12721
Szczegóły |
Tytuł |
12721 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12721 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12721 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12721 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Brian W. Aldiss.
Noc, podczas której do cna wyczerpał się czas.
Tłum. Ewa i Dariusz Wojtczakowie
Dentysta odprowadził ją z uśmiechem do drzwi i wezwał dla niej taksówkę, która
wylądowała na balkonie, gdy tylko Fifi się tam pojawiła.
Taksówka nie była automatyczna, lecz raczej staroświecka, w każdym razie na tyle, by
kobieta mogła ją uznać za elegancką. Fifi Fevertrees uśmiechnęła się olśniewająco do małpiego
kierowcy i wsiadła.
– Polecimy za miasto – oświadczyła. – Wioska Rouseville, przy Trasie ZA.
– Mieszka pani na wsi, co? – spytał taksówkarz, wznosząc maszynę w pseudobłękit. Niczym
szaleniec kierował jedną łapą.
– Wieś jest w porządku – odparła Fifi obronnym tonem. Zawahała się, po czym
zdecydowała, że właściwie może się pochwalić: – Poza tym, żyje się tam jeszcze lepiej, gdy
pociągnęli do nas magistralę czasu. Nasz dom właśnie podłączają do magistrali. Kiedy wrócę,
wszystko powinno być gotowe.
Prowadzący taksówkę szympans wzruszył ramionami.
– Mnie się życie na wsi wydaje dość kosztowne.
– Trzy standardowe płatności za transfer podstawowy.
Taksówkarz aż gwizdnął z wrażenia. Chciała mu opowiedzieć więcej, na przykład o tym, że
jest bardzo podekscytowana i żałuje, iż jej tato nie dożył, by doświadczyć przyjemności
związanych z magistralami czasowymi. Niestety, z kciukiem, który włożyła w usta, oglądając
sobie zęby w lusterku na nadgarstku, trudno było mówić. Usiłowała zobaczyć, czego dokonał
dentysta.
Wykonał rzetelną robotę. Nowy mały perłowy ząb rósł już pewnie zakorzeniony w różowym
dziąśle. Przy okazji Fifi oceniła, że ma bardzo seksowną buzię, dokładnie tak jak twierdził
Tracey. Stary ząb dentysta usunął przy znieczuleniu gazem czasowym. Jakież to było proste!
Jeden niuch i kobieta na chwilę znalazła się przedwczoraj, przeżywając na nowo tę przyjemną
godzinę, którą spędziła na kawie z Peggy Hackenson. Nawet nie pomyślała o bólu. Gaz czasowy
wspaniale się w obecnych czasach sprawdzał. Fifi naprawdę się cieszyła na myśl, że będą go
mieli we własnym domu i że będzie dla nich dostępny przez cały czas.
Taksówka wzbiła się wyżej i wyleciała jednym z dylatacyjnych portów wielkiej kopuły,
która pokrywała aglomerację. Opuszczając miasto, Fifi na moment poczuła smutek. Miasta były
obecnie takie wspaniałe, że nikt nie chciał żyć poza ich granicami. Zresztą, życie poza nimi było
rzeczywiście podwójnie kosztowne, chociaż – na szczęście – rząd wypłacał dodatek za trudne
warunki życia każdemu, kto jak Fevertreesowie musiał mieszkać na wsi.
Parę minut później taksówka ponownie opuściła się nad ziemię. Fifi wskazała swoje
gospodarstwo mleczarskie i taksówkarz łagodnie skierował maszynę na ładowniczy balkon, gdzie
wyciągnął przednią łapę po wygórowaną sumę. Gdy otrzymał żądane kilopłatnosci, odchylił się
i otworzył stopą drzwi Fifi. Negocjacje z szympansimi kierowcami nie miały najmniejszego
sensu.
Fifi natychmiast zapomniała o kursie, kiedy pospiesznym krokiem ruszyła w dół przez dom.
Ten dzień miał być szczególny! Konstruktorzy przez dwa miesiące instalowali centralkę czasową
(dwa tygodnie dłużej niż zaplanowali), powodując okropny bałagan, bowiem przez wszystkie
pomieszczenia przeciągali rury i kable. Teraz w domu panował już porządek. Fifi tanecznym
krokiem zbiegała po schodach. Jak najszybciej pragnęła odnaleźć męża.
