12600

Szczegóły
Tytuł 12600
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12600 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12600 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12600 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ann-Marie McDonald Zapach cedru (Fall on Your Kenes) Przełożył Jan Kraśko - Dlaczego nie możesz być zawsze taką grzeczną dziewczynką, Katy? - A dlaczego ty zawsze nie jesteś taki dobry, tatusiu? Emily Bronte Wichrowe wzgórza Nieme zdjęcia Żadne z nich już nie żyje. Oto zdjęcie miasta, w którym mieszkali. New Waterford. Jest jasna, księżycowa noc. Wyobraź sobie, że patrzysz w dół z kościelnej wieży, że dostrzegasz wyraźnie rozgraniczone strefy światła i cienia, dokładnie takie same jak na tym zdjęciu. Górnicze miasteczko na urwistym klifie sterczącym nad wąskimi, kamienistymi plażami, gdzie srebrzyste morze faluje i faluje, nieustannie pieszcząc księżyc. Niewiele drzew, rzadka trawa. Wąski skrawek ołowianego nieba, a na jego tle sylwetka żelaznej wieży z linami i wspornikami pochylającymi się do ziemi pod kątem czterdziestu pięciu stopni. To kopalnia. A to szyny kolejowe. Są bardzo krótkie. Biegną od podnóża olbrzymiej hałdy błyszczącego węgla, opadają coraz niżej i niżej, by wreszcie zniknąć w łukowatej gardzieli tunelu. A tam, za górniczymi szybami i za hałdami węgla, rząd za rzędem, za rzędem rząd, widać strome dachy domów zbudowanych przez towarzystwo węglowe. Pracownicze domy. Pracownicze miasto. Teraz spójrz na ulicę, przy której mieszkali. Ulica Wodna. Kamienista, pokryta sprasowanym pyłem droga prowadząca na skraj miasta, gdzie na pochyłym zboczu skarpy rozciąga się cmentarz z widokiem na ocean. Te ciche westchnienia to tylko morze. A tak wyglądał wtedy ich dom. Drewniany szkielet, białe ściany, kryta weranda. Duży w porównaniu z górniczymi domami. W pokoju od frontu stoi pianino. Z tyłu jest kuchnia, w której umarła mama. To zdjęcie zrobiono w dniu jej śmierci. Czyściła duchówkę i miała wylew. To znaczy, tak powiedział lekarz. Twarzy oczywiście nie widać, ponieważ głowa tkwi w duchówce, widać za to, że pończochy ma zrolowane do pracy i - czego czarno-białe zdjęcie dobrze nie oddaje - że jest ubrana w czarną sukienkę, ponieważ była wtedy w żałobie po Katarzynie i po Ambrożym. Na fotografii tego nie wypatrzysz, ale słabo mówiła po angielsku. To Mercedes ją znalazła. Z głową w piecu, z nogami na podłodze, wyglądała jak czarownica z bajki o Jasiu i Małgosi. Co chciała tego dnia ugotować? Kiedy umarła, zepsuły się wszystkie jaja w komórce - musiały się zepsuć, ponieważ na całej ulicy paskudnie cuchnęło siarką. Tak więc na tym zdjęciu widzisz dom przy ulicy Wodnej sto dziewięćdziesiąt jeden w mieście New Waterford na wyspie Cape Breton, w najdalej na wschód wysuniętej prowincji Nowa Szkocja w Kanadzie. A na tym mamę w dniu jej śmierci dwudziestego trzeciego czerwca tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku. To jest zdjęcie taty. Tu jeszcze żyje, po prostu śpi. Widzisz ten fotel? To jego jasnozielona berżera. Tato ma warkoczyki. Nie jest to żaden etniczny zwyczaj. Takich zwyczajów przestrzegali tylko krewni ze strony mamy. Warkoczyki zaplotła mu Lilia, kiedy spał. Zdjęć Ambrożego nie ma, bo nie było czasu, żeby je zrobić. Na tej fotografii widać tylko jego kołyskę. Jest jeszcze ciepła. Tamta Lilia przebywa w otchłani. Żyła jeden dzień, umarła, zanim zdążyliśmy ją ochrzcić, i powędrowała prosto do otchłani wraz z innymi nie ochrzczonymi dziećmi i dobrymi poganami. Oni nie cierpią, po prostu unoszą się tam nieważcy i niczego nieświadomi. Wiadomo, że od czasu do czasu w otchłani bywa Jezus, który wybiera jakiegoś szczególnie dobrego poganina, by unieść go ze sobą do nieba. Możliwe, że i ją uniesie. W przeciwnym razie... Dlatego zdjęcie Tamtej Lilii jest czarno-białe. Spokojnie. Ambrożego ochrzciliśmy. A to jest zdjęcie Mercedes. Jej opałowy różaniec był wprost bezcenny. Różaniec z opali: niesamowite, co? Nigdy się z nim nie rozstawała, przypinała go sobie do wewnętrznej strony stanika, nad sercem. Po trosze dla boskiej ochrony, po trosze dla wygody, żeby mieć pod ręką odpowiednie narzędzie, dzięki któremu mogła szybko odmówić dziesięć zdrowasiek, ilekroć nawiedzał ją duch, co zdarzało się nader często. Niemniej jednak zawsze twierdziła, że jeśli odczujesz potrzebę modlitwy, a nie masz przy sobie różańca, możesz do tego celu wykorzystywać inne, zupełnie dowolne przedmioty. Na przykład kamyczki albo okruszki chleba. Franciszka spytała ją kiedyś, czy nadają się do tego niedopałki papierosów. Okazało się, że tak, jeśli tylko masz czyste serce. A mysie kupki? A piegi na nosie? A kropki na zdjęciu Harry’ego Houdiniego w gazecie? Dość, Franciszko. Tak czy inaczej, to jest Mercedes ze swoim opałowym różańcem. Przytyka palec do ust. Mówi: „Ciiii...” A to jest Franciszka. Nie, zaczekaj, jeszcze jej tu nie ma. To nie zdjęcie, to film. Nakręcono go w nocy, za domem. Płynie tam strumień, wąski, czarny i lśniący. Na drugim brzegu jest ogród. Słyszysz? To woda tak szemrze. Szepcze jak dziewczyna zdradzająca sekret przyjaciółce w języku bardzo podobnym do naszego. Cicha noc, spokojna i bezchmurna. Żeby było uczciwie, powiem ci tylko, że pewnego razu w tym strumieniu ukazał się sąsiadowi obraz rozczłonkowanych zwłok syna, a gdy wrócił do domu, powiedziano mu, że jego syn zginął w zawale w kopalni numer dwanaście. Ale tego wieczoru powierzchnia strumienia jest taka, jaką stworzyła ją natura. Dziwne to, lecz zupełnie możliwe, że nagle pęka, że z wody wynurza się żywa, przemoczona i drżąca dziewczynka, która na nas patrzy. Na nas albo na kogoś stojącego tuż za nami. To Franciszka. Co tam robi