12600
Szczegóły |
Tytuł |
12600 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12600 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12600 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12600 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ann-Marie McDonald
Zapach cedru
(Fall on Your Kenes)
Przełożył Jan Kraśko
- Dlaczego nie możesz być zawsze taką grzeczną dziewczynką, Katy?
- A dlaczego ty zawsze nie jesteś taki dobry, tatusiu?
Emily Bronte Wichrowe wzgórza
Nieme zdjęcia
Żadne z nich już nie żyje.
Oto zdjęcie miasta, w którym mieszkali. New Waterford. Jest jasna, księżycowa
noc.
Wyobraź sobie, że patrzysz w dół z kościelnej wieży, że dostrzegasz wyraźnie
rozgraniczone
strefy światła i cienia, dokładnie takie same jak na tym zdjęciu. Górnicze
miasteczko na
urwistym klifie sterczącym nad wąskimi, kamienistymi plażami, gdzie srebrzyste
morze faluje i
faluje, nieustannie pieszcząc księżyc. Niewiele drzew, rzadka trawa. Wąski
skrawek ołowianego
nieba, a na jego tle sylwetka żelaznej wieży z linami i wspornikami
pochylającymi się do ziemi
pod kątem czterdziestu pięciu stopni. To kopalnia. A to szyny kolejowe. Są
bardzo krótkie.
Biegną od podnóża olbrzymiej hałdy błyszczącego węgla, opadają coraz niżej i
niżej, by wreszcie
zniknąć w łukowatej gardzieli tunelu. A tam, za górniczymi szybami i za hałdami
węgla, rząd za
rzędem, za rzędem rząd, widać strome dachy domów zbudowanych przez towarzystwo
węglowe.
Pracownicze domy. Pracownicze miasto.
Teraz spójrz na ulicę, przy której mieszkali. Ulica Wodna. Kamienista, pokryta
sprasowanym
pyłem droga prowadząca na skraj miasta, gdzie na pochyłym zboczu skarpy rozciąga
się
cmentarz z widokiem na ocean. Te ciche westchnienia to tylko morze.
A tak wyglądał wtedy ich dom. Drewniany szkielet, białe ściany, kryta weranda.
Duży w
porównaniu z górniczymi domami. W pokoju od frontu stoi pianino. Z tyłu jest
kuchnia, w której
umarła mama.
To zdjęcie zrobiono w dniu jej śmierci. Czyściła duchówkę i miała wylew. To
znaczy, tak
powiedział lekarz. Twarzy oczywiście nie widać, ponieważ głowa tkwi w duchówce,
widać za to,
że pończochy ma zrolowane do pracy i - czego czarno-białe zdjęcie dobrze nie
oddaje - że jest
ubrana w czarną sukienkę, ponieważ była wtedy w żałobie po Katarzynie i po
Ambrożym. Na
fotografii tego nie wypatrzysz, ale słabo mówiła po angielsku. To Mercedes ją
znalazła. Z głową
w piecu, z nogami na podłodze, wyglądała jak czarownica z bajki o Jasiu i
Małgosi. Co chciała
tego dnia ugotować? Kiedy umarła, zepsuły się wszystkie jaja w komórce - musiały
się zepsuć,
ponieważ na całej ulicy paskudnie cuchnęło siarką.
Tak więc na tym zdjęciu widzisz dom przy ulicy Wodnej sto dziewięćdziesiąt jeden
w
mieście New Waterford na wyspie Cape Breton, w najdalej na wschód wysuniętej
prowincji
Nowa Szkocja w Kanadzie. A na tym mamę w dniu jej śmierci dwudziestego trzeciego
czerwca
tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku.
To jest zdjęcie taty. Tu jeszcze żyje, po prostu śpi. Widzisz ten fotel? To jego
jasnozielona
berżera. Tato ma warkoczyki. Nie jest to żaden etniczny zwyczaj. Takich
zwyczajów
przestrzegali tylko krewni ze strony mamy. Warkoczyki zaplotła mu Lilia, kiedy
spał.
Zdjęć Ambrożego nie ma, bo nie było czasu, żeby je zrobić. Na tej fotografii
widać tylko
jego kołyskę. Jest jeszcze ciepła.
Tamta Lilia przebywa w otchłani. Żyła jeden dzień, umarła, zanim zdążyliśmy ją
ochrzcić, i
powędrowała prosto do otchłani wraz z innymi nie ochrzczonymi dziećmi i dobrymi
poganami.
Oni nie cierpią, po prostu unoszą się tam nieważcy i niczego nieświadomi.
Wiadomo, że od czasu
do czasu w otchłani bywa Jezus, który wybiera jakiegoś szczególnie dobrego
poganina, by unieść
go ze sobą do nieba. Możliwe, że i ją uniesie. W przeciwnym razie... Dlatego
zdjęcie Tamtej Lilii
jest czarno-białe.
Spokojnie. Ambrożego ochrzciliśmy.
A to jest zdjęcie Mercedes. Jej opałowy różaniec był wprost bezcenny. Różaniec z
opali:
niesamowite, co? Nigdy się z nim nie rozstawała, przypinała go sobie do
wewnętrznej strony
stanika, nad sercem. Po trosze dla boskiej ochrony, po trosze dla wygody, żeby
mieć pod ręką
odpowiednie narzędzie, dzięki któremu mogła szybko odmówić dziesięć zdrowasiek,
ilekroć
nawiedzał ją duch, co zdarzało się nader często. Niemniej jednak zawsze
twierdziła, że jeśli
odczujesz potrzebę modlitwy, a nie masz przy sobie różańca, możesz do tego celu
wykorzystywać inne, zupełnie dowolne przedmioty. Na przykład kamyczki albo
okruszki chleba.
Franciszka spytała ją kiedyś, czy nadają się do tego niedopałki papierosów.
Okazało się, że tak,
jeśli tylko masz czyste serce. A mysie kupki? A piegi na nosie? A kropki na
zdjęciu Harry’ego
Houdiniego w gazecie? Dość, Franciszko. Tak czy inaczej, to jest Mercedes ze
swoim opałowym
różańcem. Przytyka palec do ust. Mówi: „Ciiii...”
A to jest Franciszka. Nie, zaczekaj, jeszcze jej tu nie ma. To nie zdjęcie, to
film. Nakręcono
go w nocy, za domem. Płynie tam strumień, wąski, czarny i lśniący. Na drugim
brzegu jest
ogród. Słyszysz? To woda tak szemrze. Szepcze jak dziewczyna zdradzająca sekret
przyjaciółce
w języku bardzo podobnym do naszego. Cicha noc, spokojna i bezchmurna. Żeby było
uczciwie,
powiem ci tylko, że pewnego razu w tym strumieniu ukazał się sąsiadowi obraz
rozczłonkowanych zwłok syna, a gdy wrócił do domu, powiedziano mu, że jego syn
zginął w
zawale w kopalni numer dwanaście.
Ale tego wieczoru powierzchnia strumienia jest taka, jaką stworzyła ją natura.
Dziwne to,
lecz zupełnie możliwe, że nagle pęka, że z wody wynurza się żywa, przemoczona i
drżąca
dziewczynka, która na nas patrzy. Na nas albo na kogoś stojącego tuż za nami. To
Franciszka. Co
tam robi w środku nocy? Co tak obejmuje swymi chudymi, patykowatymi ramionami?
