12607
Szczegóły |
Tytuł |
12607 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12607 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12607 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12607 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
ODMIENIEC
Drzwi windy otworzyły się, a za nimi stała ona. Patrzyła mu prosto w oczy, jakby
od
początku wiedziała, że on tam będzie. Wysoka, śliczna, ubrana na biało. Przez
moment się
wahał, po czym przepuścił dziewczynę.
— Pardon miwouw — powiedział, cofając się o pół kroku. Uśmiechnęła się
przelotnie, ale
nic nie powiedziała. Minęła go, zostawiając za sobą smugę ostrego zapachu perfum
marki
Calvin Klein’s Obsession. Odwrócił się i obserwował, jak dziewczyna oddala się
korytarzem,
którego ściany i posadzkę wyłożono marmurem, i znika za obrotowymi drzwiami.
Hulający
na prowadzących do hotelu schodach kwietniowy wiatr rozwiał jej długie, ciemne
włosy.
Szwajcar złożył uprzejmy ukłon. Dziewczyna poszła dalej.
— Jedzie pan? — warknął poirytowany Amerykanin, który, stojąc już w windzie,
przyciskał guzik otwierający drzwi.
— Przepraszam, ale nie. Zmieniłem zamiar. Usłyszał jeszcze mruknięcie
Amerykanina:
— Boże drogi, co za ludzie…
Zdał sobie sprawę, że idzie szybko korytarzem w kierunku wyjścia i wybiega z
hotelu
tylko po to, żeby ujrzeć, iż dziewczyna właśnie wsiada do taksówki.
Natychmiast podszedł szwajcar.
Życzy pan sobie taksówkę? — zapytał z uszanowaniem, przykładając palec do daszka
czapki.
— Nie, dziękuję.
Stał trzymając teczkę, poły płaszcza furkotały mu na wietrze, i obserwował, jak
taksówka
skręca w Sarphatistraat. Czuł się opuszczony, rozbity psychicznie i dziwaczny
jak postać z
czarno–białego filmu. Za nim portier uśmiechał się z niepokojem.
— Może pan wie, jak nazywa się ta pani? — zapytał szwajcara.
Pod wpływem wiatru jego głos zabrzmiał bełkotliwie. Portier pokręcił przecząco
głową.
— Czy mieszka w tym hotelu?
— Przykro mi. Nie wolno mi udzielać takich informacji.
Gil sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, zastanawiając się przez chwilę,
ile powinien
dać. Ale w uśmiechu mężczyzny dostrzegł coś, co go ostrzegło, że nie należy tego
robić.
— W porządku, jasne — mruknął, po czym niezręcznie cofnął się do obrotowych
drzwi.
Dwóch starszych bagażowych skinęło głowami z uszanowaniem, kiedy wrócił do
windy.
Stan i Ollie — jeden chudy, a drugi gruby. Najwyraźniej byli przyzwyczajeni do
irracjonalnych zachowań gości.
Gil stał w wyłożonej dębową boazerią windzie, która wiozła go na trzecie piętro,
i
przeglądał się w oprawnym w mosiężną ramę lustrze tak intensywnie, jakby był
prawdziwym
biznesmenem. Od lat już nie zrobił nic równie spontanicznego jak dzisiejsza
pogoń za tą
kobietą. Cóż, do licha, w niego wstąpiło? Miał żonę, dwoje dzieci, w pracy
odnosił same
sukcesy. Mieszkał w sześciopokojowym domu w Working, jeździł nową granadą
scorpio i
pisano o nim w Business Week jako o „jednym z najbardziej aktywnych
przedsiębiorców
młodego pokolenia”.
A jednak pognał za tą nieznajomą kobietą jak jakiś prostak, jak napalony,
nieletni łowca
autografów.
Zamknął za sobą drzwi apartamentu, dłuższą chwilę stał na środku pokoju,
ściskając w
dłoni dyplomatkę, i intensywnie myślał. Następnie postawił teczkę na podłodze i
powoli zdjął
płaszcz.
„Szkoda tego Gila, jest roztrzęsiony jak galareta” — niemal słyszał, jak
rozmawiają o nim
w biurze. „Dopóki nie wyjechał
w interesach do Amsterdamu, był całkiem normalny. Pewnie jest przepracowany”.
Podszedł do okna i otworzył je. Z hotelowego apartamentu rozciągał się widok na
rozległą
szarą Amstel, której brzegi spinał szeroki, wysoko zwieńczony most zwany
Hogesłuis. Na
rozjazdach głośno klekotały tramwaje, dzwoniąc, gdy zmierzały w stronę
przedmieść. Przez
okno wpadały tak silne i lodowate podmuchy wiatru, że targały firanką, a Gilowi
od chłodu aż
łzy stanęły w oczach.
Zmierzył sobie puls. Trochę za szybki, ale nie na tyle, by iść do lekarza. Czuł,
że nie ma
gorączki, chociaż przez ostatnie cztery dni — od wtorku do piątku — pracował po
szesnaście,
osiemnaście godzin na dobę. Co prawda bardzo uważał, by nie pić ani nie palić za
dużo, a
każdą wolną chwilę poświęcał na odpoczynek. Naturalnie, nie mógł wiedzieć, w
jakim
stopniu prowadzone tu przez niego negocjacje wpłynęły na stan jego umysłu, lecz
czuł się
normalnie.
Tyle że nieustannie myślał o jej twarzy, myślał o jej włosach, myślał o
sposobie, w jaki się
do niego uśmiechnęła — uśmiechem, który natychmiast rozmył się niczym
rozpuszczalna
aspiryna — i dopiero wtedy odeszła. Na przekór całej obowiązującej w świecie
psychologicznej i antropologicznej logice wiedział, że po prostu się w niej
zakochał. No cóż,
może się nie zakochał, może nie zakochał się naprawdę, nie zakochał się tak, jak
ongiś w
Margaret. Ale popatrzyła mu w oczy, przesłała uśmiech, po czym minęła go,
zostawiając za
sobą smugę oszałamiającego zapachu obsession, a on w ciągu dziesięciu sekund
poczuł
większe podniecenie, większą ciekawość i większe pożądanie niż to, którego
doświadczył w
ciągu ostatnich dziesięciu lat trwania jego małżeństwa.
Po prostu śmieszne — powiedział do siebie. — To tylko chwila słabości. Jestem
zmęczony, zestresowany. Jestem samotny. Nikt nie zrozumie, jak osamotniony czuje
się
człowiek podróżujący w interesach po obcych krajach. Nic zatem dziwnego, że
wielu
biznesmenów spędza cały wolny czas w swoim pokoju hotelowym, pije za dużo whisky
i
ogląda programy telewizyjne, których nie rozumie. Trudno wprost wyobrazić sobie
stan
większego opuszczenia niż ten, jaki przeżywa się podczas wędrówek ulicami obcego
miasta,
gdy nie ma przy człowieku nikogo, do kogo można by otworzyć usta.
Zamknął okno, sięgnął do minibarku po puszkę piwa i włączył telewizor. Szły
właśnie
wiadomości po holendersku. Jutro rano, kiedy odbierze już podpisane dokumenty z
Gemeentevervoerbedrijf, wezwie taksówkę, pojedzie prosto na Schiphol, wsiądzie
do
samolotu i poleci do Londynu. Mimo zaciekłej konkurencji ze strony koncernów
Volvo i
M.A.N. Diesel, udało mu się sprzedać amsterdamskiemu przedsiębiorstwu transportu
miejskiego dwadzieścia osiem nowych autobusów wyprodukowanych w Oxfordzie.
