12679
Szczegóły |
Tytuł |
12679 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12679 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12679 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12679 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Rick Shelley
Porucznik
(Lieutenant)
Przełożył Włodzimierz Nowaczyk
Jest rok 2804. Międzygwiezdna emigracja z Ziemi trwa już prawie od siedmiu stuleci.
Statystyki nie są jednoznaczne, ale zasiedlono dotychczas co najmniej pięćset, a być może grubo
ponad tysiąc światów. Całkowita ludzka populacja Galaktyki oscyluje pewnie koło biliona. Na
Ziemi nominalną kontrolę nad wszystkimi koloniami sprawuje Konfederacja Ludzkich Światów,
w praktyce jednak jej rozporządzenia spotykają się z posłuchem jedynie w granicach
wyznaczonych przez najdalej położoną stałą bazę systemu ziemskiego na Tytanie. Poza orbitą
Saturna funkcjonują dwa podstawowe ugrupowania polityczne: Konfederacja Ludzkich Światów
(która jest odłamem ziemskiej organizacji i założyła swoją stolicę w świecie znanym jako Unia)
oraz Druga Federacja, z centrum na Buckingham. Obydwa związki dopiero w ciągu kolejnych
dwóch stuleci staną się naprawdę popularne i wpływowe, a wtedy diametralna różnica
poglądów doprowadzi je do stanu wzajemnej wojny. Do tego czasu ludziom, którzy potrzebują
pomocy militarnej, a którym nie uśmiecha się ani dominacja Konfederacji, ani też Federacji,
pozostaje ledwie kilka możliwości do wyboru. Ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, zwracają
się do najemników. Ich największa baza ulokowana jest na planecie Dirigent...
1.
Temperatura spadła wreszcie poniżej trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza, jednak wilgotność
powietrza utrzymywała się na poziomie około stu procent. Nie pojawiał się nawet najlżejszy
powiew wiatru, żeby przynieść choć drobną ulgę. Porucznik Lon Nolan od dawna pocił się
obficie, ale pot nie parował i nie mógł go ochłodzić. Jedynie nasączał mundur, potęgując
dyskomfort. Nawet bezruch męczył. Zatęchłe powietrze dżungli Nowej Bali było tak gęste od
wilgoci, że samo oddychanie stawało się ciężką pracą. Dochodziła trzecia rano. Kompania A
drugiego batalionu siódmego pułku Korpusu Najemników Dirigentu (KND) była gotowa do
akcji.
Lon uniósł osłonę hełmu, aby zaczerpnąć nieco powietrza. Czuł, że się dusi pod opuszczoną
zasłoną, ale i podniesienie jej na niewiele się zdało. Po chwili zdjął hełm i rękawem otarł pot z
twarzy. To też nie przyniosło ulgi. Rękaw był już całkiem mokry.
– To śmieszne, Ivar – szepnął. – Można by się spodziewać, że po dwóch miesiącach w tej
saunie człowiek wreszcie do tego przywyknie.
– Są rzeczy, do których nie można się przyzwyczaić, poruczniku – odburknął starszy sierżant
Ivar Dendrow. Zamilkł na moment. – Założę się, że na nikim nie pozostał ani gram tłuszczu –
dodał.
Niekoniecznie miałoby to sugerować, że przed przybyciem na Nową Bali żołnierze z
Dirigentu cierpieli na nadwagę – dbanie o sprawność było elementem ich stylu życia.
– Przynajmniej niedługo się to skończy – powiedział Lon.
– Jeżeli przez kilka najbliższych godzin wszystko pójdzie jak trzeba, jutro o tej porze
będziemy z powrotem na statku.
Wiedział, że nie powinien był tego mówić, nawet gdyby wydarzenia tych godzin miały
toczyć się równie bezproblemowo jak podczas ćwiczeń na Dirigencie.
Dotychczas podczas tej misji stracił trzech ludzi ze swoich dwóch plutonów. Wszyscy padli
ofiarą upału i to w pierwszym tygodniu. Teraz, choć nadal cierpieli niewygody, byli już na tyle
zaaklimatyzowani, żeby uniknąć kłopotów tej natury. Lon uważał, że jedyną dobra rzeczą, jaką
można by powiedzieć o Nowej Bali, był brak żądlących czy gryzących stworzeń gustujących w
ludzkiej krwi. Owady ich nie ruszały. Najwyraźniej nie było też węży, a jaszczurki trzymały się
lokalnej zdobyczy, nawet te wielkie, które wydawały się spokrewnione z ziemskim waranem z
Komodo.
– Jeżeli wszystko pójdzie jak trzeba – powtórzył za nim Dendrow. Opuścił osłonę na tyle,
aby rzucić okiem na wyświetlacz zegara. – Już czas, poruczniku.
Lon zdusił w sobie westchnienie. Nie licowałoby z sytuacją. Ponownie otarł pot z twarzy –
tym razem użył drugiego rękawa – i założył hełm. Znów połączył się z Dendrowem na tym
samym kanale, który łączył go również z dowódcą czwartego plutonu, sierżantem Weilem
Jorgenem.
– Przygotujcie ludzi do akcji.
Nowa Bali była stosunkowo dawno skolonizowanym światem, ale rozwijała się bardzo
wolno. Po czterystu latach liczba ludności nie przekraczała trzech milionów. Populacja była
szeroko rozsiana między kilkudziesięcioma miastami i setkami mniejszych osad. Bodźcem do
kolonizacji były zasoby farmakologiczne tego świata. Odkrycie tysięcy przydatnych w
medycynie związków organicznych w tropikalnym ekosystemie Nowej Bali uzasadniało
początkową kolonizację. Natomiast znalezienie dostępnych złóż platyny i złota doprowadziło do
boomu dokładnie wtedy, kiedy medyczne zastosowanie nanotechnologii najpierw zmniejszyło, a
następnie całkowicie wyeliminowało zapotrzebowanie na terapie tradycyjnymi lekami.
Kompania Alfa drugiego batalionu siódmego pułku Korpusu Najemników Dirigentu miała
się wkrótce przekonać, czy dwustu zawodowych żołnierzy może przeprowadzić udany zamach i
opanować centralny rząd oraz urządzenia telekomunikacyjne tego małego świata.
Singaraja, stolica Nowej Bali, a zarazem jej największe miasto, liczyła sto tysięcy
mieszkańców. Początkowo było niewielką enklawą na północnym skraju delty Utanu, z której
badacze mogli zapuszczać się w głąb dżungli. Później miasto rozwijało się głównie na północ
wąskim paskiem wzdłuż wybrzeża. Bliskość oceanu łagodziła klimat. W ciągu dnia różnice
temperatur między brzegiem a terenem oddalonym od niego o półtora kilometra mogły wynosić
nawet siedem stopni. Nocą, przy południowo-zachodniej bryzie, sięgały nawet dziesięciu.
– Trzeci i czwarty pluton w gotowości, kapitanie – zameldował Lon, gdy tylko jego
sierżanci potwierdzili ten fakt.
