12607

Szczegóły
Tytuł 12607
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12607 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12607 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12607 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Graham Masterton ODMIENIEC Drzwi windy otworzyły się, a za nimi stała ona. Patrzyła mu prosto w oczy, jakby od początku wiedziała, że on tam będzie. Wysoka, śliczna, ubrana na biało. Przez moment się wahał, po czym przepuścił dziewczynę. — Pardon miwouw — powiedział, cofając się o pół kroku. Uśmiechnęła się przelotnie, ale nic nie powiedziała. Minęła go, zostawiając za sobą smugę ostrego zapachu perfum marki Calvin Klein’s Obsession. Odwrócił się i obserwował, jak dziewczyna oddala się korytarzem, którego ściany i posadzkę wyłożono marmurem, i znika za obrotowymi drzwiami. Hulający na prowadzących do hotelu schodach kwietniowy wiatr rozwiał jej długie, ciemne włosy. Szwajcar złożył uprzejmy ukłon. Dziewczyna poszła dalej. — Jedzie pan? — warknął poirytowany Amerykanin, który, stojąc już w windzie, przyciskał guzik otwierający drzwi. — Przepraszam, ale nie. Zmieniłem zamiar. Usłyszał jeszcze mruknięcie Amerykanina: — Boże drogi, co za ludzie… Zdał sobie sprawę, że idzie szybko korytarzem w kierunku wyjścia i wybiega z hotelu tylko po to, żeby ujrzeć, iż dziewczyna właśnie wsiada do taksówki. Natychmiast podszedł szwajcar. Życzy pan sobie taksówkę? — zapytał z uszanowaniem, przykładając palec do daszka czapki. — Nie, dziękuję. Stał trzymając teczkę, poły płaszcza furkotały mu na wietrze, i obserwował, jak taksówka skręca w Sarphatistraat. Czuł się opuszczony, rozbity psychicznie i dziwaczny jak postać z czarno–białego filmu. Za nim portier uśmiechał się z niepokojem. — Może pan wie, jak nazywa się ta pani? — zapytał szwajcara. Pod wpływem wiatru jego głos zabrzmiał bełkotliwie. Portier pokręcił przecząco głową. — Czy mieszka w tym hotelu? — Przykro mi. Nie wolno mi udzielać takich informacji. Gil sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, zastanawiając się przez chwilę, ile powinien dać. Ale w uśmiechu mężczyzny dostrzegł coś, co go ostrzegło, że nie należy tego robić. — W porządku, jasne — mruknął, po czym niezręcznie cofnął się do obrotowych drzwi. Dwóch starszych bagażowych skinęło głowami z uszanowaniem, kiedy wrócił do windy. Stan i Ollie — jeden chudy, a drugi gruby. Najwyraźniej byli przyzwyczajeni do irracjonalnych zachowań gości. Gil stał w wyłożonej dębową boazerią windzie, która wiozła go na trzecie piętro, i przeglądał się w oprawnym w mosiężną ramę lustrze tak intensywnie, jakby był prawdziwym biznesmenem. Od lat już nie zrobił nic równie spontanicznego jak dzisiejsza pogoń za tą kobietą. Cóż, do licha, w niego wstąpiło? Miał żonę, dwoje dzieci, w pracy odnosił same sukcesy. Mieszkał w sześciopokojowym domu w Working, jeździł nową granadą scorpio i pisano o nim w Business Week jako o „jednym z najbardziej aktywnych przedsiębiorców młodego pokolenia”. A jednak pognał za tą nieznajomą kobietą jak jakiś prostak, jak napalony, nieletni łowca autografów. Zamknął za sobą drzwi apartamentu, dłuższą chwilę stał na środku pokoju, ściskając w dłoni dyplomatkę, i intensywnie myślał. Następnie postawił teczkę na podłodze i powoli zdjął płaszcz. „Szkoda tego Gila, jest roztrzęsiony jak galareta” — niemal słyszał, jak rozmawiają o nim w biurze. „Dopóki nie wyjechał w interesach do Amsterdamu, był całkiem normalny. Pewnie jest przepracowany”. Podszedł do okna i otworzył je. Z hotelowego apartamentu rozciągał się widok na rozległą szarą Amstel, której brzegi spinał szeroki, wysoko zwieńczony most zwany Hogesłuis. Na rozjazdach głośno klekotały tramwaje, dzwoniąc, gdy zmierzały w stronę przedmieść. Przez okno wpadały tak silne i lodowate podmuchy wiatru, że targały firanką, a Gilowi od chłodu aż łzy stanęły w oczach. Zmierzył sobie puls. Trochę za szybki, ale nie na tyle, by iść do lekarza. Czuł, że nie ma gorączki, chociaż przez ostatnie cztery dni — od wtorku do piątku — pracował po szesnaście, osiemnaście godzin na dobę. Co prawda bardzo uważał, by nie pić ani nie palić za dużo, a każdą wolną chwilę poświęcał na odpoczynek. Naturalnie, nie mógł wiedzieć, w jakim stopniu prowadzone tu przez niego negocjacje wpłynęły na stan jego umysłu, lecz czuł się normalnie. Tyle że nieustannie myślał o jej twarzy, myślał o jej włosach, myślał o sposobie, w jaki się do niego uśmiechnęła — uśmiechem, który natychmiast rozmył się niczym rozpuszczalna aspiryna — i dopiero wtedy odeszła. Na przekór całej obowiązującej w świecie psychologicznej i antropologicznej logice wiedział, że po prostu się w niej zakochał. No cóż, może się nie zakochał, może nie zakochał się naprawdę, nie zakochał się tak, jak ongiś w Margaret. Ale popatrzyła mu w oczy, przesłała uśmiech, po czym minęła go, zostawiając za sobą smugę oszałamiającego zapachu obsession, a on w ciągu dziesięciu sekund poczuł większe podniecenie, większą ciekawość i większe pożądanie niż to, którego doświadczył w ciągu ostatnich dziesięciu lat trwania jego małżeństwa. Po prostu śmieszne — powiedział do siebie. — To tylko chwila słabości. Jestem zmęczony, zestresowany. Jestem samotny. Nikt nie zrozumie, jak osamotniony czuje się człowiek podróżujący w interesach po obcych krajach. Nic zatem dziwnego, że wielu biznesmenów spędza cały wolny czas w swoim pokoju hotelowym, pije za dużo whisky i ogląda programy telewizyjne, których nie rozumie. Trudno wprost wyobrazić sobie stan większego opuszczenia niż ten, jaki przeżywa się podczas wędrówek ulicami obcego miasta, gdy nie