W rozmowie telefonicznej Brian Taylor określił go mianem „pierońskiego
cudotwórcy”, a
Margaret, jak zwykle, aż zapiszczała z radości.
Ale obraz rozwiewanych wiatrem włosów nieznajomej nieustannie przewijał mu się w
umyśle niczym puszczany wciąż od nowa fragment taśmy filmowej. Kręcą się
obrotowe
drzwi. Jej włosy burzy silny podmuch. Lśniąca, ciemna kaskada… Takie włosy
powinny
rozsypywać się na jedwabnych poduszkach.
Z wolna zapadał zmierzch, w falach rzeki zaczynały odbijać się światła, a
tramwaje, ze
zgrzytem szyn, odjeżdżały w kierunku Oosterpark i dalszych przedmieść. Gil
przejrzał kartę
dań serwowanych do numeru, żeby sprawdzić, co może zjeść na kolację. Ale kiedy
już
zdecydował się na węgorza, sznycel cielęcy i pół butelki białego wina, na myśl o
samotnej
kolacji ogarnęła go nagła panika. Zadzwonił więc i odwołał zamówienie.
— Nie będzie pan jadł kolacji? — zapytał czyjś głos z holenderskim akcentem.
Był to spokojny, uprzejmy głos, ale Gil wyczuł w nim jakąś zdumiewającą wrogość.
— Nie, dziękuję. Ja… zmieniłem zdanie.
Przeszedł do łazienki, umył ręce, opłukał twarz. Później poprawił krawat i nie
wkładając
płaszcza, sięgnął po klucz do apartamentu. Zszedł do hotelowego baru, którego
okna
wychodziły na rzekę. W pomieszczeniu tłoczyli się japońscy i amerykańscy ludzie
interesu,
wśród nich tylko dwie kobiety. Obie najwyraźniej musiały zajmować wysokie
stanowiska
kierownicze. Jedna miała niezbyt ciekawą urodę, a druga wybitnie męskie rysy.
Usiadł na
stołku przy barze i zamówił whisky z wodą sodową.
— Ale dzisiaj zimny wiatr, prawda? — zagadnął barman.
Gil bardzo szybko wypił zamówioną whisky i miał właśnie zamiar poprosić o
kolejną
szklaneczkę, kiedy w barze pojawiła się ta kobieta. Zajęła miejsce przy barze
zaledwie o
jeden stołek dalej. Ciągle była ubrana na biało i ciągle rozsiewała wokół siebie
woń
obsession. Uśmiechnęła się do barmana i po angielsku zamówiła bacardi.
Gilowi ze wzruszenia zabrakło tchu. Nigdy jeszcze nie przeżywał takich emocji.
Był to
rodzaj paniki, jaką odczuwa się przy klaustrofobii, a na to wszystko nakładał
się
nieprawdopodobnie wręcz intensywny pociąg erotyczny. Zaczynał rozumieć, dlaczego
ludzie
czasami są skłonni niemal dusić się nawzajem, żeby tylko zintensyfikować swoje
seksualne
doznania. Patrzył we własne szkliste oczy odbite w lustrze zawieszonym nad
butelkami z
dżinem Genever i starał się dopatrzyć w nich jakichś oznak nerwowego załamania.
Ale jeśli
nawet doznasz takiego załamania, czy zobaczysz to w swoich oczach? — zastanowił
się. —
Czy będzie to widać na twojej twarzy, czy rysy rozpadną się niczym pęknięty
dzban? A może
to wszystko będzie tkwiło ukryte głęboko w tobie? Może to tylko jakiś proces w
mózgu,
proces, którego nikt nie jest w stanie spostrzec?
Spojrzał dyskretnie w bok, najpierw na udo kobiety, a następnie, już odważniej,
na jej
twarz. Patrzyła prosto przed siebie, w lustro. Miała klasyczny, prosty nos, oczy
w kolorze
kobaltu, leciutko skośne, lecz bardzo europejskie. Wargi lśniły purpurą. Na
przegubie
zauważył plecioną bransoletkę z białego i żółtego złota — jej wartość musiała
stanowić
ekwiwalent jego trzymiesięcznych zarobków — oraz złoty zegarek marki Ebel.
Drugie,
szkarłatne, idealnie utrzymane paznokcie. Poruszyła się lekko na barowym stołku.
Pełne
piersi rozkosznie się zakołysały, a Gil dostrzegł smukłość talii. Nie ma na
sobie żadnej
bielizny — błysnęło mu w głowie. — Albo prawie żadnej. Lecz było w niej zbyt
dużo
zmysłowości, by mogło to być prawdą.
W jaki sposób powinienem zacząć rozmowę? Czy w ogóle powinien ją zaczynać? Czy
zdoła wykrztusić choć słowo? Przez chwilę myślał o Margaret, ale zdawał sobie
doskonale
sprawę, że robi to z czystego obowiązku. Ta kobieta pochodziła z innej planety
niż Margaret,
należała do całkowicie odmiennego gatunku. Miała w sobie ogromny ładunek
kobiecości,
była zmysłowa, dzika, a jednocześnie wytworna i zapewne niebezpieczna.
Podszedł do niego barman.
— Czy życzy pan sobie następnego drinka?
— Ja… eee…
— Niech pan da spokój — odezwała się nagle z uśmiechem kobieta. — Nie cierpię
pić
sama.
Gil się zarumienił, uśmiechnął, lekko wzruszył ramionami i powiedział:
— Zatem w porządku. Poproszę. — Odwrócił się w stronę kobiety. — Na co pani ma
ochotę?
— Dziękuję — odparła, wyciągając w stronę barmana pustą szklankę.
Ale w jej głosie pojawił się jakiś osobliwy ton, jakby dziękowała za coś
jeszcze.
Barman przygotował trunki. Gil i nieznajoma unieśli szklanki.
— Prosit!
— Czy pani tu mieszka? — zapytał Gil.
Miał nadzieję, że nie mówi zbyt piskliwym głosem i nie da się wyczuć w jego
tonie
podniecenia.
— W Amsterdamie?
— Nie, chodzi mi o Amstel Hotel.
— Och, nie — odparła. — Mieszkam nad samym morzem, w Zandvoort. Przyszłam tutaj
na spotkanie z przyjaciółką.
— Mówi pani doskonale po angielsku — zauważył Gil.
— Tak, wiem o tym.
Gil czekał, aż kobieta powie o sobie coś więcej, ale milczała.
— Pracuję w branży transportowej — zagaił. — Cóż, tak naprawdę, to w wytwórni
autobusów.
Popatrzyła na niego uważnie, ale w dalszym ciągu nie odzywała się słowem.
— Jutro wracam do Londynu — dodał. — Załatwiłem już wszystko, co miałem do
załatwienia. Koniec pracy.
— Dlaczego pan za mną pobiegł? Wie pan… dziś po południu, kiedy opuszczałam
hotel.
Wybiegł pan za mną i obserwował, jak odjeżdżam taksówką.