w środku nocy? Co tak obejmuje swymi chudymi, patykowatymi ramionami? Co tuli do piersi? Czarne zawiniątko. Patrz. Czyżby się przed chwilą poruszyło? Co ty wyprawiasz, Franciszko? Ale nawet gdyby zechciała nam odpowiedzieć, nic byśmy nie usłyszeli, ponieważ film jest niemy. Wszystkie zdjęcia Katarzyny zostały zniszczone. Wszystkie oprócz jednego. A to schowano. Katarzyna miała tak piękny głos, że Bóg zapragnął, by śpiewała dla Niego w anielskim chórze. Dlatego ją zabrał. Część I OGRÓD W poszukiwaniu szczęścia Dawno temu, zanim się urodziłeś, na wyspie Cape Breton mieszkała rodzina Piperów. Tacie, Jakubowi Piperowi, udało się - choć nie do końca - uniknąć pracy w kopalni: to dzięki matce, która bała się, że syn dorośnie i zostanie górnikiem. Nauczyła go czytać klasyków, grać na pianinie i na przekór wszystkiemu oczekiwać od życia czegoś lepszego. Tego samego Jakub pragnął dla swoich dzieci. Jego matka pochodziła z Wreck Cove i była córką zamożnego szkutnika. Ojciec był szewcem z Port Hood i nie miał centa przy duszy. Zakochał się w matce Jakuba, mierząc jej stopy. Obiecał przyszłemu teściowi, że daleko jej nie wywiezie. Pobrali się i zabrał ją do Egypt, gdzie urodził się Jakub. Egypt był odludną mieściną w hrabstwie Inverness po drugiej stronie wyspy i mały Jakub nie miał ani brata, ani siostry, z którymi mógłby się bawić. Jego ojciec zamienił żelazne kopyto na blaszaną płuczkę, choć ani wtedy, ani nigdy potem nie słyszano, żeby na Cape Breton wybuchła gorączka złota. Ojciec Jakuba znał tylko angielski i złościł się, kiedy syn rozmawiał z matką po gaelicku. Gaelicki był jej ojczystym językiem. Angielski zawsze brzmiał płasko i chrapliwie. Był niczym pierwsze światło dnia po nocnej wyprawie na ryby, mimo to matka zadbała, żeby władał nim z wprawą małego księcia - mieszkali w Imperium, a on musiał zrobić karierę. Rankiem w przededniu swych piętnastych urodzin Jakub obudził się ze świadomością, że na cios ojca potrafi odpowiedzieć ciosem. Ale kiedy zszedł na dół, okazało się, że gdy spał, ojciec rozmontował po cichu pianino matki i zniknął. Jakub składał instrument pół roku. I tak został stroicielem. Skończywszy piętnaście lat, pragnął tylko choć raz przyłożyć staremu. Sześć miesięcy później jego jedynym marzeniem było znowu ujrzeć matkę przy pianinie, lecz nim zdążył je poskładać, matka umarła, rodząc martwe dziecko. Jakub wziął tartanowy koc, który utkała, dobre książki, które nauczyła go czytać, i zapakował to wszystko do sakwy za siodłem starego górniczego kuca. Wrócił do domu, usiadł przy pianinie i zaczął grać Sonatę księżycową. Po czterech taktach wstał, dostroił cis, usiadł i kołysząc się, zagrał początek Pieśni gondoliera. Zadowolony, po pięciu taktach urwał, poszperał w matczynym koszyku z przyborami do szycia, wyjął butelkę spirytusu, oblał nim pianino i podpalił. Dosiadł ślepego kuca i wyjechał z Egypt. Krewni z Wreck Cove zaproponowali mu pracę przy piaskowaniu łodzi, ale on mierzył wyżej. Chciał dotrzeć do Sydney - wiedział, że jest tam dużo pianin. Sydney było jedynym dużym miastem na Cape Breton. Leżało daleko na południu i jechało się tam wąskim, często znikającym nadbrzeżnym traktem, który omijał wrzynające się w ląd zatoki i zatoczki, co wydłużało podróż o wiele dni. Po drodze spotkał niewielu ludzi, ale ci, których spotykał, chętnie częstowali gorącą strawą porządnego, czyściutkiego chłopca, który siedział na kucu wyprężony jak struna i o nic nie prosił. „Skąd pochodzisz, dziecko, kto jest twoim ojcem?” Mówili głównie po gaelicku, tak jak jego matka, mimo to nie chciał sypiać w ich domach czy nawet stodołach, postanowiwszy, że jeśli kiedykolwiek znów zaśnie pod dachem, to tylko pod swoim własnym. Mech koi skałę, a świerk nie zazdrości ziemi: na jej uścisk odpowiada dziesięciokrotnie silniejszym uściskiem konarów i chroni jałową glebę, która go zrodziła. Dlatego Jakub sypiał na dworze, ale nigdy nie odczuwał samotności, ponieważ miał o czym dumać. Większa część drogi wiodła tuż nad oceanem i szybko odkrył, że nic tak nie odświeża myśli jak widok otwartego morza. Morze wyciszało umysł, koiło nerwy, oczyszczało duszę. Postanowił, że nad nim zamieszka. Nigdy dotąd nie był w wielkim mieście. Zapach zimnych, zalewanych falami skał ustąpił miejsca gryzącemu odorowi żużlu, a miast szarej mgły otaczała go teraz mgła pomarańczowa. Spojrzał przed siebie i zobaczył kłęby jaskrawoczer - wonego dymu bijące z kominów huty należącej do Dominion Iron and Steel Company. Oblekały niebo bursztynowym całunem, który wisiał tam jakiś czas, by następnie wydąć się, zafalować szafranowymi falami, spuchnąć jak balon, rozmyć się i zniknąć w deszczu drobniutkiego, miałkiego popiołu, który zasypywał dzielnicę zwaną Whitney Pier. Tu, między kowalskimi warsztatami i kotłownią wielkiej walcowni, wykwitały kolorowo szalowane domy, tu przestraszył się na widok Murzyna, ponieważ dotąd oglądał ich tylko w książkach. Ominął trzepoczące na sznurze prześcieradła, asfaltową jezdnią dojechał do mostu, spojrzał za siebie, by jeszcze raz rzucić okiem na długachny pałac z palonej cegły nad brzegiem, i zadumał się nad czystością zrodzonej z sadzy stali. Warkocze torowisk, ulotny zapach smoły, zapuszczony staw po prawej stronie - wjechał na Pleasant Street i ujrzał boso - nogie dzieci kopiące zardzewiałą puszkę. Idąc za krzykiem mew, dotarł na esplanadę, gdzie rozciągało się portowe nadbrzeże, przy którym cumowały okręty: wielkie, stalowe kadłuby porośnięte brodami wodorostów, przeżarte solą, niektóre z nich ozdobione niezrozumiałymi, roztańczonymi napisami w pogańskich językach. Jakiś mężczyzna zaproponował mu pracę przy załadunku i rozładunku. „Nie, bardzo panu