ma przy człowieku nikogo, do kogo można by otworzyć usta. Zamknął okno, sięgnął do minibarku po puszkę piwa i włączył telewizor. Szły właśnie wiadomości po holendersku. Jutro rano, kiedy odbierze już podpisane dokumenty z Gemeentevervoerbedrijf, wezwie taksówkę, pojedzie prosto na Schiphol, wsiądzie do samolotu i poleci do Londynu. Mimo zaciekłej konkurencji ze strony koncernów Volvo i M.A.N. Diesel, udało mu się sprzedać amsterdamskiemu przedsiębiorstwu transportu miejskiego dwadzieścia osiem nowych autobusów wyprodukowanych w Oxfordzie. W rozmowie telefonicznej Brian Taylor określił go mianem „pierońskiego cudotwórcy”, a Margaret, jak zwykle, aż zapiszczała z radości. Ale obraz rozwiewanych wiatrem włosów nieznajomej nieustannie przewijał mu się w umyśle niczym puszczany wciąż od nowa fragment taśmy filmowej. Kręcą się obrotowe drzwi. Jej włosy burzy silny podmuch. Lśniąca, ciemna kaskada… Takie włosy powinny rozsypywać się na jedwabnych poduszkach. Z wolna zapadał zmierzch, w falach rzeki zaczynały odbijać się światła, a tramwaje, ze zgrzytem szyn, odjeżdżały w kierunku Oosterpark i dalszych przedmieść. Gil przejrzał kartę dań serwowanych do numeru, żeby sprawdzić, co może zjeść na kolację. Ale kiedy już zdecydował się na węgorza, sznycel cielęcy i pół butelki białego wina, na myśl o samotnej kolacji ogarnęła go nagła panika. Zadzwonił więc i odwołał zamówienie. — Nie będzie pan jadł kolacji? — zapytał czyjś głos z holenderskim akcentem. Był to spokojny, uprzejmy głos, ale Gil wyczuł w nim jakąś zdumiewającą wrogość. — Nie, dziękuję. Ja… zmieniłem zdanie. Przeszedł do łazienki, umył ręce, opłukał twarz. Później poprawił krawat i nie wkładając płaszcza, sięgnął po klucz do apartamentu. Zszedł do hotelowego baru, którego okna wychodziły na rzekę. W pomieszczeniu tłoczyli się japońscy i amerykańscy ludzie interesu, wśród nich tylko dwie kobiety. Obie najwyraźniej musiały zajmować wysokie stanowiska kierownicze. Jedna miała niezbyt ciekawą urodę, a druga wybitnie męskie rysy. Usiadł na stołku przy barze i zamówił whisky z wodą sodową. — Ale dzisiaj zimny wiatr, prawda? — zagadnął barman. Gil bardzo szybko wypił zamówioną whisky i miał właśnie zamiar poprosić o kolejną szklaneczkę, kiedy w barze pojawiła się ta kobieta. Zajęła miejsce przy barze zaledwie o jeden stołek dalej. Ciągle była ubrana na biało i ciągle rozsiewała wokół siebie woń obsession. Uśmiechnęła się do barmana i po angielsku zamówiła bacardi. Gilowi ze wzruszenia zabrakło tchu. Nigdy jeszcze nie przeżywał takich emocji. Był to rodzaj paniki, jaką odczuwa się przy klaustrofobii, a na to wszystko nakładał się nieprawdopodobnie wręcz intensywny pociąg erotyczny. Zaczynał rozumieć, dlaczego ludzie czasami są skłonni niemal dusić się nawzajem, żeby tylko zintensyfikować swoje seksualne doznania. Patrzył we własne szkliste oczy odbite w lustrze zawieszonym nad butelkami z dżinem Genever i starał się dopatrzyć w nich jakichś oznak nerwowego załamania. Ale jeśli nawet doznasz takiego załamania, czy zobaczysz to w swoich oczach? — zastanowił się. — Czy będzie to widać na twojej twarzy, czy rysy rozpadną się niczym pęknięty dzban? A może to wszystko będzie tkwiło ukryte głęboko w tobie? Może to tylko jakiś proces w mózgu, proces, którego nikt nie jest w stanie spostrzec? Spojrzał dyskretnie w bok, najpierw na udo kobiety, a następnie, już odważniej, na jej twarz. Patrzyła prosto przed siebie, w lustro. Miała klasyczny, prosty nos, oczy w kolorze kobaltu, leciutko skośne, lecz bardzo europejskie. Wargi lśniły purpurą. Na przegubie zauważył plecioną bransoletkę z białego i żółtego złota — jej wartość musiała stanowić ekwiwalent jego trzymiesięcznych zarobków — oraz złoty zegarek marki Ebel. Drugie, szkarłatne, idealnie utrzymane paznokcie. Poruszyła się lekko na barowym stołku. Pełne piersi rozkosznie się zakołysały, a Gil dostrzegł smukłość talii. Nie ma na sobie żadnej bielizny — błysnęło mu w głowie. — Albo prawie żadnej. Lecz było w niej zbyt dużo zmysłowości, by mogło to być prawdą. W jaki sposób powinienem zacząć rozmowę? Czy w ogóle powinien ją zaczynać? Czy zdoła wykrztusić choć słowo? Przez chwilę myślał o Margaret, ale zdawał sobie doskonale sprawę, że robi to z czystego obowiązku. Ta kobieta pochodziła z innej planety niż Margaret, należała do całkowicie odmiennego gatunku. Miała w sobie ogromny ładunek kobiecości, była zmysłowa, dzika, a jednocześnie wytworna i zapewne niebezpieczna. Podszedł do niego barman. — Czy życzy pan sobie następnego drinka? — Ja… eee… — Niech pan da spokój — odezwała się nagle z uśmiechem kobieta. — Nie cierpię pić sama. Gil się zarumienił, uśmiechnął, lekko wzruszył ramionami i powiedział: — Zatem w porządku. Poproszę. — Odwrócił się w stronę kobiety. — Na co pani ma ochotę? — Dziękuję — odparła, wyciągając w stronę barmana pustą szklankę. Ale w jej głosie pojawił się jakiś osobliwy ton, jakby dziękowała za coś jeszcze. Barman przygotował trunki. Gil i nieznajoma unieśli szklanki. — Prosit! — Czy pani tu mieszka? — zapytał Gil. Miał nadzieję, że nie mówi zbyt piskliwym głosem i nie da się wyczuć w jego tonie podniecenia. — W Amsterdamie? — Nie, chodzi mi o Amstel Hotel. — Och, nie — odparła. — Mieszkam nad samym morzem, w Zandvoort. Przyszłam tutaj na spotkanie z przyjaciółką. — Mówi pani doskonale po angielsku — zauważył Gil. — Tak, wiem o tym. Gil czekał, aż kobieta powie o sobie coś więcej, ale milczała. — Pracuję w branży transportowej — zagaił. — Cóż, tak naprawdę, to w wytwórni autobusów. Popatrzyła na niego uważnie, ale w dalszym ciągu nie odzywała się słowem. — Jutro