Co tuli do
piersi? Czarne zawiniątko. Patrz. Czyżby się przed chwilą poruszyło? Co ty
wyprawiasz,
Franciszko?
Ale nawet gdyby zechciała nam odpowiedzieć, nic byśmy nie usłyszeli, ponieważ
film jest
niemy.
Wszystkie zdjęcia Katarzyny zostały zniszczone. Wszystkie oprócz jednego. A to
schowano.
Katarzyna miała tak piękny głos, że Bóg zapragnął, by śpiewała dla Niego w
anielskim
chórze. Dlatego ją zabrał.
Część I
OGRÓD
W poszukiwaniu szczęścia
Dawno temu, zanim się urodziłeś, na wyspie Cape Breton mieszkała rodzina
Piperów. Tacie,
Jakubowi Piperowi, udało się - choć nie do końca - uniknąć pracy w kopalni: to
dzięki matce,
która bała się, że syn dorośnie i zostanie górnikiem. Nauczyła go czytać
klasyków, grać na
pianinie i na przekór wszystkiemu oczekiwać od życia czegoś lepszego. Tego
samego Jakub
pragnął dla swoich dzieci.
Jego matka pochodziła z Wreck Cove i była córką zamożnego szkutnika. Ojciec był
szewcem z Port Hood i nie miał centa przy duszy. Zakochał się w matce Jakuba,
mierząc jej
stopy. Obiecał przyszłemu teściowi, że daleko jej nie wywiezie. Pobrali się i
zabrał ją do Egypt,
gdzie urodził się Jakub. Egypt był odludną mieściną w hrabstwie Inverness po
drugiej stronie
wyspy i mały Jakub nie miał ani brata, ani siostry, z którymi mógłby się bawić.
Jego ojciec
zamienił żelazne kopyto na blaszaną płuczkę, choć ani wtedy, ani nigdy potem nie
słyszano, żeby
na Cape Breton wybuchła gorączka złota.
Ojciec Jakuba znał tylko angielski i złościł się, kiedy syn rozmawiał z matką po
gaelicku.
Gaelicki był jej ojczystym językiem. Angielski zawsze brzmiał płasko i
chrapliwie. Był niczym
pierwsze światło dnia po nocnej wyprawie na ryby, mimo to matka zadbała, żeby
władał nim z
wprawą małego księcia - mieszkali w Imperium, a on musiał zrobić karierę.
Rankiem w przededniu swych piętnastych urodzin Jakub obudził się ze
świadomością, że na
cios ojca potrafi odpowiedzieć ciosem. Ale kiedy zszedł na dół, okazało się, że
gdy spał, ojciec
rozmontował po cichu pianino matki i zniknął. Jakub składał instrument pół roku.
I tak został
stroicielem.
Skończywszy piętnaście lat, pragnął tylko choć raz przyłożyć staremu. Sześć
miesięcy
później jego jedynym marzeniem było znowu ujrzeć matkę przy pianinie, lecz nim
zdążył je
poskładać, matka umarła, rodząc martwe dziecko. Jakub wziął tartanowy koc, który
utkała, dobre
książki, które nauczyła go czytać, i zapakował to wszystko do sakwy za siodłem
starego
górniczego kuca. Wrócił do domu, usiadł przy pianinie i zaczął grać Sonatę
księżycową. Po
czterech taktach wstał, dostroił cis, usiadł i kołysząc się, zagrał początek
Pieśni gondoliera.
Zadowolony, po pięciu taktach urwał, poszperał w matczynym koszyku z przyborami
do szycia,
wyjął butelkę spirytusu, oblał nim pianino i podpalił.
Dosiadł ślepego kuca i wyjechał z Egypt.
Krewni z Wreck Cove zaproponowali mu pracę przy piaskowaniu łodzi, ale on
mierzył
wyżej. Chciał dotrzeć do Sydney - wiedział, że jest tam dużo pianin.
Sydney było jedynym dużym miastem na Cape Breton. Leżało daleko na południu i
jechało
się tam wąskim, często znikającym nadbrzeżnym traktem, który omijał wrzynające
się w ląd
zatoki i zatoczki, co wydłużało podróż o wiele dni. Po drodze spotkał niewielu
ludzi, ale ci,
których spotykał, chętnie częstowali gorącą strawą porządnego, czyściutkiego
chłopca, który
siedział na kucu wyprężony jak struna i o nic nie prosił. „Skąd pochodzisz,
dziecko, kto jest
twoim ojcem?” Mówili głównie po gaelicku, tak jak jego matka, mimo to nie chciał
sypiać w ich
domach czy nawet stodołach, postanowiwszy, że jeśli kiedykolwiek znów zaśnie pod
dachem, to
tylko pod swoim własnym. Mech koi skałę, a świerk nie zazdrości ziemi: na jej
uścisk odpowiada
dziesięciokrotnie silniejszym uściskiem konarów i chroni jałową glebę, która go
zrodziła.
Dlatego Jakub sypiał na dworze, ale nigdy nie odczuwał samotności, ponieważ miał
o czym
dumać.
Większa część drogi wiodła tuż nad oceanem i szybko odkrył, że nic tak nie
odświeża myśli
jak widok otwartego morza. Morze wyciszało umysł, koiło nerwy, oczyszczało
duszę.
Postanowił, że nad nim zamieszka.
Nigdy dotąd nie był w wielkim mieście. Zapach zimnych, zalewanych falami skał
ustąpił
miejsca gryzącemu odorowi żużlu, a miast szarej mgły otaczała go teraz mgła
pomarańczowa.
Spojrzał przed siebie i zobaczył kłęby jaskrawoczer - wonego dymu bijące z
kominów huty
należącej do Dominion Iron and Steel Company. Oblekały niebo bursztynowym
całunem, który
wisiał tam jakiś czas, by następnie wydąć się, zafalować szafranowymi falami,
spuchnąć jak
balon, rozmyć się i zniknąć w deszczu drobniutkiego, miałkiego popiołu, który
zasypywał
dzielnicę zwaną Whitney Pier.
Tu, między kowalskimi warsztatami i kotłownią wielkiej walcowni, wykwitały
kolorowo
szalowane domy, tu przestraszył się na widok Murzyna, ponieważ dotąd oglądał ich
tylko w
książkach. Ominął trzepoczące na sznurze prześcieradła, asfaltową jezdnią
dojechał do mostu,
spojrzał za siebie, by jeszcze raz rzucić okiem na długachny pałac z palonej
cegły nad brzegiem, i
zadumał się nad czystością zrodzonej z sadzy stali.
Warkocze torowisk, ulotny zapach smoły, zapuszczony staw po prawej stronie -
wjechał na
Pleasant Street i ujrzał boso - nogie dzieci kopiące zardzewiałą puszkę. Idąc za
krzykiem mew,
dotarł na esplanadę, gdzie rozciągało się portowe nadbrzeże, przy którym
cumowały okręty:
wielkie, stalowe kadłuby porośnięte brodami wodorostów, przeżarte solą, niektóre
z nich
ozdobione niezrozumiałymi, roztańczonymi napisami w pogańskich językach. Jakiś
mężczyzna
zaproponował mu pracę przy załadunku i rozładunku. „Nie, bardzo panu dziękuję”.