dziękuję”. Brukowana jezdnia i znowu szyny - odbijały się w nich wiszące nad ulicą stalowe liny, które zaprowadziły go do centrum miasta. Zazgrzytało, zadzwoniło, trysnęły iskry i tuż za nim stanął tramwaj. Zza chmur wychynęło słońce. Charlotte Street. Po obu stronach fasady eleganckich domów strzelających na dwa piętra w górę, ozdobne napisy zachęcające do kupna leków na wszystkie znane choroby, napisy na oknach i przeszklonych drzwiach zapewniające chełpliwie, że nie ma takiej rzeczy, której nie można by kupić w postaci gotowego produktu. McVey, McCurdy, Ross, Rhodes and Curry; Moore, McKenzie, MacLeod, Mahmoud; MacEchan, Vitelli, Boutillier, 0’Leary, MacGiWary, Ferguson, Jacobson, Smith; MacDonald, Mcdonald i Macdonell. Zobaczył tłumy ludzi ubranych lepiej niż w niedzielę, po raz pierwszy zobaczył lody. I wzgórze, gdzie mieszkali najzamożniejsi. Nareszcie. Kuc ugiął się pod nim, skubnął trawy z czyjegoś starannie wypielęgnowanego trawnika, a Jakub podsumował rozważania z podróży: zdobędzie pieniądze na kupno wielkiego domu, na gotowe produkty, na utrzymanie żony o miękkich, delikatnych dłoniach, na utrzymanie rodziny, która napełni dom piękną muzyką i ciszą dobrych książek. Miał rację. W Sydney było mnóstwo pianin. Lewe oko Pierwszy raz zobaczył Materię ostatniego dnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego roku w domu jej ojca na wzgórzu. Miał wtedy osiemnaście lat. Wezwano go, żeby nastroił fortepian na wieczorną biesiadę. Bywał tam już wcześniej. Opiekował się ich steinwayem od roku, lecz nie miał pojęcia, kto grał na nim tak dużo i tak energicznie, że instrument potrzebował częstego strojenia. Steinway stał pośrodku wielkiego salonu pełnego pulchnych sof, złotem haftowanych foteli, kwiecistych dywanów i marmurowych stołów na zgrabnych nogach. Lustra w pozłacanych ramach, zdobione chwostami kotary i opasłe otomany nadawały izbie wiecznie odświętny, może nawet - zdaniem Jakuba - trochę pogański charakter. Na wszystkich stołach, stolikach i stoliczkach stały porcelanowe figurynki angielskich arystokratów oraz półmiski z cukierkami i orzechami, a na wszystkich ścianach wisiały prawdziwe olejne obrazy. Jeden z nich zajmował honorowe miejsce nad kominkiem: widniał na nim pojedynczy cedr na szczycie góry. Do domu wprowadzała go kuchennymi drzwiami niska, śniadoskóra kobieta, którą za pierwszym razem wziął za służącą, a która okazała się panią Mahmoud. Zanim wyszedł, zawsze go czymś podkarmiała. Słabo władała angielskim, za to bardzo często się uśmiechała i mówiła: „Jedz”. Początkowo bał się, że poda mu coś egzotycznego i obrzydliwego - na przykład surową owcę albo zwierzęce oko - ale nie, poczęstowała go pikantnym mięsem zawiniętym w chlebowy placek oraz sałatką z ziaren zboża, pietruszki i pomidorów, przyprawioną czymś, czego nigdy dotąd nie próbował: sokiem z cytryny. Dziwne, delikatne pasty, marynaty, różności zawinięte w różności, cynamon... Pewnego dnia przyszedł i usłyszał, jak pani Mahmoud gawędzi po gaelicku z wędrownym sprzedawcą. Zdumiało go to i ucieszyło zarazem: w Sydney miał niewielu znajomych - większość tych, którzy mówili po gaelicku, mieszkała poza miastem - i nareszcie znalazł kogoś, z kim mógł porozmawiać w ojczystym języku matki. Usiedli przy kuchennym stole i pani Mahmoud opowiedziała mu o dawnych czasach, kiedy to wraz z mężem przemierzała Cape Breton, sprzedając materiały z dwóch waliz przytroczonych do grzbietu osiołka. Tak nauczyła się mówić po gaelicku, nie po angielsku. Państwo Mahmoudowie mieli mnóstwo przyjaciół, ponieważ wieśniacy uwielbiają gości, a odwiedziny wędrownego sprzedawcy są dla nich jedynie pretekstem do nastawienia imbryka z herbatą. Wędrując po wyspie, często przekazywali wiadomości od rodziny do rodziny, były to jednak wieści wyłącznie dobre, gdyż złych pani Mahmoud przekazywać nie chciała. Tak samo jak wówczas, gdy wróżyła z fusów. „Widzę same dobre rzeczy” - mówiła. Gdy więc zerknęła na herbaciane liście na dnie jego filiżanki i powiedziała: „Widzę wielki dom. Rodzinę. Dużo miłości. Piękną dziewczynkę. Słyszę muzykę. Śmiech. Widzę wodę...” - miast się przestraszyć czy przyjąć wróżbę ze sceptycznym powątpiewaniem, natychmiast w nią uwierzył. Uwierzył bezwiednie, gdyż na tym właśnie polega prawdziwa wiara. Kiedy Mahmoudowie zaoszczędzili wystarczająco dużo pieniędzy, otworzyli w Sydney sklep, który znakomicie prosperował. Pan Mahmoud kupił żonie wspaniały dom i kazał jej przestać pracować, by mogła cieszyć się rodziną. Mimo to Jakub nigdy tej rodziny nie widywał. Wszystkie dzieci były w szkole, a prawie dorośli synowie pomagali ojcu w sklepie. Pani Mahmoud tęskniła za swymi gaelickimi przyjaciółmi ze wsi i niecierpliwie wyglądała wnuków. I nigdy nie wspominała o swojej ojczyźnie. Tak więc ostatniego dnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego roku pani Mahmoud powitała go Bliadhna Mhath Ur, lecz miast jak zwykle zaprowadzić go do salonu, została w kuchni z nową irlandzką służącą, którą musiała porządnie przyuczyć. Poszedł tam sam - znał dom i czul się w nim dość swobodnie - zdjął marynarkę i przystąpił do pracy. Wymontował już kilka oklejonych kością słoniową klawiszy i właśnie zanurkował pod wielką klapę za wyszczerzoną w szczerbatym uśmiechu klawiaturą, dlatego nie mógł widzieć, że w progu salonu stanęła Materia. Ale ona go widziała. Szpiegowała go z okna sypialni na piętrze, gdy pukał do kuchennych drzwi, dźwigając z przejęciem torbę z narzędziami - taki ładny, starannie uczesany blondynek. Obserwowała go zza mahoniowej, rzeźbionej w kiście winogron balustrady, gdy wchodził do holu i wieszał płaszcz w szafie za schodami - miał takie niebieskie oczy, taką jasną skórę. Wysoki