– Dobrze. Jeszcze parę minut – odpowiedział Matt Orlis, dowódca kompanii. – Tylko
spokojnie, Nolan. Wszystko według planu.
– Tak jest, sir. – Lon nie przejął się tym napomnieniem. Był oficerem z najmniejszym
stażem nie tylko w kompanii A, lecz w całym pułku. Przywykł, że oficerowie tłumaczyli mu
wszystko tak dokładnie, jakby obawiali się, że bez odpowiedniej instrukcji nie potrafi włożyć
spodni na właściwą stronę. Nowa Bali była jego pierwszym kontraktem, od kiedy dostał licencję.
– Masz łatwiejszą część roboty, gmach rządu i centrum telekomunikacji – dodał Orlis.
– Tak jest, kapitanie, pamiętam – przerwał mu Lon, starając się nie dopuścić do dalszego,
szczegółowego wyjaśniania. „Znam swoje zadanie” – pomyślał. „Wiem, co robić”. Celami
pozostałych dwóch plutonów były centralny komisariat policji i koszary stołecznej milicji.
– Aktualny czas ataku to czwarta trzynaście – dodał Orlis. – Uderzymy na wszystkie cztery
cele jednocześnie.
– Będziemy na czas – obiecał Lon, rzucając okiem na zegar na ekranie osłony. Zmienił kanał
w radiu, żeby przekazać swoim sierżantom i kapralom wiadomość o małym opóźnieniu.
Naprawdę było niewielkie. Minęły ledwie trzy minuty, zanim kapitan Orlis wydał rozkaz do
wymarszu.
– Ruszajmy – przekazał go swoim Lon.
Każdy żołnierz z obu plutonów znał szczegóły operacji. W KND wyznawano zasadę
praktycznego dzielenia się informacjami. Mimo największych strat, jakie pozrywałyby łańcuch
dowodzenia, jednostka miała kontynuować swoje zadanie, nawet gdyby młodszy podoficer
musiał przejąć komendę nad plutonem, a może i kompanią.
Trzeci i czwarty pluton ruszyły oddzielnymi trasami odległymi od siebie o sto metrów. Lon
dołączył do trzeciego. Zanim dostał licencję, szkolił się w jego szeregach jako kadet. Z nimi
czuł się najlepiej.
Ciche przemieszczanie się przez dżunglę nie sprawiało żołnierzom trudności, nie było też
szczególnie niebezpieczne, zwłaszcza w nocy. Tropikalny las był zasadniczo pozbawiony
podszycia, z wyjątkiem brzegów strumieni i polanek wytworzonych przez powalone drzewa,
gdzie światło słoneczne sięgało gruntu i stymulowało wzrost młodych drzew i krzewów.
Systemy noktowizyjne wbudowane w hełmy najemników dawały im niemal pełen obraz
sytuacji. Dwie kolumny żołnierzy poruszały się bezszelestnie, obserwując obie flanki, gotowe na
każdą niespodziankę. Wcześniejszy zwiad dostarczył dokładne dane o trasie, nie poruszali się
więc po zupełnie obcym terenie. Żadna nieprzewidziana okoliczność nie zmuszała ich do
szukania osłony.
„Będziemy działać z zaskoczenia. Trudno sobie wymarzyć coś lepszego” – pomyślał Lon.
„Możemy zostać wykryci dopiero, kiedy wyjdziemy z dżungli do miasta”. Cieszył się, że już się
zaczęło i że w miarę zbliżania się do celu odczuwa wzrastające napięcie. Dzięki temu mógł
przestać rozczulać się nad sobą z powodu pogody. Obserwował żołnierzy z trzeciego plutonu
równie uważnie, jak ich bezpośredni przełożeni. Czwarty pluton był zbyt daleko, aby poddać go
równie bacznej obserwacji, ale Lon monitorował jego poczynania przez radio.
Rejon ataku znajdował się o mniej niż osiemset metrów od skraju dżungli. Miasto oddzielała
od niej wyraźna granica. Patrząc od strony Singaraji, tropikalny las wyglądał jak jednolita,
zielona ściana sięgająca czterdziestu metrów wysokości. Granica przypominała przestrzeń po
powalonych drzewach, długą na wiele kilometrów i wypełnioną młodymi drzewami,
przypadkowymi pnączami oraz krzewami wykorzystującymi każde miejsce, do którego docierały
promienie słoneczne. Mieszkańcy musieli wykazywać się ciągłą czujnością i bronić dżungli
dostępu do terenów, które jej kiedyś wykradli. Zawsze znalazł się jakiś intruz, sadzonka starająca
się zapuścić korzenie na czystym gruncie.
– Szpica dotarła na skraj lasu, poruczniku – zameldował po dwudziestu minutach marszu
kapral Tebba Girana z drugiej drużyny trzeciego plutonu. – Pilnują naszej strony.
– Okay, Tebba. Pięć minut. Wyślij dwóch ludzi na przedpole, niech je obserwują. – Lon
przełączył radio, żeby skontaktować się ze szpicą czwartego plutonu, która właśnie dochodziła
do tej linii i dał taki sam rozkaz. Nadszedł czas na końcową rozmowę z sierżantami.
– Rozpoczyna się zabawa – skomentował Weil Jorgen.
– Nie powinno być źle – odpowiedział Lon. – Miejscowa milicja nastawia się na szukanie
kłopotów wewnątrz miasta, nie spodziewa się niczego od strony dżungli. O ile nie popełnimy
żadnego błędu, mogą nas zauważyć najwyżej przecznicę lub dwie od celu, jeśli w ogóle.
„O ile nie rozszczekają się psy” – pomyślał. Jedną z ciekawostek, jakie im przekazano na
temat Singaraji, była informacja, że w mieście jest dwanaście tysięcy psów. Pierwsi koloniści, ci,
którzy przybyli tu po zioła, przywieźli psy do wyszukiwania najcenniejszych roślin. Od tego
czasu psia populacja stale się powiększała.
– Nie liczyłbym na to, poruczniku – odezwał się Ivar. – Miejscowi chłopcy są dobrze
wyszkoleni i wiedzą, że na coś się zanosi.
– Róbmy swoje – uciął Lon. – Wejdziemy do miasta zgodnie z planem. Najpierw po jednej
drużynie z każdego plutonu. Następnie kolejne dwie. Na końcu straż tylna. Jak już wszyscy
dotrą na drugą stronę, ruszamy na cele. Choć zgranie w czasie ma zasadnicze znaczenie, chcę,
żebyście zachowali ostrożność. Jeżeli natkniemy się na kłopoty przed osiągnięciem celów, plan
czasowy może się zawalić.
– Jesteśmy gotowi – zameldował Ivar. Weil mruknięciem potwierdził gotowość.
– No to ruszamy – rzucił Lon.