Gil otworzył usta, lecz natychmiast je zamknął. Bezradnie uniósł dłonie.
— Nie wiem. Naprawdę nie wiem. To było… Nie, nie wiem. Po prostu pobiegłem.
Nie spuszczała z niego wzroku bystrego niczym oko kamery.
— Pan mnie pożąda — stwierdziła.
Gil nie odpowiedział. Niespokojnie zaczął wiercić się na barowym stołku.
Kobieta bez chwili wahania pochyliła się w jego stronę i położyła mu dłoń na
udzie. Teraz
była bardzo bliziutko. Rozsunęła lekko wargi, tak że dostrzegł koniuszki białych
zębów. W
jej oddechu wyczuwał woń bacardi. Ciepłą, łagodną, jak najlżejsze tchnienie
wiatru.
— Pan mnie pożąda — powtórzyła.
Jeszcze raz szybko, mocno ścisnęła go za udo i wyprostowała się. Jej twarz
wyrażała
niemy triumf. Gil patrzył podniecony, zakłopotany, pełen niedowierzania. Ona
naprawdę
wyciągnęła rękę i naprawdę go dotknęła… nie, nie dotknęła, to była pieszczota.
Ta piękna
kobieta w białej sukni, piękna kobieta, za którą każdy z siedzących w barze
biznesmenów z
ochotą oddałby swoją bożonarodzeniową premię, siedziała z nim.
— Nawet nie wiem, jak pani ma na imię — odezwał się nieco śmielej.
— Czy to konieczne?
— Chyba nie. Ale chciałbym je znać. Ja nazywam się Gil Batchelor.
— A ja mam na imię Anna.
— Tak po prostu? Tylko Anna?
To jest palindrom — odparła z uśmiechem. — W obie strony czyta się tak samo.
Staram
się stosownie do tego żyć.
— Może ma pani ochotę na kolację?
— Czy to konieczne?
Gilowi serce waliło jak młotem.
— W jakim sensie konieczne? — zapytał.
— W takim sensie, że widzi pan konieczność zabiegania o moje względy. Zaprosić
mnie
na kolację, wywrzeć na mnie jak najlepsze wrażenie w kwestii znajomości win,
bawić
błyskotliwą, dowcipną rozmową. Opowiadać mi te wszystkie zabawne anegdoty,
które,
jestem o tym przekonana, pana koledzy słyszeli już co najmniej sto razy. Czy to
konieczne?
Gil oblizał wargi.
— Może więc zamówimy na górę butelkę szampana? — zapytał.
Uśmiechnęła się.
— Sam pan najlepiej wie, że nie jestem prostytutką. Barman sądzi, że nią jestem,
bo
prostytutki to dobry interes, jeśli naturalnie są odpowiednio ubrane i zachowują
się zgodnie z
obowiązującymi w hotelu zasadami. Jeżeli zamierza pan zabrać mnie ze sobą na
górę, chcę
uczciwie powiedzieć, że będzie pan drugim mężczyzną, z którym w życiu spałam.
Lekko wzruszył ramionami, jakby chciał pokazać, że pochlebia mu to ostatnie
stwierdzenie, ale traktuje je niezupełnie serio. Kobieta w stylu Anny, z ciałem
Anny i
bezpośredniością erotyczną Anny miałaby mieć w życiu tylko jednego mężczyznę?
— Nie wierzy mi pan — skonstatowała Anna.
— Wcale nie muszę wierzyć, prawda? To część gry.
Pomyślał, że jest to najbardziej chytra i wymyślna odpowiedź.
Ale Anna wyciągnęła rękę w jego stronę, zdjęła z klapy marynarki jakiś włos i
powiedziała
bardzo cicho:
— To nie jest gra, ukochany.
W milczeniu rozebrała się i podeszła do okna, tak że dostrzegał zarys jej ciała
na tle
zimnego blasku ulicznych latarń, ale twarz pozostawała w cieniu. Sukienka z
cichym
szelestem spłynęła na podłogę. Pod nią kryły się tylko skąpe cache–sexe z
białej, koronkowej
bawełny. Anna miała ogromne piersi niemal za duże jak na kobietę o tak smukłych
ramionach,’a sutki wielkie i jasne jak cukrowy syrop.
Gil obserwował ją i rozpinał koszulę. Wydawało mu się, że Anna się uśmiecha.
Podeszła
do niego i zanurzyła dłoń w skręcone, brązowe włosy porastające jego tors,
pociągnęła.
Pocałowała w policzek, potem w usta. Następnie sięgnęła w dół i zaczęła rozpinać
mu pasek.
Niech to licho weźmie, to nieuczciwe. Zdradzam kobietę, z którą mam dzieci,
kobietę,
która jutro oczekuje mnie w domu — pomyślał Gil. — Ale jak często mężczyzna
wpada w
taki erotyczny sen? Pewnie powinienem poprosić, żeby się ubrała i wyszła stąd.
Ale wtedy do
końca życia będę żałował i będę się zastanawiał, jak by to było z Anną.
Dłonie Anny prześlizgnęły się na tył jego spodni. Ostre paznokcie przez materiał
znaczyły
ślad na jego pośladkach. Gil nie potrafił ukryć drżenia.
— Połóż się — szepnęła. — Chcę cię kochać.
Usiadł na skraju łóżka i zdjął spodnie. Anna delikatnie pchnęła go do tyłu.
Kiedy
zdejmowała z siebie cache–sexe, do jego uszu dobiegł delikatny szelest
materiału. Usiadła
okrakiem na jego torsie i uśmiechnęła się w zalegającym pokój półmroku. Jej
włosy spowiły
go niczym miękki, tajemniczy całun.
— Lubisz być całowany? — zapytała Anna. — Istnieje tyle rodzajów pocałunków.
Przesunęła się jeszcze bardziej w górę, a następnie dotknęła sromem jego ust.
Jej włosy
łonowe były jedwabiste i długie, niczym najdelikatniejsze ptasie pióra. Gil
zaczął ją całować.
Najpierw z wahaniem, później coraz żarliwiej, coraz głębiej, Otwierając ją
palcami.
Westchnęła głęboko, cicho, z przyjemnością i zanurzyła palce w jego włosach.
Tej nocy kochali się cztery razy. Anna była nienasycona. Kiedy do pokoju zaczęło
się
przesączać pierwsze, szare światło budzącego się dnia, a na Hogesluis znów
zaczęły ze
zgrzytem przejeżdżać tramwaje, Gil leżał na plecach. Obserwował śpiącą Annę i
rozsypane
na poduszce włosy. Ujął w dłoń jej pierś, przesunął palce na płaski brzuch i
jedwabiste czarne
włosy łonowe. Była czymś więcej niż snem i marzeniem, była kimś, komu nie można
się
oprzeć. Była wszystkim, czego mężczyzna może pożądać. Gil pocałował ją
delikatnie w
czoło, a kiedy otworzyła oczy i spojrzała na niego, już wiedział, że jest w niej
beznadziejnie
zakochany.
— Musisz dzisiaj wracać do Anglii — przypomniała cicho.
— Nie wiem. Może.
