12610

Szczegóły
Tytuł 12610
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12610 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12610 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12610 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Graham Masterton ŚMIERĆ NA DRODZE Spał i śnił… Pamiętał krew, pamiętał bitwy. Niezwykły szczęk mieczy, przypominający uderzenia w pozbawiony serca dzwon, i basowy, jeżący włosy na głowie pomruk dobywający się z gardeł walczących na śmierć i życie wojowników. Pamiętał wbijanie zaostrzonych pali w skulone ciała łkających mężczyzn i podnoszenie ich do pionu. Wtedy szpice wbijały się głębiej i głębiej, a nieszczęśnicy zaczynali wyć i rozpaczliwie wymachiwać ramionami. Pamiętał, jak unosił ku nim głowę, patrzył im w oczy i uśmiechał się widząc, jak cierpią. Pamiętał własną śmierć, która była niczym zamknięcie oka przez sowę; pamiętał, jak zmartwychwstał. Pamiętał dziwną dezorientację, kiedy pojął, czym się stał i w jakiej postaci będzie dalej istniał. Pamiętał wędrówkę przez zalewany ulewą las, przybycie do wsi, kobiety, których pożądał. Pamiętał smak krwi, której spróbował, i wilki wyjące na mrocznych zboczach Karpat. Pamiętał dni i noce przemijające szybko jak klatki rysunkowego filmu. Słońce, deszcz, chmury i burze z piorunami. Pamiętał pełne namiętności pocałunki, piersi, po których spływały strumyczki krwi. Pamiętał słoneczne Brighton i zamgloną Warszawę. Pamiętał ciężkie, kuszące perfumy i kobiece uda. Powozy, automobile, wagony kolejowe, samoloty. Układne konwersacje i wściekłe kłótnie. Telegramy. Rozmowy telefoniczne. Trwało to i trwało i nie mogło się skończyć, i niekiedy tracił poczucie czasu. Zdarzało się, że pisał list do któregoś z najbliższych przyjaciół i w połowie kartki docierało do niego, że adresat od przynajmniej dwustu lat nie żyje. Wiele razy siedział zgarbiony nad biurkiem i ogarniała go rozpacz. Przestał pisywać listy, a jeśli jakiś dostawał — co zdarzało się bardzo rzadko — nie otwierał kopert. Codziennie przychodził jednak nowy świt, co wieczór słońce zachodziło i prawie co noc unosił pokrywę trumny, by wyjść z umoszczonego w miałkiej ziemi łoża i pożywić się wszystkim, co udało się znaleźć. Pewnego dnia — był to początek października — otworzył klapę u szczytu piwnicznych schodów i stwierdził, że hol opustoszał. Zniknęły meble. Zniknęły regały z hakami na kapelusze i lustrami, zniknął chiński stojak na parasole spod drzwi. Nie było dywanów. Stał w wypolerowanych czarnych lakierkach na gołych deskach i rozglądał się nic nie rozumiejąc. Zniknęły obrazy — krajobrazy Sibiu i Somesu Mic, nawet portret bladej, bledziutkiej Lucy w białej, bielutkiej sukience. Szedł od pokoju do pokoju i nie wierzył własnym oczom. Dom odarto ze wszystkiego. W jadalni nie było stołu ani krzeseł, zniknęła komoda, z okien zdjęto aksamitne zasłony. Wszystko, co posiadał: fotele, zegary, książki, miśnieńska porcelana, nawet jego ubrania — wszystko wyparowało. Nie mógł tego zrozumieć. Odkąd postawił stopę na tej ziemi, po raz pierwszy był naprawdę wytrącony z równowagi. Po raz pierwszy poczuł, że nie jest nietykalny. Wszystko było prostsze, kiedy udawało się znajdować służących, ludzi prowadzących dom za dnia, ale podczas ostatnich dwudziestu lat stawało się to coraz trudniejsze, a