Brukowana
jezdnia i znowu szyny - odbijały się w nich wiszące nad ulicą stalowe liny,
które zaprowadziły go
do centrum miasta. Zazgrzytało, zadzwoniło, trysnęły iskry i tuż za nim stanął
tramwaj. Zza
chmur wychynęło słońce. Charlotte Street. Po obu stronach fasady eleganckich
domów
strzelających na dwa piętra w górę, ozdobne napisy zachęcające do kupna leków na
wszystkie
znane choroby, napisy na oknach i przeszklonych drzwiach zapewniające
chełpliwie, że nie ma
takiej rzeczy, której nie można by kupić w postaci gotowego produktu. McVey,
McCurdy, Ross,
Rhodes and Curry; Moore, McKenzie, MacLeod, Mahmoud; MacEchan, Vitelli,
Boutillier,
0’Leary, MacGiWary, Ferguson, Jacobson, Smith; MacDonald, Mcdonald i Macdonell.
Zobaczył
tłumy ludzi ubranych lepiej niż w niedzielę, po raz pierwszy zobaczył lody. I
wzgórze, gdzie
mieszkali najzamożniejsi. Nareszcie.
Kuc ugiął się pod nim, skubnął trawy z czyjegoś starannie wypielęgnowanego
trawnika, a
Jakub podsumował rozważania z podróży: zdobędzie pieniądze na kupno wielkiego
domu, na
gotowe produkty, na utrzymanie żony o miękkich, delikatnych dłoniach, na
utrzymanie rodziny,
która napełni dom piękną muzyką i ciszą dobrych książek.
Miał rację. W Sydney było mnóstwo pianin.
Lewe oko
Pierwszy raz zobaczył Materię ostatniego dnia tysiąc osiemset
dziewięćdziesiątego ósmego
roku w domu jej ojca na wzgórzu. Miał wtedy osiemnaście lat.
Wezwano go, żeby nastroił fortepian na wieczorną biesiadę. Bywał tam już
wcześniej.
Opiekował się ich steinwayem od roku, lecz nie miał pojęcia, kto grał na nim tak
dużo i tak
energicznie, że instrument potrzebował częstego strojenia.
Steinway stał pośrodku wielkiego salonu pełnego pulchnych sof, złotem
haftowanych foteli,
kwiecistych dywanów i marmurowych stołów na zgrabnych nogach. Lustra w
pozłacanych
ramach, zdobione chwostami kotary i opasłe otomany nadawały izbie wiecznie
odświętny, może
nawet - zdaniem Jakuba - trochę pogański charakter. Na wszystkich stołach,
stolikach i
stoliczkach stały porcelanowe figurynki angielskich arystokratów oraz półmiski z
cukierkami i
orzechami, a na wszystkich ścianach wisiały prawdziwe olejne obrazy. Jeden z
nich zajmował
honorowe miejsce nad kominkiem: widniał na nim pojedynczy cedr na szczycie góry.
Do domu wprowadzała go kuchennymi drzwiami niska, śniadoskóra kobieta, którą za
pierwszym razem wziął za służącą, a która okazała się panią Mahmoud. Zanim
wyszedł, zawsze
go czymś podkarmiała. Słabo władała angielskim, za to bardzo często się
uśmiechała i mówiła:
„Jedz”. Początkowo bał się, że poda mu coś egzotycznego i obrzydliwego - na
przykład surową
owcę albo zwierzęce oko - ale nie, poczęstowała go pikantnym mięsem zawiniętym w
chlebowy
placek oraz sałatką z ziaren zboża, pietruszki i pomidorów, przyprawioną czymś,
czego nigdy
dotąd nie próbował: sokiem z cytryny. Dziwne, delikatne pasty, marynaty,
różności zawinięte w
różności, cynamon...
Pewnego dnia przyszedł i usłyszał, jak pani Mahmoud gawędzi po gaelicku z
wędrownym
sprzedawcą. Zdumiało go to i ucieszyło zarazem: w Sydney miał niewielu znajomych
-
większość tych, którzy mówili po gaelicku, mieszkała poza miastem - i nareszcie
znalazł kogoś, z
kim mógł porozmawiać w ojczystym języku matki. Usiedli przy kuchennym stole i
pani
Mahmoud opowiedziała mu o dawnych czasach, kiedy to wraz z mężem przemierzała
Cape
Breton, sprzedając materiały z dwóch waliz przytroczonych do grzbietu osiołka.
Tak nauczyła się
mówić po gaelicku, nie po angielsku. Państwo Mahmoudowie mieli mnóstwo
przyjaciół,
ponieważ wieśniacy uwielbiają gości, a odwiedziny wędrownego sprzedawcy są dla
nich jedynie
pretekstem do nastawienia imbryka z herbatą. Wędrując po wyspie, często
przekazywali
wiadomości od rodziny do rodziny, były to jednak wieści wyłącznie dobre, gdyż
złych pani
Mahmoud przekazywać nie chciała. Tak samo jak wówczas, gdy wróżyła z fusów.
„Widzę same
dobre rzeczy” - mówiła. Gdy więc zerknęła na herbaciane liście na dnie jego
filiżanki i
powiedziała: „Widzę wielki dom. Rodzinę. Dużo miłości. Piękną dziewczynkę.
Słyszę muzykę.
Śmiech. Widzę wodę...” - miast się przestraszyć czy przyjąć wróżbę ze
sceptycznym
powątpiewaniem, natychmiast w nią uwierzył. Uwierzył bezwiednie, gdyż na tym
właśnie polega
prawdziwa wiara.
Kiedy Mahmoudowie zaoszczędzili wystarczająco dużo pieniędzy, otworzyli w Sydney
sklep, który znakomicie prosperował. Pan Mahmoud kupił żonie wspaniały dom i
kazał jej
przestać pracować, by mogła cieszyć się rodziną. Mimo to Jakub nigdy tej rodziny
nie widywał.
Wszystkie dzieci były w szkole, a prawie dorośli synowie pomagali ojcu w
sklepie. Pani
Mahmoud tęskniła za swymi gaelickimi przyjaciółmi ze wsi i niecierpliwie
wyglądała wnuków. I
nigdy nie wspominała o swojej ojczyźnie.
Tak więc ostatniego dnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego roku pani
Mahmoud
powitała go Bliadhna Mhath Ur, lecz miast jak zwykle zaprowadzić go do salonu,
została w
kuchni z nową irlandzką służącą, którą musiała porządnie przyuczyć. Poszedł tam
sam - znał
dom i czul się w nim dość swobodnie - zdjął marynarkę i przystąpił do pracy.
Wymontował już kilka oklejonych kością słoniową klawiszy i właśnie zanurkował
pod
wielką klapę za wyszczerzoną w szczerbatym uśmiechu klawiaturą, dlatego nie mógł
widzieć, że
w progu salonu stanęła Materia.
Ale ona go widziała. Szpiegowała go z okna sypialni na piętrze, gdy pukał do
kuchennych
drzwi, dźwigając z przejęciem torbę z narzędziami - taki ładny, starannie
uczesany blondynek.
Obserwowała go zza mahoniowej, rzeźbionej w kiście winogron balustrady, gdy
wchodził do
holu i wieszał płaszcz w szafie za schodami - miał takie niebieskie oczy, taką
jasną skórę.
Wysoki i schludny, nosił sztywny kołnierzyk, krawat i spinki do mankietów. Był
niczym
porcelanowa figurynka. Ach, żeby tak choć raz dotknąć jego włosów. Zobaczyć, jak
się rumieni.
