12587

Szczegóły
Tytuł 12587
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12587 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12587 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12587 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

IWAN TURGIENIEW PUNIN I BABURIN OPOWIADANIE PIOTRA PIETROWICZA B. Jestem teraz stary i chory i częściej niż o czymkolwiek rozmyślam o śmierci, z każdym dniem coraz to bliższej; rzadko myślę o minionym, rzadko spoglądam w przeszłość oczyma mojej duszy. Tylko niekiedy — zimą, gdy siedzę nieruchomo przed płonącym kominkiem, albo latem, gdy powoli przechadzam się cienistą aleją — wspominam minione dni, wydarzenia, twarze, lecz myśli moje nie zatrzymują się wówczas ani na dojrzałej porze mojego życia, ani na latach młodości; przenoszą mnie one we wczesne dzieciństwo albo też w zaranie, lat chłopięcych. Podobnie i teraz: widzę siebie na wsi, u mojej surowej i gniewnej babki, mam zaledwie dwanaście lat i w mojej wyobraźni rysują się zwolna dwie istoty… Ale zacznę opowiadać wedle ładu i składu. I (1830) Stary lokaj Filipycz wszedł, jak zwykle, na palcach, w halsztuku zawiązanym w kształcie rozetki, z mocno zaciśniętymi — „żeby nie było czuć” — wargami, z siwiutkim czubkiem nad samym środkiem czoła; wszedł, pokłonił się i na żelaznej tacy podał mojej babce wielki list z pieczęcią. Babcia włożyła okulary, przeczytała list… — Czy on tu jest?… — Co wielmożna pani raczy? — nieśmiało zapytał Filipycz. — Ty głupcze! Czy ten, który przywiózł list, jest tutaj? — A tutaj, tutaj… Siedzi w kantorze. Bursztynowy różaniec babci zachrzęścił… — Każ mu, żeby tu przyszedł… A ty, mospanie — zwróciła się do mnie — siedź spokojnie. I tak nie ruszałem się w swoim kąciku z przeznaczonego dla mnie taboretu. Babcia trzymała mnie w żelaznej dyscyplinie. Po pięciu minutach wszedł do pokoju człowiek może trzydziestopięcioletni, smagły brunet o ospowatej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi, z haczykowatym nosem i gęstymi brwiami, spod których spokojnie i, smutnie spoglądały niewielkie szare oczy. Ani barwa tych oczu, ani ich wyraz, nie odpowiadały orientalnemu układowi reszty twarzy. Człowiek ten był odziany w skromny, długopoły surdut. Zatrzymał się na progu i złożył ukłon tylko ruchem głowy. — Nazywasz się Baburin? — zapytała babcia i natychmiast dorzuciła, mówiąc do siebie: Il a l’air dun armenien: — Tak jest — odpowiedział głuchym i spokojnym głosem. Gdy babcia wypowiedziała pierwsze słowo „nazywasz…” — brwi jego z lekka drgnęły. Czyżby się spodziewał, że babcia będzie mu „panować”, że zwróci się do niego przez „pan”? — Jesteś Rosjanin? Prawosławny? — Tak jest. Babcia zdjęła okulary i obrzuciła Baburina badawczym spojrzeniem od stóp do głów. Baburin nie spuścił oczu i tylko założył ręce do tyłu. Właściwie najbardziej zajmowała mnie jego broda: była gładko wygolona, ale tak niebieskich policzków i podbródka nie widziałem jak żyję! — Jakub Pietrowicz — zaczęła babcia — poleca cię w swoim liście jako człowieka „trzeźwego” i pracowitego, ale dlaczego właściwie odszedłeś z jego domu? — Im, wielmożna pani, potrzeba w gospodarstwie ludzi zupełnie innego pokroju. — Innego… pokroju? Jakoś tego nie rozumiem. — Różaniec babci znowu zachrzęścił… Jakub Pietrowicz pisze mi że masz dwa dziwactwa. Cóż to za dziwactwa? Baburin leciutko wzruszył ramionami. — Skądże mogę wiedzieć, co raczyli nazwać dziwactwami? Może na przykład to, że ja… nie dopuszczam kar cielesnych? Babcia zdziwiła się. — Czyżby Jakub Pietrowicz chciał cię karać? Smagła twarz Baburina poczerwieniała aż po korzonki włosów. — Źle wielmożna pani raczyła mnie zrozumieć. Trzymam się zasady, by nie używać kar cielesnych… w stosunku do chłopów. Babcia zdziwiła się jeszcze bardziej niż przedtem, nawet uniosła nieco dłonie. — A! — rzekła wreszcie i przechyliwszy nieco głowę raz jeszcze uważnie przyjrzała się Baburinowi. — Taką masz zasadę? No, to zupełnie dla mnie obojętne, nie biorę cię jako ekonoma, lecz jako urzędnika kantoru, jako pisarza. Czy masz wyraźny charakter pisma? — Piszę dobrze, bez błędów ortograficznych. — To dla mnie też obojętne. Najważniejsze — żeby było wyraźnie — i bez tych wymyślnych nowych liter z zawijasami, których nie lubię. A jakież twoje drugie dziwactwo? Baburin przestąpił z nogi na nogę, kaszlnął… — Może… pan dziedzic raczył napomknąć, że nie jestem sam? — Masz żonę? — Nie, nie… ale… Babcia zmarszczyła