nawet jeśli kogoś znalazł, ludzie okazywali się chciwi, nierzetelni i nieuczciwi. Kiedy odkrywali w końcu, że w ciągu dnia pana nigdy nie ma w domu, przestawali cokolwiek robić i kradli najlepsze sztuki z kompletów starych sreber. Pewnego wieczoru spotkał w pubie budowniczego domów, ponurego Walijczyka o imieniu Parry, dzięki czemu został wreszcie zreperowany dach i zamontowano nową bramę wjazdową, ale od lat nie mógł znaleźć ogrodnika, toteż dom otaczał sięgający okien salonu gąszcz ostów, babki i traw. Nienawidził źle utrzymanych ogrodów tak samo jak zapuszczonych grobów, z czasem jednak zaczął się cieszyć swoim odosobnieniem. Chwasty nie tylko zasłaniały go przed wzrokiem świata, ale także odstraszały nieproszonych gości. Teraz jednak brutalnie wtargnięto do jego samotni i stracił wszystko, co posiadał. Całe szczęście, że nie odkryto klapy do piwnicy. Została tak wpasowana w parkiet, że znalezienie jej było niemal niemożliwe, bo nieustannie się bał, że w ciągu dnia ktoś znajdzie jego śpiące ciało. Nie chodziło o księdza ani naukowca ścigającego Tych Co Żyją i Nie Żyją, prawdziwa śmierć — gdyby nadeszła — nie byłaby aż tak niemiła. Bał się ran i okaleczeń. W tej części miasta, kiedyś modnej, rozpleniły się młodzieżowe gangi, zabawiające się wieczorami oblewaniem śpiących włóczęgów benzyną i podpalaniem ich albo łamaniem im nóg betonowymi płytami. Śmierć mógłby przyjąć, nie mógł jednak znieść myśli o wiecznym życiu z potwornymi okaleczeniami. Poszedł na piętro. Sypialnie również były puste. Dotknął ciemniejszego śladu na ścianie, gdzie wisiał portret Miny. Odrzucił głowę do tyłu i wydal z siebie straszliwy ryk, który wstrząsnął szybami w oknach, a psy w sąsiedztwie zaczęły szczekać jak oszalałe. Tuż po jedenastej dostrzegł stojącą w wiacie na przystanku dziewczynę. Paliła papierosa i żuła gumę. Nie mogła mieć więcej jak szesnaście, może siedemnaście lat, nie pozbyła się bowiem jeszcze późnodziecięcego tłuszczyku, który zawsze szczególnie lubił. Miała długie jasne włosy i była ubrana w czarną skórzaną kurtkę oraz krótką czerwoną sukienkę. Przeszedł przez ulicę. Padał drobny, mile kłujący skórę deszcz i jezdnia odbijała światła latarń i wystaw niczym woda w mrocznym porcie. Podszedł prosto do dziewczyny i stanął patrząc jej w oczy, jedną dłonią trzymając kołnierz płaszcza. — Kiedy spotkamy się następnym razem, przypomnisz mnie sobie bez trudu, co, koleś? — spytała wyzywająco. — Przepraszam. Przypominasz mi kogoś znajomego. — O, to bardzo oryginalne. Pewnie teraz spytasz, czy często tu przychodzę. — Szu… szukam towarzystwa, to wszystko. — Choć robił to tyle razy, uważał, że bezceremonialne zaczepianie kobiety jest niezgodne z zasadami. — Nie wiem, koleś. Muszę być w domu do dwunastej albo matka się wścieknie. — Może jednego drinka? — Nie wiem. Nie chcę przepuścić autobusu. — Mam dużo pieniędzy. Moglibyśmy się zabawić. — Kiedy to mówił, aż się skulił w środku. Dziewczyna zlustrowała go od stóp do głów. W dalszym ciągu paliła i żuła gumę. — Wyglądasz na kawał chłopa — stwierdziła. — Możemy to zrobić tutaj. Oczywiście jeśli masz kondom. Rozejrzał się. Ulica była właściwie pusta, choć słychać było wizg opon, trących niedaleko o mokry asfalt. — Cóż… — mruknął niepewnie. — Myślałem o mniej publicznym miejscu. — Jak chcesz. Za pięć minut mam