i schludny, nosił sztywny kołnierzyk, krawat i spinki do mankietów. Był niczym porcelanowa figurynka. Ach, żeby tak choć raz dotknąć jego włosów. Zobaczyć, jak się rumieni. Przeszedł przez hol i zniknął w wielkim salonie. Poszła za nim. W drzwiach przystanęła i wspierając ciężar ciała na jednej nodze, przyglądała mu się chwilę. Pociągnąć go za szelki? Nie. Uśmiechnęła się do siebie, cichutko podeszła do fortepianu i mocno uderzyła w klawisz cis. Jakub podskoczył z krzykiem - przerażona, doszła do wniosku, że posunęła się za daleko, że pewnie się zranił, że wpadł we wściekłość, i zagryzła dolną wargę - chwycił się za lewe oko, a prawym spojrzał na winowajczynię. Najciemniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widział, oczy wilgotne od światła. Kruczoczarne loki umykające niesfornie spod dwóch długich warkoczy. Skóra w kolorze letniego, muskanego falami piasku. Granatowy mundurek przyklasztornej szkoły pod wezwaniem Świętych Aniołów. Taka szczuplutka. Prawe oko spływało łzami, lewe się radowało. Otworzył usta. Chciał powiedzieć: „Znam cię”, ale ponieważ nigdy jej dotąd nie widział, po prostu milczał, porażony, lecz bynajmniej nie zaskoczony. - Wyjdę za dentystę - oznajmiła z uśmiechem. Mówiła z akcentem, którego nigdy się nie wyzbyła. Zmiękczała spółgłoski, jej „r” było troszeczkę zbyt płynne, urywała sylaby nie wargami, lecz krtanią. Angielski brzmiał w jej ustach jak piękna muzyka. - Nie jestem dentystą - odrzekł, czerwieniąc się po czubki uszu. Znowu się uśmiechnęła. I spojrzała na kościane zęby fortepianu rozsypane u jej stóp. Niebawem miała skończyć trzynaście lat. Gdyby uderzyła w klawisz es, być może do niczego by nie doszło, ale ponieważ wybrała cis, żadne z nich nie miało podstaw, żeby podejrzewać coś złego. Umówili się na spotkanie. Chciał poprosić o pozwolenie jej matkę, lecz Materia powiedziała tylko: „Nic się nie martw”. Drżąc, czekał na schodach liceum, wreszcie zobaczył ją w progu wielkich drzwi szkoły pod wezwaniem Świętych Aniołów po drugiej stronie ulicy. Jej koleżanki wysypały się na chodnik rozchichotanymi grupkami lub parami, natomiast ona była sama. Gdy tylko go dostrzegła, puściła się biegiem. Wpadła mu w ramiona, on zakręcił nią ze śmiechem jak małym dzieckiem, a potem mocno się objęli. Myślał, że umrze na zawał, nie miał pojęcia, ile może znieść jego serce. Musnął ustami jej policzek, poczuł słodki, jakże dziwny zapach włosów i odeszło go złe oczarowanie. Na meszku porastającym jego górną wargę skropliła się ciągnąca znad portu mgła, osiadła mu na rzęsach. Był Aladynem w brylantowym sadzie. - Mam pięć centów - powiedziała. - A ty, mój panie? - Siedemdziesiąt osiem dolarów i cztery centy w banku i dolara w kieszeni, ale pewnego dnia będę bogaty. - W takim razie daj mi tego dolara, Rockefellerze. Dał jej dolara, a ona zaprowadziła go do zakładu fotograficznego Wheelera przy Charlotte Street, gdzie zrobili sobie zdjęcie przed malowanym rzymskim lukiem i woskowatymi paprotkami w doniczkach. Nic o niej nie wiedział, mimo to czuł, że zdjęcie na zawsze ich połączy. Poszli do Crown Bakery, gdzie podzielili się półmiskiem neapolitańskich lodów i gdzie roztopionymi lodami wypisali na szybie swoje inicjały. Szepnął: - Kocham cię, Materio. - Powiedz to jeszcze raz - poprosiła ze śmiechem. - Kocham cię. - Nie, moje imię. - Materia. Znowu się roześmiała, a on spytał: - Źle je wymawiam? - Nie, nie, tylko w twoich ustach brzmi tak ładnie, tak uroczo... - Materia. Zachichotała wesoło. - Jakub. - Powtórz. - Jakub. I właśnie wtedy, kiedy z tym charakterystycznym, furkot - liwym akcentem wypowiedziała jego imię, po raz pierwszy poczuł, że pożąda jej cieleśnie - natychmiast spiekł raka, przekonany, że wszyscy to widzą. Dotknęła jego włosów, a on spytał: - Chcesz już wracać do domu? - Nie. Chcę iść z tobą. Poszli na koniec starej przystani za esplanadą, żeby popatrzeć na okręty. Wyciągnął rękę. - Widzisz tamten? - spytał. - Pływa w Liniach Czerwonego Krzyża. Pewnego dnia wsiądę na niego i popłynę. - Dokąd? - Do Nowego Jorku. - Mogę popłynąć z tobą? - Jasne. Była naprawdę zaręczona z dentystą, i to odkąd skończyła cztery lata. Narzeczony mieszkał w Starym Kraju, ale za trzy lata miał przyjechać na ślub. - Barbarzyński zwyczaj - rzekł Jakub. - Staromodny, prawda? - Ten narzeczony... Podoba ci się? - Nigdy go nie widziałam. - To takie... zacofane, takie niecywilizowane. - Zwyczaj to zwyczaj. - Jak on wygląda? - Mój narzeczony? Jest stary. - Chryste Panie! Wracając, trzymali się za ręce. Po prawej stronie przystani zachodziło słabe słońce, po lewej budziły się do życia hutnicze piece. Zaczął padać jasnopomarańczowy śnieg. Sydney jest w sumie bardzo małe. Widziało ich razem ledwie siedem osób i wieść ta natychmiast dotarła do pani Mahmoud, która zachowała ją w tajemnicy przed mężem. Materii kazano zerwać ze stroicielem fortepianów. Została wnikliwie przesłuchana. „Dotykał cię? Na pewno?” Siostry zakonne poproszono o zachowanie wzmożonej czujności. Nigdy nie była sama, a nocą zamykano ją w sypialni na klucz. Skończyła sześć lat, gdy okręt przybił do nabrzeża w Sydney, a ojciec powiedział: „Popatrz. Oto Nowy Świat. Tu wszystko jest możliwe”. Była za mała, by zrozumieć, że mówi do jej brata. W noc poprzedzającą trzynaste urodziny uciekła z domu oknem i na zawsze opuściła Stary Kraj. Zstąp z Libanu, oblubienico, zstąp z Libanu.