Napoleona grenadier z wieścią, że Konsul żyje i życzy sobie, by powróciła do Tuileries. Józefina jednak zdecydowała się jechać do Opery i towarzystwo w jej powozie z wolna zaczęło się uspokajać. Wyjąwszy Karolinę — tej nie trzeba było uspokajać, gdyż wybuch nie wywarł na niej żadnego wrażenia. Była to jedyna z sióstr Napoleona, która intrygowała przeciw niemu i zdradzała go obcym mocarstwom, odkąd tylko nauczyła się intrygować i zdradzać. Los brata był jej zupełnie obojętny. Huk eksplozji usłyszano w całym mieście i sądzono, że nastąpiło trzęsienie ziemi. W Operze, w której przed kilkoma minutami rozpoczęło się oratorium, grzmot zagłuszył orkiestrę i wywołał głośne komentarze publiczności. Zdenerwowany komendant placu Paryża, gen. Junot, poderwał się z miejsca ze słowami: — Co to ma znaczyć?! Dziwne, kto o tej porze strzela z dział? W chwilę później drzwi loży rządowej otwarły się z trzaskiem i wkroczył do niej Napoleon ze świtą. Na pytanie Junota wycedził z całkowitym spokojem: — Te łotry chciały mnie wysadzić w powietrze. Proszę mi podać libretto. Wieść rozeszła się po sali lotem błyskawicy. Ludzie przestali interesować się spektaklem, wszystkie twarze odwróciły się ku loży Konsula. Gdy wbiegła do niej Józefina, publiczność wstała i zgotowała Napoleonowi burzliwą owację. Wśród rozgorączkowanego otoczenia tylko jeden człowiek imponował kamiennym obliczem — był nim Bonaparte. Wiwaty nie obchodziły go nigdy; „gdyby mnie wieziono na szafot, ci ludzie manifestowaliby równie radośnie, tłum jest zawsze sobą" — mawiał. 23 T Kon do n „ma stępi gejzi zam: ono gods tarłaj Po i tego posti prze było stkoj wullj nicę, toczi 7 st z ca] skiej med spos teur' nych zmai pobl Wp ludz wspa obow kładc lot 01 i 30, jest n tuły i 22 Łzami Józefiny również się nie przejął; „Łzy doskonale jej robią" — powtarzał często. 8 Natychmiast po zakończeniu oratorium Napoleon udał się do Tuileries i zwołał w trybie nagłym posiedzenie rządu. W teatrze chłodny jak marmur, wobec swych satelitów przestał się hamować i blady z wściekłości wyrzucił z siebie długą tyradę o... „przeklętych jakobinach" dybiących na jego życie. Nikt z obecnych ministrów i urzędników nie sądził inaczej, wszyscy byli przekonani, lub raczej nie ośmielili się nie być przekonani, że zamach został zorganizowany, tak jak kilka poprzednich, przez podziemie jakobińskie. Brakowało w tym zgromadzeniu tylko jednego człowieka, potrzebnego najbardziej — ministra policji. Fouche opuścił Operę po ukazaniu się Konsula w loży i już w kilka minut po eksplozji znalazł się ze swymi ludźmi na miejscu zamachu, rozpoczynając dochodzenie. Warunki, w jakich musiał pracować, były niezwykle trudne; policjanci przepychali się w zatorze ambulansów, przez tłum strażaków, lekarzy, sanitariuszy oraz gapiów brodzących w czerwonym błocku zalegającym ulicę. Wokół rozbrzmiewała kako-fonia płaczu, jęków, przeraźliwego wycia rannych, rzężenia konających i przekleństw służby sanitarnej nie mogącej nadążyć z niesieniem pomocy. Mimo to policja już na wstępie osiągnęła pewien sukces. Jeden z najzdolniejszych współpracowników Fouchego, faktyczny wiceminister, Piotr Real, od razu spostrzegł, że podkowy rozerwanego konia zostały przybite kilka godzin wcześniej, a więc na pewno w Paryżu. Fouche rozkazał jeszcze, by strzępy wozu i konia przewieziono na dziedziniec prefektury, po czym popędził do Tuileries, przypuszczając, że toczy się tam batalia o jego głowę. Nie mylił się. Korzystając z gniewu Bonapartego reprezentowana przez Talleyranda i Roederera