wracam do Londynu — dodał. — Załatwiłem już wszystko, co miałem do załatwienia. Koniec pracy. — Dlaczego pan za mną pobiegł? Wie pan… dziś po południu, kiedy opuszczałam hotel. Wybiegł pan za mną i obserwował, jak odjeżdżam taksówką. Gil otworzył usta, lecz natychmiast je zamknął. Bezradnie uniósł dłonie. — Nie wiem. Naprawdę nie wiem. To było… Nie, nie wiem. Po prostu pobiegłem. Nie spuszczała z niego wzroku bystrego niczym oko kamery. — Pan mnie pożąda — stwierdziła. Gil nie odpowiedział. Niespokojnie zaczął wiercić się na barowym stołku. Kobieta bez chwili wahania pochyliła się w jego stronę i położyła mu dłoń na udzie. Teraz była bardzo bliziutko. Rozsunęła lekko wargi, tak że dostrzegł koniuszki białych zębów. W jej oddechu wyczuwał woń bacardi. Ciepłą, łagodną, jak najlżejsze tchnienie wiatru. — Pan mnie pożąda — powtórzyła. Jeszcze raz szybko, mocno ścisnęła go za udo i wyprostowała się. Jej twarz wyrażała niemy triumf. Gil patrzył podniecony, zakłopotany, pełen niedowierzania. Ona naprawdę wyciągnęła rękę i naprawdę go dotknęła… nie, nie dotknęła, to była pieszczota. Ta piękna kobieta w białej sukni, piękna kobieta, za którą każdy z siedzących w barze biznesmenów z ochotą oddałby swoją bożonarodzeniową premię, siedziała z nim. — Nawet nie wiem, jak pani ma na imię — odezwał się nieco śmielej. — Czy to konieczne? — Chyba nie. Ale chciałbym je znać. Ja nazywam się Gil Batchelor. — A ja mam na imię Anna. — Tak po prostu? Tylko Anna? To jest palindrom — odparła z uśmiechem. — W obie strony czyta się tak samo. Staram się stosownie do tego żyć. — Może ma pani ochotę na kolację? — Czy to konieczne? Gilowi serce waliło jak młotem. — W jakim sensie konieczne? — zapytał. — W takim sensie, że widzi pan konieczność zabiegania o moje względy. Zaprosić mnie na kolację, wywrzeć na mnie jak najlepsze wrażenie w kwestii znajomości win, bawić błyskotliwą, dowcipną rozmową. Opowiadać mi te wszystkie zabawne anegdoty, które, jestem o tym przekonana, pana koledzy słyszeli już co najmniej sto razy. Czy to konieczne? Gil oblizał wargi. — Może więc zamówimy na górę butelkę szampana? — zapytał. Uśmiechnęła się. — Sam pan najlepiej wie, że nie jestem prostytutką. Barman sądzi, że nią jestem, bo prostytutki to dobry interes, jeśli naturalnie są odpowiednio ubrane i zachowują się zgodnie z obowiązującymi w hotelu zasadami. Jeżeli zamierza pan zabrać mnie ze sobą na górę, chcę uczciwie powiedzieć, że będzie pan drugim mężczyzną, z którym w życiu spałam. Lekko wzruszył ramionami, jakby chciał pokazać, że pochlebia mu to ostatnie stwierdzenie, ale traktuje je niezupełnie serio. Kobieta w stylu Anny, z ciałem Anny i bezpośredniością erotyczną Anny miałaby mieć w życiu tylko jednego mężczyznę? — Nie wierzy mi pan — skonstatowała Anna. — Wcale nie muszę wierzyć, prawda? To część gry. Pomyślał, że jest to najbardziej chytra i wymyślna odpowiedź. Ale Anna wyciągnęła rękę w jego stronę, zdjęła z klapy marynarki jakiś włos i powiedziała bardzo cicho: — To nie jest gra, ukochany. W milczeniu rozebrała się i podeszła do okna, tak że dostrzegał zarys jej ciała na tle zimnego blasku ulicznych latarń, ale twarz pozostawała w cieniu. Sukienka z cichym szelestem spłynęła na podłogę. Pod nią kryły się tylko skąpe cache–sexe z białej, koronkowej bawełny. Anna miała ogromne piersi niemal za duże jak na kobietę o tak smukłych ramionach,’a sutki wielkie i jasne jak cukrowy syrop. Gil obserwował ją i rozpinał koszulę. Wydawało mu się, że Anna się uśmiecha. Podeszła do niego i zanurzyła dłoń w skręcone, brązowe włosy porastające jego tors, pociągnęła. Pocałowała w policzek, potem w usta. Następnie sięgnęła w dół i zaczęła rozpinać mu pasek. Niech to licho weźmie, to nieuczciwe. Zdradzam kobietę, z którą mam dzieci, kobietę, która jutro oczekuje mnie w domu — pomyślał Gil. — Ale jak często mężczyzna wpada w taki erotyczny sen? Pewnie powinienem poprosić, żeby się ubrała i wyszła stąd. Ale wtedy do końca życia będę żałował i będę się zastanawiał, jak by to było z Anną. Dłonie Anny prześlizgnęły się na tył jego spodni. Ostre paznokcie przez materiał znaczyły ślad na jego pośladkach. Gil nie potrafił ukryć drżenia. — Połóż się — szepnęła. — Chcę cię kochać. Usiadł na skraju łóżka i zdjął spodnie. Anna delikatnie pchnęła go do tyłu. Kiedy zdejmowała z siebie cache–sexe, do jego uszu dobiegł delikatny szelest materiału. Usiadła okrakiem na jego torsie i uśmiechnęła się w zalegającym pokój półmroku. Jej włosy spowiły go niczym miękki, tajemniczy całun. — Lubisz być całowany? — zapytała Anna. — Istnieje tyle rodzajów pocałunków. Przesunęła się jeszcze bardziej w górę, a następnie dotknęła sromem jego ust. Jej włosy łonowe były jedwabiste i długie, niczym najdelikatniejsze ptasie pióra. Gil zaczął ją całować. Najpierw z wahaniem, później coraz żarliwiej, coraz głębiej, Otwierając ją palcami. Westchnęła głęboko, cicho, z przyjemnością i zanurzyła palce w jego włosach. Tej nocy kochali się cztery razy. Anna była nienasycona. Kiedy do pokoju zaczęło się przesączać pierwsze, szare światło budzącego się dnia, a na Hogesluis znów zaczęły ze zgrzytem przejeżdżać tramwaje, Gil leżał na plecach. Obserwował śpiącą Annę i rozsypane na poduszce włosy. Ujął w dłoń jej pierś, przesunął palce na płaski brzuch i jedwabiste czarne włosy łonowe. Była czymś więcej niż snem i marzeniem, była kimś, komu nie można się oprzeć. Była wszystkim, czego mężczyzna może pożądać. Gil pocałował ją delikatnie w czoło, a kiedy otworzyła oczy i spojrzała na niego, już wiedział, że jest w niej beznadziejnie zakochany. — Musisz dzisiaj wracać do