Przeszedł przez hol i zniknął w wielkim salonie. Poszła za nim.
W drzwiach przystanęła i wspierając ciężar ciała na jednej nodze, przyglądała mu
się chwilę.
Pociągnąć go za szelki? Nie. Uśmiechnęła się do siebie, cichutko podeszła do
fortepianu i mocno
uderzyła w klawisz cis. Jakub podskoczył z krzykiem - przerażona, doszła do
wniosku, że
posunęła się za daleko, że pewnie się zranił, że wpadł we wściekłość, i zagryzła
dolną wargę -
chwycił się za lewe oko, a prawym spojrzał na winowajczynię.
Najciemniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widział, oczy wilgotne od światła.
Kruczoczarne
loki umykające niesfornie spod dwóch długich warkoczy. Skóra w kolorze letniego,
muskanego
falami piasku. Granatowy mundurek przyklasztornej szkoły pod wezwaniem Świętych
Aniołów.
Taka szczuplutka. Prawe oko spływało łzami, lewe się radowało. Otworzył usta.
Chciał
powiedzieć: „Znam cię”, ale ponieważ nigdy jej dotąd nie widział, po prostu
milczał, porażony,
lecz bynajmniej nie zaskoczony.
- Wyjdę za dentystę - oznajmiła z uśmiechem.
Mówiła z akcentem, którego nigdy się nie wyzbyła. Zmiękczała spółgłoski, jej „r”
było
troszeczkę zbyt płynne, urywała sylaby nie wargami, lecz krtanią. Angielski
brzmiał w jej ustach
jak piękna muzyka.
- Nie jestem dentystą - odrzekł, czerwieniąc się po czubki uszu.
Znowu się uśmiechnęła. I spojrzała na kościane zęby fortepianu rozsypane u jej
stóp.
Niebawem miała skończyć trzynaście lat.
Gdyby uderzyła w klawisz es, być może do niczego by nie doszło, ale ponieważ
wybrała cis,
żadne z nich nie miało podstaw, żeby podejrzewać coś złego. Umówili się na
spotkanie. Chciał
poprosić o pozwolenie jej matkę, lecz Materia powiedziała tylko: „Nic się nie
martw”. Drżąc,
czekał na schodach liceum, wreszcie zobaczył ją w progu wielkich drzwi szkoły
pod wezwaniem
Świętych Aniołów po drugiej stronie ulicy. Jej koleżanki wysypały się na chodnik
rozchichotanymi grupkami lub parami, natomiast ona była sama. Gdy tylko go
dostrzegła, puściła
się biegiem. Wpadła mu w ramiona, on zakręcił nią ze śmiechem jak małym
dzieckiem, a potem
mocno się objęli. Myślał, że umrze na zawał, nie miał pojęcia, ile może znieść
jego serce. Musnął
ustami jej policzek, poczuł słodki, jakże dziwny zapach włosów i odeszło go złe
oczarowanie. Na
meszku porastającym jego górną wargę skropliła się ciągnąca znad portu mgła,
osiadła mu na
rzęsach. Był Aladynem w brylantowym sadzie.
- Mam pięć centów - powiedziała. - A ty, mój panie?
- Siedemdziesiąt osiem dolarów i cztery centy w banku i dolara w kieszeni, ale
pewnego dnia
będę bogaty.
- W takim razie daj mi tego dolara, Rockefellerze.
Dał jej dolara, a ona zaprowadziła go do zakładu fotograficznego Wheelera przy
Charlotte
Street, gdzie zrobili sobie zdjęcie przed malowanym rzymskim lukiem i
woskowatymi
paprotkami w doniczkach. Nic o niej nie wiedział, mimo to czuł, że zdjęcie na
zawsze ich
połączy.
Poszli do Crown Bakery, gdzie podzielili się półmiskiem neapolitańskich lodów i
gdzie
roztopionymi lodami wypisali na szybie swoje inicjały.
Szepnął:
- Kocham cię, Materio.
- Powiedz to jeszcze raz - poprosiła ze śmiechem.
- Kocham cię.
- Nie, moje imię.
- Materia.
Znowu się roześmiała, a on spytał:
- Źle je wymawiam?
- Nie, nie, tylko w twoich ustach brzmi tak ładnie, tak uroczo...
- Materia.
Zachichotała wesoło.
- Jakub.
- Powtórz.
- Jakub.
I właśnie wtedy, kiedy z tym charakterystycznym, furkot - liwym akcentem
wypowiedziała
jego imię, po raz pierwszy poczuł, że pożąda jej cieleśnie - natychmiast spiekł
raka, przekonany,
że wszyscy to widzą. Dotknęła jego włosów, a on spytał:
- Chcesz już wracać do domu?
- Nie. Chcę iść z tobą.
Poszli na koniec starej przystani za esplanadą, żeby popatrzeć na okręty.
Wyciągnął rękę.
- Widzisz tamten? - spytał. - Pływa w Liniach Czerwonego Krzyża. Pewnego dnia
wsiądę na
niego i popłynę.
- Dokąd?
- Do Nowego Jorku.
- Mogę popłynąć z tobą?
- Jasne.
Była naprawdę zaręczona z dentystą, i to odkąd skończyła cztery lata. Narzeczony
mieszkał
w Starym Kraju, ale za trzy lata miał przyjechać na ślub.
- Barbarzyński zwyczaj - rzekł Jakub.
- Staromodny, prawda?
- Ten narzeczony... Podoba ci się?
- Nigdy go nie widziałam.
- To takie... zacofane, takie niecywilizowane.
- Zwyczaj to zwyczaj.
- Jak on wygląda?
- Mój narzeczony? Jest stary.
- Chryste Panie!
Wracając, trzymali się za ręce. Po prawej stronie przystani zachodziło słabe
słońce, po lewej
budziły się do życia hutnicze piece. Zaczął padać jasnopomarańczowy śnieg.
Sydney jest w sumie bardzo małe. Widziało ich razem ledwie siedem osób i wieść
ta
natychmiast dotarła do pani Mahmoud, która zachowała ją w tajemnicy przed mężem.
Materii
kazano zerwać ze stroicielem fortepianów. Została wnikliwie przesłuchana.
„Dotykał cię? Na
pewno?” Siostry zakonne poproszono o zachowanie wzmożonej czujności. Nigdy nie
była sama,
a nocą zamykano ją w sypialni na klucz.
Skończyła sześć lat, gdy okręt przybił do nabrzeża w Sydney, a ojciec
powiedział: „Popatrz.
Oto Nowy Świat. Tu wszystko jest możliwe”. Była za mała, by zrozumieć, że mówi
do jej brata.
W noc poprzedzającą trzynaste urodziny uciekła z domu oknem i na zawsze opuściła
Stary Kraj.