Tracey Fevertrees stał w kuchni i rozmawiał z majstrem. Gdy jego żona wpadła do
pomieszczenia, odwrócił się i wziął ją za rękę, uśmiechając się w sposób, który zawsze działał na
nią absolutnie kojąco, chociaż niejednej pannie z Rouseville pewnie spędzał sen z powiek.
Jednak czar mężczyzny z trudem wytrzymywał porównanie z urodą podekscytowanej Fifi.
– Czy wszystko działa? – spytała.
– W ostatniej chwili wynikł jeszcze drobny problem – odparł niechętnie majster, niejaki
Archibald Smith.
– Och, który to już raz ja to słyszę, panie Smith?! W ubiegłym tygodniu mieliśmy takich
piętnaście. Co tym razem?
– Eee, nie musicie się tym państwo przejmować. Wszystko dlatego, że musieliśmy
doprowadzić gaz czasowy tutaj, tak daleko od głównego przewodu zasilającego z fabryczki
w Rouseville i chyba mamy trochę kłopotów z utrzymaniem ciśnienia. Podobno doszło też do
paskudnego wycieku w głównym szybie fabryki, no i trzeba zatkać tę dziurę. Ale nie powinniście
się niczym martwić.
– W domu przetestowaliśmy wszystko i najwyraźniej działa świetnie – oznajmił Tracey
żonie. – Chodź, to ci pokażę!
Uścisnęli rękę Smithowi, który wykazywał typową dla budowlańców niechęć do opuszczenia
miejsca swojej pracy. W końcu odszedł, obiecując wrócić rano, by zabrać ostatnią torbę
z narzędziami. Tracey i Fifi zostali sami ze swoją nową zabawką.
Wśród sprzętów kuchennych panel czasowy ledwie rzucał się w oczy. Był usytuowany obok
małego agregatu nuklearnego. Dyskretny, niewielki element instalacji z tuzinem małych pokręteł
i dwoma tuzinami przełączników dwustabilnych.
Tracey wyjaśnił Fifi, jak ustalono ciśnienie czasowe: niskie dla korytarzy i gabinetów,
wyższe dla sypialni, zmienne dla salonu. Kobieta otarła się o niego i cicho zamruczała.
– Jesteś podekscytowany, prawda, kochanie? – spytała.
– Ciągle myślę o rachunkach, które musimy zapłacić. A rachunki przyjdą... i to nieliche. Trzy
standardowe płatności za transfer podstawowy... Och! – Dostrzegł jej rozczarowane spojrzenie,
więc szybko dodał: – Ale oczywiście uwielbiam to, kochanie. Wiesz, że będę zachwycony.
Potem krzątali się po domu, nieustannie pod parasolem włączonego kontrolera strumienia
czasowego. W kuchni postanowili się cofnąć w czasie o kilka godzin – mniej więcej do połowy
dzisiejszego poranka. Wybrali porę dnia, którą Fifi w krzątaninie kuchennej lubiła najbardziej.
Śniadanie miała już za sobą, a jeszcze trochę wolnego czasu zostało do chwili, gdy trzeba będzie
zaplanować i przełączyć program kuchenny na lunch. Postanowili ponownie przeżyć ranek,
w którym Fifi była szczególnie spokojna i czuła się dobrze.
Natychmiast otoczyła ich wspaniała atmosfera tamtych minut.
– Cudownie! Rozkosznie! Mogę zrobić wszystko, mogę wszystko ci ugotować. Tak! Tak!
Pocałowali się i wbiegli do korytarza.
– Czyż nauka nie jest wspaniała?! – krzyczeli. Nagle się zatrzymali.
– Och nie – mruknęła Fifi.
Na pozór korytarz wydawał się w idealnym porządku. Na swoich miejscach były połyskujące
metalicznie żaluzje, które kontrolowały ilość docierającego do wnętrza światła, magazynując
nadwyżki na późniejsze, ciemniejsze godziny. Czysty chodnik ruchomy poniósł małżonków
gładko do przodu, a cała boazeria była ciepła i miła w dotyku. Niestety, umysły Fifi i Traceya
„cofnęły się” do godziny piętnastej miesiąc temu, gdy tę spokojną porę dnia zakłócili im
rozpoczynający pracę robotnicy.