brwi. — Jest ze mną pewna osoba… płci męskiej… przyjaciel, człowiek ubogi, z którym się nie rozstaję… już prawie dziesiąty rok. — Czy to twój krewny? — Nie, nie krewny, przyjaciel. Żadnych trudności gospodarstwu nie przysporzy — pośpiesznie dodał Baburin, jakby uprzedzając wszelki protest. — Żyje na moim utrzymaniu, mieszka w tym samym co i ja pokoju. Raczej może przynieść pożytek, bo czytać i pisać potrafi, nie chwaląc się, doskonale, a moralności jest wzorowej. Babcia wysłuchała Baburina zagryzając wargi i mrużąc oczy, — I on żyje na twoim utrzymaniu? — Tak jest, na moim. — Utrzymujesz go z litości? — Ze sprawiedliwości… ponieważ obowiązkiem człowieka biednego jest pomagać człowiekowi biednemu! — Ach tak! Słyszę to po raz pierwszy. Dotychczas sądziłam, że to raczej obowiązek ludzi bogatych. — Ośmielę się zauważyć, że dla bogatych to zajęcie… a dla nas… — No, dość, dość, już dobrze — przerwała babcia i po chwili namysłu rzekła przez nos, co zawsze było złą oznaką. — A w jakim wieku jest ten twój lokator? — W moim wieku. — W twoim? Myślałam, że to twój wychowanek. — Nie, wielmożna pani, to mój przyjaciel — a przy tym… — Dosyć — powtórnie przerwała mu babcia. — Jesteś więc filantropem. Jakub Pietrowicz miał słuszność: jak na człowieka twojego stanu to wielkie dziwactwo. A teraz przejdźmy lepiej do rzeczy. Wytłumaczę ci, na czym będą polegały twoje obowiązki. No i jeszcze co do wynagrodzenia…— Que faites — vous ici? — dodała nagle, zwracając ku mnie swoją wysuszoną, żółtą twarz. — Allez etudier votre devoir de mythologie. Zerwałem się z taboretu, podszedłem do babci, by ucałować jej rękę, i wyszedłem — nie po to, by uczyć się mitologii, lecz prosto do ogrodu. Ogród babcinej posiadłości był bardzo stary i rozległy, z jednej strony zamknięty sztucznym stawem, w którym nie tylko żyły karasie i piskorze, ale także trafiały się wspaniałe, dziś prawie już nigdzie nie spotykane ślizy. W górnej części stawu rosła gęsta wierzbina; dalej po obu stokach ciągnęły się zarośla leszczyny, bzu, wiciokrzewu, tarniny, poprzerastane niżej wrzosami i lubczykiem. Tylko gdzieniegdzie między krzewami widniały maleńkie polanki pokryte szmaragdowo—zieloną, jedwabistą, delikatną trawą, wśród której pnąc się zabawnie swoimi różowymi, liliowymi i płowymi kapelusikami, sterczały niskie surojadki i jasnymi plamami płonęły złote kulki kurzyślepów. Tu wiosną śpiewały słowiki, gwizdały drozdy, kukały kukułki, tutaj też w letnie skwary panował chłód; lubiłem zapuszczać się w tę gęstwinę i chaszcze, gdzie miałem swoje ulubione, sekretne zakątki, znane — tak sobie przynajmniej wyobrażałem — tylko mnie! Wyszedłszy z gabinetu babuni ruszyłem wprost ku jednemu z tych zakątków, zwanemu przeze mnie „Szwajcarią”. Ale jakież było moje zdumienie, gdy nie dotarłszy do „Szwajcarii” ujrzałem przez gęste sploty na poły uschłych prętów i zielonych gałęzi, że oprócz mnie ktoś jeszcze odkrył ten zakątek. Jakaś niezmiernie wysoka postać w żółtawym, bajowym kitlu i wysokiej, skórzanej czapce stała w tym najbardziej ulubionym przeze mnie miejscu! Podkradłem się bliżej i przyjrzałem się zupełnie nieznajomej mi twarzy — była również niezmiernie długa, bezbroda, o miękkich rysach; oczka były niewielkie, nieco zaczerwienione, nos prześmieszny — wyciągnięty jak strąk, zupełnie jak gdyby zwisał nad obrzmiałymi, maleńkimi wargami, A te maleńkie wargi, z rzadka drgając i zaokrąglając się, wydawały cienki gwizd, gdy tymczasem długie palce kościstych rąk, ustawione naprzeciw siebie na wysokości piersi, szybko, zwinnie poruszały się ruchem obrotowym. Co pewien czas ruch rąk zamierał, wargi przestawały drgać i pogwizdywać, głowa pochylała się ku przodowi, jak gdyby nasłuchując. Przysunąłem się jeszcze bliżej, przyjrzałem się jeszcze dokładniej… Nieznajomy trzymał w obu rękach niewielkie płaskie talerzyki, z gatunku tych, jakimi naśladuje się głos kanarka zmuszając go do śpiewu. Gałązka trzasnęła mi pod nogą, nieznajomy drgnął, wytężył swój wzrok krótkowidza wpatrując się w gęstwinę i już zaczął się cofać… ale natknął się na drzewa, wydał okrzyk i stanął. Wyszedłem na polankę. Nieznajomy uśmiechnął się do mnie. — Dzień dobry — rzekłem. — Dzień dobry, paniczu. Nie spodobało mi się, że mnie nazwał paniczem. Cóż za poufałość! — Co pan tu robi? — spytałem surowo. — A widzi panicz — odpowiedział, nie przestając się uśmiechać — ptaszki wabię, żeby śpiewały. — Pokazał mi swoje talerzyki. — Zięby