Anglii — przypomniała cicho. — Nie wiem. Może. — Chcesz powiedzieć, że mógłbyś jeszcze trochę zostać? Gil patrzył na nią, a jednocześnie miał przed oczyma obraz Margaret, zupełnie jakby oglądał film na podwójnym ekranie. Oczyma wyobraźni widział, jak żona siedzi na kanapie, szyje i co chwila spogląda na zegar, żeby sprawdzić, czy nadeszła już pora lądowania jego samolotu na lotnisku Gatwick. Widział, jak otwiera mu z uśmiechem drzwi, jak go całuje i opowiada, co Alan robił w szkole. — Może zostanę jeszcze jeden dzień. — Gil usłyszał siebie wymawiającego te słowa, jakby wypowiadał je ktoś inny, ktoś, kto przebywa w tym pokoju i ma dokładnie taki sam sposób mówienia jak on. Anna pochyliła głowę i pocałowała go w usta. Jej język wślizgnął mu się między zęby. Później odsunęła się, położyła na plecach i szepnęła: — A może dwa? Mogłabym zabrać cię do Zandvoort. Pojechalibyśmy do mnie i kochalibyśmy się cały dzień, całą noc, a później jeszcze cały następny dzień. — Nie jestem pewien, czy uda mi się wygospodarować dwa dni. — Zadzwoń do biura. Powiedz, że może zdołasz sprzedać amsterdamczykom jeszcze kilka autobusów. Dzień, noc i jeszcze jeden dzień. Możesz wrócić do domu w niedzielę wieczorem. Wtedy nie będzie takiego tłoku w samolotach. Po chwili wahania pocałował ją. — W porządku. Do licha, po śniadaniu mogę zadzwonić do biura lotniczego. — A twoja żona? Musisz do niej też zadzwonić. — Zadzwonię. Anna przeciągnęła się jak rozkoszne, smukłe zwierzę. — Jest pan wyjątkowo miłym mężczyzną, panie Batchelor — powiedziała. — A pani jest wyjątkową damą. Margaret pociągała nosem: Gil poczuł takie wyrzuty sumienia, że omal nie zgodził się natychmiast wracać do Anglii. Tęskniła za nim, w domu wszystko było przygotowane na jego powrót. Alan nieustannie pytał: „Gdzie tatuś?” Dlaczego musiał zostać w Holandii dwa dni dłużej? Z całą pewnością Holendrzy mogliby zatelefonować do Anglii albo wysłać teleks. I dlaczego on? Te dodatkowe autobusy powinien sprzedawać George Kendall. W końcu jej pretensje sprawiły, że nabrał odwagi i oświadczył: „Muszę tu zostać na te dwa dni. To tyle. Wcale nie jestem tym zachwycony, kochanie, podobnie jak ty. Uwierz mi. Brakuje mi ciebie i Alana. Ale to tylko dwa dni. A kiedy wrócę, pojedziemy na cały dzień do Brighton. Co ty na to? Zapraszam cię na lunch do Wheelera”. Odłożył słuchawkę. Anna obserwowała go z drugiego końca pokoju. Siedziała na wielkiej, pokrytej białą skórą kanapie ubrana tylko w spodnie od pidżamy z cienkiej krepy. Do odkrytych piersi tuliła kryształową szklankę bacardi. Pod wpływem dotyku zimnego szkła sutki stwardniały. Przesłała mu taki uśmiech, że stracił całą pewność siebie. Popatrzyła na niego prawie z triumfem, jakby namawiała go, żeby skłamał Margaret, jakby przejęła jakąś część jego duszy. Za jej plecami, przez panoramiczne okno okolone bluszczem, widział betonowy deptak, rozległą, szarą plażę, szare i niebieskie chmury oraz niespokojne, wzburzone Morze Północne. Podszedł do Anny i usiadł obok. Opuszkami palców dotknął jej warg, pocałował w usta, a jego ręce błądziły po gorących, ciężkich piersiach; między palcem wskazującym i kciukiem pieścił jej ogromną sutkę. Obserwowała go z uśmiechem. — Czy wpadłoby ci do głowy, że mógłbyś zakochać się w kimś takim jak ja? — zapytała szeptem. — Nie sądzę, żeby istniał ktoś inny taki jak ty. Jesteś jedyna. — A więc mógłbyś się we mnie zakochać? — Myślę, że to już się stało — odważył się wyznać. Odstawiła szklankę z alkoholem na stolik ze szkła i nierdzewnej stali, po czym uklękła na kanapie. Zdjęła spodnie od pidżamy. Była naga. Popchnęła Gila tak, że opadł na plecy, i usiadła na nim. — Lubisz mnie całować, prawda? — wymruczała. Nie odpowiedział. Uniósł lekko głowę i ujrzał, że Anna wciąż patrzy na niego z tym niepokojącym uśmiechem. Dom był pogrążony w ciszy, chyba że rozmawiali lub słuchali muzyki. Anna uwielbiała symfonie Mozarta, ale zawsze puszczała płyty w sąsiednim pokoju. Ściany były białe i gołe, a podłogi pokryte szarymi dywanami. Wnętrze sprawiało takie wrażenie, jakby stanowiło przedłużenie ponurego, zimnego krajobrazu wybrzeża, który Gil obserwował przez okna. W domu poza roślinami doniczkowymi nie było żadnych ozdób. Nieliczne marne obrazy przedstawiały męskie i kobiece akty, przeważnie bez twarzy. Gilowi zdawało się, że domostwo wcale nie należy do Anny, że mieszkał w nim tuzin innych osób, ale żadna z nich nie wywarła tutaj żadnego piętna. Ten dom nie posiadał najmniejszych oznak indywidualnego stylu. Był niepokojący. Stał na końcu ślepej uliczki zamkniętej plażą. Chodnik z szarych płyt pokrywała warstwa chrzęszczącego pod stopami burego piasku. A wiatr wiał niczym dokuczliwy, nieustanny ból głowy. Kochali się prawie bez przerwy. Wychodzili na spacery po plaży, wysoko postawionymi kołnierzami osłaniając twarze przed kłującymi boleśnie tumanami ostrego piasku miecionego wiatrem. W milczeniu jedli zimne mięso i popijali białym winem. Słuchali muzyki Mozarta dochodzącej z sąsiednich pokoi. Trzeciego ranka Gil obudził się i ujrzał, że Anna już nie śpi i bacznie go obserwuje. Wyciągnął rękę, zanurzył palce w jej włosach. — Dzisiaj muszę wracać do domu — powiedział schrypniętym od snu głosem. Anna ujęła jego dłoń i lekko ją uścisnęła. — Nie możesz zostać jeszcze jeden dzień? Tylko jeden dzień i jedną noc? — Muszę wracać. Obiecałem Margaret. Poza tym w poniedziałek rano muszę siedzieć za biurkiem. Opuściła głowę tak, że nie mógł dostrzec jej twarzy. — Wiesz, że… jeśli teraz wyjedziesz… już nigdy się nie zobaczymy? Gil milczał. Bólem przejmowała go myśl, że już nigdy w życiu nie prześpi