– Kochanie, zrujnują nasz dywan! A boazeria już nigdy nie będzie wyglądać tak jak
przedtem! Och, Tracey, popatrz... odłączyli żaluzje, chociaż Smith obiecał, że na pewno tego nie
zrobią!
Mężczyzna chwycił ją mocno za ramię.
– Najdroższa, wierz mi, wszystko jest w porządku!
– Nie, nie jest! Nie jest w porządku! Popatrz na te brudne stare rury przewodzące czas. Leżą
dosłownie wszędzie... I te paskudne kable, które wiszą nad nami! Rujnują nasz śliczny,
absorbujący kurz sufit... Zobacz, ile tu wszędzie kurzu i brudu!
– Kochanie, to efekt cofnięcia się w czasie! – Tym niemniej musiał przyznać, że sam nie
wierzy w idealnie sprzątnięty korytarz, który rejestrowały jego oczy. Podobnie jak Fifi, Traceya
ogarnęły emocje sprzed miesiąca, gdy widział kręcących się po korytarzu Smitha i jego
strasznych ludzi.
Małżonkowie dojechali chodnikiem do końca korytarza i przeskoczyli do sypialni, uciekając
w kolejną strefę czasową. Fifi, zerkając za siebie przez próg, jęknęła z płaczem w głosie:
– Rany, Tracey, ależ czas ma moc! Chyba musimy zmienić ustawienia dla korytarza, co?
– Jasne, ustawimy na jakąś wcześniejszą datę, powiedzmy, na któreś miłe letnie popołudnie
sprzed roku. Możemy wszystko, kochanie! „Podaj datę, a my cię tam wyślemy!”. Czy nie tak
właśnie brzmi motto Centrali Łączy Czasowych Hmm... A jaki moment chciałabyś...?
Fifi rozejrzała się po sypialni, po czym zerknęła na męża spod opuszczonych długich rzęs.
– Och... jakiś odprężający, nieprawdaż?
– Druga rano, kochanie, wczesna wiosna i wszyscy w całej okolicy smacznie śpią. Od tej
pory na pewno nie grozi nam już bezsenność!
Podeszła do niego blisko i oparłszy się piersią o jego klatkę piersiową, spojrzała mu prosto
w oczy.
– Nie sądzisz, że może lepsza byłaby jedenasta wieczorem... Czas... hmm... pościelowy?
– Kochanie, wiesz, że figlować z tobą wolę na sofie. Chodź, usiądź na niej ze mną,
a zgodzisz się z moją opinią co do salonu.
Salon znajdował się piętro niżej, a od powierzchni ziemi dzielił go tylko garaż i mleczarnia.
Był to piękny duży pokój ze wspaniałymi ogromnymi oknami, z których rozciągał się widok na
odległą kopułę miasta. Pośrodku pomieszczenia stała wielka sofa.
Usiedli na tym zmysłowym meblu i na wspomnienie licznych wcześniejszych rozkoszy
zaczęli się pieścić. Po chwili Tracey opuścił rękę i podniósł z podłogi ręczny przełącznik
połączony kablem ze ścianą.
– Możemy stąd kontrolować czas, Fifi, wcale nie musimy wstawać! Podaj datę i po prostu
w nią wskoczymy.
– Jeśli myślimy o tym samym, lepiej nie cofajmy się dalej niż o dziesięć miesięcy, ponieważ
nie byliśmy jeszcze wtedy małżeństwem.
– Och, niech pani da spokój, droga pani Fevertrees, nie jest pani chyba aż tak staroświecka?
Przed ślubem jakoś się takimi drobiazgami nie przejmowałaś.
– Ależ przejmowałam się!...Chociaż może raczej po fakcie niż w trakcie...
Pogładził delikatnie jej piękne włosy.
– Wiesz, pomyślałem sobie, że moglibyśmy spróbować czegoś nowego... Przenieśmy się na
przykład w czasy, gdy mieliśmy po dwanaście lat. Jako dwunastolatka byłaś pewnie bardzo
seksowna i cholernie chciałbym cię taką ujrzeć. Jak ci się podoba ten pomysł?
Już miała się odciąć jakąś typową kobiecą wymówką, lecz ciekawość wzięła w niej górę.