wspaniale odpowiadają. Panicz ze względu na młody wiek winien z pewnością rozkoszować się śpiewem tych pierzastych stworzeń! Niechże panicz raczy posłuchać: zacznę je wabić, a one natychmiast powtórzą — jak to miło! Zaczął pocierać swoje talerzyki. I rzeczywiście: na pobliskiej jarzębinie odezwała się zięba. Nieznajomy zaśmiał się bezdźwięcznie i mrugnął do mnie. Ten śmiech i to mruganie — każdy ruch nieznajomego, jego sepleniący, słaby głos, krzywe w kolanach nogi, chuderlawe ręce, nawet jego skórzana czapka, jego długi kitel — wszystko tchnęło dobrodusznością, czymś niewinnym i zabawnym. — Czy pan dawno tu przyjechał? — zapytałem. — A dziś. — Pan nie jest chyba tym, o kim… — …Pan Baburin mówił z dziedziczką? Ten sam, ten sam. — Pański przyjaciel nazywa się Baburin, a pan? — Nazywam się Punin. Moje nazwisko Punin, Punin. On Baburin, a ja Punin. — Znowu potarł talerzyki. — Słyszy panicz, zięba… Aż się zanosi śpiewem! — Ten „dziwak” raptem strasznie mi się spodobał. Jak prawie wszyscy chłopcy, byłem w obecności obcych albo onieśmielony, albo też przesadnie dumny, z nim natomiast czułem się tak, jakbym go znał od lat. — Niech pan pójdzie ze mną — powiedziałem — znam zakątek dużo piękniejszy, stoi tam ławeczka, będziemy mogli usiąść; widać stamtąd groblę. — Jak panicz sobie życzy, dobrze, pójdziemy — odparł z miejsca mój nowy przyjaciel. Puściłem go przodem. Idąc przewalał się z boku na bok, powłóczył nogami i odrzucał głowę wstecz. Zauważyłem, że na jego kitlu z tyłu, pod kołnierzem zwisa niewielki frędzelek. — Cóż to takiego wisi na pańskim kitlu? — zapytałem. — Gdzie? — odparł i dotknął ręką kołnierza. — Ach! Ten frędzelek? A niech tam! Widocznie przyszyty dla ozdoby. Nie przeszkadza mi. Stanęliśmy przed ławką, usiadłem. Punin usadowił się obok mnie. — Pięknie tu! — rzekł i westchnął głęboko — Och, jak ślicznie! Wspaniały jest ten ogród! Och, och, och! Przyjrzałem mu się z boku. — Jaką ma pan czapkę! — wykrzyknąłem mimo woli. — Niech mi pan ją pokaże! — Ależ proszę, paniczu, proszę — zdjął czapkę; wyciągałem już dłoń, ale podniosłem oczy i wybuchnąłem śmiechem. Punin był zupełnie łysy, na jego spiczastej czaszce, pokrytej gładką, białą skórą, nie widniał ani jeden włosek. Przesunął po niej dłonią i również się roześmiał. Kiedy śmiał się, wyglądało to tak, jakby się zachłystywał: otwierał szeroko usta, zamykał oczy, a po całym czole — od góry do dołu — przebiegały zmarszczki, trzema rzędami, niby fale. — A co? — rzekł wreszcie — istne jajko, prawda? — Istne jajko! — podchwyciłem z zachwytem. — I od dawna pan taki łysy? — Od dawna, a jakie miałem włosy! Złote runo, podobne do tego, po które Argonauci płynęli przez morskie odmęty. Chociaż miałem tylko dwanaście lat, jednak dzięki moim studiom mitologicznym wiedziałem, kim byli Argonauci; tym bardziej zdziwiło mnie to słowo w ustach .człowieka odzianego prawie w łachmany. — Pan chyba uczył się mitologii? — zapytałem, wywracając spodem do góry czapkę, która, jak się okazało, była na wacie, z futrzanym, wyleniałym obramowaniem i tekturowym, nadłamanym daszkiem. — Studiowałem i ten przedmiot, mój miły paniczku; w moim życiu dość było wszystkiego! A teraz proszę mi zwrócić to nakrycie, nim bowiem osłaniam nagość głowy mojej. Nacisnął czapkę i marszcząc swoje bezbarwne brwi zapytał mnie, kim właściwie jestem i kim są moi rodzice. — Jestem wnukiem tutejszej dziedziczki — odpowiedziałem. — Ma tylko mnie. Papa i mama umarli. Punin przeżegnał się. — Wieczne im odpoczywanie. A więc sierota, no i spadkobierca. Od razu widać krew szlachecką, w oczach bije, w żyłach tętni —. pokazał palcami, jak krew tętni. — No, a czy wielmożny panicz nie wie, czy mój przyjaciel załatwił sprawę z babunią, czy otrzymał to miejsce, które mu obiecano? — Tego nie wiem. Punin chrząknął. — Ach, gdyby tak tu osiąść! Choćby na pewien czas! Bo to człowiek włóczy się i włóczy po świecie, dachu nad głową nie ma, niepokoje żywota trapią go nieustannie, dusza pokoju zaznać nie może. — Niech pan powie — przerwałem mu — pan jest pewnie duchownego stanu? Punin zwrócił się ku mnie twarzą i przymrużył oczy. — A jakaż tego pytania przyczyna, pacholę moje miłe? — Bo tak pan mówi, jak… jak w cerkwi. — Dlatego że używam słowiańskich zwrotów? Ale to nie powinno panicza dziwić! Oczywiście w zwykłej rozmowie podobne zwroty nie zawsze są na miejscu, ale gdy tylko wznieść się duchem, wtedy styl również staje się