się z Anną. Wyszedł spod kołdry i powlókł się do łazienki. Zapalił światło nad umywalką i dokładnie obejrzał twarz w lustrze. Był zmęczony. Cóż, każdego wykończyłyby dwa dni i trzy noce orgiastycznego seksu z kobietą taką jak Anna. Ale ujrzał w swojej twarzy jeszcze coś, na widok czego zmarszczył brwi. Długo oglądał się w lustrze, niezupełnie pewien, o co chodzi. Napełnił umywalkę ciepłą wodą i nałożył na dłoń piankę do golenia. Kiedy dotknął ręką policzka, uświadomił sobie jednak, że wcale nie musi się golić. Zawahał się, a następnie zmył piankę i wypuścił wodę z umywalki. Musiał się pewnie golić poprzedniej nocy, zanim poszedł do łóżka, ale o tym zapomniał. Ostatecznie wypili sporo wina. Przeszedł do ubikacji, usiadł na muszli i szybko, odruchowo oddał mocz. Dopiero kiedy wstał i wytarł papierem toaletowym krocze, uświadomił sobie, że nigdy tego nie robił. Przecież nigdy nie siadam, żeby się wysikać. Nie jestem kobietą. W progu łazienki stała Anna i przyglądała mu się. Gil wybuchnął śmiechem. — Chyba się starzeję. Usiadłem, żeby się wysikać. Podeszła do niego, zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała w usta. Był to długi, upajający, pełen żaru pocałunek. Kiedy ponownie otworzył oczy, tuż przed swoją twarzą ujrzał jej bacznie wpatrzone w niego oczy. — Nie odchodź — szepnęła Anna. — Jeszcze nie teraz. Nie zniosłabym tego. Daj mi jeszcze jedną noc. — Anno… Nie mogę. Mam rodzinę, mam pracę. Z taką samą bezpośredniością jak w barze w Amstel Hotel objęła go i zaczęła całować kark i ramiona. Zareagował natychmiast. — Nie odchodź — powtórzyła. — Na kogoś takiego jak ty czekałam tak długo… Nie zniosłabym rozstania w tej chwili. Jeszcze jeden dzień, jeszcze jedna noc. Złapiesz wieczorny samolot w poniedziałek i będziesz w Anglii przed dziewiątą rano. Pocałował Annę. Wiedział już, że się podda. Tego dnia poszli na sam brzeg morza. Jakieś psisko o skołtunionej, przemoczonej sierści obszczekiwało ich przez cały czas. Od Morza Północnego nieustannie dął wiatr. Kiedy wrócili do domu, Gil poczuł się zmęczony, ale w jakiś osobliwy sposób. Anna pomogła mu się rozebrać i dotrzeć do sypialni. — Jestem kompletnie wykończony — wyznał z uśmiechem. Pochyliła się i pocałowała go w usta. Leżał z otwartymi oczyma i słuchał muzyki Mozarta sączącej się z pokoju obok. Obserwował popołudniowe światło padające na sufit, które oświetlało zrobiony piórkiem rysunek przedstawiający splecionych w uścisku kobietę i mężczyznę. Obrazek był dość zagadkowy, bo nie dawało się określić, w którym miejscu kończy się ciało mężczyzny, a zaczyna kobiece. Poczuł się śpiący. Zaczął padać nadciągający znad morza słony deszcz. Gil przespał całe popołudnie i cały wieczór. Zerwała się wichura i tłukła zajadle kroplami deszczu w okna. Spał aż do drugiej nad ranem. Wtedy do sypialni weszła Anna i cichutko wślizgnęła się do łóżka obok niego. — Kochany — mruknęła, dotykając delikatnie jego policzka. Śniło mu się, że Anna lekko nim potrząsa, a potem unosi mu głowę i podaje do ust szklankę wody. Śnił, że pieści go i mruczy mu do ucha miłosne zaklęcia. Śnił, że biegnie plażą przez szary piasek. Ale piasek okazał się klejem, który oblepiał mu kostki. Słyszał muzykę, słyszał głosy. Otworzył oczy. W pokoju panował półmrok. Dom wypełniała cisza. Odwrócił się, żeby popatrzeć na stojący na nocnej szafce zegarek. Wskazywał dziewiętnastą siedemnaście. Gil był otumaniony, jakby miał kaca, a kiedy oblizał wargi, były zapadnięte i suche. Z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała długo leżał na plecach, gapiąc się bezmyślnie w sufit. Musiał zapaść na jakąś chorobę albo za dużo wypił. Nigdy dotąd się tak nie czuł. Dopiero kiedy uniósł dłoń, żeby przetrzeć oczy, zrozumiał, że przytrafiło mu się coś nadzwyczajnego. Jego rękę zatrzymało coś ogromnego, co wyrosło mu na torsie. Poczuł przechodzący po krzyżu lodowaty dreszcz przerażenia i natychmiast zrzucił z siebie kołdrę. Kiedy popatrzył na swe nagie ciało, z gardła wydarł mu się piskliwy krzyk przerażenia. Miał biust. Dwie wielkie, rozkosznie zaokrąglone piersi i wielkie sutki. Ujął je w dłonie i uświadomił sobie, że nie jest to żadna opuchlizna, żaden rak, ale najprawdziwsze kobiece piersi, wielkie piersi; takie same jak ma Anna. Drżąc, przesunął dłońmi po bokach i wyczuł smukłą talię, później płaski brzuch i jedwabiste włosy łonowe. Wiedział już, co napotka między nogami, ale zwlekał, minuta za minutą. Zamknął oczy, bo brakowało mu odwagi, aby uwierzyć w to, że tamto zniknęło, że został wyjałowiony z męskości. Ale w końcu przesunął dłońmi po pozbawionych włosów udach i wymacał palcami wilgotne wargi swego sromu. Zawahał się, przełknął głośno ślinę i wsunął palec w pochwę. Nie było najmniejszych wątpliwości. Miał ciało absolutnie kobiece, w środku i na zewnątrz. W każdym razie z wyglądu był kobietą. — To nie może być prawda — powiedział cicho, ale nawet jego głos stał się kobiecy. Wygrzebał się powoli z łóżka, a piersi mu zafalowały tak samo, jak falowały piersi Anny. Podszedł do wielkiego lustra w toaletce. Ze zwierciadła patrzyła nań kobieta, cudowna naga kobieta, kobieta, którą był on sam. — To nie może być prawda — powtórzył, ujmując piersi w dłonie i patrząc z napięciem w majaczącą w lustrze twarz. Jego oczy, jego mimika, jego wyraz twarzy. Widział oblicze Gila Batchelora, sprzedawcy autobusów z Working. Ale czy inni zobaczą w nim to, co on w sobie widział? Co dojrzy Brian Taylor, kiedy Gil pojawi się w pracy? I, Boże Wszechmogący, to absurd, ale co powie Margaret, jeśli jej mąż wróci do domu w takim stanie? Cicho opadł na podłogę i wstrząśnięty