– A może jeszcze głębiej, na przykład gdy mieliśmy po dziesięć lat?
– Świetnie! Wiesz, że mam słabość do lolitek?
– Trace... musimy być ostrożni, żebyśmy z rozpędu nie cofnęli się poza dzień, w którym się
urodziliśmy, bo skończymy jako maleńkie kropelki protoplazmy lub czegoś w tym rodzaju.
– Kochanie, powinnaś uważnie przeczytać broszurki! Jeśli wyzwolimy dostateczne ciśnienie,
by się cofnąć poza nasze daty urodzenia, po prostu wejdziemy w świadomość naszych
najbliższych przodków tej samej płci – ty w świadomość swojej matki, ja w świadomość mojego
ojca. Potem ty w swoją babcię, ja w swojego dziadka... Głębiej wstecz się nie da, bo nie pozwoli
nam ciśnienie czasu w magistrali Rouseville.
Rozmowa zeszła na inne tematy, aż nagle Fifi wymamrotała sennie:
– Cóż za niebiański wynalazek z tego czasu! Słuchaj, przecież nawet gdy będziemy starzy,
siwi i niezdarni, w każdej chwili będziemy mogli wrócić w przeszłość i cieszyć się sobą
nawzajem, tak jak w latach naszej młodości! Tak właśnie zrobimy, prawda?
– Hmm... – odparł, myśląc dokładnie o tym samym.
Tego wieczoru zjedli ogromnego syntetycznego homara. Smakował trochę dziwnie.
Prawdopodobnie podniecona kontaktem z magistralą czasu Fifi wstukała odrobinę błędną
mieszankę – chociaż upierała się, że literówka musiała zdarzyć się w programie książki
kucharskiej, którą wprowadziła do komputera kuchennego – i danie nie wyszło całkiem takie,
jakie być powinno. Fevertreesowie cofnęli się więc o dwa lata do dnia, w którym jedli
doskonałego homara; był to jeden z ich pierwszych wspólnych posiłków, krótko po tym, jak się
poznali. Odtworzony z zakamarków pamięci smak zniwelował rozczarowanie obecną potrawą.
Tyle że nagle coś się zepsuło.
Niespodziewanej metamorfozy doznań nie poprzedził żaden dźwięk i pozornie nic się wokół
nie zmieniło, jednak w głowach Fifi i Traceya dni z przeszłości zaczęły wirować niczym liście
nad wrzosowiskiem. Pory posiłków nadchodziły i przemijały, a homar powoli zaczął przyprawiać
oboje o mdłości, gdyż Fevertreesom wydawało się, że jedzą go na przemian z mięsem indyczym,
serem, dziczyzną, a później ciastem z owocami i śmietaną, biszkoptowym puddingiem, lodami
lub płatkami śniadaniowymi. Przez szereg przerażających minut siedzieli przy stole jak
sparaliżowani, a przez ich kubki smakowe przetaczały się setki przemieszanych ze sobą smaków.
Tracey zerwał się w końcu, ciężko sapiąc i wdusił przycisk przy drzwiach, całkowicie odcinając
dopływ strumienia z magistrali czasu.
– Coś jest nie tak! – krzyknął. – To wina tego cholernego Smitha. Natychmiast do niego
dzwonię. Zastrzelę drania!
Jednak twarz majstra, która pojawiła się na ekranie wideokomunikatora, była jak zawsze
uprzejma.
– Nie ma mowy o żadnej usterce, panie Fevertrees – oświadczył Smith. – Ściśle rzecz biorąc,
jeden z moich ludzi dopiero co do mnie dzwonił i przekazał, że nastąpiła jakaś awaria
w fabryczce czasu w Rouseville, w miejscu, gdzie wasza rura łączy się z głównym przewodem
zasilającym. Doszło do wycieku gazu czasowego. Wspomniałem panu dziś rano, że mamy
pewien kłopot. Niech pan się spokojnie położy do łóżka, drogi panie – tak brzmi moja rada.
Połóżcie się oboje, a rano prawdopodobnie wszystko wróci do normy.
– Mamy iść do łóżka! Jak on nam śmie rozkazywać! – krzyknęła Fifi. – Cóż za
impertynencja! Ten człowiek usiłuje coś przed nami ukryć. Założę się, że sknocił gdzieś
instalację, a teraz zasłania się wyciekiem w fabryczce.