(Pieśń nad pieśniami) Bezksiężycowa noc siedemnastego lutego tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Ja jestem narcyzem Saronu, lilią dolin. Wyruszyli o świcie na wynajętym koniu i jeszcze tego samego dnia pobrali się w Irish Cove; protestanckiego ślubu udzielił im były kapelan marynarki wojennej, który za kwartę rumu nie zadawał zbędnych pytań. Patoką opływają twoje wargi, oblubienico, miód i mleko są pod twoim językiem. Na rakietach śnieżnych dotarli nad jezioro Great Brass d’Or, do domku myśliwskiego, z którego jesienią korzystali bogaci Amerykanie: oczarowałaś mnie, moja siostro, oblubienico. Okna i drzwi były zabite deskami, lecz on natychmiast wziął się do pracy: oczarowałaś mnie jednym spojrzeniem swoich oczu - oderwał deski i uzdrowił ślepca. Weszli do środka, ale nie pozwolił jej otworzyć oczu, dopóki nie zamiótł, nie rozpalił ognia i nie nakrył do stołu. Pomyślał o wszystkim: o winie z owoców dzikiej róży, o świeżych prześcieradłach, o pachnącym naftaliną tartanowym kocu z kufra matki: a woń twoich szat jest jak woń Libanu. Potem zaśpiewał jej gaelicką kołysankę, a śpiewając płakał, gdyż, jeśli to w ogóle możliwe, kochał ją bardziej w języku, którego nauczyła go matka: Ogrodem zamkniętym jest moja siostra, oblubienica, ogrodem zamkniętym, Źródłem zapieczętowanym. Całował ją delikatnie, nie chciał jej przerazić; przysłali mu pocztą książkę Co każdy mąż wiedzieć powinien, lecz postanowił, że nigdy jej w ten sposób nie dotknie, że pierwej umrze, niż skrzywdzi ją czy choćby przestraszy. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po głowie. - Habibi - szepnęła. - Behibbak. Wstałam, aby otworzyć mojemu miłemu. Drugiego dnia powiedziała: - Zostańmy tu na zawsze. Nigdzie nie wyjeżdżajmy, tylko do Nowego Jorku. - Nie chcesz mieć pięknego, dużego domu i ślicznych dzieci? - spytał. - Nie chcesz, żeby twoi rodzice powiedzieli: „Cóż, miała pani rację, pani Piper”? - Nie. - Przetoczyła się, legła na nim, wbijając łokcie w prześcieradło po obu stronach jego twarzy, ocierając się brzuchem o jego brzuch. - Chcę tu zostać. Długo, bardzo długo. Na zawsze... - Niech mnie pocałuje pocałunkiem ust swych. - Na zawsze... - westchnął. Trzeciego dnia, kiedy wracał z lasu z zapasami, pojmało go dwóch krzepkich drabów, wsadziło na wóz i zawiozło z powrotem do Sydney, do składu tekstylnego Mahmouda przy Pitt Street. Pan Mahmoud, szczupły, kościsty mężczyzna o skó - rzastych policzkach i czarnych, kędzierzawych włosach, siedział na krześle z oparciem z tłoczonego drewna. - Szanowny panie... - zaczął Jakub. Mahmoud przeszył go spojrzeniem brązowych oczu. Jakub próbował odnaleźć w nich oczy Materii. - Szanowny panie... - powtórzył. Mahmoud leciutko uniósł palec i dwóch krzepkich osiłków zdjęło Jakubowi buty i skarpetki; Jakub odnotował z niesmakiem, że mogliby się chociaż porządnie ogolić. - Gdzie jest moja żona? - dokończył. Pan Mahmoud wziął skórzany harap i obił mu stopy tak mocno, że spuchły jak bania i przez wiele dni schodziła z nich skóra, której płaty przeciekały niczym mokry papier. Umieścili go w schronisku Związku Młodzieży Chrześcijańskiej i przywozili mu jedzenie. Kiedy mógł wstać i z pomocą laski przejść kilka kroków, zaprowadzili go do rzymskokatolickiego kościoła pod wezwaniem Świętego Serca. - Precz z łapami! - warknął, choć żaden z osiłków nie powiedział przy nim słowa po angielsku. - Służalcze bestie - dodał. Przed ołtarzem czekała na niego samotna Materia z twarzą przesłoniętą czarną woalką. Nawet na niego nie spojrzała. Obcięto jej włosy. Przysięgli sobie ponownie, tym razem przed księdzem. Jakub nigdy dotąd nie był w katolickim kościele. Pachnie jak w burdelu - pomyślał, chociaż w burdelu też nigdy nie był. Stojącej przy drzwiach pani Mahmoud z rozpaczy pękało serce. Niby skąd ten młody, blady innowierca bez żadnej rodziny mógł wiedzieć, jak traktować żonę? Świadomość, że córka nie zazna szczęścia, jakiego ona zaznała, była dla niej straszna. Lecz jeszcze straszniejszy - straszniejszy niż smutek - był dreszcz, który znowu ją przeszedł. Bo też dostrzegła coś w herbacianych fusach na dnie jego filiżanki. Materii ojciec nie zbił - poczytywał to sobie za słabość, że nigdy nie mógł podnieść ręki na żadną z córek, albowiem właśnie w tym tkwiło źródło wszelkich problemów. Nazajutrz po owym koszmarnym ślubie kazał żonie dokładnie oczyścić dom, tak żeby nie ostał się w nim najmniejszy ślad po wyrodnej dziewce. Poszedł do sklepu i zamknął się na zapleczu, podczas gdy pani Mahmoud paliła, wycinała i pakowała w zawiniątka pamięć o córce. Piękna Kamila, ulubiona siostrzyczka Materii, płakała wiele dni. Marzyły, że wyjdą za dwóch przystojnych braci, że będą mieszkały w wielkim białym domu, że ich dzieci będą razem dorastały, że co wieczór Materia będzie szczotkowała jej piękne proste, czarne włosy i że jak zawsze będą dzieliły ze sobą pokój. Napisała do niej list starannymi, drukowanymi literami, dół kartki ozdobiła krzyżykami i kółkami, lecz tata znalazł tę kartkę i spalił. Wezwał Kamilę do piwnicy i ją zbił. W sumie nie chodziło nawet o to, że stroiciel fortepianów był enklese, że nie był katolikiem czy człowiekiem majętnym. Chodziło o to, że wkradł się do ich domu jak złodziej nocą i posiadł cudzą własność. „A moja córka mu uległa”. W Starym Kraju określano to słowem ajb. Nie da się przetłumaczyć go na angielski i mieszkańcy Cape Breton nie zrozumieliby, jak wielki wstyd palił ojca, tego Mahmoud był pewny. Córka przepadła. Nie da się jej odzyskać. Lecz ponieważ Bóg jest litościwy, jemu też wypadało okazać odrobinę litości. W zamian za darowanie życia pozwolił Jakubowi nawrócić się na katolicyzm. I kazał zbudować dla nowożeńców porządny dom na wybrzeżu, czternaście i pół kilometra za miastem, koło Low Point. Wszystko po to, żeby nie musiał odprawiać ich spod drzwi rok później, gdy staną przed nim bez centa przy duszy. To zabiłoby jego biedną żonę. A ten parszywy żółty kundel, który skradł mi córkę, niechaj szczeźnie. Niechaj dzień w