— Chcesz powiedzieć, że mógłbyś jeszcze trochę zostać? Gil patrzył na nią, a
jednocześnie miał przed oczyma obraz Margaret, zupełnie jakby oglądał film na
podwójnym
ekranie. Oczyma wyobraźni widział, jak żona siedzi na kanapie, szyje i co chwila
spogląda na
zegar, żeby sprawdzić, czy nadeszła już pora lądowania jego samolotu na lotnisku
Gatwick.
Widział, jak otwiera mu z uśmiechem drzwi, jak go całuje i opowiada, co Alan
robił w szkole.
— Może zostanę jeszcze jeden dzień. — Gil usłyszał siebie wymawiającego te
słowa,
jakby wypowiadał je ktoś inny, ktoś, kto przebywa w tym pokoju i ma dokładnie
taki sam
sposób mówienia jak on.
Anna pochyliła głowę i pocałowała go w usta. Jej język wślizgnął mu się między
zęby.
Później odsunęła się, położyła na plecach i szepnęła:
— A może dwa? Mogłabym zabrać cię do Zandvoort. Pojechalibyśmy do mnie i
kochalibyśmy się cały dzień, całą noc, a później jeszcze cały następny dzień.
— Nie jestem pewien, czy uda mi się wygospodarować dwa dni.
— Zadzwoń do biura. Powiedz, że może zdołasz sprzedać amsterdamczykom jeszcze
kilka
autobusów. Dzień, noc i jeszcze jeden dzień. Możesz wrócić do domu w niedzielę
wieczorem.
Wtedy nie będzie takiego tłoku w samolotach.
Po chwili wahania pocałował ją.
— W porządku. Do licha, po śniadaniu mogę zadzwonić do biura lotniczego.
— A twoja żona? Musisz do niej też zadzwonić.
— Zadzwonię.
Anna przeciągnęła się jak rozkoszne, smukłe zwierzę.
— Jest pan wyjątkowo miłym mężczyzną, panie Batchelor — powiedziała.
— A pani jest wyjątkową damą.
Margaret pociągała nosem: Gil poczuł takie wyrzuty sumienia, że omal nie zgodził
się
natychmiast wracać do Anglii. Tęskniła za nim, w domu wszystko było przygotowane
na jego
powrót. Alan nieustannie pytał: „Gdzie tatuś?” Dlaczego musiał zostać w Holandii
dwa dni
dłużej? Z całą pewnością Holendrzy mogliby zatelefonować do Anglii albo wysłać
teleks. I
dlaczego on? Te dodatkowe autobusy powinien sprzedawać George Kendall. W końcu
jej
pretensje sprawiły, że nabrał odwagi i oświadczył: „Muszę tu zostać na te dwa
dni. To tyle.
Wcale nie jestem tym zachwycony, kochanie, podobnie jak ty. Uwierz mi. Brakuje
mi ciebie i
Alana. Ale to tylko dwa dni. A kiedy wrócę, pojedziemy na cały dzień do
Brighton. Co ty na
to? Zapraszam cię na lunch do Wheelera”.
Odłożył słuchawkę. Anna obserwowała go z drugiego końca pokoju. Siedziała na
wielkiej,
pokrytej białą skórą kanapie ubrana tylko w spodnie od pidżamy z cienkiej krepy.
Do
odkrytych piersi tuliła kryształową szklankę bacardi. Pod wpływem dotyku zimnego
szkła
sutki stwardniały. Przesłała mu taki uśmiech, że stracił całą pewność siebie.
Popatrzyła na
niego prawie z triumfem, jakby namawiała go, żeby skłamał Margaret, jakby
przejęła jakąś
część jego duszy.
Za jej plecami, przez panoramiczne okno okolone bluszczem, widział betonowy
deptak,
rozległą, szarą plażę, szare i niebieskie chmury oraz niespokojne, wzburzone
Morze
Północne.
Podszedł do Anny i usiadł obok. Opuszkami palców dotknął jej warg, pocałował w
usta, a
jego ręce błądziły po gorących, ciężkich piersiach; między palcem wskazującym i
kciukiem
pieścił jej ogromną sutkę. Obserwowała go z uśmiechem.
— Czy wpadłoby ci do głowy, że mógłbyś zakochać się w kimś takim jak ja? —
zapytała
szeptem.
— Nie sądzę, żeby istniał ktoś inny taki jak ty. Jesteś jedyna.
— A więc mógłbyś się we mnie zakochać?
— Myślę, że to już się stało — odważył się wyznać.
Odstawiła szklankę z alkoholem na stolik ze szkła i nierdzewnej stali, po czym
uklękła na
kanapie. Zdjęła spodnie od pidżamy. Była naga. Popchnęła Gila tak, że opadł na
plecy, i
usiadła na nim.
— Lubisz mnie całować, prawda? — wymruczała.
Nie odpowiedział. Uniósł lekko głowę i ujrzał, że Anna wciąż patrzy na niego z
tym
niepokojącym uśmiechem.
Dom był pogrążony w ciszy, chyba że rozmawiali lub słuchali muzyki. Anna
uwielbiała
symfonie Mozarta, ale zawsze puszczała płyty w sąsiednim pokoju. Ściany były
białe i gołe, a
podłogi pokryte szarymi dywanami. Wnętrze sprawiało takie wrażenie, jakby
stanowiło
przedłużenie ponurego, zimnego krajobrazu wybrzeża, który Gil obserwował przez
okna. W
domu poza roślinami doniczkowymi nie było żadnych ozdób. Nieliczne marne obrazy
przedstawiały męskie i kobiece akty, przeważnie bez twarzy. Gilowi zdawało się,
że
domostwo wcale nie należy do Anny, że mieszkał w nim tuzin innych osób, ale
żadna z nich
nie wywarła tutaj żadnego piętna. Ten dom nie posiadał najmniejszych oznak
indywidualnego
stylu. Był niepokojący. Stał na końcu ślepej uliczki zamkniętej plażą. Chodnik z
szarych płyt
pokrywała warstwa chrzęszczącego pod stopami burego piasku. A wiatr wiał niczym
dokuczliwy, nieustanny ból głowy.
Kochali się prawie bez przerwy. Wychodzili na spacery po plaży, wysoko
postawionymi
kołnierzami osłaniając twarze przed kłującymi boleśnie tumanami ostrego piasku
miecionego
wiatrem. W milczeniu jedli zimne mięso i popijali białym winem. Słuchali muzyki
Mozarta
dochodzącej z sąsiednich pokoi. Trzeciego ranka Gil obudził się i ujrzał, że
Anna już nie śpi i
bacznie go obserwuje. Wyciągnął rękę, zanurzył palce w jej włosach.
— Dzisiaj muszę wracać do domu — powiedział schrypniętym od snu głosem.
Anna ujęła jego dłoń i lekko ją uścisnęła.
— Nie możesz zostać jeszcze jeden dzień? Tylko jeden dzień i jedną noc?
— Muszę wracać. Obiecałem Margaret. Poza tym w poniedziałek rano muszę siedzieć
za
biurkiem.
Opuściła głowę tak, że nie mógł dostrzec jej twarzy.
— Wiesz, że… jeśli teraz wyjedziesz… już nigdy się nie zobaczymy?
Gil milczał. Bólem przejmowała go myśl, że już nigdy w życiu nie prześpi się z
Anną.