– Możemy to od razu sprawdzić. Pojedźmy do fabryczki i zobaczmy, co się tam dzieje!
Zjechali windą na parter i wsiedli do pojazdu lądowego. Mieszkańcy miasta pewnie by się
roześmiali na widok tego małego poduszkowca, który przypominał urocze archaiczne
automobile, lecz tego typu pojazdy były bez wątpienia nieodzowne na wsi, czyli poza kopułami,
gdzie nie docierał bezpłatny transport publiczny.
Drzwi się otworzyły. Wyjechali, poderwali maszynę do lotu i natychmiast wznieśli się parę
stóp nad ziemię. Rouseville leżało na niskim wzgórzu, a fabryczkę czasu usytuowano na samym
końcu osady. Jednak gdy małżonkowie dostrzegli pierwsze domy, zdarzyło się coś dziwnego.
Chociaż nie wiał wiatr, pojazdem zaczęło dziko szarpać. Fifi wpadła na ścianę, a w chwilę
później poduszkowiec spadł, uderzając w żywopłot.
– Rany, ależ ten pojazd jest ciężki! Kiedyś wreszcie muszę się nauczyć go prowadzić! –
mruknął Tracey, wysiadając.
– Nie zamierzasz mi pomóc, Tracey?
– Och, nie, nie, jestem przecież zbyt duży, żeby się bawić z dziewczynkami!
– Musisz mi pomóc! Zgubiłam lalkę!
– Nigdy nie miałaś lalki! Mała wariatka! Ruszył biegiem przez pole. Fifi nie miała wyboru,
musiała podążyć za nim. Biegnąc, wciąż go przywoływała. Strasznie trudne okazało się
panowanie nad niezgrabnym i ciężkim ciałem dorosłej kobiety, kiedy się miało umysł dziecka.
Gdy znalazła męża, leżał pośrodku drogi do Rouseville, machając nogami i rękoma. Na
widok żony zachichotał.
– Mały Tlacey siobie chodzi! – oświadczył.
Jednak kilka minut później zdołali ruszyć naprzód – znowu byli na nogach, choć chodzenie
sprawiało ból Fifi, której matka okulała pod koniec życia. Dzielnie kuśtykali naprzód – dwie
młode istoty tym razem o umysłach swoich starych rodziców. Kiedy wkroczyli do niewielkiej,
pozbawionej kopuły wioski, dostrzegli, że większość mieszkańców ma podobne kłopoty – co
rusz komuś „zmieniał się” wiek: od gaworzącego niemowlęcia do drżącego starca. Najwidoczniej
w fabryczce czasu doszło do poważnej awarii.
W dziesięć minut później i w kilka pokoleń wcześniej, przybyli pod bramę fabryki. Pod logo
Centrali Łączy Czasowych stał Smith. Początkowo go nie rozpoznali, bo nosił maskę chroniącą
przed kontaktem z gazem czasowym; jej dysza wylotowa głośno wypluwała przeszłe chwile.
– Podejrzewałem, że się pojawicie! – krzyknął. – Nie uwierzyliście mi, co? No cóż, w takim
razie wejdźcie ze mną i zobaczcie wszystko na własne oczy. Górnicy natrafili na
nieprzewidzianie obfitą erupcję, zawory nie wytrzymały ciśnienia i wysiadły. Zanim ktoś tego
nie naprawi, trzeba pewnie będzie ewakuować całą okolicę.
Gdy majster przeprowadził ich przez bramę, Tracey zauważył:
– Mam tylko nadzieję, że to nie sabotaż Ruskich!
– Czyj sabotaż?
– Ruskich. No... robota Rosjan. Przypuszczam, że ta fabryczka jest tajna?
Zdumiony Smith gapił się na niego dobre kilka minut.
– Czy pan oszalał, panie Fevertrees?! Rosyjscy naukowcy wynaleźli magistrale czasowe
dokładnie w tym samym momencie, co nasi. Rok temu spędził pan miesiąc miodowy w Odessie,
zgadza się?
– Też coś, w ubiegłym roku byłem w służbie liniowej w Korei!