leżał z twarzą wtuloną w szary dywan. Leżał tak, aż zapadły kompletne ciemności. Nie wiedział, co ma zrobić, nie wiedział, co się dzieje. Zresztą wcale nie chciał tego wiedzieć. W końcu, kiedy w pokoju zrobiło się już zupełnie ciemno, otworzyły się drzwi, a na podłogę padła smuga światła. — Już nie śpisz. Przepraszam. Powinienem pojawić się wcześniej — usłyszał słowa. Uniósł głowę. Nieświadomie odgarnął z czoła długie pasma włosów i popatrzył w górę. W progu majaczyła sylwetka mężczyzny ubranego w garnitur. Na nogach miał czarne, skórzane, starannie wypastowane buty. — Kim pan jest? — zapytał Gil schrypniętym głosem. — I co, do cholery ciężkiej, mnie się przytrafiło? — Po prostu pan się zmienił. To wszystko. — Na rany Chrystusa, niech pan na mnie spojrzy! Co tu się dzieje? Czy kombinuje pan coś z hormonami? Jestem mężczyzną! Na Boga, jestem mężczyzną. Zaczął szlochać. Na wargi spływały mu słone łzy. Mężczyzna podszedł do niego, uklęknął obok i uspokajająco położył mu dłoń na ramieniu. — To nie hormony — powiedział. — Gdybym wiedział, jak to się dzieje, tobym ci powiedział. Wiem tylko, że tak się dzieje. Z mężczyzny na mężczyznę. Mężczyzna, który był przede mną Anną… ten, który przejął moje ciało… powiedział mi to samo, co mówię tobie… podobnie jak ty opowiesz to mężczyźnie, którego przejmiesz. W tym momencie drzwi sypialni uchyliły się i twarz przybysza oświetliła bijąca z przedpokoju smuga światła. W ułamku sekundy Gila sparaliżowało przerażenie; spostrzegł, że nieznajomy jest nim samym. Miał jego twarz, jego włosy, jego uśmiech. Jego zegarek, jego garnitur. A w przedpokoju stała jego własna teczka. — Nie rozumiem — szepnął. Otarł łzy zalewające mu twarz. — Nie sądzę, żeby ktoś z nas był w stanie to zrozumieć — powiedział tamten. — To się dzieje z jakiegoś powodu. Ale nikt nie potrafi dociec z jakiego. — Przecież wiesz, że to się dzieje — odparł Gil. — Dzieje się od samego początku. Wiesz to. Mężczyzna skinął głową. Gil powinien wpaść w gniew. Powinien chwycić faceta za gardło i wyrżnąć jego głową o ścianę. Ale ten mężczyzna był nim, a on z jakichś niewytłumaczalnych powodów bał się go dotknąć. — Przykro mi — odezwał się cicho tamten. — Uwierz mi. Przepraszam za siebie. Byłem takim samym mężczyzną jak ty. Nazywałem się David Chilton. Skończyłem trzydzieści dwa lata i pracowałem jako dyrektor w firmie lotniczej. Miałem rodzinę: żonę i dwie córeczki. I dom w Darien w stanie Connecticut. — Urwał i po chwili mówił dalej: — Cztery miesiące temu przybyłem do Amsterdamu i poznałem Annę. Tak jakoś poszło, że sprowadziła mnie tutaj. Sprawiła, że co noc się z nią kochałem. Pewnego ranka przebudziłem się i to ja byłem Anną, a ona zniknęła. — Nie wierzę w ani jedno twoje słowo — odrzekł Gil. — To jakieś szaleństwo. To senny koszmar. Mężczyzna potrząsnął głową. — To prawda. Ale zdarza się mężczyźnie za mężczyzną. Zapewne od lat. — A skąd o tym wiesz? — Ponieważ Anna zabrała mój paszport i bagaż. Wydaje mi się, że istnieje jedno miejsce, do którego mogła pójść… mógł pójść. Jedyne miejsce, w którym mógł przetrwać w moim ciele i z moją tożsamością. Gil wpatrywał się w niego. — To znaczy… do twojego domu? Przejął twoje ciało i pojechał do twojego domu? Mężczyzna stanowczo skinął głową. Gilowi nie wpadłoby nigdy do głowy, że ktoś w takim geście może okazać taką surowość. — Nie bój się, znalazłem paszport i książeczkę bankową Anny. Zostawię ci je. Poleciałem do Nowego Jorku, tam wynająłem samochód i pojechałem do Connecticut. Zatrzymałem się przed własnym domem i obserwowałem siebie, jak koszę własny trawnik, bawię się z własnymi córeczkami i całuję własną żonę. — Opuścił głowę, a po chwili dodał: — Mógłbym go zabić. To znaczy siebie… W każdym razie osobę, która wygląda jak ja. Ale co by to dało? Z własnej żony uczyniłbym wdowę, a ze swoich dzieci sieroty. Zanadto ich kocham. Ciągle ich kocham. — I dałeś sobie spokój? — zapytał szeptem Gil. — A cóż mogłem innego zrobić? Wróciłem samolotem do Holandii, no i jestem tutaj. — Ale dlaczego nie zostałeś Anną? Dlaczego nie pozostałeś, jaki byłeś? Dlaczego musiałeś przejąć moje ciało? — Ponieważ jestem mężczyzną — odparł David Chilton. — Ponieważ zostałem stworzony mężczyzną i myślę jak mężczyzna. Nie ma znaczenia, jak piękną czy jak bogatą kobietą jesteś ani… No cóż, zobaczysz, jak to smakuje. Najnędzniejszy, najbardziej stłamszony facet na całym szerokim świecie nie musi znosić tego, co znosi kobieta. Czy możesz sobie wyobrazić, że kiedy kobieta spotyka się z mężczyzną, ten nieustannie patrzy na jej krocze, zamiast na jej twarz, nawet jeśli rozmawiają na poważne tematy? Prawda, że tak jest? A ty co mi robiłeś, kiedy spotkaliśmy się w hotelu? Osiemdziesiąt procent czasu strzelałeś oczami na moje cycki i dobrze wiedziałem, o czym myślisz. No cóż, teraz to przytrafiło się tobie. Uwierz mi, po kilku miesiącach zdecydujesz się złapać jakiegoś chłopaka i to nie dlatego, że zechcesz ponownie być mężczyzną, ale dlatego, że zechcesz zemścić się na tych wszystkich dupkach, którzy traktują cię jak maszynkę do seksu, a nie jak istotę ludzką. Gil bez słowa uklęknął na podłodze. David Chilton popatrzył na zegarek — ten sam, który podarowała mężowi w ostatnią rocznicę ślubu Margaret. — Muszę już iść. Zarezerwowałem samolot na jedenastą — mruknął. — Nie możesz… — zaczął Gil. David Chilton skrzywił się. — A cóż innego mam zrobić? Twoja żona czeka na mnie w domu. Na zwykłego mężczyznę, takiego jak ja, a nie na drapieżną, szałową brunetkę, taką jak ty. — Nie możesz tego zrobić — odparł Gil. — To kradzież. — Kradzież? Jak człowiek może ukraść coś, co cały