kamaryla dworska przystąpiła do ostatecznego ataku, argumentując, że minister nie ubiegł zamachowców, gdyż jest nieudolny i „nigdy o niczym nie wie". Wejście „księcia policji" przerwało ten jazgot. Wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku i Fouche, zanim stanął przed Konsulem, dostrzegł w tych oczach oczekiwanie na wyrok. Dla nich wszystkich był już politycznym „żywym trupem", a wykrzywiona wściekłością twarz Napoleona zdawała się to potwierdzać. Bonaparte, zwracając się do Fouchego, zaczął od powtórzenia swych oskarżeń przeciw jakobinom, a następnie stwierdził, że już najwyższy czas, by się z nimi definitywnie rozprawić. Zanim skończył, nastąpiło coś zupełnie nieoczekiwanego. Minister, korzystając z chwili przerwy, 24 jaką Konsul uczynił dla zaczerpnięcia oddechu, wszedł mu w słowo dwoma zdaniami: — To nie jakobini, lecz rojaliści. Potrzebuję ośmiu dni, by to udowodnić. Klakierom otaczającym Napoleona i pewnym, że Fouche będzie dla ratowania skóry skwapliwie przytakiwał Konsulowi, włosy zjeżyły się na głowach. Zapanowała chwila śmiertelnego milczenia, którą przerwał wybuch pasji Bonapartego. Był to jeden z tych sławnych ataków szału Napoleona, o których nigdy nie wiedziano, kiedy są autentyczne, kiedy zaś teatralne. Bonaparte miotał się, klął „republikańskich ekstremistów" i ciskał na głowę Fouchego epitety, wśród których tylko „kłamca" i „kretyn" nadają się do druku. Fouche stał przed Konsulem zimny jak sopel lodu. Cały ten tajfun spływał po nim bez śladu, gdyż Fouche, podobnie jak Talleyrand, należał do ludzi, których nie sposób wyprowadzić z równowagi. Głośna była scena, która rozegrała się kilka lat później, gdy Napoleon, dowiedziawszy się o podejrzanych machinacjach politycznych Talleyranda, sklął go w obecności męskiej połowy dworu koszarowymi słowy i zagroziwszy rozstrzelaniem, nazwał „łajnem w jedwabnych pończochach". Tałłeyrandowi w czasie tego ataku furii nie drgnął na twarzy ani jeden mięsień i dlatego rację miał szwagier Napoleona, król Neapolu Murat, mówiąc: „Talleyrand jest tej klasy dyplomatą, że gdyby podczas rozmowy z tobą ktoś kopnął go w tyłek, to byś po jego twarzy niczego nie zauważył". Gdyby Murat powiedział to o ministrze policji, również nie minąłby się z prawdą. Bonaparte ucichł wreszcie i wydał Fouchemu rozkaz rozpoczęcia masowych aresztowań jakobinów. Minister ukłonił się i wyszedł. Gdy zamknęły się za nim drzwi, zabrał głos Talleyrand, sugerując, że Fouche osłania jakobinów, gdyż sam był niegdyś jednym z dyrygentów jakobińskiego terroru i wciąż łączą go więzy sympatii z dawnymi komilto-nami. Oskarżenie człowieka pokroju Fouchego o sympatię dla pokonanych było dowcipem kiepskiego rodzaju; faktem jednak było, że Fouche zasłynął w latach 1793—1794 jako jakobiński „kat Lyonu", dokonując masowych egzekucji (m. in. zastąpił wówczas zbyt mało wydajną gilotynę kartaczami). W końcu Talleyrand zaproponował aresztować Fouchego i rozstrzelać go w ciągu 24 godzin! Gdyby Napoleon posłuchał, skierowany przeciwko niemu zamach w uliczce Saint-Nicaise miałby paradoksalny finał — wykreśliłby spośród żywych oberpolicmajstra epoki. Lecz jak już wspominałem, Napoleon miał w zwyczaju słuchać w takich sprawach wyłącznie samego siebie i Józef Fouche ocalał. Fizycznie i politycznie, albowiem łagodniejszą wersją represji wobec ministra, zaproponowaną przez grupę Talleyranda, było zastąpienie Fouchego kimś innym, „bardziej operatywnym". Talleyrand miał już nawet gotową listę kandydatów, lecz Konsul wie- 3 — Empirowy... 