– W Korei?! Nagle na dziedzińcu Centrali Łączy Czasowych wylądowała jakaś ogromna
czarna maszyna. Jej syreny wyły, a na dachu i pod podwoziem migały czerwone światła. To był
wóz strażacki z miasta. Kierował nim robot, lecz ludzie z załogi zachowywali się bardzo dziwnie.
Jeden młody położył się na ziemi i zaczął krzyczeć, że należy mu zmienić spodnie, zanim ludzie
z Centrali wydadzą wszystkim maski przeciwczasowe. Strażacy nie mieli co gasić, gdyż nie było
ognia, a tylko gigantyczny słup niemal niewidocznego czasu, który do tej pory zdążył się wznieść
nad budynek i ogarnąć całą wioskę, a teraz powoli rozpraszał się we wszystkie strony, niosąc
w swym silnym strumieniu całe nie wyobrażone albo zapomniane pokolenia.
– Chodźmy, może coś ustalimy – stwierdził Smith. – Jeśli mamy bezczynnie stać, równie
dobrze możemy wrócić do domu i zrobić sobie drinka.
– Pan jest bardzo głupim młodzieńcem, jeśli ma pan na myśli to, co podejrzewam –
oświadczyła Fifi srogim głosem staruszki. – Większość aktualnie dostępnego na czarnym rynku
alkoholu jest nielegalna i niebezpieczna w użyciu... Ja w każdym razie sądzę, że powinniśmy
wspierać prezydenta w jego zacnej próbie stłumienia alkoholizmu, nieprawdaż, Tracey,
kochanie?
Jednakże Tracey w ogóle nie słuchał żony, zagubił się bowiem w jakimś dziwnym
wspomnieniu i aby je w pełni przywołać, gwizdał La Palomę.
Potykając się, dotarli za Smithem do budynku. Tu zatrzymało ich dwóch funkcjonariuszy
policji. W tym samym momencie pojawił się jakiś pulchny mężczyzna w wieczorowym
garniturze i masce przeciwgazowej. Natychmiast przemówił do jednego z policjantów. Smith
przywołał pulchnego i przywitali się serdecznie niczym bracia. Zresztą, po chwili się okazało, iż
rzeczywiście są braćmi. Brat Archibalda, Clayball Smith, kiwnął na nich, by poszli za nim do
fabryczki i szarmancko ujął pod ramię Fifi, która była przecież ładną dziewczyną. Jego osobista
tragedia polegała na tym, że nigdy nie zbliżył się do żadnej przedstawicielki płci pięknej bardziej
niż tego dnia.
– Czy nie powinniśmy zostać odpowiednio przedstawieni temu dżentelmenowi, Tracey? –
spytała Fifi męża.
– Nonsens, moja kochana. Gdy się wchodzi do którejś ze świątyń przemysłu, należy odłożyć
na bok zasady etykiety. – Mówiąc to, wydawał się głaskać urojone baczki.
Wewnątrz fabryczki czasowej panował kompletny chaos. Tu skutki katastrofy były widoczne
w całej okazałości. Pierwszych górników wyciągano właśnie z szybu, gdzie miał miejsce wybuch
gazu czasowego. Jeden z tych biednych mężczyzn słabo przeklinał, zrzucając winę za tę
straszliwą tragedię na Grzegorza III.
Przemysł czasowy nadal był w powijakach. Minęło dopiero dziesięć lat, odkąd pierwsze
podziemne maszyny odkryły nisze czasowe zalegające głęboko pod skorupą ziemską. Odkrycie
ciągle dziwiło niektórych, a badania znajdowały się jeszcze w stosunkowo wczesnym stadium.
Jednak prawie natychmiast po odkryciu zaczął się dynamicznie rozwijać przemysł czasowy,
a jego przedstawiciele – z wielkodusznością typową dla przekonanych o własnej potędze
nuworyszy – dopilnowali, by każdy mieszkaniec planety otrzymał odpowiednią porcję czasu, i to
po niewygórowanej cenie. Aktualnie w przemysł czasowy inwestowano wielokrotnie większy
kapitał niż w jakąkolwiek inną gałąź światowej gospodarki. Nawet fabryczka w tak maleńkiej
wiosce jak Rouseville była warta miliony. Tyle że teraz w fabryce doszło do prawdziwej
katastrofy.