dzień budzi się z twarzą we własnych wymiocinach, niechaj Bóg zniszczy mu dom... No, może nie dom. A co do mojej córki, niechaj Bóg przeklnie jej łono. Wieczorem po upiornym ślubie Materii pani Mahmoud otworzyła szkatułkę z różanego drewna. Ze szkatułki natychmiast wyskoczyła mała baletnica, by zawirować w takt Rocznicowego walca. Pani Mahmoud odchyliła wykładzinę na dnie, wsunęła pod nią długi czarny warkocz córki, mocno go sprasowała, przykryła czerwonym aksamitem i zasypała pięknymi klejnotami, którymi od lat obdarowywał ją mąż: rubinami, brylantami, kamieniami księżycowymi, perłami... Potem zamknęła się w wielkiej dębowej szafie, żeby jej nie słyszał, i jęła opłakiwać córkę. Materia już nigdy nie odwiedziła rodziny. Ojciec zabronił. Młodsze siostry zabrał ze szkoły i trzymał je w domu, aż powychodziły za mąż. Braciom zakazał nastawać na życie tego angielskiego sukinsyna, niemniej przestrzegł Jakuba, żeby lepiej nie wchodził im w drogę. W dniu swego ślubu Materia dla nich wszystkich umarła. Miesiąc później nowożeńcy przeprowadzili się do dużego białego piętrowego domu ze strychem. Jednakże to, że dom był nowy, nie znaczy wcale, że nie był nawiedzony. Low point Enklese - ten nonsens uraził Jakuba najbardziej. Nie był Anglikiem, w jego żyłach nie płynęła ani kropla angielskiej krwi: był na wpół Szkotem, na wpół Irlandczykiem tak samo jak dziewięćdziesiąt procent mieszkańców tej zapomnianej przez Boga wyspy, nie wspominając już o rodowitych Kanadyjczykach. Przeklęci Syryjczycy - brudne czarnuchy. - Libańczycy - poprawiła go Materia. - Co za różnica. Lepiej ci będzie bez nich. W Low Point nie było ani miasta, ani nawet wioski. Niemal co krok widziało się tam małe górnicze szyby - niektóre z nich wydrążone jeszcze w czasach, gdy na Cape Breton stanęli pierwsi Francuzi - teraz już nieczynne i zamknięte. Wystarczyło gdziekolwiek zadrapać ziemię - i znajdywało się węgiel. Ich najbliższym sąsiadem był Żyd, który hodował bydło na koszerne mięso, i Jakub trzymał się od niego z daleka. Bóg jeden wie, jakie rytuały odprawiał z tymi swoimi owcami i kurczakami... Za domem płynął strumień wpadający do oceanu osiemset metrów dalej. Atlantyk było widać zawsze i wszędzie, i na tym oboje nauczyli się polegać. Gdybyś ruszył brzegiem tego strumienia, musiałbyś przejść przez kępy wysokiej żółtawej trawy kłaniającej się mokradłu - tylko ostrożnie, żebyś nie potknął się o śpiące gdzieniegdzie kamienie. Potem musiałbyś ominąć kilka chojaków o igłach obsypanych pachnącymi koralami z żywicy okraszonej kroplami deszczu. Zaskoczony widokiem czerwonego muchomora, przystanąłbyś pewnie, żeby chwilę popatrzeć. Albo pochyliłbyś się, żeby poczuć czystość strumienia, odświeżyć oczy widokiem zabarwionych żelazem kamyków błyszczących na jego dnie. Jeszcze potem, w mokrych butach, z kroplami wody we włosach, wyszedłbyś na bitą drogę: gdybyś skręcił w lewo, trafiłbyś do odległego czternaście i pół kilometra Sydney; gdybyś skręcił w lewo, zawędrowałbyś prosto do Glace Bay. Niektórzy nazywali tę drogę Old Lingan Road, inni Victoria albo Old Point Road, lecz z czasem przylgnęła do niej inna nazwa: Shore Road, czyli Droga Nadbrzeżna. Gdybyś przeszedł na jej drugą stronę, po kilku krokach dotarłbyś na skraj klifu. W dole zobaczyłbyś wystrzępiony brzeg i morze, które cały dzień cicho szumi, delikatnie omywając żwirowatą plażę, chyba że akurat szaleje sztorm. Nieco dalej od brzegu jest fiołkoworóżowe niczym zimne usta, natomiast tuż przy plaży jego miedziana zieleń i stalowa szarość uwodzi wodorosty, które mimo zimna tańczą taniec siedmiu zasłon, przykute za włosy do skalistego dna. Tam, na skraju przepaści, mógłbyś usiąść ze spuszczonymi nogami i nawet w mroźny zimowy dzień poczuć kojący oddech słonego wiatru. A gdybyś był taki jak Materia, patrzyłbyś pewnie na ocean, patrzył i patrzył, aż za dalekim horyzontem zniknąłby ostatni skrawek słońca. I śpiewałbyś. Choć pewnie nie po arabsku. Z biegiem czasu Materia wydeptała ścieżkę, która wiodła od białego piętrowego domu wzdłuż brzegu strumienia przez drogę aż na skraj klifu. Początkowo nie mieli zbyt wielu mebli. Jakub kupił na aukcji stare pianino. W pierwszych miesiącach małżeństwa Materia dużo grała i śpiewali razem piosenki z najnowszych numerów „Muzyki na Pianino”. Czasami ustępowała mu miejsca i prosiła, żeby on też zagrał. Siadał, z werwą uderzał 2X w klawisze i po kilku pierwszych taktach jakiejś romantycznej piosenki nagle urywał jak wówczas, gdy stroił fortepiany. Materia wybuchała śmiechem, prosiła, żeby zagrał coś do końca, a on odpowiadał: „Nie jestem muzykiem, moja droga. Wolę słuchać, jak ty grasz”. Zrobił jej skrzynię posażną z cedrowego drewna. Czekał, aż zacznie coś szyć czy robić na drutach - jego matka własnoręcznie przędła, działa i szyła, a przy każdej z tych czynności śpiewała inną piosenkę, tak że z czasem, widząc tweedy i tar - tany, mały Jakub widział też nuty. Ale skrzynia Materii wciąż była pusta. Nie chcąc, żeby żona miała wyrzuty sumienia, wyniósł skrzynię na strych. Nie należał do najlepszych kucharzy, ale potrafił ugotować owsiankę i upiec mięso. Była młoda, żywił nadzieję, że jeszcze się nauczy. W weekendy stroił fortepiany aż w Mainadieu. W dni powszednie jeździł rowerem do Sydney, by rano zamiatać podłogi w redakcji „The Sydney Post Newspaper”, a po południu pracować jako subiekt w sklepie wielobranżowym McCur - dy’ego. Potem robił zakupy, wracał do domu, gotował coś na kolację i sprzątał. Posprzątawszy, szykował kołnierzyk i mankiety na następny dzień. Potem szedł na górę i brał żonę w ramiona. Pewnego wiosennego dnia spytał: - Co tu robisz cały dzień, kochanie? - Chodzę na spacery. - Co jeszcze? - Gram