uroczysty. Czyżby nauczyciel, który wykłada literaturę rosyjską — chyba panicz jej się uczy? — nic o tym nie wspominał? — Nie, nie wspominał — odparłem. — Kiedy mieszkamy na wsi, nie mam nauczyciela. W Moskwie mam ich wielu. — A długo panicz raczy jeszcze przebywać na wsi? — Ze dwa miesiące, nie dłużej, babcia mówi, że wieś mnie psuje. Tutaj ze mną jest guwernantka. — Francuzka? — Francuzka. Punin podrapał się za uchem. — Czyli, że mamzel? — Tak, nazywa się mademoiselle Fricpiet. — Nagle wydało mi się czymś wstydliwym, że ja, dwunastoletni chłopiec, mam nie guwernera, lecz guwernantkę, niby dziewczynka! — Ale ja się jej nie słucham — dodałem niedbale. — Co mi tam! Punin pokręcił głową. — Och; szlachcice, szlachcice, tylko by wam za granicę! Od rosyjskiego oderwaliście się, ku cudzemu przechyliliście się, do cudzoziemców zwróciliście się… — Cóż to? Pan mówi wierszami? — zapytałem. — A jak paniczowi się zdaje? Mogę tak mówić zawsze, jak długo chcę, to mój dar przyrodzony. Ale w tej samej chwili rozległ się w ogrodzie za nami głośny, ostry gwizd. Mój rozmówca szybko wstał z ławki. — Proszę mi wybaczyć, paniczu, to mój przyjaciel mnie wzywa, szuka mnie… Ciekawe, co mi powie? Niech panicz daruje… Dał nura w krzaki i znikł, a ja posiedziałem jeszcze kilka chwil na ławeczce. Odczuwałem zdziwienie i jakieś inne, dość przyjemne uczucie… nigdy jeszcze nie spotkałem się i nie mówiłem z takim człowiekiem. Zwolna ogarnęło mnie rozmarzenie… ale przypomniałem sobie mitologię i powlokłem się do domu. W domu dowiedziałem się, że babcia doszła do ładu z Baburinem; wydzielono mu niewielki pokoik w czworakach. Natychmiast się tam wprowadził wraz ze swoim przyjacielem. Następnego ranka, zjadłszy śniadanie i nie prosząc mademoiselle Friquet o pozwolenie, udałem się do czworaków. Miałem ochotę znowu trochę pogawędzić ze spotkanym poprzedniego dnia dziwakiem. Nie zastukawszy do drzwi — nie było to nawet u nas w obyczaju — wszedłem prosto do pokoju. Zastałem w nim nie tego, kogo szukałem — nie Punina, lecz jego opiekuna, filantropa Baburina. Stał w oknie bez surduta, na szeroko rozstawionych nogach, i starannie wycierał głowę i kark długim ręcznikiem. — Czego pan sobie życzy? — rzekł nie opuszczając rąk i marszcząc brwi. — Punin w domu? — zapytałem w sposób jak najbardziej nonszalancki, nie zdejmując czapki. — Pana Punina w tej chwili na pewno nie ma w domu — odparł powoli Baburin — ale pozwól, że zwrócę ci uwagę, młodzieńcze: czy to przyzwoicie tak bez pytania wchodzić do cudzego pokoju? Ja! młodzieniec!… jak on śmie!… Gniew zakipiał we mnie. — Pan chyba mnie nie zna — rzekłem już nie tonem nonszalancji, lecz pychy — jestem wnukiem dziedziczki. — To dla mnie obojętne — odpowiedział Baburin, znów biorąc ręcznik. — Nawet wnuk dziedziczki nie ma prawa wchodzić do cudzego pokoju. — Do cudzego pokoju? Co też pan mówi? Ja tu wszędzie jestem u siebie. — O. nie, przepraszam, tutaj ja jestem u siebie, dlatego że ten pokój został mi wyznaczony według umowy — za moją pracę. — Proszę mnie nie pouczać — przerwałem mu — wiem lepiej od pana, że… — Trzeba pana pouczać — przerwał mi z kolei Baburin — dlatego, że jest pan jeszcze młody… Znam swoje obowiązki, ale prawa swoje znam również bardzo dobrze i jeśli nie przestanie pan mówić ze mną takim tonem, to będę zmuszony poprosić, żeby pan stąd wyszedł… Nie wiadomo, jakby się skończyła nasza kłótnia, gdyby właśnie w tej chwili, powłócząc nogami i kołysząc się, nie wszedł Punin. Zapewne domyślił się z wyrazu naszych twarzy, że zaszło między nami coś przykrego — i od razu zwrócił się ku mnie wyrażając swoją najserdeczniejszą radość. — Ach, to panicz! — wykrzyknął, bezładnie machając rękami i zanosząc się swoim bezdźwięcznym śmiechem — drogi, kochany paniczu, przyszedłeś mnie odwiedzić! Jak to miło! (Cóż to — pomyślałem — czyżby zaczął mówić mi „ty”?) No, chodźmy, chodźmy do ogrodu. Znalazłem tam coś takiego… Ale chodźmy! Co tu siedzieć w dusznym pokoju! Ruszyłem za nim, ale stojąc już w progu uznałem za stosowne odwrócić się i rzucić Baburinowi wyzywające spojrzenie. Znaczyło to: patrz, ja się ciebie nie boję! Baburin odpowiedział mi w ten sam sposób i nawet głośno dmuchnął w ręcznik po to, by mi dać do zrozumienia, jak bardzo mną pogardza! — Cóż to za ordynus ten pański przyjaciel — powiedziałem do Punina, gdy tylko zamknęły się za mną drzwi. Punin niemal z przestrachem zwrócił ku mnie swoją pulchną twarz. — O kim panicz to mówi? — zapytał, wytrzeszczające oczy. — No, oczywiście, że o nim — jak pan go nazywa?