– Tutaj jest bardzo niebezpiecznie – zauważył Clayball. – Lepiej nie stójcie tu za długo,
ludzie – krzyczał przez przeciwgazową maskę. Wokół panował okropny hałas, który wzmógł się
jeszcze, gdy jakiś reporter w odległości niecałego jarda rozpoczął nagrywanie komentarza dla
telewizyjnych wiadomości. Po chwili Clayball odpowiedział na jakieś wykrzyczane przez brata
pytanie: – Nie, to coś więcej niż szczelina w głównym przewodzie zasilającym. Tak brzmiało
tylko wyjaśnienie dla ogółu. Nasi dzielni chłopcy tam na dole natrafili na zupełnie nowy szew
czasowy i obecnie czas wycieka wszystkimi dziurami. Nie sposób go powstrzymać! Zanim się
domyśliliśmy, że stało się coś złego, połowa naszych górników przeżyła na nowo podbój Brytanii
przez Normanów. – Dramatycznym gestem wskazał na płyty pod stopami.
Fifi nie potrafiła zrozumieć, o czym ten mężczyzna, do diabła, mówi. Od opuszczenia
Plymouth dryfowała i to nie do końca w sensie metaforycznym. Wystarczyło, że musiała grać
Matkę Pątniczkę wobec jednego z Ojców Pielgrzymów; nie zamierzała dodatkowo ryć w glebie
tego Nowego Świata. Przechodziło jej pojęcie, że te monstrualne wytwory nowoczesnej
technologii niszczą cały czasowy harmonogram planety. W swoim obecnym stanie nie mogła
wiedzieć, że iluzje, które ciągle wyrzucał gejzer czasu rozprzestrzeniły się już po całym
kontynencie. Prawie każdy komunikacyjny satelita krążący nad Ziemią przekazywał obecnie
szczegółowe i mniej więcej zgodne z faktami relacje na temat tragedii i zdarzenia, które do niej
doprowadziło, podczas gdy zdezorientowani widzowie przed telewizorami zapadali się w coraz
wcześniejsze generacje, niczym w śnieżne zaspy bez dna.
Ze złóż w niszach wysyłano rurami czas do miliardów domów na świecie. Eksperci już
wcześniej obliczyli, że przy obecnym tempie zużycia za dwieście lat złoża czasu całkowicie się
wyczerpią. Na szczęście, naukowcy starali się wytworzyć syntetyczne substytuty czasu. Zaledwie
w ubiegłym miesiącu stosunkowo niewielki zespół badawczy z Time Pen Inc. z Ink w stanie
Pensylwania ogłosił, że wyizolowano cząsteczkę o całe dziewięć minut opóźnioną w czasie
wobec jakiejkolwiek innej molekuły znanej dotąd nauce. Spodziewano się szybkich postępów
w dziedzinie doświadczalnych prac nad molekułami „czasowymi”.
Nagle nadjechał ambulans, ostro hamując. Za nim przybył drugi. Archibald Smith spróbował
ściągnąć Traceya z drogi.
– Nie dotykaj mnie, pachołku! – warknął Tracey, usiłując wyszarpnąć wyimaginowany
miecz.
Z ambulansów zaczęli wyskakiwać ludzie, a policja odgrodziła teren kordonem.
– Zamierzają wydobyć naszych dzielnych terranautów! – zawołał Clayball, usiłując
przekrzyczeć panujący zgiełk.
Wszędzie wokół roiło się od mężczyzn w ochronnych skafandrach i hełmach, tu i tam
przemykały też smukłe pielęgniarki w przeciwgazowych maskach. Koncentrowano zapasy tlenu
i zupy, reflektory kołysały się nad głową, oświetlając kwadratowy otwór szybu. Ludzie w żółtych
kombinezonach opuszczali się do szybu, porozumiewając się przez radiotelefony na
nadgarstkach. Po chwili znikli. Na parę sekund pełna trwogi cisza zawisła nad budynkiem,
ogarniając zgromadzone przed nim tłumy.
Jednak po kilku minutach hałas wrócił do poprzedniego poziomu. Pojawiła się kolejna grupa
mężczyzn o srogich minach, którzy zepchnęli na bok reporterów.