Zstąp z Libanu, oblubienico, zstąp z Libanu.(Pieśń nad pieśniami) Bezksiężycowa
noc
siedemnastego lutego tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Ja
jestem narcyzem
Saronu, lilią dolin. Wyruszyli o świcie na wynajętym koniu i jeszcze tego samego
dnia pobrali
się w Irish Cove; protestanckiego ślubu udzielił im były kapelan marynarki
wojennej, który za
kwartę rumu nie zadawał zbędnych pytań. Patoką opływają twoje wargi,
oblubienico, miód i
mleko są pod twoim językiem. Na rakietach śnieżnych dotarli nad jezioro Great
Brass d’Or, do
domku myśliwskiego, z którego jesienią korzystali bogaci Amerykanie: oczarowałaś
mnie, moja
siostro, oblubienico. Okna i drzwi były zabite deskami, lecz on natychmiast
wziął się do pracy:
oczarowałaś mnie jednym spojrzeniem swoich oczu - oderwał deski i uzdrowił
ślepca. Weszli do
środka, ale nie pozwolił jej otworzyć oczu, dopóki nie zamiótł, nie rozpalił
ognia i nie nakrył do
stołu. Pomyślał o wszystkim: o winie z owoców dzikiej róży, o świeżych
prześcieradłach, o
pachnącym naftaliną tartanowym kocu z kufra matki: a woń twoich szat jest jak
woń Libanu.
Potem zaśpiewał jej gaelicką kołysankę, a śpiewając płakał, gdyż, jeśli to w
ogóle możliwe,
kochał ją bardziej w języku, którego nauczyła go matka: Ogrodem zamkniętym jest
moja siostra,
oblubienica, ogrodem zamkniętym, Źródłem zapieczętowanym. Całował ją delikatnie,
nie chciał
jej przerazić; przysłali mu pocztą książkę Co każdy mąż wiedzieć powinien, lecz
postanowił, że
nigdy jej w ten sposób nie dotknie, że pierwej umrze, niż skrzywdzi ją czy
choćby przestraszy.
Wyciągnęła rękę i pogładziła go po głowie.
- Habibi - szepnęła. - Behibbak.
Wstałam, aby otworzyć mojemu miłemu.
Drugiego dnia powiedziała:
- Zostańmy tu na zawsze. Nigdzie nie wyjeżdżajmy, tylko do Nowego Jorku.
- Nie chcesz mieć pięknego, dużego domu i ślicznych dzieci? - spytał. - Nie
chcesz, żeby
twoi rodzice powiedzieli:
„Cóż, miała pani rację, pani Piper”?
- Nie. - Przetoczyła się, legła na nim, wbijając łokcie w prześcieradło po obu
stronach jego
twarzy, ocierając się brzuchem o jego brzuch. - Chcę tu zostać. Długo, bardzo
długo. Na
zawsze... - Niech mnie pocałuje pocałunkiem ust swych.
- Na zawsze... - westchnął.
Trzeciego dnia, kiedy wracał z lasu z zapasami, pojmało go dwóch krzepkich
drabów,
wsadziło na wóz i zawiozło z powrotem do Sydney, do składu tekstylnego Mahmouda
przy Pitt
Street. Pan Mahmoud, szczupły, kościsty mężczyzna o skó - rzastych policzkach i
czarnych,
kędzierzawych włosach, siedział na krześle z oparciem z tłoczonego drewna.
- Szanowny panie... - zaczął Jakub.
Mahmoud przeszył go spojrzeniem brązowych oczu. Jakub próbował odnaleźć w nich
oczy
Materii.
- Szanowny panie... - powtórzył.
Mahmoud leciutko uniósł palec i dwóch krzepkich osiłków zdjęło Jakubowi buty i
skarpetki;
Jakub odnotował z niesmakiem, że mogliby się chociaż porządnie ogolić.
- Gdzie jest moja żona? - dokończył.
Pan Mahmoud wziął skórzany harap i obił mu stopy tak mocno, że spuchły jak bania
i przez
wiele dni schodziła z nich skóra, której płaty przeciekały niczym mokry papier.
Umieścili go w schronisku Związku Młodzieży Chrześcijańskiej i przywozili mu
jedzenie.
Kiedy mógł wstać i z pomocą laski przejść kilka kroków, zaprowadzili go do
rzymskokatolickiego kościoła pod wezwaniem Świętego Serca.
- Precz z łapami! - warknął, choć żaden z osiłków nie powiedział przy nim słowa
po
angielsku. - Służalcze bestie - dodał.
Przed ołtarzem czekała na niego samotna Materia z twarzą przesłoniętą czarną
woalką.
Nawet na niego nie spojrzała. Obcięto jej włosy. Przysięgli sobie ponownie, tym
razem przed
księdzem. Jakub nigdy dotąd nie był w katolickim kościele. Pachnie jak w burdelu
- pomyślał,
chociaż w burdelu też nigdy nie był.
Stojącej przy drzwiach pani Mahmoud z rozpaczy pękało serce. Niby skąd ten
młody, blady
innowierca bez żadnej rodziny mógł wiedzieć, jak traktować żonę? Świadomość, że
córka nie
zazna szczęścia, jakiego ona zaznała, była dla niej straszna. Lecz jeszcze
straszniejszy -
straszniejszy niż smutek - był dreszcz, który znowu ją przeszedł. Bo też
dostrzegła coś w
herbacianych fusach na dnie jego filiżanki.
Materii ojciec nie zbił - poczytywał to sobie za słabość, że nigdy nie mógł
podnieść ręki na
żadną z córek, albowiem właśnie w tym tkwiło źródło wszelkich problemów.
Nazajutrz po owym
koszmarnym ślubie kazał żonie dokładnie oczyścić dom, tak żeby nie ostał się w
nim najmniejszy
ślad po wyrodnej dziewce. Poszedł do sklepu i zamknął się na zapleczu, podczas
gdy pani
Mahmoud paliła, wycinała i pakowała w zawiniątka pamięć o córce. Piękna Kamila,
ulubiona
siostrzyczka Materii, płakała wiele dni. Marzyły, że wyjdą za dwóch przystojnych
braci, że będą
mieszkały w wielkim białym domu, że ich dzieci będą razem dorastały, że co
wieczór Materia
będzie szczotkowała jej piękne proste, czarne włosy i że jak zawsze będą
dzieliły ze sobą pokój.
Napisała do niej list starannymi, drukowanymi literami, dół kartki ozdobiła
krzyżykami i
kółkami, lecz tata znalazł tę kartkę i spalił. Wezwał Kamilę do piwnicy i ją
zbił.
W sumie nie chodziło nawet o to, że stroiciel fortepianów był enklese, że nie
był katolikiem
czy człowiekiem majętnym. Chodziło o to, że wkradł się do ich domu jak złodziej
nocą i posiadł
cudzą własność. „A moja córka mu uległa”. W Starym Kraju określano to słowem
ajb. Nie da się
przetłumaczyć go na angielski i mieszkańcy Cape Breton nie zrozumieliby, jak
wielki wstyd palił
ojca, tego Mahmoud był pewny. Córka przepadła. Nie da się jej odzyskać.
Lecz ponieważ Bóg jest litościwy, jemu też wypadało okazać odrobinę litości. W
zamian za
darowanie życia pozwolił Jakubowi nawrócić się na katolicyzm. I kazał zbudować
dla
nowożeńców porządny dom na wybrzeżu, czternaście i pół kilometra za miastem,
koło Low
Point. Wszystko po to, żeby nie musiał odprawiać ich spod drzwi rok później, gdy
staną przed
nim bez centa przy duszy. To zabiłoby jego biedną żonę.
A ten parszywy żółty kundel, który skradł mi córkę, niechaj szczeźnie. Niechaj
dzień w dzień
budzi się z twarzą we własnych wymiocinach, niechaj Bóg zniszczy mu dom... No,
może nie
dom.
A co do mojej córki, niechaj Bóg przeklnie jej łono.