świat uważa za jego własność? — A wiec, na Boga, jest to morderstwo! Po prostu mnie zabiłeś! — Morderstwo? — David Chilton potrząsnął głową. — Daj spokój, Anno. Naprawdę muszę już iść. — Zabiję cię — ostrzegł Gil. — Nie sądzę — odparł David Chilton. — Może przyjdzie ci taki pomysł do głowy. Ja też myślałem, żeby zabić tego typka, który przejął moje ciało. W salonie znajduje się dziennik pisany przez mężczyzn, którzy zmienili się w Annę. Przeczytaj go, zanim podejmiesz jakiekolwiek drastyczne kroki. Wyciągnął dłoń i prawie z tęsknotą dotknął włosów Gila. — Przeżyjesz. Masz ubrania, masz samochód, masz pieniądze w banku. Masz nawet całkiem ładny pakiet akcji. Nie jesteś ubogą kobietą. Kobiety z fantazją nigdy nie są biedne. Jeśli zechcesz pozostać Anną, do końca życia będziesz żył bardzo dostatnio. Albo… jeśli już będziesz miał tego serdecznie dosyć, wiesz, co masz zrobić. Gil siedział bezradnie na podłodze, niezdolny uczynić niczego, by zatrzymać Davida Chiltona. Znajdował się w stanie szoku; był wyprany z wszelkich uczuć. David Chilton doszedł do końca przedpokoju i podniósł z podłogi jego teczkę. Odwrócił się i uśmiechnął do Gila po raz ostatni, a potem przesłał mu dłonią pocałunek. — Żegnaj, kochanie. Trzymaj się ciepło. Kiedy dotarł do niego szczęk zamykanych drzwi wyjściowych, nadal siedział bez ruchu na podłodze i gapił się w dywan. Ciało, w którym przyszedł na świat, po prostu odeszło z jego życia. Przespał resztę nocy. Nie pamiętał, czy cokolwiek mu się śniło. Obudził się i przez prawie godzinę leżał w łóżku i obmacywał się. Było to przerażające, a jednocześnie ekscytujące uczucie — posiadać ciało kobiety i umysł mężczyzny. Masował piersi, ściskał palcami sutki tak samo, jak robił to „Annie”. Później sięgnął między nogi i delikatnie się pieszcząc, z ciekawością, w napięciu badał swoje narządy płciowe. Zastanawiał się, jak by to było, gdyby miał w sobie mężczyznę, jak by miał go na sobie. Mężczyznę, który rytmicznie by się w niego wbijał. Zabronił sobie o tym myśleć. Odrzucił natychmiast tę myśl. Na Boga, nie jesteś przecież zboczeńcem. Wziął prysznic i umył włosy. Odkrył, że ich długość przysparza mu nie lada kłopotów, zwłaszcza kiedy były mokre. Dopiero po czterech próbach udało mu się zawinąć je w turban z ręcznika. A przecież Margaret wiązała go nie patrząc nawet w lustro. Postanowił, że przy pierwszej okazji je obetnie. Podszedł do szafy i zaczął przeglądać garderobę Anny. Lubił, kiedy nosiła granatową spódnicę i biały, luźny sweter. Znalazł go — leżał schludnie złożony w którejś szufladzie. Niezręcznie naciągnął go na siebie, ale patrząc w lustro stwierdził, że powinien wcześniej włożyć stanik. Nie chciał zwracać na siebie uwagi w ten sposób. Znalazł całą szufladę biustonoszy — koronkowych i tajemniczych. Przymierzył jeden. Ale za każdym razem, zanim zdążył go zapiąć na plecach, piersi wyskakiwały z miseczek. W końcu podszedł do łóżka, uklęknął, oparł biust na kołdrze i zapiął niesforny zamek. Wciągnął niezwykle skąpe majteczki Anny. Irytowały go, bo wcinały się cieniutkim paskiem między pośladki, ale doszedł do wniosku, że jakoś zdoła się do tego przyzwyczaić. Jakoś się do tego przyzwyczaić. Słowa te drążyły mu mózg niczym lodowaty pocisk. Gapił się na swoje odbicie w lustrze, na przepiękną twarz i na oczy, które wciąż były jego oczyma. Rozpłakał się z wściekłości. Zacząłeś już to akceptować. Zacząłeś się do tego przyzwyczajać. Zająłeś się biustonoszem, majteczkami, zastanawiasz się, jaką włożyć sukienkę i już zapomniałeś, że wcale nie jesteś Anną, zapomniałeś, że jesteś Gilem. Jesteś mężem. Jesteś ojcem. Do cholery ciężkiej, jesteś mężczyzną! Oddychał głęboko, ale wściekłość rosła w nim niczym słupek rtęci w termometrze pod wpływem temperatury. Chwycił stojący przed toaletką taboret i wyrżnął nim w zwierciadło. Szkło pękło z trzaskiem i posypało się na dywan. Tysiące malutkich Ann spoglądało na niego z nieprzytomną furią i zawodem w oczach. Miotał się po domu jak szaleniec — otwierał szuflady, rozrzucał po podłodze papiery, zwalał ze stolików ozdoby i bibeloty. Wyłamał drzwiczki do barku i wyciągał butelkę za butelką, po czym ciskał nimi przez pokój. Roztrzaskiwały się na przeciwległej ścianie; whisky, gin, campari, także kieliszki i szklanki. W końcu, wyczerpany, usiadł na podłodze i szlochał. Potem nie miał już siły nawet płakać. Przed nim, na dywanie leżał dowód tożsamości Anny, jej polisa ubezpieczeniowa, paszport, karty kredytowe. Anna Huysmans. Tak się teraz nazywał. Po drugiej stronie pokoju, pod obitą białą skórą kanapą Gil dostrzegł wielki dziennik oprawiony w brązową marokańską skórę. Podpełzł w tamtą stronę na czworakach i podniósł tomiszcze. To o tym dzienniku musiał mówić David Chilton. Otworzył go na ostatniej stronie. Czytał, choć łzy zamazywały litery. „Gil był cudowny… miał w sobie tyle entuzjazmu, tyle spokoju… Nie sprawi mi kłopotu wcielenie się w jego postać… Mam tylko nadzieję, że polubię jego żonę, Margaret… z tego, co mówił, jest trochę niedojrzała… i skarżył się, że musiał ją długo namawiać, żeby się z nim kochała… No cóż, ale to chyba była wina Gila… trudno go nazwać najwspanialszym kochankiem świata”. Czytał dziennik, cofając się aż do samego początku. Ku jego zdumieniu pierwsza notatka została sporządzona szesnastego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Napisał ją po niemiecku oficer Reichswehry, który spotkał Annę, gdy w sprawach wojskowych jechał samochodem do Edam. „Pękła jej w rowerze dętka… a dziewczyna była tak śliczna, że poleciłem kierowcy, żeby zatrzymał się i pomógł jej…” Trudno orzec, czy ten