25 dział dobrze, że po każdym z nich może się spodziewać tyle, co po śledziu startującym w wyścigach konnych, i odrzucił sugestię zmiany lokatora w budynku przy ulicy Saints-Peres. „Książę policji" posłusznie wykonał rozkaz. Już następnego dnia jego podwładni rozpętali w Paryżu i na prowincji antyjakobińskie piekło. Rewolucyjnych terrorystów pakowano setkami do lochów, przygotowując listy deportacyjne, które Fouche podpisywał bez zmrużenia oka, chociaż wiedział, że w „aferze Saint-Nicaise" jakobini nie maczali palców. Bezpośrednio kierował represjami prefekt Dubois — Fouche chciał mieć ręce wolne do rozgrywki z rojalistami. Miała to być największa gra policyjna w jego karierze i minister zdawał sobie sprawę, że musi ją wygrać za wszelką cenę. Znane jest powiedzenie Napoleona: „Prawdziwie dobra policja posiada sztukę niezwracania uwagi na rzeczy, których nie musi wiedzieć". To, że Fouche patronując represjom nie przejmował się oczywistą dlań niewinnością jakobinów, wynikało ze swoistej interpretacji owej, słusznej skądinąd, maksymy; Fouche uznał, że oficjalnie nie musi wiedzieć o ich niezaangażowaniu w grudniowy zamach i zgodnie ze swym zwyczajem nie zwracał uwagi na związane z tym problemy moralno-prawne. Z drugiej zaś strony nie mógł sobie pozwolić na luksus niewiedzenia o autentycznych sprawcach zamachu. „Książę policji" był człowiekiem wystarczająco inteligentnym, by orientować się, że jeśli wstrzyma śledztwo przeciw rojalistom, to zgoda na eksterminację podziemia jakobińskiego przedłuży jego karierę tylko na bardzo krótki okres — do dnia, w którym opinia publiczna uzyska dowody, że sprawcami masakry w uliczce Saint-Nicaise byli szuani. Fouche wiedział, że dzień taki nadejdzie prędzej czy później i jeśli nie on będzie wówczas dostarczycielem dowodów, zostanie wyśmiany przez Francję i zmiażdżony przez grupę Talleyranda. I nikt nie będzie wtedy pamiętał o tym, że pomyłka z jakobinami była dziełem Konsula, gdyż zwycięskich władców się nie sądzi, sądzi się niefortunne sługi. Fouche rozumiał, że jego jedyną szansą jest położenie dłoni na gardłach zamachowców. Dlatego musiał wygrać tę grę. I to szybko, bardzo szybko. 10 Już 26 grudnia wszystkich mieszkających w Paryżu handlarzy końmi zmuszono do przedefilowania przed szczątkami gniadej szkapy i wówczas 26 kupiec Lambelle przypomniał sobie, że przed tygodniem sprzedał identycznego konia jakiemuś „jarmarcznemu handlarzowi". Błyskawicznie odnaleziono również obsługujących zamachowców bednarza, kowala, właściciela powozowni i handlarza starzyzną, który sprzedawał niebieskie bluzy woźniców. Wszyscy oni w miarę dokładnie opisali pertraktującego z nimi człowieka z blizną w okolicy lewego oka. I wówczas okazało się, że w kartotece szefa Wydziału Bezpieczeństwa i tajnej policji ministerstwa, Desmaretsa, istnieje fiszka z danymi takiego osobnika, opatrzona nazwiskiem Franciszek Carbon. W ten sposób rozszyfrowano pierwszego z trójki morderców. By go ująć, Fouche rzucił do akcji cały swój aparat policyjny i obiecał 2 tysiące ludwików nagrody temu, kto udzieli efektywnej pomocy. Jednakże, mimo olbrzymich starań, dzień za dniem upływał bez rezultatów. Carbon zapadł się pod ziemię. W tej sytuacji minister zdecydował się na zagranie bardzo — jak się o tym przekonał przed zamachem — ryzykowne: posłużył się „okiem księcia". Do szalejącego gdzieś nad brzegami kanału La Manche oddziału Cadoudala został wysłany agent udający szuana. Ten ruch okazał się owocny. W krótkim czasie człowiek wkręcony do sztabu „Georgesa" doni