na pianinie. - A może byś tak założyła ogródek? Chcesz, to kupię ci kilka kur. - Wyjedźmy do Nowego Jorku. - Nie możemy, jeszcze nie teraz. - Dlaczego nie? - Mamy dom, nie chcę stąd uciekać. - A ja tak. Nie, nie chciał znowu uciekać. Chciał zostać w Low Point i udowodnić coś teściowi. Zamierzał zwrócić mu pieniądze za dom. Wieczór w wieczór studiował sztuki wyzwolone na Uniwersytecie świętego Franciszka Ksawerego, korespondencyjnie rzecz jasna. Wiedział, że dzięki temu może zostać prawnikiem, a wówczas kariera stanęłaby przed nim otworem. Miał ukochane książki matki, jej Biblię, Szekspira, Pielgrzymkę Bunyana, sir Waltera Scotta - wszystkie były bardzo za - czytane, jednakże zdawał sobie sprawę, że musi uzupełnić wiele braków, jeśli ma być człowiekiem w pełni kulturalnym. Prawdziwym dżentelmenem. Pieniądze na książki nie były wydatkiem - były inwestycją. W „Halifax Chronicie” znalazł ogłoszenie i zamówił w Anglii skrzynię klasyków. Pracował w „Sydney Post”, lecz czytywał „Halifax Chronicie”, żeby wiedzieć, co dzieje się na świecie otaczającym wyspę - na tym prawdziwym świecie. Ci najemni pismacy z „Post” brali go za zwykłego chłopaka od miotły, obłudni filisterzy ze sklepu - za szczęściarza, który nie mając ani rodziny, ani znajomości, dostał tak dobrą pracę. Im też zamierzał pokazać, chociaż nie byli tego warci. Pewnego wiosennego wieczoru odbił wieko skrzyni i wyjął z niej jeden po drugim nieopisane skarby: przepiękne książki. Dickens, Platon, Antologia oksfordzka poezji angielskiej - tę ostatnią zważył w dłoni i pomyślał, że wystarczyłoby przeczytać ją od deski do deski i można by ruszać na podbój świata, rozmawiać z samą królową. Wyspa skarbów, Wybór najlepszych esejów pisarzy świata, O pochodzeniu gatunków. Policzył je: w skrzyni było jedenaście, co znaczyło, że jest teraz szczęśliwym posiadaczem aż szesnastu książek. Pomyśleć tylko: taki ogrom wiedzy i cała ta wiedza leży tu, na podłodze mojego salonu. Usiadł po turecku i ogarnął wzrokiem to nieprzebrane bogactwo. Którą otworzyć najpierw? Złocone brzegi kartek i szkarłatne okładki wabiły go i zapraszały. Poszperał w kuchni, wrócił do salonu z nożyczkami i otworzył jedną z książek. Zaskrzypiał grzbiet, na kolana spadł mu deszcz drobniutkich czerwonych płatków - nie szkodzi, liczą się słowa, to, co jest w środku. Cienkim ostrzem nożyczek ostrożnie rozciął pierwsze kartki. Zawołał żonę; była gdzieś w domu, lecz nie widział jej już od kilku godzin. - Materio! - zawołał ponownie, rozcinając ostatnie kartki. - Gdzie byłaś, kochanie? - spytał, gdy wreszcie przyszła. - Na strychu. - Na strychu? Co tam robiłaś? - Nic. Nie drążył tematu. Może coś potajemnie szyła? Może chciała napełnić skrzynię i zrobić mu niespodziankę? Uśmiechnął się czule na tę myśl i rzekł: - Pięknie wyglądasz. - Dziękuję, Jakubie. Głowę owinęła świeżo zaplecionym warkoczem, miała na sobie bluzkę w różane pączki, pasujące kolorem wstążeczki na bufiastych rękawach i obszerną krynolinę. - Spójrz, moja droga - powiedział. - Oto książka, która może ci się spodobać. - Pójdźmy gdzieś. - Dokąd? - Do miasta. Na tańce. - Ależ, kochanie, możemy zabawić się za darmo tutaj, w domu. Sama zobaczysz, że będzie nam o wiele przyjemniej. Posłał żonie ciepły uśmiech, przyciągnął ją do siebie i posadził na sofie pokrytej tkaniną z końskiego włosia. Objął ją, spojrzał na pierwszą stronę pięknego woluminu i zaczął czytać: -„Księga pierwsza. O kształtach przeobrażonych w ciała dziwne zamierzam tu prawić...” - Delektował się każdym słowem, jak też ciepłym ciężarem żony. - „Potem zaś nastał pierwszy Złoty Wiek...” Nadszedł wieczór, a on wciąż czytał. -„Ludzie nie znali innych krain poza tą, w której sami mieszkali. Miast nie otaczały jeszcze mury ani fosy głębokie...” - W palenisku poszarzały węgle, a on czytał, czytał i czytał. W pewnej chwili, podkręcając knot lampy, rzekł: - Czyż nie jest to lepsze niż zabawa między obcymi? - Oczekując potwierdzenia, spojrzał na żonę i zobaczył, że mocno śpi. Pocałował ją w czubek głowy i wrócił do lektury. - „O żelazie głosi ostatnia, a materiał to do obróbki ani zbyt dobry, ani łatwy...” Wciąż czytał na głos, ponieważ tak właśnie czytali razem z matką - i myśl ta natchnęła go poczuciem całkowitego szczęścia. -„Ludzie zbierali z ziemi nie tylko ziarna zbóż i owoce, do jedzenia tudzież składowania, lecz jęli także w niej kopać. A tam, w jej trzewiach głębokich, blisko piekła leżących, drzemały bogactwa nieprzebrane...” Minęła połowa lata. Materia była w trzecim miesiącu ciąży i cały czas płakała. Jakub nie mógł tego zrozumieć - ponoć kobiety miały się z ciąży cieszyć. Starał się być wyjątkowo miły. Kupował jej w mieście cukierki. Próbował zmusić ją do czytania, żeby mieli o czym rozmawiać. Jej obojętność wobec książek początkowo go zdumiewała, a potem wprawiała w coraz większą konsternację. Żeby rozbudzić w niej zamiłowanie do lektury, codziennie zadawał jej do przeczytania rozdział z Wielkich nadziei, a przy kolacji dokładnie ją przepytywał, lecz ponieważ była marną uczennicą, wkrótce tego zaniechał. Straciwszy nadzieję, że zajmie się domem, wytężał umysł, żeby wymyślić dla niej stosowne zajęcie. Na próżno. Jednakże nie osądzał jej zbyt surowo; była młoda, to wszystko. Mimo to powoli zaczynał tracić cierpliwość. - Materio, nie możesz cały dzień siedzieć nad morzem albo błaznować przy pianinie. - Ostatnio grała to, co tylko przyszło jej do głowy, same bzdury: w dziwaczny sposób mieszała fragmenty różnych utworów, podniosły hymn odgrywała w zawrotnym tempie, z wesołej piosneczki robiła marsza żałobnego, a wszystko ciężką ręką knajpianego klezmera. Uznał, że to niepokojące, ba! niezdrowe nawet. Poza tym w takim