Wyszedł spod kołdry i powlókł się do łazienki. Zapalił światło nad umywalką i
dokładnie
obejrzał twarz w lustrze. Był zmęczony. Cóż, każdego wykończyłyby dwa dni i trzy
noce
orgiastycznego seksu z kobietą taką jak Anna. Ale ujrzał w swojej twarzy jeszcze
coś, na
widok czego zmarszczył brwi. Długo oglądał się w lustrze, niezupełnie pewien, o
co chodzi.
Napełnił umywalkę ciepłą wodą i nałożył na dłoń piankę do golenia.
Kiedy dotknął ręką policzka, uświadomił sobie jednak, że wcale nie musi się
golić.
Zawahał się, a następnie zmył piankę i wypuścił wodę z umywalki. Musiał się
pewnie
golić poprzedniej nocy, zanim poszedł do łóżka, ale o tym zapomniał. Ostatecznie
wypili
sporo wina. Przeszedł do ubikacji, usiadł na muszli i szybko, odruchowo oddał
mocz. Dopiero
kiedy wstał i wytarł papierem toaletowym krocze, uświadomił sobie, że nigdy tego
nie robił.
Przecież nigdy nie siadam, żeby się wysikać. Nie jestem kobietą.
W progu łazienki stała Anna i przyglądała mu się.
Gil wybuchnął śmiechem.
— Chyba się starzeję. Usiadłem, żeby się wysikać.
Podeszła do niego, zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała w usta. Był to
długi,
upajający, pełen żaru pocałunek. Kiedy ponownie otworzył oczy, tuż przed swoją
twarzą
ujrzał jej bacznie wpatrzone w niego oczy.
— Nie odchodź — szepnęła Anna. — Jeszcze nie teraz. Nie zniosłabym tego. Daj mi
jeszcze jedną noc.
— Anno… Nie mogę. Mam rodzinę, mam pracę.
Z taką samą bezpośredniością jak w barze w Amstel Hotel objęła go i zaczęła
całować kark
i ramiona.
Zareagował natychmiast.
— Nie odchodź — powtórzyła. — Na kogoś takiego jak ty czekałam tak długo… Nie
zniosłabym rozstania w tej chwili. Jeszcze jeden dzień, jeszcze jedna noc.
Złapiesz wieczorny
samolot w poniedziałek i będziesz w Anglii przed dziewiątą rano.
Pocałował Annę. Wiedział już, że się podda.
Tego dnia poszli na sam brzeg morza. Jakieś psisko o skołtunionej, przemoczonej
sierści
obszczekiwało ich przez cały czas. Od Morza Północnego nieustannie dął wiatr.
Kiedy
wrócili do domu, Gil poczuł się zmęczony, ale w jakiś osobliwy sposób. Anna
pomogła mu
się rozebrać i dotrzeć do sypialni.
— Jestem kompletnie wykończony — wyznał z uśmiechem.
Pochyliła się i pocałowała go w usta. Leżał z otwartymi oczyma i słuchał muzyki
Mozarta
sączącej się z pokoju obok. Obserwował popołudniowe światło padające na sufit,
które
oświetlało zrobiony piórkiem rysunek przedstawiający splecionych w uścisku
kobietę i
mężczyznę. Obrazek był dość zagadkowy, bo nie dawało się określić, w którym
miejscu
kończy się ciało mężczyzny, a zaczyna kobiece.
Poczuł się śpiący. Zaczął padać nadciągający znad morza słony deszcz. Gil
przespał całe
popołudnie i cały wieczór. Zerwała się wichura i tłukła zajadle kroplami deszczu
w okna.
Spał aż do drugiej nad ranem. Wtedy do sypialni weszła Anna i cichutko
wślizgnęła się do
łóżka obok niego.
— Kochany — mruknęła, dotykając delikatnie jego policzka.
Śniło mu się, że Anna lekko nim potrząsa, a potem unosi mu głowę i podaje do ust
szklankę wody. Śnił, że pieści go i mruczy mu do ucha miłosne zaklęcia. Śnił, że
biegnie
plażą przez szary piasek. Ale piasek okazał się klejem, który oblepiał mu
kostki. Słyszał
muzykę, słyszał głosy.
Otworzył oczy. W pokoju panował półmrok. Dom wypełniała cisza. Odwrócił się,
żeby
popatrzeć na stojący na nocnej szafce zegarek. Wskazywał dziewiętnastą
siedemnaście. Gil
był otumaniony, jakby miał kaca, a kiedy oblizał wargi, były zapadnięte i suche.
Z rękami
wyciągniętymi wzdłuż ciała długo leżał na plecach, gapiąc się bezmyślnie w
sufit. Musiał
zapaść na jakąś chorobę albo za dużo wypił. Nigdy dotąd się tak nie czuł.
Dopiero kiedy uniósł dłoń, żeby przetrzeć oczy, zrozumiał, że przytrafiło mu się
coś
nadzwyczajnego. Jego rękę zatrzymało coś ogromnego, co wyrosło mu na torsie.
Poczuł
przechodzący po krzyżu lodowaty dreszcz przerażenia i natychmiast zrzucił z
siebie kołdrę.
Kiedy popatrzył na swe nagie ciało, z gardła wydarł mu się piskliwy krzyk
przerażenia.
Miał biust. Dwie wielkie, rozkosznie zaokrąglone piersi i wielkie sutki. Ujął je
w dłonie i
uświadomił sobie, że nie jest to żadna opuchlizna, żaden rak, ale najprawdziwsze
kobiece
piersi, wielkie piersi; takie same jak ma Anna.
Drżąc, przesunął dłońmi po bokach i wyczuł smukłą talię, później płaski brzuch i
jedwabiste włosy łonowe. Wiedział już, co napotka między nogami, ale zwlekał,
minuta za
minutą. Zamknął oczy, bo brakowało mu odwagi, aby uwierzyć w to, że tamto
zniknęło, że
został wyjałowiony z męskości. Ale w końcu przesunął dłońmi po pozbawionych
włosów
udach i wymacał palcami wilgotne wargi swego sromu. Zawahał się, przełknął
głośno ślinę i
wsunął palec w pochwę.
Nie było najmniejszych wątpliwości. Miał ciało absolutnie kobiece, w środku i na
zewnątrz. W każdym razie z wyglądu był kobietą.
— To nie może być prawda — powiedział cicho, ale nawet jego głos stał się
kobiecy.
Wygrzebał się powoli z łóżka, a piersi mu zafalowały tak samo, jak falowały
piersi Anny.
Podszedł do wielkiego lustra w toaletce. Ze zwierciadła patrzyła nań kobieta,
cudowna naga
kobieta, kobieta, którą był on sam.
— To nie może być prawda — powtórzył, ujmując piersi w dłonie i patrząc z
napięciem w
majaczącą w lustrze twarz.
Jego oczy, jego mimika, jego wyraz twarzy. Widział oblicze Gila Batchelora,
sprzedawcy
autobusów z Working. Ale czy inni zobaczą w nim to, co on w sobie widział? Co
dojrzy
Brian Taylor, kiedy Gil pojawi się w pracy? I, Boże Wszechmogący, to absurd, ale
co powie
Margaret, jeśli jej mąż wróci do domu w takim stanie?
Cicho opadł na podłogę i wstrząśnięty leżał z twarzą wtuloną w szary dywan.
Leżał tak, aż
zapadły kompletne ciemności. Nie wiedział, co ma zrobić, nie wiedział, co się
dzieje. Zresztą
wcale nie chciał tego wiedzieć.