niemiecki samarytanin to pierwsza ofiara Anny, czy też po prostu pierwszy zaczął prowadzić dziennik. Zapiski ciągnęły się strona po stronie, rok po roku. Było ich dobrze ponad siedemset, a każda opowiadała inną historię kuszenia i tragedii. Niektórzy mężczyźni próbowali nawet naukowo wytłumaczyć, kim jest Anna i dlaczego przejmuje męskie ciała. „Zesłana została przez samego Boga jako kara za nasze zdrożne i lubieżne myśli o kobietach i za gwałcenie świętego sakramentu małżeństwa…” „Tak naprawdę nie istnieje. Nie ma żadnej »Anny«, ponieważ jest nieustannie jednym z nas. Jedyna »Anna« istnieje wyłącznie w umyśle mężczyzny, który próbuje ją uwieść, i na tym zapewne polega największe przekleństwo. Zakochujemy się w naszych własnych iluzjach, a nie w rzeczywistej kobiecie”. „Dla mnie Anna jest kolekcjonerką słabych dusz. Zbiera nas i wiesza na swoim naszyjniku–amulecie, malutkie, dyndające ofiary naszej niewierności”. „Anna jest duchem, upiorem, widmem…” „Anna jest wampirem…” „Gdybym się zabił, czy przerwałbym ten zaklęty łańcuch? Czy Anna umrze, jeśli ja umrę? A gdybym tak spróbował uwieść któregoś mężczyznę, który przede mną był Anną… czy odwróciłbym proces przemian?” Gil, siedząc na podłodze, przeczytał dziennik od deski do deski — nieprawdopodobny chór głosów rzeczywistych mężczyzn, którzy zostali uwiedzeni i wcieleni w kształty przepięknej kobiety i wszelkimi siłami, jeden po drugim, rozpaczliwie chcieli z tego ciała uciec. Biznesmeni, dyrektorzy, policjanci, żołnierze, naukowcy, filozofowie… nawet księża. Niektórzy nie pozostawali w ciele Anny nawet przez dwa dni; innym opuszczenie go zajmowało miesiące. Ale każdy, nawet najszkaradniejszy, chciał wyjść z ciała Anny bez względu na to, jak było cudowne i piękne. O drugiej Gil poczuł głód. Lodówka świeciła pustkami, musiał więc pojechać do Amsterdamu na lunch. Dzień był słoneczny, choć chłodny. Gil ubrał się w czarny płaszcz z paskiem oraz czarny beret Anny. Próbował nawet włożyć buty na wysokim obcasie, ale już w przedpokoju wykręcił sobie boleśnie kostkę. Usiadł na podłodze, oparł się plecami o ścianę i z płaczem powtarzał: „Kurwa, kurwa, kurwa”; zupełnie jakby poruszanie się w tego typu pantoflach powinno stanowić jego naturalną umiejętność. Pokuśtykał do sypialni, gdzie znalazł inne czółenka, już na płaskim obcasie. Odnalazł BMW Anny, które stało na parkingu mieszczącym się nad brzegiem kanału Singel, obok Muntplein, gdzie znajdowała się dawna siedziba mennicy z zegarem i kopułą w kształcie cebuli. Na pierwszym piętrze tego narożnego budynku mieściła się restauracja indonezyjska. Polecił mu ją jeden z kierowników Gemeentevervoerbedrijf. Gil wszedł po schodach na piętro, gdzie uśmiechnięty kelner–Indonezyjczyk wskazał mu samotny stolik przy oknie wychodzącym na skwer. Zamówił rijstafel i piwo. Kelner popatrzył na niego ze zdumieniem, więc zmienił zamówienie na wódkę z tonikiem. W rozległej restauracji było pusto. Tylko przy stoliku w odległej części sali zgromadziła się grupa amerykańskich biznesmenów. Gil stopniowo dochodził do przekonania, że jeden z Amerykanów mu się przygląda. I nie tylko się przygląda, ale za każdym razem, kiedy Gil kieruje w tamtą stronę wzrok, puszcza doń perskie oko. O, kurwa — pomyślał Gil. — Daj mi spokojnie zjeść lunch. Ignorował jak mógł perskie oczka i znaczące spojrzenia. Ale kiedy biznesmeni skończyli posiłek, mężczyzna podszedł do niego. Zapinał płaszcz, uśmiechając się jednocześnie. Potężny, z czerwoną twarzą, spocony, z szopą jasnych włosów. Na każdej dłoni miał po trzy masywne, złote sygnety. — Proszę wybaczyć moją śmiałość — powiedział. — Nazywam się Fred Oscay. Pracuję w wytwórni rur aluminiowych Pennsylvania Tubes. W czasie lunchu nie mogłem oderwać od pani oczu. Gil popatrzył nań wyzywająco. — I co z tego? — No cóż — wyszczerzył zęby Fred Oscay. — Może to pani potraktować jako komplement. Jest z pani kawał ślicznej kobitki. Zastanawiałem się, jakie ma pani plany na wieczór. Może wybralibyśmy się gdzieś do teatru albo na kolację? Gil zadrżał. Dlaczego, do diabła, drżę? — pomyślał. Był tyleż wściekły, co wystraszony. Wściekły za to, że ten idiota o krwistej jak befsztyk twarzy mrugał do niego i zagadywał; przestraszony, ponieważ konwenanse nie pozwalały mu dać mężczyźnie tak brutalnej odprawy, jakby chciał… a poza tym fizycznie był dużo słabszy. To całkiem nowe spostrzeżenie. Na myśl o tym, że mężczyźni grożą kobietom przewagą siły fizycznej nie tylko, gdy się z nimi kłócą lub podlegają stresom, ale zawsze, Gilowi ze strachu zjeżyły się włosy na głowie. — Panie Oscay — powiedział, starając się ze wszystkich sił opanować drżenie. — Naprawdę chciałabym, żeby wrócił pan do swego towarzystwa i dał mi święty spokój. — Ach — roześmiał się Fred Oscay. — Nie mówi pani tego poważnie. Gil miał kompletnie sucho w ustach. — Proszę zostawić mnie w spokoju. Fred Oscay pochylił się nad stolikiem Gila. — W Kleine Zaal jest dzisiaj wspaniały koncert, jeśli naturalnie interesuje się pani życiem kulturalnym. Gil chwilę się zastanawiał, a następnie wziął do ręki małą metalową miseczkę z sosem curry do kurczaka po indonezyjsku i opróżnił zawartość naczynia na lewy rękaw Freda Oscaya. Mężczyzna długo patrzył bez słowa na płaszcz, a potem spojrzał na niego z taką wrogością, jakiej Gil nigdy jeszcze dotąd nie widział. Fred Oscay miał w oczach morderstwo. — Ty szlajo! — warknął. — Ty głupia dziwko. — Zjeżdżaj — odparł Gil. — Po prostu spadaj! Teraz głos Freda Oscaya nabrał dudniącego, teatralnego brzmienia: — Panienko, no, dalej. Dalej. Przez cały lunch robiłaś do mnie słodkie oczy. A teraz zaciskasz dup