Pas gęstego podszycia na skraju tropikalnego lasu był szeroki najwyżej na trzydzieści
metrów. W jego obrębie, każde stworzenie większe od gryzonia, miało utrudnioną orientację, ale
było w nim kilka łatwiejszych przejść. Kompania Alfa przeprowadziła dokładny zwiad. Za
gęstwiną rozciągało się sto metrów płaskiego, oczyszczonego z krzewów terenu. Opiekowały się
nim automaty ogrodnicze, koszące trawę wysianą jako pierwszą przeszkodę dla dżungli.
Plastonowa jezdnia za trawnikiem stanowiła solidniejszą barierę. Dalej były już ogrody i
podwórka prywatnych domów, a następnie kilka komercyjnych budynków oraz dzielnica, w
której znajdował się gmach rządu i centrum telekomunikacyjne Singaraji, a jednocześnie całej
Nowej Bali.
Kiedy plutony były gotowe do przeskoczenia granicy między dżunglą a miastem, Lon
przesunął się naprzód, dołączając do szpicy trzeciego, aby samemu zorientować się w sytuacji.
Nastawił wizjer osłony na maksymalne powiększenie i powoli lustrował otwartą przestrzeń z
lewej do prawej strony. Po dwóch minutach miał pewność, że w jego polu widzenia nic się nie
ruszało. Singaraja była spokojna. Paliły się nieliczne światła. Stolica Nowej Bali miała
oświetlone ulice i wiele neonowych reklam w dzielnicy handlowej. Na obrzeżach miasta przed
niektórymi domami paliły się lampy.
– Ruszamy – rzucił, korzystając z kanału radiowego łączącego go ze wszystkimi dowódcami
drużyn i oboma sierżantami.
W tym momencie drużyny pierwszego rzutu zaczęły przekraczać nieosłonięty teren pasa
granicznego, następne dwie wtopiły się w porośnięty krzewami skraj dżungli, a ostatnie w
kolejności pozostały w ukryciu, stanowiąc zabezpieczenie przed ewentualnym atakiem z tyłu.
Drużyny szpicy rozciągnęły się w szerokie linie natarcia; nisko pochyleni żołnierze przebiegali
przez otwarty skrawek ziemi. W ciemnościach, na tle lasu i zielonej ściany jego granicy, byli
praktycznie niewidoczni dla obserwatora bez noktowizyjnego hełmu czy gogli.
Gdy tylko ich dowódcy zameldowali osiągnięcie pozycji i brak obrony, Lon rozkazał
kolejnym drużynom, by przekroczyły granicę, a straż tylna, w gotowości do przejścia,
przesunęła się na skraj gęstwiny bliżej miasta. Lon i Weil dołączyli do grupy drugiego rzutu,
natomiast Ivar pozostał na tyłach.
W normalnych warunkach przebiegnięcie stu metrów w bojowym rynsztunku byłoby
jedynie niewielkim wysiłkiem. Podczas szkoleń na Dirigencie żołnierze KND, włącznie z
oficerami, regularnie biegali, dźwigając od osiemnastu do dwudziestu siedmiu kilogramów
sprzętu potrzebnego na polu walki, jednak temperatura i wilgotność powietrza oraz napięcie
związane z wejściem do akcji sprawiły, że dla Lona zadanie to okazało się dość trudne. Jeszcze
zanim dotarł do plastonowego pasa w połowie drogi między lasem a pierwszymi domami, z
trudnością łapał powietrze.
Pozwolił sobie na małą przerwę, odsuwając się na bok i obserwując, jak mija go reszta
najemników. Pobiegł tuż za ostatnim z nich. Nie miał szansy na odpoczynek, nawet padłszy na
ziemię za linią ataku, sformowaną przez żołnierzy, którzy znaleźli się po stronie miasta. Musiał
osłaniać przeprawę tylnej straży i nadzorować przejście szpicy przez pas domków stojących
miedzy nimi a dzielnicą handlowo-rządową Singaraji.
Kontaktował się z podoficerami drogą radiową. Nie rozbrzmiał żaden alarm. Ani jeden pies
nie zaszczekał w pobliżu.
„Dwie minuty” – pomyślał. „Wszyscy potrzebujemy tej przerwy, żeby złapać oddech”.
Zerknął na zegar wyświetlany na osłonie, wiedząc, że dłuższy postój nie wchodzi w grę. Nie
mógł zakładać, że później nie będzie żadnych opóźnień. Przypomniał sobie trasy, jakimi za
chwilę wyruszą. Chociaż oba budynki znajdowały się blisko siebie, przez resztę drogi jego
plutony będą rozdzielone – był to środek bezpieczeństwa, aby zminimalizować
niebezpieczeństwo całkowitej klęski, gdyby zostali wykryci. Dwie trasy, z jedną drużyną na
czele każdego plutonu i jedną osłaniającą tyły, również ograniczały niewielki hałas, którego nie
można uniknąć.
– Naprzód – przekazał podporucznikom po dwóch minutach.
Przez krótki czas nadal korzystali z osłony ciemności, poruszając się bocznymi uliczkami
oddzielonymi od najbliższych domów ogródkami i podwórkami, z dala od świateł na gankach i
pierwszych lamp ulicznych. Nie musieli biec. Szli powoli w odstępach pięciu metrów od siebie.
Żołnierze rozglądali się po okolicy, trzymając broń w gotowości. Nie można było wykluczyć
zasadzki zastawionej przez milicję Nowej Bali. Jeżeli pierwszy i drugi pluton wpadłyby w
jakieś tarapaty, miejscowi mogliby szybko zablokować także oddziały Lona.
Porucznik nastawił zewnętrzne mikrofony na maksymalny zasięg, nasłuchując, czy nie grozi
im jakieś niebezpieczeństwo. Uważnie wyłapywał najmniejsze szmery, jakby jego skupienie
mogło zwiększyć czułość urządzenia. W oddali zaszczekał pies, zbyt daleko, aby mógł wyczuć
żołnierzy. Niemal natychmiast odpowiedziało mu kilka innych. Cały ten zgiełk dochodził z
północnych rejonów miasta, z dala od atakujących Dirigentyjczyków.
– Stop! – rozkazał Lon na ogólnym kanale. – Niech te głupie kundle się uspokoją, zanim
obudzą jakieś inne, mieszkające bliżej nas. – Wsłuchiwał się w odległe szczekanie, donośne w
nocnej ciszy. Stopniowo, w ciągu paru minut, zwierzęta uspokoiły się. – Dobrze, idziemy dalej
– nakazał, uznawszy, że pozostały hałas był zbyt daleko, aby zaalarmować psy w sąsiedztwie.
Po pięciu minutach dostał wiadomość od Tebby Girany, którego drużyna była szpicą
trzeciego plutonu.
– Jesteśmy na pierwszym punkcie kontrolnym, poruczniku. Magazyn żywności mamy po
drugiej stronie ulicy. Aleja przy nim jest ciemna.
– Zaczekajcie tam, aż szpica czwartego plutonu zajmie swoje pozycje. Macie przeskoczyć
ulicę jednocześnie – przekazał mu Lon.