W końcu, kiedy w pokoju zrobiło się już zupełnie ciemno, otworzyły się drzwi, a
na
podłogę padła smuga światła.
— Już nie śpisz. Przepraszam. Powinienem pojawić się wcześniej — usłyszał słowa.
Uniósł głowę. Nieświadomie odgarnął z czoła długie pasma włosów i popatrzył w
górę. W
progu majaczyła sylwetka mężczyzny ubranego w garnitur. Na nogach miał czarne,
skórzane,
starannie wypastowane buty.
— Kim pan jest? — zapytał Gil schrypniętym głosem. — I co, do cholery ciężkiej,
mnie
się przytrafiło?
— Po prostu pan się zmienił. To wszystko.
— Na rany Chrystusa, niech pan na mnie spojrzy! Co tu się dzieje? Czy kombinuje
pan coś
z hormonami? Jestem mężczyzną! Na Boga, jestem mężczyzną.
Zaczął szlochać. Na wargi spływały mu słone łzy. Mężczyzna podszedł do niego,
uklęknął
obok i uspokajająco położył mu dłoń na ramieniu.
— To nie hormony — powiedział. — Gdybym wiedział, jak to się dzieje, tobym ci
powiedział. Wiem tylko, że tak się dzieje. Z mężczyzny na mężczyznę. Mężczyzna,
który był
przede mną Anną… ten, który przejął moje ciało… powiedział mi to samo, co mówię
tobie…
podobnie jak ty opowiesz to mężczyźnie, którego przejmiesz.
W tym momencie drzwi sypialni uchyliły się i twarz przybysza oświetliła bijąca z
przedpokoju smuga światła. W ułamku sekundy Gila sparaliżowało przerażenie;
spostrzegł,
że nieznajomy jest nim samym. Miał jego twarz, jego włosy, jego uśmiech. Jego
zegarek, jego
garnitur. A w przedpokoju stała jego własna teczka.
— Nie rozumiem — szepnął. Otarł łzy zalewające mu twarz.
— Nie sądzę, żeby ktoś z nas był w stanie to zrozumieć — powiedział tamten. — To
się
dzieje z jakiegoś powodu. Ale nikt nie potrafi dociec z jakiego.
— Przecież wiesz, że to się dzieje — odparł Gil. — Dzieje się od samego
początku. Wiesz
to.
Mężczyzna skinął głową. Gil powinien wpaść w gniew. Powinien chwycić faceta za
gardło
i wyrżnąć jego głową o ścianę. Ale ten mężczyzna był nim, a on z jakichś
niewytłumaczalnych powodów bał się go dotknąć.
— Przykro mi — odezwał się cicho tamten. — Uwierz mi. Przepraszam za siebie.
Byłem
takim samym mężczyzną jak ty. Nazywałem się David Chilton. Skończyłem
trzydzieści dwa
lata i pracowałem jako dyrektor w firmie lotniczej. Miałem rodzinę: żonę i dwie
córeczki. I
dom w Darien w stanie Connecticut. — Urwał i po chwili mówił dalej: — Cztery
miesiące
temu przybyłem do Amsterdamu i poznałem Annę. Tak jakoś poszło, że sprowadziła
mnie
tutaj. Sprawiła, że co noc się z nią kochałem. Pewnego ranka przebudziłem się i
to ja byłem
Anną, a ona zniknęła.
— Nie wierzę w ani jedno twoje słowo — odrzekł Gil. — To jakieś szaleństwo. To
senny
koszmar.
Mężczyzna potrząsnął głową.
— To prawda. Ale zdarza się mężczyźnie za mężczyzną. Zapewne od lat.
— A skąd o tym wiesz?
— Ponieważ Anna zabrała mój paszport i bagaż. Wydaje mi się, że istnieje jedno
miejsce,
do którego mogła pójść… mógł pójść. Jedyne miejsce, w którym mógł przetrwać w
moim
ciele i z moją tożsamością.
Gil wpatrywał się w niego.
— To znaczy… do twojego domu? Przejął twoje ciało i pojechał do twojego domu?
Mężczyzna stanowczo skinął głową. Gilowi nie wpadłoby nigdy do głowy, że ktoś w
takim
geście może okazać taką surowość.
— Nie bój się, znalazłem paszport i książeczkę bankową Anny. Zostawię ci je.
Poleciałem
do Nowego Jorku, tam wynająłem samochód i pojechałem do Connecticut. Zatrzymałem
się
przed własnym domem i obserwowałem siebie, jak koszę własny trawnik, bawię się z
własnymi córeczkami i całuję własną żonę. — Opuścił głowę, a po chwili dodał: —
Mógłbym
go zabić. To znaczy siebie… W każdym razie osobę, która wygląda jak ja. Ale co
by to dało?
Z własnej żony uczyniłbym wdowę, a ze swoich dzieci sieroty. Zanadto ich kocham.
Ciągle
ich kocham.
— I dałeś sobie spokój? — zapytał szeptem Gil.
— A cóż mogłem innego zrobić? Wróciłem samolotem do Holandii, no i jestem tutaj.
— Ale dlaczego nie zostałeś Anną? Dlaczego nie pozostałeś, jaki byłeś? Dlaczego
musiałeś przejąć moje ciało?
— Ponieważ jestem mężczyzną — odparł David Chilton. — Ponieważ zostałem
stworzony
mężczyzną i myślę jak mężczyzna. Nie ma znaczenia, jak piękną czy jak bogatą
kobietą jesteś
ani… No cóż, zobaczysz, jak to smakuje. Najnędzniejszy, najbardziej stłamszony
facet na
całym szerokim świecie nie musi znosić tego, co znosi kobieta. Czy możesz sobie
wyobrazić,
że kiedy kobieta spotyka się z mężczyzną, ten nieustannie patrzy na jej krocze,
zamiast na jej
twarz, nawet jeśli rozmawiają na poważne tematy? Prawda, że tak jest? A ty co mi
robiłeś,
kiedy spotkaliśmy się w hotelu? Osiemdziesiąt procent czasu strzelałeś oczami na
moje cycki
i dobrze wiedziałem, o czym myślisz. No cóż, teraz to przytrafiło się tobie.
Uwierz mi, po
kilku miesiącach zdecydujesz się złapać jakiegoś chłopaka i to nie dlatego, że
zechcesz
ponownie być mężczyzną, ale dlatego, że zechcesz zemścić się na tych wszystkich
dupkach,
którzy traktują cię jak maszynkę do seksu, a nie jak istotę ludzką.
Gil bez słowa uklęknął na podłodze. David Chilton popatrzył na zegarek — ten
sam, który
podarowała mężowi w ostatnią rocznicę ślubu Margaret.
— Muszę już iść. Zarezerwowałem samolot na jedenastą — mruknął.
— Nie możesz… — zaczął Gil. David Chilton skrzywił się.
— A cóż innego mam zrobić? Twoja żona czeka na mnie w domu. Na zwykłego
mężczyznę, takiego jak ja, a nie na drapieżną, szałową brunetkę, taką jak ty.
— Nie możesz tego zrobić — odparł Gil. — To kradzież.
— Kradzież? Jak człowiek może ukraść coś, co cały świat uważa za jego własność?