… no… o tym… Baburinie. — O Paramonie Siemionowiczu? — No tak… o tym… czarnym. — Ej… Ej… Ej;.. — z łagodnym wyrzutem rzekł Punin,— Jak to można tak mówić? Paniczu, paniczu! Paramon Siemionowicz to godny człowiek, człowiek niezwykle surowych zasad, człowiek niezwykły! Oczywiście — siebie obrażać nie pozwoli, bo zna swoją wartość. Wielkiej to wiedzy człowiek — i nie takie powinien zajmować stanowisko. Z nim, miły paniczu, trzeba się obchodzić uprzejmiutko, to przecież jest… — tu Punin pochylił się nad samym moim uchem — republikanin! Wlepiłem wzrok w Punina. Tego zupełnie się nie spodziewałem. Z podręcznika Kajdanowa i z innych dzieł historycznych wyczytałem, że niegdyś w starożytności istnieli republikanie, Rzymianie i Grecy — nawet nie wiadomo dlaczego wyobrażałem sobie ich wszystkich w hełmach, z okrągłymi tarczami w dłoniach i z obnażonymi potężnymi nogami, ale żeby w rzeczywistości ci, w naszych czasach, zwłaszcza w Rosji, w …ej guberni mogli się znajdować republikanie — to obalało wszelkie moje wyobrażenia, wprowadzało w nie najzupełniejszy chaos! — Tak, mój złociutki, tak, Paramon Siemionowicz jest republikaninem — powtórzył Punin — na przyszłość będzie panicz wiedział, jak się wyrażać o takim człowieku! A teraz chodźmy do ogrodu. Niech panicz sobie wyobrazi, co ja tam znalazłem! Kukułcze jajko w gnieździe piegży! Istne dziwy! Poszedłem do ogrodu wraz z Puninem, ale w myślach powtarzałem nieustannie: „Republikanin! Re… pu… bli… ka…nin!” — No, tak, oczywiście — zdecydowałem wreszcie — ma taką niebieską brodę! Mój stosunek do obu tych osób — do Punina i do Baburin — ostatecznie ustalił się od tego właśnie dnia. Baburin Wzbudził we mnie uczucia wrogie, do których jednakże niebawem dołączyło się coś w rodzaju szacunku. A bałem się go! Ten lęk nie minął nawet wtedy, gdy w jego obejściu ze mną zanikła poprzednia ostra surowość. O tym, że nie bałem się Punina, nie warto nawet wspominać; nawet go nie szanowałem; uważałem — mówiąc bez ogródek — za błazna, ale polubiłem go serdecznie. Spędzać całe godziny w jego towarzystwie, przebywać z nim sam na sam, słuchać jego opowiadań — wszystko to stało się dla mnie prawdziwą rozkoszą. Babci bardzo nie podobała się ta intimite z człowiekiem pochodzenia „prostego”, du commun, ale ja, gdy tylko udało mi się wymknąć, natychmiast biegłem do mojego zabawnego, drogiego, dziwnego przyjaciela. Nasze spotkania stały się częste, zwłaszcza gdy odeszła mademoiselle Friguet; babcia za karę odesłała ją z powrotem do Moskwy, ponieważ mademoiselle przyszło na myśl, by poskarżyć się pewnemu sztabskapitanowi, który zatrzymał się u nas przejazdem, na nudę panującą w naszym domu. Punin ze swej strony również nie uważał długich rozmów z dwunastoletnim chłopcem za coś przykrego, przeciwnie — sam jakby ich szukał. Ile nasłuchałem się jego opowiadań siedząc z nim w wonnym cieniu drzew, na suchej, gładkiej trawie, pod strzechą srebrzystych piasku obsuwającego się brzegu, z którego sterczały węźlaste korzenie dziwacznie splecione niby wielkie, czarne żyły, niby węże, niby zjawy z podziemnego królestwa! Punin dokładnie opowiedział mi swoje życie, wszystkie swoje szczęśliwe i nieszczęśliwe koleje, z którymi zawsze tak szczerze współczułem! Jego ojciec był diakonem — „niezwykły człowiek, ale gdy sobie podchmielił, był srogi bez opamiętania”. Punin kształcił się w seminarium, ale nie wytrzymawszy „wnyków” i nie czując w sobie powołania do stanu duchownego stał się człowiekiem świeckim (wskutek czego przeszedł wszelkiego rodzaju doświadczenia) i na koniec został włóczęgą. „I gdybym nie spotkał mojego dobroczyńcy, Paramona Siemionowicza — dodawał zazwyczaj Punin (inaczej nigdy nie tytułował Baburina) — to ugrzązłbym w bagnie nieszczęść, rozpusty i wad”. Punin lubił górnolotne wyrażenia i miał silne skłonności nie tyle do kłamstwa, co do przesady i opowiadania rzeczy, zmyślonych; wszystko go dziwiło, wszystko zachwycało… I ja, naśladując go, również zacząłem wpadać w egzaltację i przesadzać. „Cóż to? Czy cię zły duch opętał? Przeżegnaj się!” — mawiała do mnie stara niania. Opowiadania Punina zajmowały mnie niezwykle, ale może nawet bardziej niż słuchać opowiadań lubiłem, gdy Punin czytał na głos. Nie można po prostu opisać tego, co odczuwałem, gdy znalazłszy odpowiednią chwilę Punin niby pustelnik z bajki lub