Mając do swej dyspozycji cały świat, mieszkańcy Nowej Bali zdecydowali się na życie w
miastach tak zatłoczonych, jakby byli na Ziemi. Chociaż ulice i aleje były szerokie, stojące przy
nich budynki napierały na siebie. Zamiast zostawić otwarte przestrzenie wokół komercyjnych czy
rządowych budowli, Nowobalijczycy stawiali je ciasno jeden przy drugim wzdłuż ulic.
Pozostawiono jedynie dwa parki na przeciwległych końcach dzielnicy, odległe od siebie o
półtora kilometra. Budynek rządu i centrum telekomunikacji przylegały do jednego z nich.
Była 3.49, kiedy szpica czwartego plutonu zgłosiła zajęcie pozycji – o dwie przecznice od
Tebby, przy tej samej ulicy. Lon potwierdził przyjęcie meldunku i zmienił kanał, żeby
porozmawiać ze swoimi sierżantami.
– Mamy dwadzieścia cztery minuty i jeszcze kawałek drogi do przejścia. Uważając na
zagrożenia, idziemy dalej, aż dotrzemy do naszych celów. – Kiedy otrzymał potwierdzenie od
Dendrowa i Jorgena, dodał: – Ruszamy.
Przestał odczuwać gorąco i wilgotność. Maszerując przez miasto w kierunku dwóch
budynków, które miały zostać opanowane przez jego oddziały, zbyt mocno koncentrował się na
zadaniu, żeby martwić się takimi drobiazgami. Był jeszcze na tyle niedoświadczonym oficerem,
że nie mógł się powstrzymać od robienia wszystkiego samodzielnie, od obserwowania każdego
podległego mu żołnierza i dokładnego badania otaczającego terenu. Gdyby zaszła taka potrzeba,
sprawdziłby wszystkie funkcje życiowe swoich ludzi: puls, oddech, temperaturę ciała. Mógł
monitorować całą komunikację radiową w plutonach. Miał na to wielką ochotę, ale jeden
człowiek nie mógł robić wszystkiego naraz, nawet w pewnym zakresie. Nie przestał wszakże
bacznie rozglądać się po okolicy i wsłuchiwać w odgłosy miasta, zamiast w rozmowy
żołnierzy.
Czuł łagodny przypływ adrenaliny przy przekraczaniu ulicy i wejściu w aleję obok
magazynu żywności. Jednak nie rozległy się żadne alarmy i w kilka sekund jego ludzie znaleźli
się po drugiej stronie, rozdzielili na dwie kolumny marszowe i szli po obu stronach ulicy.
Szpica czekała na kolejnym skrzyżowaniu. To był ich drugi punkt kontrolny. Z cienia na
początku alei widać było gmach rządu.
Nie był szczególnie wielki, najwyżej jak połowa odpowiadającego mu budynku na
Dirigencie, który służył tam jednocześnie jako siedziba rządu planetarnego i jako kwatera
główna korpusu najemników. Gmach rządu Nowej Bali miał jedynie dwa piętra i kształt litery E.
Dłuższa fasada znajdowała się na wprost najemników, krótsze skrzydła skierowane były w
stronę parku na tyłach. Front miał długość sześćdziesięciu metrów, a szerokość dwudziestu
czterech. Rozjaśniały go narożne lampy uliczne, światła nad każdym z trzech widocznych dla
Lona wejść oraz nieliczne rozświetlone okna.
Na zewnątrz nie stał żaden posterunek policji czy milicji. Na pewno przy każdym wejściu
będą jacyś strażnicy, choć w nocy pozostawiano tylko jedne otwarte drzwi. Być może wewnątrz
jest jeszcze dwóch lub trzech ludzi. W sumie nie więcej niż ośmiu ochroniarzy. O ile wywiad
się nie pomylił i Nowobalijczycy nie wprowadzili w ostatniej chwili jakichś zmian.
Liczba pracowników przebywających nocą w budynku była niepewna. Nie powinna być
zbyt duża, Nowa Bali nie była na tyle wielkim światem, aby wymagać całodobowej obsługi
gmachu rządu. Jeden z oficjeli średniego szczebla, paru urzędników, konserwatorzy i
sprzątaczki. Szacunki wskazywały na sześć do dwudziestu osób.
Budynek centrum telekomunikacyjnego stanowił jeszcze mniejszy problem. W nocy jedynie
dwóch techników pilnowało urządzeń, był też jeszcze jeden ochroniarz i być może osoba
obsługująca urządzenia czyszczące.
– Czwarta pięć – Lon szepnął do mikrofonu, łącząc się z podporucznikami. – Wiecie, co
robić. Ustawcie ludzi na pozycjach.
Lon miał wejść do gmachu rządu razem z drugą drużyną, w parę sekund po pierwszej,
której przydzielono główne wejście. Zespoły ogniowe, po pół drużyny każdy, sforsują pozostałe
wejścia i zneutralizują strażników. Po zabezpieczeniu wejść żołnierze przeszukają budynek,
aresztując pracujących w nim ludzi. Jeżeli wszystko pójdzie jak należy, uniknie się strzelaniny.
Jeżeli...
Przez kolejnych kilka minut Lon nie miał nic do roboty poza obserwacją terenu. Czuł, jak
niemal z każdą sekundą narastało w nim napięcie. Osiągnęli właśnie punkt, kiedy
niebezpieczeństwo wykrycia było największe. Jakiś jadący przez miasto cywil mógł dostrzec
żołnierzy czających się wokół celów i podnieść alarm. Mógł zjawić się przypadkowy patrol
policji. Strażnik mógł wyjść na ulicę, żeby zaczerpnąć powietrza. Wszystko mogło się zdarzyć.
Jeżeli nie będzie elementu zaskoczenia, cała operacja może się nie powieść.
„Żadnych wpadek, błagam!” – pomyślał. Pragnął, aby wszystko udało się perfekcyjnie.
Przejęcie pełnej kontroli nad całym światem przez dwustu ludzi wydawało się szaleńczo
zuchwałym zamierzeniem, ale Lon odsunął od siebie rozważania nad racjonalnością planu. To
było możliwe. Udało się na innych światach.
Kolejne zespoły meldowały się na pozycjach tuż przy celach. O 4.10 wszyscy byli gotowi.
Lon przysunął się bliżej z ostatnią drużyną, przechodząc przez dwie ulice i kryjąc się na
zacienionym trawniku przed gmachem rządu. Żołnierze leżeli na trawie, połowa twarzą do
budynku, druga zwrócona do ulicy. Lon zameldował kapitanowi Orlisowi, że plutony trzeci i
czwarty są gotowe do ataku i że nic nie wskazuje na to, iż zostali wykryci.
– Dobra robota, Nolan – odpowiedział Orlis. – Czekajcie na mój rozkaz. Wszyscy ruszamy
jednocześnie.
– Tak jest.
Lonowi zdawało się, że czas również zwariował. W oczekiwaniu na rozkaz sekundy wlokły
się mu jak godziny, ale kiedy polecenie nadeszło, porucznikowi zdawało się, że nie minęła nawet
chwila.