— A wiec, na Boga, jest to morderstwo! Po prostu mnie zabiłeś!
— Morderstwo? — David Chilton potrząsnął głową. — Daj spokój, Anno. Naprawdę
muszę już iść.
— Zabiję cię — ostrzegł Gil.
— Nie sądzę — odparł David Chilton. — Może przyjdzie ci taki pomysł do głowy. Ja
też
myślałem, żeby zabić tego typka, który przejął moje ciało. W salonie znajduje
się dziennik
pisany przez mężczyzn, którzy zmienili się w Annę. Przeczytaj go, zanim
podejmiesz
jakiekolwiek drastyczne kroki.
Wyciągnął dłoń i prawie z tęsknotą dotknął włosów Gila.
— Przeżyjesz. Masz ubrania, masz samochód, masz pieniądze w banku. Masz nawet
całkiem ładny pakiet akcji. Nie jesteś ubogą kobietą. Kobiety z fantazją nigdy
nie są biedne.
Jeśli zechcesz pozostać Anną, do końca życia będziesz żył bardzo dostatnio.
Albo… jeśli już
będziesz miał tego serdecznie dosyć, wiesz, co masz zrobić.
Gil siedział bezradnie na podłodze, niezdolny uczynić niczego, by zatrzymać
Davida
Chiltona. Znajdował się w stanie szoku; był wyprany z wszelkich uczuć. David
Chilton
doszedł do końca przedpokoju i podniósł z podłogi jego teczkę. Odwrócił się i
uśmiechnął do
Gila po raz ostatni, a potem przesłał mu dłonią pocałunek.
— Żegnaj, kochanie. Trzymaj się ciepło.
Kiedy dotarł do niego szczęk zamykanych drzwi wyjściowych, nadal siedział bez
ruchu na
podłodze i gapił się w dywan. Ciało, w którym przyszedł na świat, po prostu
odeszło z jego
życia.
Przespał resztę nocy. Nie pamiętał, czy cokolwiek mu się śniło. Obudził się i
przez prawie
godzinę leżał w łóżku i obmacywał się. Było to przerażające, a jednocześnie
ekscytujące
uczucie — posiadać ciało kobiety i umysł mężczyzny. Masował piersi, ściskał
palcami sutki
tak samo, jak robił to „Annie”. Później sięgnął między nogi i delikatnie się
pieszcząc, z
ciekawością, w napięciu badał swoje narządy płciowe.
Zastanawiał się, jak by to było, gdyby miał w sobie mężczyznę, jak by miał go na
sobie.
Mężczyznę, który rytmicznie by się w niego wbijał.
Zabronił sobie o tym myśleć. Odrzucił natychmiast tę myśl. Na Boga, nie jesteś
przecież
zboczeńcem.
Wziął prysznic i umył włosy. Odkrył, że ich długość przysparza mu nie lada
kłopotów,
zwłaszcza kiedy były mokre. Dopiero po czterech próbach udało mu się zawinąć je
w turban z
ręcznika. A przecież Margaret wiązała go nie patrząc nawet w lustro. Postanowił,
że przy
pierwszej okazji je obetnie.
Podszedł do szafy i zaczął przeglądać garderobę Anny. Lubił, kiedy nosiła
granatową
spódnicę i biały, luźny sweter. Znalazł go — leżał schludnie złożony w którejś
szufladzie.
Niezręcznie naciągnął go na siebie, ale patrząc w lustro stwierdził, że powinien
wcześniej
włożyć stanik. Nie chciał zwracać na siebie uwagi w ten sposób. Znalazł całą
szufladę
biustonoszy — koronkowych i tajemniczych. Przymierzył jeden. Ale za każdym
razem,
zanim zdążył go zapiąć na plecach, piersi wyskakiwały z miseczek. W końcu
podszedł do
łóżka, uklęknął, oparł biust na kołdrze i zapiął niesforny zamek. Wciągnął
niezwykle skąpe
majteczki Anny. Irytowały go, bo wcinały się cieniutkim paskiem między pośladki,
ale
doszedł do wniosku, że jakoś zdoła się do tego przyzwyczaić.
Jakoś się do tego przyzwyczaić. Słowa te drążyły mu mózg niczym lodowaty pocisk.
Gapił
się na swoje odbicie w lustrze, na przepiękną twarz i na oczy, które wciąż były
jego oczyma.
Rozpłakał się z wściekłości. Zacząłeś już to akceptować. Zacząłeś się do tego
przyzwyczajać.
Zająłeś się biustonoszem, majteczkami, zastanawiasz się, jaką włożyć sukienkę i
już
zapomniałeś, że wcale nie jesteś Anną, zapomniałeś, że jesteś Gilem. Jesteś
mężem. Jesteś
ojcem. Do cholery ciężkiej, jesteś mężczyzną!
Oddychał głęboko, ale wściekłość rosła w nim niczym słupek rtęci w termometrze
pod
wpływem temperatury. Chwycił stojący przed toaletką taboret i wyrżnął nim w
zwierciadło.
Szkło pękło z trzaskiem i posypało się na dywan. Tysiące malutkich Ann
spoglądało na niego
z nieprzytomną furią i zawodem w oczach.
Miotał się po domu jak szaleniec — otwierał szuflady, rozrzucał po podłodze
papiery,
zwalał ze stolików ozdoby i bibeloty. Wyłamał drzwiczki do barku i wyciągał
butelkę za
butelką, po czym ciskał nimi przez pokój. Roztrzaskiwały się na przeciwległej
ścianie;
whisky, gin, campari, także kieliszki i szklanki.
W końcu, wyczerpany, usiadł na podłodze i szlochał. Potem nie miał już siły
nawet płakać.
Przed nim, na dywanie leżał dowód tożsamości Anny, jej polisa ubezpieczeniowa,
paszport, karty kredytowe. Anna Huysmans. Tak się teraz nazywał.
Po drugiej stronie pokoju, pod obitą białą skórą kanapą Gil dostrzegł wielki
dziennik
oprawiony w brązową marokańską skórę. Podpełzł w tamtą stronę na czworakach i
podniósł
tomiszcze. To o tym dzienniku musiał mówić David Chilton. Otworzył go na
ostatniej stronie.
Czytał, choć łzy zamazywały litery.
„Gil był cudowny… miał w sobie tyle entuzjazmu, tyle spokoju… Nie sprawi mi
kłopotu
wcielenie się w jego postać… Mam tylko nadzieję, że polubię jego żonę, Margaret…
z tego,
co mówił, jest trochę niedojrzała… i skarżył się, że musiał ją długo namawiać,
żeby się z nim
kochała… No cóż, ale to chyba była wina Gila… trudno go nazwać najwspanialszym
kochankiem świata”.
Czytał dziennik, cofając się aż do samego początku. Ku jego zdumieniu pierwsza
notatka
została sporządzona szesnastego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego
roku.
Napisał ją po niemiecku oficer Reichswehry, który spotkał Annę, gdy w sprawach
wojskowych jechał samochodem do Edam. „Pękła jej w rowerze dętka… a dziewczyna
była
tak śliczna, że poleciłem kierowcy, żeby zatrzymał się i pomógł jej…”
Trudno orzec, czy ten niemiecki samarytanin to pierwsza ofiara Anny, czy też po
prostu
pierwszy zaczął prowadzić dziennik. Zapiski ciągnęły się strona po stronie, rok
po roku. Było
ich dobrze ponad siedemset, a każda opowiadała inną historię kuszenia i
tragedii. Niektórzy
mężczyźni próbowali nawet naukowo wytłumaczyć, kim jest Anna i dlaczego
przejmuje
męskie ciała.