Wieczorem po upiornym ślubie Materii pani Mahmoud otworzyła szkatułkę z różanego
drewna. Ze szkatułki natychmiast wyskoczyła mała baletnica, by zawirować w takt
Rocznicowego walca. Pani Mahmoud odchyliła wykładzinę na dnie, wsunęła pod nią
długi
czarny warkocz córki, mocno go sprasowała, przykryła czerwonym aksamitem i
zasypała
pięknymi klejnotami, którymi od lat obdarowywał ją mąż: rubinami, brylantami,
kamieniami
księżycowymi, perłami... Potem zamknęła się w wielkiej dębowej szafie, żeby jej
nie słyszał, i
jęła opłakiwać córkę.
Materia już nigdy nie odwiedziła rodziny. Ojciec zabronił. Młodsze siostry
zabrał ze szkoły i
trzymał je w domu, aż powychodziły za mąż. Braciom zakazał nastawać na życie
tego
angielskiego sukinsyna, niemniej przestrzegł Jakuba, żeby lepiej nie wchodził im
w drogę. W
dniu swego ślubu Materia dla nich wszystkich umarła.
Miesiąc później nowożeńcy przeprowadzili się do dużego białego piętrowego domu
ze
strychem. Jednakże to, że dom był nowy, nie znaczy wcale, że nie był nawiedzony.
Low point
Enklese - ten nonsens uraził Jakuba najbardziej. Nie był Anglikiem, w jego
żyłach nie
płynęła ani kropla angielskiej krwi: był na wpół Szkotem, na wpół Irlandczykiem
tak samo jak
dziewięćdziesiąt procent mieszkańców tej zapomnianej przez Boga wyspy, nie
wspominając już
o rodowitych Kanadyjczykach. Przeklęci Syryjczycy - brudne czarnuchy.
- Libańczycy - poprawiła go Materia.
- Co za różnica. Lepiej ci będzie bez nich.
W Low Point nie było ani miasta, ani nawet wioski. Niemal co krok widziało się
tam małe
górnicze szyby - niektóre z nich wydrążone jeszcze w czasach, gdy na Cape Breton
stanęli
pierwsi Francuzi - teraz już nieczynne i zamknięte. Wystarczyło gdziekolwiek
zadrapać ziemię - i
znajdywało się węgiel. Ich najbliższym sąsiadem był Żyd, który hodował bydło na
koszerne
mięso, i Jakub trzymał się od niego z daleka. Bóg jeden wie, jakie rytuały
odprawiał z tymi
swoimi owcami i kurczakami...
Za domem płynął strumień wpadający do oceanu osiemset metrów dalej. Atlantyk
było
widać zawsze i wszędzie, i na tym oboje nauczyli się polegać.
Gdybyś ruszył brzegiem tego strumienia, musiałbyś przejść przez kępy wysokiej
żółtawej
trawy kłaniającej się mokradłu - tylko ostrożnie, żebyś nie potknął się o śpiące
gdzieniegdzie
kamienie. Potem musiałbyś ominąć kilka chojaków o igłach obsypanych pachnącymi
koralami z
żywicy okraszonej kroplami deszczu. Zaskoczony widokiem czerwonego muchomora,
przystanąłbyś pewnie, żeby chwilę popatrzeć. Albo pochyliłbyś się, żeby poczuć
czystość
strumienia, odświeżyć oczy widokiem zabarwionych żelazem kamyków błyszczących na
jego
dnie. Jeszcze potem, w mokrych butach, z kroplami wody we włosach, wyszedłbyś na
bitą drogę:
gdybyś skręcił w lewo, trafiłbyś do odległego czternaście i pół kilometra
Sydney; gdybyś skręcił
w lewo, zawędrowałbyś prosto do Glace Bay. Niektórzy nazywali tę drogę Old
Lingan Road, inni
Victoria albo Old Point Road, lecz z czasem przylgnęła do niej inna nazwa: Shore
Road, czyli
Droga Nadbrzeżna.
Gdybyś przeszedł na jej drugą stronę, po kilku krokach dotarłbyś na skraj klifu.
W dole
zobaczyłbyś wystrzępiony brzeg i morze, które cały dzień cicho szumi, delikatnie
omywając
żwirowatą plażę, chyba że akurat szaleje sztorm. Nieco dalej od brzegu jest
fiołkoworóżowe
niczym zimne usta, natomiast tuż przy plaży jego miedziana zieleń i stalowa
szarość uwodzi
wodorosty, które mimo zimna tańczą taniec siedmiu zasłon, przykute za włosy do
skalistego dna.
Tam, na skraju przepaści, mógłbyś usiąść ze spuszczonymi nogami i nawet w mroźny
zimowy
dzień poczuć kojący oddech słonego wiatru. A gdybyś był taki jak Materia,
patrzyłbyś pewnie na
ocean, patrzył i patrzył, aż za dalekim horyzontem zniknąłby ostatni skrawek
słońca. I
śpiewałbyś. Choć pewnie nie po arabsku.
Z biegiem czasu Materia wydeptała ścieżkę, która wiodła od białego piętrowego
domu
wzdłuż brzegu strumienia przez drogę aż na skraj klifu.
Początkowo nie mieli zbyt wielu mebli. Jakub kupił na aukcji stare pianino. W
pierwszych
miesiącach małżeństwa Materia dużo grała i śpiewali razem piosenki z najnowszych
numerów
„Muzyki na Pianino”. Czasami ustępowała mu miejsca i prosiła, żeby on też
zagrał. Siadał, z
werwą uderzał 2X w klawisze i po kilku pierwszych taktach jakiejś romantycznej
piosenki nagle
urywał jak wówczas, gdy stroił fortepiany. Materia wybuchała śmiechem, prosiła,
żeby zagrał
coś do końca, a on odpowiadał: „Nie jestem muzykiem, moja droga. Wolę słuchać,
jak ty grasz”.
Zrobił jej skrzynię posażną z cedrowego drewna. Czekał, aż zacznie coś szyć czy
robić na
drutach - jego matka własnoręcznie przędła, działa i szyła, a przy każdej z tych
czynności
śpiewała inną piosenkę, tak że z czasem, widząc tweedy i tar - tany, mały Jakub
widział też nuty.
Ale skrzynia Materii wciąż była pusta. Nie chcąc, żeby żona miała wyrzuty
sumienia, wyniósł
skrzynię na strych.
Nie należał do najlepszych kucharzy, ale potrafił ugotować owsiankę i upiec
mięso. Była
młoda, żywił nadzieję, że jeszcze się nauczy. W weekendy stroił fortepiany aż w
Mainadieu. W
dni powszednie jeździł rowerem do Sydney, by rano zamiatać podłogi w redakcji
„The Sydney
Post Newspaper”, a po południu pracować jako subiekt w sklepie wielobranżowym
McCur -
dy’ego. Potem robił zakupy, wracał do domu, gotował coś na kolację i sprzątał.
Posprzątawszy,
szykował kołnierzyk i mankiety na następny dzień. Potem szedł na górę i brał
żonę w ramiona.
Pewnego wiosennego dnia spytał:
- Co tu robisz cały dzień, kochanie?
- Chodzę na spacery.
- Co jeszcze?
- Gram na pianinie.
- A może byś tak założyła ogródek? Chcesz, to kupię ci kilka kur.
- Wyjedźmy do Nowego Jorku.
- Nie możemy, jeszcze nie teraz.
- Dlaczego nie?