– Naprzód. – Oto cały rozkaz. Lon powtórzył go na kanale łączącym go z sierżantami i
kapralami. Zerwał się na równe nogi z żołnierzami ostatniej drużyny i wszyscy ruszyli do
głównego wejścia, kiedy pierwsza grupa rozbiła drzwi, żeby zaskoczyć strażników.
Przez pierwszych sześć sekund Lon miał nadzieję, że będą mieli szczęście i zajmą budynek
bezszelestnie, jednak zanim dotarł do wejścia, usłyszał kilka wystrzałów dochodzących
najwyraźniej od wejścia, z jego lewej strony.
– Co to było? – zażądał wyjaśnień od dowódcy trzeciej drużyny Bena Frehra.
– Strażnik nas dostrzegł – zameldował kapral Frehr. – Wszystko pod kontrolą, poruczniku.
Żadnych strat.
– A co ze strażnikiem? Wydawało się, że Frehr tłumi śmiech.
– Przeżyje.
Wystrzały oznaczały, że element zaskoczenia zakończył się o parę sekund za wcześnie.
Dwaj strażnicy patrolujący budynek mieli czas na złożenie meldunku i przygotowanie się do
obrony, kiedy trzeci pluton ich znajdzie. Nie stawiali jednak oporu, choć pewnie wysłali
ostrzeżenie.
– Gmach rządu i centrum telekomunikacji opanowane, kapitanie – zameldował Lon o
czwartej dwadzieścia. – Jednak strażnicy mieli czas na podniesienie alarmu.
– Spodziewaliśmy się tego, Nolan – odpowiedział Orlis. – Nie ma sprawy. Otoczyliśmy
koszary milicji i kwaterę główną policji. Negocjujemy warunki poddania się. Nie mają szans i
dobrze o tym wiedzą.
– Kontaktujemy się więc z gubernatorem?
– Albo on z nami. To nie powinno długo trwać. Spodziewamy się ostatecznego rozwiązania
za godzinę lub coś koło tego. Ustawcie się do obrony i czekajcie.
„Czekać!” – pomyślał z niesmakiem Lon, kiedy już wydał swoje rozkazy i przeniósł się na
drugie piętro budynku. Rozstawił tam wartowników, na tyle wysoko, żeby mieli szerszy ogląd
terenu otaczającego budynek rządu. „Dziewięćdziesiąt dziewięć procent naszej akcji to
czekanie”.
O czwartej czterdzieści siedem kapitan Orlis powiadomił Lona, że milicja ociąga się,
odmawiając kapitulacji. Komisariat już się poddał, ale w środku było jedynie sześciu
policjantów zamiast spodziewanych dwudziestu, trzydziestu.
– Wygląda na to, że coś się święci – rzucił Lon.
– Niedługo się przekonamy – odpowiedział mu Orlis. – Dałem im czas do piątej. Zagroziłem,
że jeżeli się nie poddadzą, rozwalimy im koszary ze wszystkimi w środku.
– Pełna gotowość – Lon zwrócił się do swoich podoficerów. – Miejscowi coś nam szykują.
Wszyscy, oprócz pilnujących jeńców, mają obserwować teren dookoła. Uważajcie na snajperów.
„Czekanie!”.
Minutę po piątej z oddali dobiegł go odgłos dwóch wybuchów. „Milicja stawia opór” –
pomyślał. Poczuł ściskanie w żołądku. W koszarach mogło być nawet trzystu milicjantów,
dwadzieścia procent sił zbrojnych Nowej Bali.
– Idiotyczne bohaterstwo – mruknął do siebie, potrząsając głową. – Bezsensowne
marnowanie ludzi.
Po pięciu minutach kapitan Orlis przekazał najświeższe wieści.
– Weszliśmy. W koszarach był tylko jeden pluton milicji – trzydziestu pięciu ludzi.
Uważajcie. Reszta musi być gdzieś w mieście.
Lonowi zaburczało w brzuchu ze zdenerwowania. Większość oddziałów milicji poza
spodziewanym rejonem pobytu. Tak samo z policją. „Czegoś się spodziewali” – to pierwsza
refleksja, po której zjawiła się następna: „Gdzie się schowali?”.
Zaalarmował podoficerów. Spocił się. W budynku rządu skutecznie działała klimatyzacja,
mimo to był mokry jak mysz. Zakradł się na drugie piętro, sprawdzając pokój po pokoju,
wyglądając ostrożnie przez okna, aby nie być zauważonym z zewnątrz; wypatrywał
najmniejszych oznak nadchodzącego ataku. „Zjawią się tu prędzej czy później” – pomyślał. Był
tego pewien.
Wiedział też, że się nie utrzymają.
„Nie damy rady. Jedynie zaskoczenie dawało nam jakąś szansę. Mieliśmy wziąć wszystkie
miejscowe siły jednocześnie. Nie udało się”.
Oczekiwanie miało teraz inny przebieg. Porucznik doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co
się wydarzy. Nie był zaskoczony, kiedy tuż po wpół do szóstej, gdy słońce zaczęło rozjaśniać
horyzont na wschodzie, ożywiły się niewidoczne głośniki. Spodziewał się tego.
– Hej, wy, w gmachu rządu – powiedział metaliczny głos wzmocniony bardziej niż potrzeba.
– Złóżcie broń i wychodźcie. Jesteście okrążeni, mamy liczebną przewagę.
Lon natychmiast przesłał meldunek kapitanowi Orlisowi.
– Co mamy robić?
Orlis nie wahał się ani sekundy. Sam przed chwilą dostał podobne wezwanie.
– Poddać się, Nolan. To wszystko, co możemy zrobić w tej sytuacji.
2.
Całą trójkę oficerów wojsk najemniczych jednocześnie doprowadzono do gubernatora Nowej
Bali. Porucznicy Lon Nolan i Carl Hoper, dowódca pierwszego i drugiego plutonu, otaczali
kapitana Orlisa, kiedy doprowadzono ich z powrotem do gmachu rządu i zabrano na drugie
piętro, do gabinetu gubernatora Pranja Nuwela. Obecni byli też trzej wyżsi oficerowie z koszar
milicji singarajskiej.
Gubernator Nuwel stał za biurkiem i przez chwilę przyglądał się Dirigentyjczykom. Potem
uśmiechnął się i skinął lekko głową zanim zbliżył się do przybyszów.
– Kapitanie Orlis – odezwał się z jeszcze szerszym uśmiechem. – Myślę, że możemy uznać
kontrakt za wypełniony. – Wyciągnął rękę i mężczyźni uścisnęli dłonie. – Zarówno pan, jak i
pańscy ludzie, wykonaliście wspaniałą robotę, szkoląc naszą milicję. A egzamin końcowy, jaki
przeprowadziliście dzisiejszego ranka, był najwyższej próby.
– Dziękuję panu, gubernatorze – odpowiedział Orlis. – Wszystko musiało być jak na
prawdziwej wojnie, inaczej nie miałoby sensu. Pańscy ludzie okazali się wspaniałymi uczniami.