„Zesłana została przez samego Boga jako kara za nasze zdrożne i lubieżne myśli o
kobietach i za gwałcenie świętego sakramentu małżeństwa…”
„Tak naprawdę nie istnieje. Nie ma żadnej »Anny«, ponieważ jest nieustannie
jednym z
nas. Jedyna »Anna« istnieje wyłącznie w umyśle mężczyzny, który próbuje ją
uwieść, i na
tym zapewne polega największe przekleństwo. Zakochujemy się w naszych własnych
iluzjach, a nie w rzeczywistej kobiecie”.
„Dla mnie Anna jest kolekcjonerką słabych dusz. Zbiera nas i wiesza na swoim
naszyjniku–amulecie, malutkie, dyndające ofiary naszej niewierności”.
„Anna jest duchem, upiorem, widmem…”
„Anna jest wampirem…”
„Gdybym się zabił, czy przerwałbym ten zaklęty łańcuch? Czy Anna umrze, jeśli ja
umrę?
A gdybym tak spróbował uwieść któregoś mężczyznę, który przede mną był Anną… czy
odwróciłbym proces przemian?”
Gil, siedząc na podłodze, przeczytał dziennik od deski do deski —
nieprawdopodobny chór
głosów rzeczywistych mężczyzn, którzy zostali uwiedzeni i wcieleni w kształty
przepięknej
kobiety i wszelkimi siłami, jeden po drugim, rozpaczliwie chcieli z tego ciała
uciec.
Biznesmeni, dyrektorzy, policjanci, żołnierze, naukowcy, filozofowie… nawet
księża.
Niektórzy nie pozostawali w ciele Anny nawet przez dwa dni; innym opuszczenie go
zajmowało miesiące. Ale każdy, nawet najszkaradniejszy, chciał wyjść z ciała
Anny bez
względu na to, jak było cudowne i piękne.
O drugiej Gil poczuł głód. Lodówka świeciła pustkami, musiał więc pojechać do
Amsterdamu na lunch. Dzień był słoneczny, choć chłodny. Gil ubrał się w czarny
płaszcz z
paskiem oraz czarny beret Anny. Próbował nawet włożyć buty na wysokim obcasie,
ale już w
przedpokoju wykręcił sobie boleśnie kostkę. Usiadł na podłodze, oparł się
plecami o ścianę i
z płaczem powtarzał: „Kurwa, kurwa, kurwa”; zupełnie jakby poruszanie się w tego
typu
pantoflach powinno stanowić jego naturalną umiejętność. Pokuśtykał do sypialni,
gdzie
znalazł inne czółenka, już na płaskim obcasie.
Odnalazł BMW Anny, które stało na parkingu mieszczącym się nad brzegiem kanału
Singel, obok Muntplein, gdzie znajdowała się dawna siedziba mennicy z zegarem i
kopułą w
kształcie cebuli. Na pierwszym piętrze tego narożnego budynku mieściła się
restauracja
indonezyjska. Polecił mu ją jeden z kierowników Gemeentevervoerbedrijf. Gil
wszedł po
schodach na piętro, gdzie uśmiechnięty kelner–Indonezyjczyk wskazał mu samotny
stolik
przy oknie wychodzącym na skwer. Zamówił rijstafel i piwo. Kelner popatrzył na
niego ze
zdumieniem, więc zmienił zamówienie na wódkę z tonikiem.
W rozległej restauracji było pusto. Tylko przy stoliku w odległej części sali
zgromadziła
się grupa amerykańskich biznesmenów. Gil stopniowo dochodził do przekonania, że
jeden z
Amerykanów mu się przygląda. I nie tylko się przygląda, ale za każdym razem,
kiedy Gil
kieruje w tamtą stronę wzrok, puszcza doń perskie oko.
O, kurwa — pomyślał Gil. — Daj mi spokojnie zjeść lunch.
Ignorował jak mógł perskie oczka i znaczące spojrzenia. Ale kiedy biznesmeni
skończyli
posiłek, mężczyzna podszedł do niego. Zapinał płaszcz, uśmiechając się
jednocześnie.
Potężny, z czerwoną twarzą, spocony, z szopą jasnych włosów. Na każdej dłoni
miał po trzy
masywne, złote sygnety.
— Proszę wybaczyć moją śmiałość — powiedział. — Nazywam się Fred Oscay. Pracuję
w
wytwórni rur aluminiowych Pennsylvania Tubes. W czasie lunchu nie mogłem oderwać
od
pani oczu.
Gil popatrzył nań wyzywająco.
— I co z tego?
— No cóż — wyszczerzył zęby Fred Oscay. — Może to pani potraktować jako
komplement. Jest z pani kawał ślicznej kobitki. Zastanawiałem się, jakie ma pani
plany na
wieczór. Może wybralibyśmy się gdzieś do teatru albo na kolację?
Gil zadrżał. Dlaczego, do diabła, drżę? — pomyślał. Był tyleż wściekły, co
wystraszony.
Wściekły za to, że ten idiota o krwistej jak befsztyk twarzy mrugał do niego i
zagadywał;
przestraszony, ponieważ konwenanse nie pozwalały mu dać mężczyźnie tak brutalnej
odprawy, jakby chciał… a poza tym fizycznie był dużo słabszy.
To całkiem nowe spostrzeżenie. Na myśl o tym, że mężczyźni grożą kobietom
przewagą
siły fizycznej nie tylko, gdy się z nimi kłócą lub podlegają stresom, ale
zawsze, Gilowi ze
strachu zjeżyły się włosy na głowie.
— Panie Oscay — powiedział, starając się ze wszystkich sił opanować drżenie. —
Naprawdę chciałabym, żeby wrócił pan do swego towarzystwa i dał mi święty
spokój.
— Ach — roześmiał się Fred Oscay. — Nie mówi pani tego poważnie.
Gil miał kompletnie sucho w ustach.
— Proszę zostawić mnie w spokoju.
Fred Oscay pochylił się nad stolikiem Gila.
— W Kleine Zaal jest dzisiaj wspaniały koncert, jeśli naturalnie interesuje się
pani życiem
kulturalnym.
Gil chwilę się zastanawiał, a następnie wziął do ręki małą metalową miseczkę z
sosem
curry do kurczaka po indonezyjsku i opróżnił zawartość naczynia na lewy rękaw
Freda
Oscaya. Mężczyzna długo patrzył bez słowa na płaszcz, a potem spojrzał na niego
z taką
wrogością, jakiej Gil nigdy jeszcze dotąd nie widział. Fred Oscay miał w oczach
morderstwo.
— Ty szlajo! — warknął. — Ty głupia dziwko.
— Zjeżdżaj — odparł Gil. — Po prostu spadaj!
Teraz głos Freda Oscaya nabrał dudniącego, teatralnego brzmienia:
— Panienko, no, dalej. Dalej. Przez cały lunch robiłaś do mnie słodkie oczy. A
teraz
zaciskasz dup