autobus. Właśnie zamierzał odwrócić się i odejść, kiedy odsunęła włosy, ukazując bok szyi. Jej skóra była tak biała, że aż się jarzyła, tak biała, że widać było pod nią błękitne żyłki. Nie mógł od niej oderwać oczu. — Dobrze — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Zróbmy to tutaj. — Dwadzieścia funciaków — zażądała i wyciągnęła rękę. Otworzył cienki czarny portfel i dał jej dwie dziesiątki. Zaciągnęła się ostatni raz papierosem, pstryknęła niedopałek na ulicę, potem zadarła sukienkę do pasa i ściągnęła w dół tanie majtki. Gdzieś w jego głowie rozbłysło wspomnienie obszernych halek Lucy, zrobionych z najdelikatniejszej białej bawełny i wykończonych koronką z Nottingham — i sposobu, w jaki skromnie ściskała uda. Kiedy pocałował dziewczynę w czoło, poczuł zapach papierosowego dymu i szamponu. Pocałował jej powieki i policzki. Spróbował pocałować ją w usta, ale odepchnęła go. — Co ty wyprawiasz? Chcesz mi skubnąć gumę do żucia? Zdawało mi się, że masz zamiar się spuścić, nie całować. Ujął ją za ramiona i popatrzył prosto w oczy. Widział po wyrazie jej twarzy, że powoli do niej dociera, iż nie będzie to kolejne przypadkowe spotkanie. — No co? — spytała. — Co jest? — Jeden pocałunek. Nie więcej. Obiecuję. — Nie lubię się całować. Można się czymś zarazić. — Ten pocałunek ci się spodoba. — Nie mam ochoty. — Sięgnęła do majtek i zaczęła je podciągać. — Wycofujesz się z umowy? — Powiedziałam, że nie lubię się całować. Nie z mężczyznami takimi jak ty. Całuję się tylko z kolesiami, w których jestem zakochana. — Ale nie przeszkadza ci seks ze mną tu, na środku ulicy? Z kimś, kogo nie znasz? — To co innego. Odsunął się i opuścił ręce — No tak… — powiedział ze smutkiem. — To co innego… Istniała kiedyś epoka, w której było to czymś najbardziej wartościowym, co mężczyzna mógł otrzymać od kobiety. Zaśmiała się głupiutkim, bezmyślnym śmieszkiem Myszki Minnie. Zanim skończyła się śmiać, złapał ją za włosy i trzasnął jej głową o wiatę. Szyba w ramce z rozkładem jazdy rozprysnęła się, na papierze pojawił się krwawy rozbryzg. Kiedy zaczęła się osuwać, chwycił ją, by nie upadła na ziemię. Rozejrzał się, czy w dalszym ciągu jest pusto. Wziął dziewczynę na ręce, obszedł wiatę i wszedł w rosnące za nią krzaki. Zaczął wpół schodzić, wpół zsuwać się po stromym zboczu, zaśmieconym starymi gazetami, puszkami po piwie i plastikowymi skrzynkami na mleko. Dziewczyna przelewała mu się przez ręce, jej głowa zwisała bezwładnie, oczy były zamknięte, ale na ustach pojawiały się coraz to nowe pęcherzyki śliny, więc wiedział, że jeszcze żyje. Zaniósł ją do wilgotnego, ciemnego wąwozu pełnego gnijących liści. Położył ciało na ziemi, drżącymi dłońmi rozpiął kurtkę i ściągnął ją. Potem rozerwał sukienkę i obnażył lewą pierś. Ukląkł okrakiem nad nieprzytomną, opuścił głowę i z głośnym chrupnięciem wbił zęby tuż pod jej podbródkiem, rozrywając tętnicę szyjną. Pierwsza struga krwi przeleciała mu nad barkiem, plamiąc płaszcz. Druga trafiła go w policzek i zmoczyła kołnierz. Otwarł szeroko usta i następny strumień krwi trafił go w język. Przełknął i natychmiast zaczął pić dalej, wydając zduszony rechot, podczas gdy serce dziewczyny uczynnie pompowało mu krew prosto do gardła. Nieważne, czy kierowała nim wściekłość z powodu utraty wszelkich doczesnych dóbr, zniesmaczenie