– Mieszkańcy Nowej Bali będą mogli teraz spać spokojniej – dodał gubernator. – Pierwszą
próbę zamachu przetrwaliśmy dzięki bożej łasce. Gdyby nasza dysydencka mniejszość
spróbowała raz jeszcze, dzięki wam napotka na jeszcze skuteczniejszy opór.
– Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, panie gubernatorze, ale gdybym się mylił,
jestem pewien, że pańskie oddziały poradzą sobie w każdej sytuacji.
Gubernator uścisnął ręce podporucznikom, dodając uśmiech i kilka słów podziękowań.
Następnie znów zwrócił się do Orlisa:
– Panie kapitanie, wiem, że spieszy się wam do domu, mam jednak nadzieję, że podarujecie
nam jeszcze parę godzin waszego cennego czasu. Mój rząd i miasto Singaraja przygotowali małe
przyjęcie – pożegnalny lunch.
– Dziękuję, panie gubernatorze. To dla nas zaszczyt – odpowiedział kapitan.
Na plaży rozstawiono olbrzymie pawilony z zielonej i żółtej tkaniny. Piasek zakryły
plandeki. Klimatyzatory i wiatraki starały się zapewnić wewnątrz odpowiedni chłód. W
pawilonie gubernatora ustawiono kilka długich stołów. Zasiedli za nimi wszyscy najemnicy, z
oficerami, gubernatorem oraz najwyższymi cywilnymi przedstawicielami władz świata i miasta
przy głównym stole, prostopadłym do pozostałych.
Uroczystość rozpoczęła się o dziesiątej rano od przedstawienia oficerów dziesiątkom
miejscowych notabli. Kamery i mikrofony przekazywały do sąsiednich pawilonów i dalej, z
pomocą complinka, na całą Nową Bali, rozliczne przemówienia nieodzowne przy takich
okazjach, choć zakłócające biesiadę.
Lon i towarzyszący mu oficerowie mieli na sobie białe mundury wyjściowe, żołnierze czyste
moro. Nikt nie zabierał na kontrakt niczego elegantszego.
– Zdrzemnąłbym się w lodówce – powiedział Lon, kiedy trzej oficerowie pozostali na
chwilę sami po spotkaniu z gubernatorem Nuwelem. – Przespać się, uciec od upału, oto, czego
mi naprawdę potrzeba.
Kapitan Orlis się roześmiał.
– Już niedługo spełnisz swoje marzenia, Nolan. Imprezy to część tego interesu. Musimy
zostawić po sobie dobre wrażenie. Być może rekomendacja tych ludzi da korpusowi w
przyszłości jakiś nowy kontrakt lub dwa.
Zanim dotarli na plażowe przyjęcie, Lon był niemrawy. Najemnicy nie spali całą noc, a i
poprzednie nie były zbyt udane, głównie dlatego, że przenieśli się do dżungli z względnie
wygodnych kwater, z których korzystali, szkoląc lokalną milicję.
– Musimy sami się nieco podszkolić – oznajmił Orlis dowódcy miejscowych. – Macie tu
tereny, jakich u nas brakuje. – Jedynie gubernator znał prawdziwy powód przeprowadzki:
przygotowanie końcowych ćwiczeń do przetestowania milicji. Ale nawet on nie wiedział
dokładnie, na czym ma to polegać i kiedy się odbędzie.
W pawilonie gubernatora drinki serwowano wcześnie i często. Żołnierze dostali piwo i
wino. Przy głównym stole pito cytrynowy likier podawany z lodem. Był zwodniczo niewinny,
słodki i łagodny w smaku, ale – jak szybko Lon się przekonał – w połowie drogi do żołądka
wydawał się wybuchać, dając wewnętrzny żar, który niwelował wszechobecny upał.
– Niezłe to – pochwalił po pierwszym łyku, zwracając się do siedzącego obok porucznika
milicji.
Oficer rozchylił usta w szerokim uśmiechu.
– Przyjacielu, toż to sama woda. Żółta djorja ma mniej niż sześćdziesiąt procent alkoholu, a
lód ją jeszcze rozcieńcza. Zielona, która pijemy wieczorem, to jest dopiero drink!
– Wierzę ci na słowo – odpowiedział Lon, delikatnie pociągając drugi łyczek.
Po dalszych łykach djorja straciła swoja ostrość. Lon pił coraz śmielej. Po pierwszym szoku
dawała przyjemne wrażenia. „Dobrze, że się przygotowałem” – pomyślał Lon, kiedy kelner trzeci
raz napełniał mu kieliszek, zanim jeszcze sprzątnięto talerze po pierwszym daniu. „Przed
deserem będę potrzebował plasterka”. Plasterek, zwany zabójcą radości, przyklejony do szyi lub
ramienia, wyposażał organizm w czynniki metaboliczne do szybkiego trawienia alkoholu i
usuwania wszystkich toksyn. W dwadzieścia minut pozwalał żołnierzowi pijanemu do
nieprzytomności osiągnąć pełną wartość bojową.
Lon rozejrzał się po stole. Kapitan Orlis również pił bez zahamowań i nie wydawał się
odczuwać zgubnych skutków diorji.
„Założę się, że nakleił sobie plasterek, zanim tu przyszliśmy. Szkoda, że sam o tym nie
pomyślałem” – westchnął w duchu. Jeszcze raz się rozejrzał i niepostrzeżenie nałożył plaster na
nadgarstek, pod mankietem. Nikt nie wskazywał go sobie palcem i się nie śmiał. Udało się. W
nagrodę wypił kolejnego drinka.
Kiedy zakończyła się oficjalna część przyjęcia, była już druga po południu. Lon nie pamiętał
już, ile djorji udało mu się pochłonąć. Mimo plasterka na ramieniu w głowie mu szumiało.
Odczuwał objawy umiarkowanego upojenia: lekkość ciała, szum w głowie, miłe zadowolenie.
Świat był w porządku. Było mu dobrze w pawilonie. Nawet nagły atak słońca i upału po
wyjściu na zewnątrz nie potrafił rozproszyć przyjemnego nastroju.
Kapitan Orlis nie spieszył się. Rozmawiał z grupką notabli z Singarąji. Gubernator
powtórzył podziękowania dla oficerów korpusu i wrócił do biura. Czterej sierżanci zbierali
swoich Dirigentyjczyków (każdy, komu potrzebny był plasterek, natychmiast go otrzymywał) do
przemarszu na lotnisko przed powrotem do domu.
Lon stał na skraju grupy otaczającej kapitana Orlisa, starając się nie wyglądać na znudzonego
czy zniecierpliwionego. Niemal podskoczył, czując dotyk dłoni na swym ramieniu.
– Mały prezent dla ciebie – powiedział porucznik, który siedział obok niego przy stole,
wręczając mu pudełko. – Oto prawdziwy drink – zielona djorja.
Lon uśmiechnął się szeroko, przyjmując podarunek.
– Dziękuję. Mam nadzieję, że będę miał odwagę spróbować jej któregoś wieczoru w
najbliższym czasie.