dobry duch zjawiał się nagle przede mną z grubą księgą pod pachą i ukradkiem kiwając długim, zakrzywionym palcem i tajemniczo mrugając oczyma wskazywał ruchem głowy, brwi, ramion i całego ciała na ogrodową gęstwinę, gdzie nikt nie był w stanie do nas dotrzeć i gdzie nie można było nas odszukać! Wreszcie udawało się nam odejść niepostrzeżenie, wreszcie docieraliśmy szczęśliwie do jednego z naszych ukrytych zakątków, wreszcie sadowiliśmy się obok siebie, już i książka rozchylała się powoli, wydając ostry, niezrozumiale wówczas dla mnie przyjemny zapach starości i pleśni! Z jakim drżeniem serca, z jakim niepokojem niemego oczekiwania patrzę na twarz, na wargi Punina — na te wargi, z których lada chwila popłynie mowa pełna słodyczy! Wreszcie rozlegają się pierwsze słowa lektury! Wszystko wokół znika… nie, nie znika, lecz staje się dalekie, zasnuwa się mgiełką, pozostawiając tylko po sobie wrażenie czegoś przyjaznego i opiekuńczego! Te drzewa, te zielone liście, te wysokie trawy zasłaniają, skrywają nas przed całym światem, nikt nie wie, gdzie jesteśmy, co robimy — a z nami jest poezja, przenika nas, upaja, w nas dzieje się jakaś ważna, wielka, tajemnicza sprawa… Punin trzymał się głównie dźwięcznych, patetycznych wierszy; za nie gotów był oddać duszę! Nie czytał, lecz wykrzykiwał je triumfalnie, zachłystywał się nimi, jak pijany, jak oszalały, jak Pitia! I jeszcze miał jeden zwyczaj — najpierw buczał sobie wiersz cicho, półgłosem, jakby mamrocząc… Nazywał to czytaniem „na brudno”, potem już głośno deklamował ten sam wiersz „na czysto” — i nagle zrywał się, wznosił ręce ku górze na poły modlitewnym, na poły rozkazującym gestem… W ten sposób przeczytaliśmy nie tylko Łomonosowa, Sumarokowa i Kantemira (im wiersze były starsze, tym bardziej odpowiadały smakowi Punina), ale także „Rossjadę” Cheraskowa! I mówiąc prawdę, to ona, właśnie „Rossjada”, szczególnie mnie zachwyciła. W tym poemacie między innymi występuje pewna dzielna Tatarka, olbrzymka—bohaterka, teraz zapomniałem już nawet jej imienia, a wtedy na sam jego dźwięk chłód przenikał moje ręce i nogi. „Tak — mawiał niekiedy Punin, znacząco kiwając głową — Cheraskow, ten wytchnąć nie pozwala! Czasem taki ci wierszyk pokaże, że po prostu dech zapiera… Trzymaj się! Chcesz go doścignąć — a ten już, o, gdzie! i trąbi, i trąbi, niczym jerychońska trąba! Za to też i nazwisko mu dano! Jedno tylko słowo: Cherraskow!” Łomonosowa Punin ganił za zbyt prosty i swobodny styl, a do Dierżawina odnosił się niemal wrogo mówiąc, że to raczej dworak niż poeta. W naszym domu nie tylko nie interesowano się literaturą ani poezją, ale uważano nawet wiersze, zwłaszcza zaś wiersze rosyjskie, za coś nieprzyzwoitego i banalnego; babcia nie nazywała ich nawet wierszami, lecz „cantami”; każdy autor „cantów” był w jej mniemaniu albo zatraconym pijanicą, albo zupełnym głupcem. Wychowany na tego rodzaju pojęciach, powinienem był albo z obrzydzeniem odwrócić się od Punina — który w dodatku był niechlujny i niezgrabny, co także godziło w moje pańskie przyzwyczajenia — albo też, oczarowany i pokonany przez niego, powinienem był go naśladować, zarazić się jego opętańczą miłością do wierszy… Tak też się stało. Zacząłem również czytać wiersze albo, jak wyrażała się babcia, „canta”… a nawet sam spróbowałem coś stworzyć: był to mianowicie opis katarynki, z którego pamiętam takie dwie linijki: Już się kręci gruba oś. Coś tam szczęka, piszczy coś… Punin pochwalił w tym opisie pewnego rodzaju naśladowanie dźwięków, ale sam przedmiot opisu osądził jako niski i niegodny, by go opiewała lira. Niestety! Te wszystkie usiłowania, niepokoje, zachwyty, nasze samotne lektury, nasze wspólne życie, nasza poezja — wszystko skończyło się w jednej chwili. Jak grom z jasnego nieba spadło na nas nagle nieszczęście. Babcia we wszystkim lubiła czystość i porządek, niczym ówcześni pedantyczni generałowie; w czystości i w porządku winien był również być utrzymywany nasz ogród. W tym celu co pewien czas do ogrodu „napędzano” nie podlegających pańszczyźnie chłopów, którzy żyli bez rodzin, oraz dworskich wypadłych z łaski pańskiej lub też będących bez funkcji — i kazano im czyścić ścieżki, plewić grządki, przesiewać i spulchniać ziemię na klombach itp. I oto pewnego razu, właśnie gdy ów „spęd” osiągnął swój punkt szczytowy, babcia wybrała się do ogrodu i wzięła mnie z sobą.. Wszędzie, między drzewami, na polankach migały białe, czerwone, szare