- Mamy dom, nie chcę stąd uciekać.
- A ja tak.
Nie, nie chciał znowu uciekać. Chciał zostać w Low Point i udowodnić coś
teściowi.
Zamierzał zwrócić mu pieniądze za dom. Wieczór w wieczór studiował sztuki
wyzwolone na
Uniwersytecie świętego Franciszka Ksawerego, korespondencyjnie rzecz jasna.
Wiedział, że
dzięki temu może zostać prawnikiem, a wówczas kariera stanęłaby przed nim
otworem.
Miał ukochane książki matki, jej Biblię, Szekspira, Pielgrzymkę Bunyana, sir
Waltera Scotta
- wszystkie były bardzo za - czytane, jednakże zdawał sobie sprawę, że musi
uzupełnić wiele
braków, jeśli ma być człowiekiem w pełni kulturalnym. Prawdziwym dżentelmenem.
Pieniądze
na książki nie były wydatkiem - były inwestycją. W „Halifax Chronicie” znalazł
ogłoszenie i
zamówił w Anglii skrzynię klasyków.
Pracował w „Sydney Post”, lecz czytywał „Halifax Chronicie”, żeby wiedzieć, co
dzieje się
na świecie otaczającym wyspę - na tym prawdziwym świecie. Ci najemni pismacy z
„Post” brali
go za zwykłego chłopaka od miotły, obłudni filisterzy ze sklepu - za
szczęściarza, który nie
mając ani rodziny, ani znajomości, dostał tak dobrą pracę. Im też zamierzał
pokazać, chociaż nie
byli tego warci.
Pewnego wiosennego wieczoru odbił wieko skrzyni i wyjął z niej jeden po drugim
nieopisane skarby: przepiękne książki. Dickens, Platon, Antologia oksfordzka
poezji angielskiej -
tę ostatnią zważył w dłoni i pomyślał, że wystarczyłoby przeczytać ją od deski
do deski i można
by ruszać na podbój świata, rozmawiać z samą królową. Wyspa skarbów, Wybór
najlepszych
esejów pisarzy świata, O pochodzeniu gatunków. Policzył je: w skrzyni było
jedenaście, co
znaczyło, że jest teraz szczęśliwym posiadaczem aż szesnastu książek. Pomyśleć
tylko: taki
ogrom wiedzy i cała ta wiedza leży tu, na podłodze mojego salonu. Usiadł po
turecku i ogarnął
wzrokiem to nieprzebrane bogactwo. Którą otworzyć najpierw? Złocone brzegi
kartek i
szkarłatne okładki wabiły go i zapraszały.
Poszperał w kuchni, wrócił do salonu z nożyczkami i otworzył jedną z książek.
Zaskrzypiał
grzbiet, na kolana spadł mu deszcz drobniutkich czerwonych płatków - nie
szkodzi, liczą się
słowa, to, co jest w środku. Cienkim ostrzem nożyczek ostrożnie rozciął pierwsze
kartki. Zawołał
żonę; była gdzieś w domu, lecz nie widział jej już od kilku godzin.
- Materio! - zawołał ponownie, rozcinając ostatnie kartki. - Gdzie byłaś,
kochanie? - spytał,
gdy wreszcie przyszła.
- Na strychu.
- Na strychu? Co tam robiłaś?
- Nic.
Nie drążył tematu. Może coś potajemnie szyła? Może chciała napełnić skrzynię i
zrobić mu
niespodziankę? Uśmiechnął się czule na tę myśl i rzekł:
- Pięknie wyglądasz.
- Dziękuję, Jakubie.
Głowę owinęła świeżo zaplecionym warkoczem, miała na sobie bluzkę w różane
pączki,
pasujące kolorem wstążeczki na bufiastych rękawach i obszerną krynolinę.
- Spójrz, moja droga - powiedział. - Oto książka, która może ci się spodobać.
- Pójdźmy gdzieś.
- Dokąd?
- Do miasta. Na tańce.
- Ależ, kochanie, możemy zabawić się za darmo tutaj, w domu. Sama zobaczysz, że
będzie
nam o wiele przyjemniej.
Posłał żonie ciepły uśmiech, przyciągnął ją do siebie i posadził na sofie
pokrytej tkaniną z
końskiego włosia. Objął ją, spojrzał na pierwszą stronę pięknego woluminu i
zaczął czytać:
-„Księga pierwsza. O kształtach przeobrażonych w ciała dziwne zamierzam tu
prawić...” -
Delektował się każdym słowem, jak też ciepłym ciężarem żony. - „Potem zaś nastał
pierwszy
Złoty Wiek...”
Nadszedł wieczór, a on wciąż czytał.
-„Ludzie nie znali innych krain poza tą, w której sami mieszkali. Miast nie
otaczały jeszcze
mury ani fosy głębokie...” - W palenisku poszarzały węgle, a on czytał, czytał i
czytał. W pewnej
chwili, podkręcając knot lampy, rzekł: - Czyż nie jest to lepsze niż zabawa
między obcymi? -
Oczekując potwierdzenia, spojrzał na żonę i zobaczył, że mocno śpi. Pocałował ją
w czubek
głowy i wrócił do lektury. - „O żelazie głosi ostatnia, a materiał to do obróbki
ani zbyt dobry, ani
łatwy...”
Wciąż czytał na głos, ponieważ tak właśnie czytali razem z matką - i myśl ta
natchnęła go
poczuciem całkowitego szczęścia.
-„Ludzie zbierali z ziemi nie tylko ziarna zbóż i owoce, do jedzenia tudzież
składowania,
lecz jęli także w niej kopać.
A tam, w jej trzewiach głębokich, blisko piekła leżących, drzemały bogactwa
nieprzebrane...”
Minęła połowa lata. Materia była w trzecim miesiącu ciąży i cały czas płakała.
Jakub nie
mógł tego zrozumieć - ponoć kobiety miały się z ciąży cieszyć. Starał się być
wyjątkowo miły.
Kupował jej w mieście cukierki. Próbował zmusić ją do czytania, żeby mieli o
czym rozmawiać.
Jej obojętność wobec książek początkowo go zdumiewała, a potem wprawiała w coraz
większą konsternację. Żeby rozbudzić w niej zamiłowanie do lektury, codziennie
zadawał jej do
przeczytania rozdział z Wielkich nadziei, a przy kolacji dokładnie ją
przepytywał, lecz ponieważ
była marną uczennicą, wkrótce tego zaniechał. Straciwszy nadzieję, że zajmie się
domem,
wytężał umysł, żeby wymyślić dla niej stosowne zajęcie. Na próżno. Jednakże nie
osądzał jej
zbyt surowo; była młoda, to wszystko.
Mimo to powoli zaczynał tracić cierpliwość.
- Materio, nie możesz cały dzień siedzieć nad morzem albo błaznować przy
pianinie. -
Ostatnio grała to, co tylko przyszło jej do głowy, same bzdury: w dziwaczny
sposób mieszała
fragmenty różnych utworów, podniosły hymn odgrywała w zawrotnym tempie, z
wesołej
piosneczki robiła marsza żałobnego, a wszystko ciężką ręką knajpianego klezmera.
Uznał, że to
niepokojące, ba! niezdrowe nawet. Poza tym w takim hałasie nie mógł studiować.
- Przepraszam, Jakubie.
- Zagraj coś ładnego - poprosił.