Promy czekały na nich na płycie kosmodromu. Trzykilometrowy marsz z plaży nie zrobił na
Lonie najmniejszego wrażenia. Jak na Dirigentyjczyków maszerowali wyjątkowo swobodną
formacją ale kapitan nie miał im tego za złe.
– Tylko nie zostawcie mi nikogo! – ostrzegł dowódców. Żołnierzy policzono przed
opuszczeniem plaży. W czasie przemarszu podoficerowie pilnowali, aby nikt się nie
zawieruszył. Kolejne liczenie odbyło się w porcie. Nikogo nie brakowało, a mimo to Lon stanął
przy wejściu na prom, którym miały polecieć jego plutony i osobiście sprawdzał obecność.
Zarządził też ostateczne odliczanie, kiedy wszyscy byli już na pokładzie.
Dwa promy bojowe mogły transportować całą kompanię. Sprzęt: broń, hełmy i plecaki oraz
reszta wyposażenia odleciały wcześniej transportowcami, kiedy żołnierze kompanii Alfa byli
fetowani przez mieszkańców Nowej Bali.
– Sprawdźcie, czy wszyscy pozapinali się jak należy – Lon rozkazał sierżantom. – Nie chcę
oglądać pijanych żołnierzy fruwających po kabinie, jak wejdziemy w zero g.
– Już to powiedziałem dowódcom drużyn – odpowiedział Weil Jorgen.
Ivar Dendrow kiwnął głową i dodał:
– Mam nadzieję, że nikt nie zacznie rzygać, kiedy żołądki stracą orientację, gdzie góra, a
gdzie dół.
„Mnie to też dotyczy” – pomyślał Lon. „Jeśli któryś zacznie, pozostali też puszczą pawia”.
Najbardziej zależało mu, żeby nie być tym pierwszym. Byłby niezły obciach.
Podróż rozpoczynała się bez pośpiechu. Po zamknięciu drzwi promy jeszcze przez dziesięć
minut stały na pasie i kolejny raz sprawdzono stan oddziału. Dirigentyjczycy czekali na
lądowanie miejscowego promu wracającego do Singaraji, zanim dano im pozwolenie na start.
Pojazdy podkołowały na koniec pasa i wystartowały w dziesięciosekundowych odstępach.
Piloci wybrali „oszczędną” wersję startu, nie przekraczając prędkości dźwięku do czasu
osiągnięcia pułapu piętnastu kilometrów daleko nad oceanem, w odległości pięćdziesięciu
kilometrów od najbliższej osady ludzkiej. Wówczas promy przeszły na napęd rakietowy, jednak
przyspieszenie nadal było umiarkowane jak na jednostki bojowe. Nawet przy największej
szybkości pasażerowie obu statków nie doświadczali przeciążeń większych niż 2,5 g.
Monitory rozmieszczone w kabinie żołnierzy prezentowały obrazy z Nowej Bali oraz widok
ich transportowca. Pirania była statkiem klasy Skorpion, dość dużym, aby przewozić nieco
więcej niż dwie kompanie wojska z wyposażeniem wystarczającym na dwa miesiące. Statki
klasy Skorpion były najmniejszymi transportowcami wojskowymi floty Dirigentu. Niosąc na
pokładzie jedynie kompanię Alfa, Pirania wydawała się obszerniejsza od pasażerskich
liniowców. Lon poczuł chwilowe nudności, kiedy wyłączono rakiety promu i pasażerowie
znaleźli się w stanie nieważkości. Zawisł na pasach bezpieczeństwa, rozglądając się, czy któryś z
jego ludzi nie zaczął chorować. Gdyby miało się to komuś przydarzyć, stałoby się to właśnie
teraz, w pierwszych momentach braku przyciągania. Lekko wstrzymał oddech.
„Jak dotąd, wszystko w porządku” – pomyślał, kiedy minął najgorszy okres. „Mimo tej całej
wódy trzymają się nieźle”. Zajął się własnym samopoczuciem. Żołądek miał niepewny, ale nie
wydawało się, żeby miał zwrócić jedzenie czy djorję. Przypomniał sobie o prezencie,
mocniejszej zielonej djorji bezpiecznie wciśniętej pod fotel i uśmiechnął się. „Będę musiał jej
spróbować po powrocie do domu”.
Bez hełmów nie mogli się porozumiewać. Dziwnie się czuł w promie, siedząc bez pełnego
rynsztunku, choć jedynym prawdziwym ograniczeniem była niemożność konferowania z
podoficerami i kapitanem Orlisem, który leciał drugim promem. Lon mógł się porozumieć z
sierżantami, jedynie krzycząc, gdyż żaden nie siedział blisko niego.
Któryś z pilotów powiększył obraz Piranii. Lon widział otwarte wrota hangaru czekającego
na dwa promy – prostokąt błękitnawego światła na tle matowej czerni kadłuba statku.
„Już niedługo” – pomyślał z niecierpliwością. Nie mógł się doczekać sny w normalnej
pościeli, świeżego, dobrego jedzenia zamiast bojowych racji żywnościowych, a przede
wszystkim – przyjaznej temperatury i wilgotności. Zamknął oczy. Nawet w nieważkości czuł,
że mógłby zasnąć, gdyby tylko sobie na to pozwolił. Była to kolejna rzecz, której nie mógł się
doczekać – długi sen przerywany jedynie na posiłki i inne niezbędne zajęcia. Pirania dawała mu
ten luksus. Podczas dwutygodniowej podróży na Dirigent obowiązki Lona będą zredukowane do
minimum. Wszyscy będą mieli niewiele do roboty. Powrót z kontraktu to czas na odpoczynek i
regenerację sił.
Lon nie zdecydował się na spanie w promie. Trochę drzemał, ale co chwilę otwierał oczy,
aby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Nie był to pełen odpoczynek. Nieustannie myślał
o rzeczach, o których musiał pamiętać, zrobić lub powiedzieć, kiedy tylko znajdą się na
pokładzie transportowca. Miał obowiązki.
Komunikat, że zbliża się połączenie z Piranią, wyrwał go z odrętwienia. Zamrugał oczami i
niemal udało mu się ukryć szerokie ziewnięcie, jakie wyrwało mu się z piersi. Przeciągnął się na
tyle, na ile pozwalały pasy bezpieczeństwa i rozglądając się po kabinie, dostrzegł, że większość
ludzi robi to co on. Kilku żołnierzy jeszcze spało. Wypadało im jedynie pozazdrościć, jeśli nic
nie przeszkodzi, mogą spać aż do połączenia się statków.
Jednak podporucznik Dendrow zepsuł im przyjemność.
– Koniec laby – krzyknął. – Obudźcie ich. Nie będziemy nikogo stąd wynosić.
Rozległy się jęki i żartobliwe narzekania.
– Wynieście mnie, wynieście mnie! – ktoś pisnął falsetem skutecznie maskującym jego
tożsamość.
Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilku miesięcy Lon słyszał ten głos strojący sobie
żarty w różnych sytuacjach. I tym razem nie zareagował, chociaż Dendrow odwrócił głowę,
starając się wypatrzyć żartownisia.
„Spokojnie, Ivar” – pomyślał Lon, ale Dendrow tylko się uśmiechnął i pokiwał głową.
– Kiedyś – odezwał się sierżant z udawaną srogością – dopadnę tę damulkę i wtedy się
przekonamy, kto śmieje się ostatni. – „Przynajmniej nastroje są dobre”. Wcześniej martwił się, że
nieprzyjazny klimat Nowej Bali odbije się na morale żołnierzy jak niepowodzenie misji bojowej.
„Może to pożegnalne przyjęcie wszystkim dobrze zrobiło”. Uśmiechnął się. Przyjęcie i myśl o
premii za wykonanie kontraktu wypłacanej zaraz po powrocie zawsze dobrze działały.
Powrót ciążenia przyniósł ulgę, mimo że nastąpił dość szybko, kiedy prom został
odholowany do hangaru i przycumowany do pomostu. Lon odpiął pasy, zanim pilot wydał
komendę. Skoczył na równe nogi jak na trampolinie.
– No dobrze – zawołał. – Schodzimy na pokład i doprowadzamy się do porządku. Zanim
zaszyjecie się do łóżek na następne dwa tygodnie, broń i cały sprzęt mają być wypucowane. –
Wysoka wilgotność miała zgubny wpływ na karabiny i pistolety, pominąwszy nawet
zanieczyszczenia po ślepych nabojach używanych w końcowym sprawdzianie milicji z Nowej
Bali.
Narzekania tym razem nie były tak donośne. Porządek musiał być i każdy żołnierz, nawet
najmłodszy stażem, doskonale o tym wiedział. W końcu byli zawodowcami. Musieli polegać na
swej broni i wyposażeniu, od ich sprawności zależało życie. Gdyby jednak komuś zdarzyło
choćby na moment o tym zapomnieć, dowódcy i podoficerowie szybko przywoływali go do
porządku.
Oba wyjścia otworzyły się jednocześnie. Wrota hangaru wcześniej zamknięto i wyrównano
ciśnienie w komorze. Lon ruszył do drzwi i stał przy nich, kiedy trzeci pluton opuszczał prom.
Czwarty pluton, pod nadzorem sierżanta Jorgena, skorzystał z drugiego wyjścia.
Wychodzili w szyku. Nikt nie tłoczył się podczas przechodzenia do kwater na
transportowcu. Choć ich wyposażenie można by uznać za spartańskie i tak były luksusowe w
porównaniu z nowobalijską dżunglą. Przez jakiś czas, przynajmniej kilka pierwszych dni,
wszystko będzie się wydawać o niebo lepsze niż kiedykolwiek. Nie dlatego, że kolonia była
jakimś prymitywnym światem, ale z powodu jej zabójczego klimatu.
– Czasami mnie to zdumiewa – odezwał się sierżant Dendrow po wyjściu ostatniego
żołnierza.
– Co? – spytał Lon, nieco zdziwiony zbieżnością wypowiedzi Ivara ze swymi myślami.
– Niektórzy z chłopaków już zapomnieli o niewygodach. Kiedy dotrzemy do domu, złe
wspomnienia zmienią się w temat do przechwałek w barach o tym, w jakich to warunkach
dzielnie dawali sobie radę na Nowej Bali.
Lon potrząsnął głową.
– Ciesz się tym, co masz – powiedział, przechodząc na pomost hangaru. – Nie chciałbym ich
oglądać wracających z nosami na kwintę.
Dendrow zaśmiał się cicho, idąc za swoim porucznikiem.
– Tak jest. To byłoby zdecydowanie gorsze.
Inspekcja przeprowadzona tuż przed obiadem była dość swobodna, lecz dokładna. Kaprale
sprawdzali karabiny i pozostały ekwipunek swoich drużyn. Sierżanci kontrolowali wyrywkowo
dwóch, trzech żołnierzy z każdej drużyny oraz ich dowódców. Wreszcie Lon wykonał przegląd,
doskonale wiedząc, że nie znajdzie niczego w broni i sprzęcie, co mogliby przeoczyć jego
podkomendni. Jednak nie wymigiwał się od obowiązków. Kazał również sierżantowi
Dendrowowi sprawdzić swoje wyposażenie, podczas gdy kontrolował broń podoficerów. Nawet
kapitan Orlis dawał swój karabin i pistolet do przeglądu. Nikt nie chciał, by coś złego działo się
z jego narzędziami pracy.
Podczas podróży do domu rusznikarz jeszcze dokładniej będzie sprawdzał każdą sztukę
broni, usuwając najdrobniejsze usterki. Technik elektronik przejrzy hełmy bojowe, mapniki i
każdy inny elektroniczny element wyposażenia, który znalazł się na Nowej Bali. Zanim Pirania
dotrze do kresu drogi, wszelkie uszkodzone zespoły zostaną wymienione. Kompania Alfa
wyląduje na Dirigencie przygotowana do akcji równie dobrze jak na początku kontraktu.
Przed zakończeniem inspekcji Pirania zaczęła oddalać się od przestrzeni Nowej Bali, a po
kontroli żołnierzy odesłano na kolację. Kapitan Orlis zapewnił wszystkich, że podczas podróży
wysiłek zostanie ograniczony do niezbędnego minimum. Trzeba jedynie utrzymywać porządek w
miejscu zakwaterowania i każdego ranka przez godzinę brać udział w zaprawie fizycznej, żeby
po przylocie żołnierze byli gotowi do działania w takim samym stopniu jak ich wyposażenie.
Droga do domu zajmie czternaście do piętnastu dni. Każda międzygwiezdna podróż
wymagała tyle czasu, bez względu na to, czy pokonywany dystans wynosił trzy lata świetlne, czy
trzysta. Statek wykona trzy skoki przez przestrzeń Q. Pirania będzie w odległości pięciu dni
drogi od Nowej Bali, kiedy wykona pierwsze przejście przez Q. Pozostałe dwa skoki odbędą się
w trzydniowym odstępie – trzy dni podróży w normalnej przestrzeni – i po ostatnim będą mieli
jeszcze trzy dni, aby dolecieć na Dirigent.
– Dwa tygodnie po powrocie ludzie zaczną się zastanawiać, kiedy znów wylecimy, kiedy
dostaniemy następny kontrakt – powiedział kapitan swoim porucznikom po kolacji. Trzej
oficerowie siedzieli w kajucie kapitana, popijając wino z macierzystego świata.
– To nie był bojowy kontrakt – odezwał się Carl Hoper. – Po ciężkiej misji, kiedy część
poległa, a inni zostali ranni, potrzeba więcej czasu – mówił cichym głosem. Wszyscy trzej byli
na takich kontraktach. Porucznik, który przed Nolanem dowodził trzecim i czwartym plutonem,
zginął w akcji na poprzedniej wyprawie.
Lon pomyślał o Arianie