koszule, wszędzie było słychać zgrzyt łopat i głuchy stuk grudek ziemi padającej na ukośnie ustawione sita. Mijając pracujących babcia swoim orlim wzrokiem zauważyła natychmiast, że jeden z nich pracował mniej gorliwie od pozostałych i pokłonił się jakby z ociąganiem. Był to jeszcze młodziutki chłopak z twarzą pijaka i z zapadniętymi, matowymi oczyma. Nankinowy kaftan cały w dziurach i w łatach ledwie się trzymał na jego wąskich ramionach. — Kto to? — spytała babcia Filipycza, który postępował za nią na palcach. — Wielmożna pani… raczy…o kogo? — mamrotał Filipycz. — O, ty głupcze! O tego pytam, co wilkiem na mnie spojrzał! O, stoi, nie pracuje. — Ten! Tak… E… e… to Jermił, nieboszczyka Pawła Afanasjewa synek. Ów Paweł Afanasjew był przed dziesięciu laty majordomusem u babci i cieszył się jej szczególną życzliwością, ale popadłszy nagle w niełaskę stał się tak samo nagle pastuchem; na tym stanowisku zresztą się nie utrzymał, stoczył się niżej, aż wreszcie mając pud mąki na miesiąc umarł sparaliżowany w odległej wsi, w kurnej chacie, pozostawiając rodzinę w skrajnej nędzy. — Aha! — rzekła babcia — widać jabłko niedaleko pada od jabłoni. No, cóż, trzeba będzie i w jego sprawie coś postanowić. Mnie takich, co patrzą spode łba, nie trzeba. Babcia wróciła do domu i wydała zarządzenie. W trzy godziny później przyprowadzono pod okno jej gabinetu całkowicie „wyekwipowanego” Jermiła. Nieszczęsny chłopiec został wysłany na osiedlenie; za parkanem, o kilka kroków od niego, stał chłopski wózek naładowany jego nędzną chudobą. Takie były wtedy czasy! Jermił stał bez czapki, ze zwieszoną głową, bosy, z zarzuconymi na plecy, sznurkiem związanymi butami. Jego twarz zwrócona w stronę pańskiego dworu nie wyrażała ani rozpaczy, ani smutku, ani nawet zdumienia. Tępy uśmiech zastygł na bezbarwnych wargach, oczy suche i nieruchome spoglądały uparcie w ziemię. Służący zameldował, że Jermił stoi pod oknem. Babcia wstała z sofy, szeleszcząc cichutko jedwabną suknią podeszła do okna gabinetu i przyłożywszy do oczu podwójne złote lorgnon popatrzyła na nowego zesłańca. W gabinecie oprócz niej były cztery osoby: ochmistrz, Baburin, dyżurny hajduczek i ja. Babcia skinęła głową. — Wielmożna pani — rozległ się nagle ochrypły, prawie zduszony głos. Obejrzałem się. Twarz Baburina poczerwieniała… poczerwieniała tak, że stała się ciemna. Pod ściągniętymi brwiami zjawiły się malutkie, jasne, ostre punkciki… Nie było wątpliwości: to on, to Baburin rzekł: „Wielmożna pani”. Babcia również się obejrzała i przesunęła swoje lorgnon z Jermiła na Baburina. — Kto tu…mówi? — wyrzekła powoli… stłumionym głosem. Baburin postąpił nieco do przodu. — Wielmożna pani — zaczął — to ja… zdecydowałem się… Sądziłem… Ośmielam się oświadczyć, że pani nie powinna postępować tak… jak pani teraz raczyła postąpić… — To znaczy? — rzekła babcia tym samym tonem i nie opuszczając lorgnon. — Mam zaszczyt… — ciągnął Baburin wyraźnie, choć z widocznym wysiłkiem wymawiając każde słowo — …wypowiadam się w sprawie tego chłopca, który został zesłany na osiedlenie… bez jakiejkolwiek winy z jego strony! Ośmielę się oświadczyć, że takie postanowienia wywołują jedynie niezadowolenie… i inne złe — niech Bóg zachowa — skutki i są po prostu nadużyciem nadanej ziemiaństwu władzy. — Gdzieś ty się uczył? — zapytała babcia po chwili milczenia i opuściła lorgnon. Baburin zdumiał się. — O co pani raczy pytać? — Pytam się ciebie, gdzieś się uczył. Takich mądrych używasz słów… — Ja… moje wykształcenie… — zaczął Baburin. Babcia pogardliwie wzruszyła ramionami. — A więc — przerwała mu — tobie moje zarządzenia się nie podobają. To zupełnie dla mnie obojętne, mam pełną władzę nad moimi poddanymi i przed nikim nie jestem za nich odpowiedzialna,, ale nie jestem przyzwyczajona, by w mojej obecności mędrkowano i by ktoś Wtrącał się nie do swoich spraw. Uczeni filantropowie mieszczańskiego stanu są mi niepotrzebni; potrzebna mi tylko służba, która spełnia bez szemrania wszystkie moje polecenia. Tak żyłam, zanim tyś tu nastał, tak będę żyła, kiedy stąd odejdziesz. Nie nadajesz się dla mnie, zwalniam cię. Mikołaju — zwróciła się do ochmistrza — wypłać temu człowiekowi, co należy i żeby dziś do obiadu już go tu nie było. Słyszysz? Nie przyprawiaj mnie o gniew. Aha… i tego drugiego — tego głupca, co żyje na jego utrzymaniu też z nim odprawić. Na co czeka Jermiłka? — dodała, znów spojrzawszy w okno. — Już go