współczesnym światem czy zwykła chciwość, ale urządził sobie tej nocy orgię. Wkradł się do sypialni na przedmieściach i wyssał krew z kobiety, której mąż spał obok w tym samym łóżku, znalazł pod wiaduktem kolejowym bezdomnego chłopaka i zostawił go bladego i bez życia w legowisku z kartonów — z oczami wbitymi w rozświetlony sodowymi latarniami firmament. Zanim niebo zaczęło blednąc, pozostawił dziewięć trupów. Był tak opity krwią, że musiał stanąć pod drogerią, by nieco zwymiotować, powiększając rozpryśniętą na chodniku plamę ze zwróconej przez kogoś potrawki z curry. Wrócił do pustego domu. Nie chciało mu się jeszcze spać, chętnie pospacerowałby po pokojach, ale słońce zaczynało się już wychylać znad ogrodowego płotu i szron na trawie migotał jak mielony cukier. Podniósł prowadzącą do piwnicy klapę i zszedł po schodkach. Spał i śnił… Śnił o bitwach i krzykach torturowanych mężczyzn. Śnił o górach i lasach tak ciemnych jak nocne koszmary. Zdawało mu się, że jest w swym dawnym zamku, ale nagle zaczął się on zapadać. Z murów spadły kamienie, wieże poszły w rozsypkę, ściany działowe obsuwały się jak lawiny ziemi. Grunt zadygotał w posadach, jednak hrabia był tak odurzony wypitą krwią, że ledwie to do niego dotarło. Szepnął jedynie: „Lucy…”. Zburzenie domu zajęło robotnikom niemal cały dzień. Kula na łańcuchu brała zamach za zamachem i uderzała, robiąc ze ścian sterty gruzu i przewracając edwardiańskie kominy. O czwartej po południu ekipa budowlana włączyła reflektory. Spychacz zdarł wierzchnią warstwę ziemi w zaniedbanym ogrodzie i z grubsza wyrównał gruz, potem na teren wjechał walec i zrobił to dokładnie. W następnym tygodniu wszędzie kręciły się ciężarówki zwożące tony piasku, na który wylano tony cementu. Po cemencie przyszła kolej na grubą warstwę mieszanki bitumicznej, którą przykryła warstwa parującego asfaltu. Głęboko pod ziemią spała mroczna istota opita krwią, nieświadoma, że znalazła się w szczelnym grobowcu. Wkrótce jednak strawiła większą część uczty, jej sen zrobił się płytszy, powieki zaczęły drgać. Nowe połączenie między Leeds i Roundhay zostało oddane do użytku tydzień przed terminem. W tym samym tygodniu sprzedano na aukcji w Dewsbury rzeczy ze starego domu, uzyskując ponad 780 tysięcy funtów. Szczególnym zainteresowaniem cieszył się wiktoriański portret bladolicej kobiety w białej sukni i wystawiono go w prowadzonym przez BBC „Ulicznym pokazie przedmiotów antykwarycznych”. Innym ciekawym obiektem był sekretarzyk w stylu chippendale — kupił go antykwariusz Abrahams. Kiedy przeglądał zawartość szuflad, znalazł pliki nie otwartych listów nadanych po części we Francji, ale głównie w Rumunii i w Polsce, a kilka nadano w Wielkiej Brytanii. Najstarsze pochodziły z 1926 roku. Wśród najnowszych listów było siedem ostrzeżeń wysłanych przez radę hrabstwa, informujących właściciela posiadłości o decyzji dotyczącej obowiązkowego wykupu jego działki, przez którą miała biec nowa droga mająca usprawnić ruch i zlikwidować miejsce o szczególnym nasileniu wypadków drogowych. Leżał w trumnie, całkiem przytomny i przeraźliwie głodny — nie mogąc się poruszyć, nie mogąc wstać, nie mogąc umrzeć. Krzyczał, ale nie miało to sensu. Jedyne, co mógł zrobić, to czekać, aż samochody, deszcze i mijające stulecia sprawią, że droga zniknie.