Uderzyła w klawisze: The Mapie Leaf Rag. Wrzasnął na nią pierwszy raz w życiu.
Roześmiała się zadowolona, że nareszcie podniósł głos. Po tym incydencie
postanowił ją
ignorować, przez co jeszcze bardziej płakała - znowu! - lecz zdążył już rozgryźć
jej sztuczki i
doszedł do wniosku, że Materia po prostu domaga się uwagi.
W dniu Święta Pracy McCurdy zaprosił go z żoną na przejażdżkę łodzią i na piknik
dla
pracowników, ale Jakub zaproszenie odrzucił. Wmówił sobie, że nie chce bratać
się z
dżentelmenami, którzy nie kiwnęli nawet palcem, żeby dżentelmenami zostać -
wystarczyło, że
musiał z nimi pracować na co dzień; gdyby choć raz uległ, fałszywe rozkosze
życia
towarzyskiego mogłyby sprowadzić go na manowce. Jednakże tak naprawdę, głęboko w
duszy,
zżymał się na myśl, że musiałby pojechać tam z Materią. Nie to, że przestał ją
kochać, wprost
przeciwnie, tyle że ostatnio coraz częściej dochodził do przekonania, że ludzie
mogliby uznać, iż
jest w tym coś dziwnego. Że mogliby pomyśleć, iż poślubił dziecko.
We wrześniu bardzo ją rozdęło, a jej skóra nabrała niezdrowej, ziemistej barwy.
Zaczął
sypiać na kozetce przy kuchennej płycie.
- To dla twego dobra, moja droga. Nie chcę się przekręcić i dźgnąć cię łokciem w
brzuch.
Łup, łup, łup w klawisze w środku nocy. Choć wciąż bardzo młoda, nie śpiewa już
sprośnych
piosneczek, w jej grze nie ma ani szczypty humoru, tylko same dysonanse. Jest
zła, znowu się
wścieka. I dobrze, niech się wścieka, niech się zmęczy. Brzęk, brzdęk, brzdąk -
i tak do świtu.
Rano wstawał rześko, jakby spokojnie przespał całą noc. Pakował lunch, klepał ją
po głowie i
pedałował do pracy.
Gdy nadeszło Halloween, była już wielka jak stodoła. Pewnego wieczoru wrócił do
domu i
zastał ją z makutrą pełną melasowego ciasta na kolanach - poznał to po
składnikach starannie
ułożonych na stole. Był zachwycony. Pierwszy raz próbowała coś upiec. Nareszcie.
Cmoknął ją
nawet w policzek, żeby pokazać, jak bardzo się z tego cieszy, ale kiedy chciał
nabrać na palec
trochę ciasta, stwierdził, że makutra jest do czysta wylizana.
- Na miłość boską! Co ty robisz?!
A ona tylko patrzyła przed siebie, jakby miała mdłości.
- Odpowiedz!
A ona nic. Siedzi wzdęta i milczy.
- Co się z tobą dzieje? Czy ty już wcale nie myślisz? Nie masz nic do
powiedzenia?
Puste spojrzenie, sflaczała twarz. Chwycił makutrę.
- A może jesteś jak gula ciasta?
Milczenie.
- Mów! Odpowiadaj!
Cisnął makutrą o w podłogę i naczynie rozbiło się na kawałki. Materia wybiegła z
kuchni i
zwymiotowała. Obserwował ją bez słowa. Gruba jak beka, wychylała się za poręcz
schodów.
Przecież musiała wiedzieć, czym to się może skończyć. Nawet głupie zwierzę nie
obżera się do
rozpuku. No i dobrze. Niech tam sobie zostanie, dopóki tego wszystkiego nie
uprzątnę.
Zamiótł i wyszorował podłogę. Tego wieczoru miał bardzo dużo pracy, nie
wspominając już
o tym, że chciał spokojnie pomyśleć. Zamknął pianino, schował klucz do kieszeni
i oświadczył:
- Od tej chwili przestaję gotować i sprzątać. Rób swoje, żono, gdyż Bóg mi
świadkiem, że ja
swoje robię.
Popatrzyła na niego, smutna i pękata. Ogarnęły go wyrzuty sumienia. Czy
wszystkie kobiety
tak bardzo brzydną?
- Przepraszam, Jakubie - szepnęła i wybuchła płaczem.
Lepsze to, niż znowu miałaby się tak dziwnie gapić. Pozwolił się objąć, wiedząc,
że to ją
uspokoi. Nie chciał być okrutny. Miał nadzieję, że dziecko będzie miało jasną
skórę.
Materia poszła na strych. Uklękła, otworzyła skrzynię i głęboko zaczerpnęła
powietrza.
Jakub myślał, że nie napełniła skrzyni, ponieważ nie miała czym, lecz ona nie
robiła tego celowo,
żeby nic nie zepsuło magicznego zapachu, który ożywiał jej pamięć. Cedr.
Wetknęła głowę do
skrzyni, czekając, aż delikatne tchnienie owionie ją i uniesie hen, daleko...
Spieczona ziemia,
dobrze nawodnione oliwkowe gaje, pomarszczony welon Morza Śródziemnego, morwy i
farma
dziadka, ciemny eliksir ojczystego języka, dłonie matki pachnące pietruszką i
cynamonem, te
same dłonie gładzące jej czoło, zaplatające jej włosy... matczyne dłonie. Zapach
skrzyni. Zapach
libańskich cedrów. Przestała płakać i usnęła.
Żydowska pani
Pani Luvovitz widziała ciężarną kobietę na krawędzi skalnego klifu. Przypominała
latarnię
morską ostrzegającą lub wabiącą statki. Tutejsi ludzie wierzyli w kelpies,
koniom podobne duchy
wodne, które wciągają nieszczęśników w głębinę. Wyobraźnia jest zaraźliwa. Czyż
można
oczekiwać czego innego, skoro tylu tu katolików? Wszędzie widzą duchy i omeny. W
kraju, z
którego pochodziła, nazywają je golemami.
Może coś z nią nie tak? - myślała. Może jest pomylona? Bo kiedy poprzedniego
dnia jechała
do Sydney wozem pełnym jaj Drogą Nadbrzeżną, kobieta wyśpiewywała jakieś bzdurne
słowa.
Biedna, łatwowierna prostaczka - pewnie pochodzi zza wzgórz na północy. Ci zza
wzgórz za
często poślubiają swoich kuzynów. Jednakże pani Luvovitz ani razu nie widziała
jej twarzy,
ponieważ nieznajoma zawsze przesłaniała ją kratkowaną chustką niczym klapkami na
oczy.
Spytała męża, ale nie, Benny nikogo takiego nie widział.
- Musiałeś, mężu.
- Nie, żono. Nikogo takiego nie widziałem.
- Siedzi tam codziennie.
- Może to duch?
- Przestań, Ben.
Wybuchnął śmiechem. Dobrze znał jej słabe punkty.
Pani Luvovitz postanowiła, że następnym razem ją zagadnie, ponieważ zaczynała
podejrzewać, iż za bardzo się zceltyfiko - wała. Musiała przekonać się na własne
oczy, że
ciężarna kobieta jest żywym człowiekiem, a nie duchem. Gdyby jednak była duchem,
należało
ustalić kilka rzeczy. Po pierwsze, kiedy go zwykle widuję? Rano? Czy wieczorem?
Duch
widziany rano oznaczał, że śmierć jest jeszcze daleko. Widziany wieczo