hałasie nie mógł studiować. - Przepraszam, Jakubie. - Zagraj coś ładnego - poprosił. Uderzyła w klawisze: The Mapie Leaf Rag. Wrzasnął na nią pierwszy raz w życiu. Roześmiała się zadowolona, że nareszcie podniósł głos. Po tym incydencie postanowił ją ignorować, przez co jeszcze bardziej płakała - znowu! - lecz zdążył już rozgryźć jej sztuczki i doszedł do wniosku, że Materia po prostu domaga się uwagi. W dniu Święta Pracy McCurdy zaprosił go z żoną na przejażdżkę łodzią i na piknik dla pracowników, ale Jakub zaproszenie odrzucił. Wmówił sobie, że nie chce bratać się z dżentelmenami, którzy nie kiwnęli nawet palcem, żeby dżentelmenami zostać - wystarczyło, że musiał z nimi pracować na co dzień; gdyby choć raz uległ, fałszywe rozkosze życia towarzyskiego mogłyby sprowadzić go na manowce. Jednakże tak naprawdę, głęboko w duszy, zżymał się na myśl, że musiałby pojechać tam z Materią. Nie to, że przestał ją kochać, wprost przeciwnie, tyle że ostatnio coraz częściej dochodził do przekonania, że ludzie mogliby uznać, iż jest w tym coś dziwnego. Że mogliby pomyśleć, iż poślubił dziecko. We wrześniu bardzo ją rozdęło, a jej skóra nabrała niezdrowej, ziemistej barwy. Zaczął sypiać na kozetce przy kuchennej płycie. - To dla twego dobra, moja droga. Nie chcę się przekręcić i dźgnąć cię łokciem w brzuch. Łup, łup, łup w klawisze w środku nocy. Choć wciąż bardzo młoda, nie śpiewa już sprośnych piosneczek, w jej grze nie ma ani szczypty humoru, tylko same dysonanse. Jest zła, znowu się wścieka. I dobrze, niech się wścieka, niech się zmęczy. Brzęk, brzdęk, brzdąk - i tak do świtu. Rano wstawał rześko, jakby spokojnie przespał całą noc. Pakował lunch, klepał ją po głowie i pedałował do pracy. Gdy nadeszło Halloween, była już wielka jak stodoła. Pewnego wieczoru wrócił do domu i zastał ją z makutrą pełną melasowego ciasta na kolanach - poznał to po składnikach starannie ułożonych na stole. Był zachwycony. Pierwszy raz próbowała coś upiec. Nareszcie. Cmoknął ją nawet w policzek, żeby pokazać, jak bardzo się z tego cieszy, ale kiedy chciał nabrać na palec trochę ciasta, stwierdził, że makutra jest do czysta wylizana. - Na miłość boską! Co ty robisz?! A ona tylko patrzyła przed siebie, jakby miała mdłości. - Odpowiedz! A ona nic. Siedzi wzdęta i milczy. - Co się z tobą dzieje? Czy ty już wcale nie myślisz? Nie masz nic do powiedzenia? Puste spojrzenie, sflaczała twarz. Chwycił makutrę. - A może jesteś jak gula ciasta? Milczenie. - Mów! Odpowiadaj! Cisnął makutrą o w podłogę i naczynie rozbiło się na kawałki. Materia wybiegła z kuchni i zwymiotowała. Obserwował ją bez słowa. Gruba jak beka, wychylała się za poręcz schodów. Przecież musiała wiedzieć, czym to się może skończyć. Nawet głupie zwierzę nie obżera się do rozpuku. No i dobrze. Niech tam sobie zostanie, dopóki tego wszystkiego nie uprzątnę. Zamiótł i wyszorował podłogę. Tego wieczoru miał bardzo dużo pracy, nie wspominając już o tym, że chciał spokojnie pomyśleć. Zamknął pianino, schował klucz do kieszeni i oświadczył: - Od tej chwili przestaję gotować i sprzątać. Rób swoje, żono, gdyż Bóg mi świadkiem, że ja swoje robię. Popatrzyła na niego, smutna i pękata. Ogarnęły go wyrzuty sumienia. Czy wszystkie kobiety tak bardzo brzydną? - Przepraszam, Jakubie - szepnęła i wybuchła płaczem. Lepsze to, niż znowu miałaby się tak dziwnie gapić. Pozwolił się objąć, wiedząc, że to ją uspokoi. Nie chciał być okrutny. Miał nadzieję, że dziecko będzie miało jasną skórę. Materia poszła na strych. Uklękła, otworzyła skrzynię i głęboko zaczerpnęła powietrza. Jakub myślał, że nie napełniła skrzyni, ponieważ nie miała czym, lecz ona nie robiła tego celowo, żeby nic nie zepsuło magicznego zapachu, który ożywiał jej pamięć. Cedr. Wetknęła głowę do skrzyni, czekając, aż delikatne tchnienie owionie ją i uniesie hen, daleko... Spieczona ziemia, dobrze nawodnione oliwkowe gaje, pomarszczony welon Morza Śródziemnego, morwy i farma dziadka, ciemny eliksir ojczystego języka, dłonie matki pachnące pietruszką i cynamonem, te same dłonie gładzące jej czoło, zaplatające jej włosy... matczyne dłonie. Zapach skrzyni. Zapach libańskich cedrów. Przestała płakać i usnęła. Żydowska pani Pani Luvovitz widziała ciężarną kobietę na krawędzi skalnego klifu. Przypominała latarnię morską ostrzegającą lub wabiącą statki. Tutejsi ludzie wierzyli w kelpies, koniom podobne duchy wodne, które wciągają nieszczęśników w głębinę. Wyobraźnia jest zaraźliwa. Czyż można oczekiwać czego innego, skoro tylu tu katolików? Wszędzie widzą duchy i omeny. W kraju, z którego pochodziła, nazywają je golemami. Może coś z nią nie tak? - myślała. Może jest pomylona? Bo kiedy poprzedniego dnia jechała do Sydney wozem pełnym jaj Drogą Nadbrzeżną, kobieta wyśpiewywała jakieś bzdurne słowa. Biedna, łatwowierna prostaczka - pewnie pochodzi zza wzgórz na północy. Ci zza wzgórz za często poślubiają swoich kuzynów. Jednakże pani Luvovitz ani razu nie widziała jej twarzy, ponieważ nieznajoma zawsze przesłaniała ją kratkowaną chustką niczym klapkami na oczy. Spytała męża, ale nie, Benny nikogo takiego nie widział. - Musiałeś, mężu. - Nie, żono. Nikogo takiego nie widziałem. - Siedzi tam codziennie. - Może to duch? - Przestań, Ben. Wybuchnął śmiechem. Dobrze znał jej słabe punkty. Pani Luvovitz postanowiła, że następnym razem ją zagadnie, ponieważ zaczynała podejrzewać, iż za bardzo się zceltyfiko - wała. Musiała przekonać się na własne oczy, że ciężarna kobieta jest żywym człowiekiem, a nie duchem. Gdyby jednak była duchem, należało ustalić kilka rzeczy. Po pierwsze, kiedy go zwykle widuję? Rano? Czy wieczorem? Duch widziany rano oznaczał, że śmierć jest jeszcze daleko. Widziany wieczo