– Zdaje mi się, że powinniśmy się stąd wynosić, na litość Boską! – szepnęła słabo Fifi,
zaciskając kurczowo dłonie na okrytych cienkim swetrem ramionach. – Nie podoba mi się tu!
W końcu przy szczycie wyrobiska powstało jakieś poruszenie. Brudni mężczyźni
w kombinezonach pociągnęli za linę i w chwilę później w polu widzenia zjawił się pierwszy
terranauta, w charakterystycznym dla tych pracowników czarnym uniformie. Był bez maski,
toteż osobliwie kiwał głową z oszołomienia, lecz dzielnie walczył, by nie utracić świadomości.
Zmusił nawet blade wargi do czarującego uśmiechu i zamachał ręką do kamer. Wśród gapiów
podniosły się wiwaty.
Górnicy stanowili nieustraszoną grupkę, która nie bała się schodzić do niezmierzonych mórz
gazu czasowego zalegających pod skorupą ziemi. Ryzykowali życie, by wydobyć z nie poznanej
dotąd krainy bryłki drogocennej wiedzy, poszerzając w nieskończoność granice nauki.. Z jednej
strony pozostawali anonimowi i wynagradzani nieadekwatnie do skali niebezpieczeństwa,
równocześnie jednak w momentach zagrożenia zyskiwali szacunek całego świata za wysiłek oraz
odwagę.
Główny reporter wiadomości przepchnął się przez tłum i dotarł do ocalonego terranauty.
Zadawał pytania i przyciskał mężczyźnie mikrofon niemal do samych warg; udręczona twarz
bohatera pojawiła się na ekranach telewizorów miliarda niedowierzających widzów.
– Strasznie jest tam... na dole. Dinozaury i ich młode – zdążył wysapać górnik, prowadzony
do najbliższego ambulansu. Na dole. głęboko w gazie. Całe stada... I polują... Kilkaset stóp niżej
i wylądowalibyśmy... wylądowalibyśmy przy stworzeniu... świata...
Zapadła cisza. Świeże posiłki policyjne przeganiały z fabryczki wszystkie nieupoważnione
osoby, zanim pozostali terranauci pojawią się na powierzchni, chociaż jak dotąd nie widać było
jeszcze ich kapsuły. Gdy uzbrojony kordon zaczął podchodzić, Fifi i Tracey rzucili się w jego
stronę. Nie mogli już dłużej tu wytrzymać i czuli, że nic nie zrozumieją. Nie zważając na wrzaski
obu Smithów w ochronnych maskach, popędzili więc do drzwi i wybiegli w ciemność, a wysoko
ponad nimi górował olbrzymi, niewidoczny pióropusz gejzeru czasu, pióropusz, który coraz
bardziej rozkwitał, rozprzestrzeniając zagładę na cały świat.
Przez długi okres Fevertreesowie wpółleżeli zdyszani, opierając się plecami o najbliższy
żywopłot. Od czasu do czasu Fifi kwiliła jak mała dziewczynka, a Tracey jęczał niczym starzec.
Przeważnie jednak tylko ciężko oddychali.
Wstawał świt, gdy się podnieśli i ruszyli drogą ku RouseviIle, trzymając się blisko
uprawnych pól.
Nie byli sami. Towarzyszyło im mnóstwo mieszkańców wioski, którzy oddalali się od
swoich domostw, gdyż obecnie stały się im one obce i niepojęte dla ich ograniczonych nagle
mózgów. Gapiąc się na nieproszone towarzystwo spod zmarszczonych brwi, Tracey przystanął
i sporządził sobie z gałęzi prymitywną pałkę.
Razem, mężczyzna i jego kobieta, powłócząc nogami wchodzili na wzgórze. Kierowali się
z powrotem w dzicz, podobnie jak większość pozostałej przy życiu ludzkości. Ich przygięte ku
ziemi, powykrzywiane sylwetki rysowały się niewyraźnie na tle pierwszych nieśmiałych
promieni słonecznego światła.
– Ugh glumph hum herm morm glug humk – wymamrotała kobieta, co znaczyło (w
przybliżonym tłumaczeniu z języka epoki kamiennej): „Dlaczego, cholera, człowiekowi musi się
zawsze przydarzyć coś takiego dokładnie wtedy, gdy jest właśnie u progu cywilizacyjnego
przełomu?”.