obejrzałam. No, cóż jeszcze? — Babcia machnęła chustką w kierunku okna, jakby przepędzała natrętną muchę. Potem siadła w fotelu i zwróciwszy się ku dam rzekła ponurym głosem: — Wszyscy ludzie niech stąd odejdą! Wszyscyśmy odeszli — wszyscy oprócz dyżurnego hajduczka, do którego słowa babci się nie odnosiły, ponieważ on nie był „człowiekiem”. Polecenie babci zostało ściśle spełnione. Przed obiadem Baburin i mój przyjaciel Punin wyjechali ze dworu. Nie potrafię opisać mojego żalu, mojej szczerej, po prostu dziecinnej rozpaczy. Była tak silna, że zagłuszała nawet owo uczucie pokornego zdumienia, jakim przejął mnie odważny postępek Baburina, zwolennika zasad republikańskich. Po rozmowie z babcią Baburin natychmiast poszedł do swojego pokoju i zaczął się pakować. Mnie nie zaszczycił słowem ani spojrzeniem, chociaż przez cały czas kręciłem się wokół niego, a właściwie wokół Punina. Ten zupełnie stracił głowę i też nic nie mówił, za to nieustannie na mnie spoglądał, a w jego oczach widać było łzy… nic tylko łzy, które nie spływały i nie wysychały. Punin nie śmiał krytykować swojego „dobroczyńcy”. Paramon Siemionycz nie mógł się w niczym pomylić, ale Puninowi było ciężko na duszy i smutno. Na pożegnanie spróbowaliśmy razem przeczytać coś z „Rossjady”, w tym celu zamknęliśmy się nawet w alkierzu — o tym, by iść do ogrodu, nie mogło być nawet mowy — ale już przy pierwszej linijce obaj przerwaliśmy, a ja rozbeczałem się niczym jagnię, chociaż miałem dwanaście lat i pretensje, by uchodzić za starszego. Siedząc już w tarantasie Baburin zwrócił się wreszcie do mnie i złagodziwszy nieco zwykłą surowość swoich rysów rzekł: „Oto lekcja, mój młody panie, niech pan pamięta o tym wydarzeniu, kiedy pan dorośnie, niech się pan postara, by już nie było takich niesprawiedliwości. Serce ma pan dobre, charakter jeszcze nie zepsuty… Niech pan uważa, niech się pan pilnuje! Tak przecież postępować nie wolno!” Przez łzy obficie spływające mi po nosie, po wargach i podbródku wyszeptałem, że będę… będę pamiętał, że obiecuję… zrobię… na pewno… na pewno… Ale w tej chwili, choć przedtem uściskaliśmy się może już ze dwadzieścia razy (skóra na moich policzkach była podrażniona do czerwoności dotykiem jego nie ogolonej brody, a moja odzież przeszła jego zapachem), Punina ogarnęło szaleństwo! Wskoczył na poduszki tarantasu, wzniósł obie ręce ku górze i grzmiącym głosem zaczął deklamować znany przekład psalmu Dawida dokonany przez Dierżawina, tym razem poetę, nie dworaka: Powstań, wszechmocny Boże prawy! Sądź ziemskich bogów w czynach ich! Jak długo, jakżeż długo wam Szczędzić okrutnych, podłych, złych? Wasz obowiązek — strzec ustawy… — Siadaj! — rzekł Baburin. Punin usiadł, ale deklamował dalej: Rzecz wasza — stać za niewinnymi, Nieszczęsnym podać mocną dłoń, Bezsilnych bronić przed silnymi… Wymawiając słowo ,,silnych”, Punin wskazał palcem na dwór, potem dotknął pleców siedzącego na koźle stangreta: Uwolnić z jarzma biednych skroń! Nie słyszą! Widzą i nie wiedzą…. Mikołaj Antonow, który nadbiegł właśnie od strony dworu, krzyknął co tchu w piersiach do stangreta: „Ruszaj! Ruszaj, gapiu! Na co czekasz!” — i tarantas ruszył. Tylko z oddali słychać było jeszcze: Zmartwychwstań, Boże, Boże prawy! O przyjdź i sądź, i karz obłudnych, Sam tylko królem ziemi bądź! — To ci pajac! — zauważył Mikołaj Antonow. — Za mało bili go w młodości — oświadczył diakon, który pojawił się na ganku. Przyszedł, żeby się dowiedzieć, na którą godzinę dziedziczka raczy wyznaczyć wieczorne nabożeństwo. Tego samego dnia dowiedziawszy się, że Jermił znajduje się jeszcze we wsi i że dopiero następnego ranka zostanie doprowadzony do miasta dla załatwienia pewnych formalności, które mając na celu ograniczenie samowoli dziedziców służyły jedynie jako źródło dodatkowych dochodów dla władz przetrzymujących delikwenta — tego samego dnia odszukałem go, a ponieważ nie miałem własnych pieniędzy, wręczyłem mu węzełek, w który zawinąłem dwie chustki do nosa, parę zniszczonych trzewików, grzebyk, starą nocną koszulę i zupełnie nowy jedwabny halsztuk. Jermił, którego musiałem obudzić, leżał na podwórzu, za chatą obok wozu, na wiązce słomy. Dość obojętnie, a nawet z pewnym wahaniem przyjął mój dar, nie podziękował mi, natychmiast wetknął głowę w słomę i znowu zasnął. Odszedłem nieco rozczarowany. Wyobrażałem sobie, że Jermił będzie zdumiony i ucieszy się z moich odwiedzin, że ujrzy w nich zalążek moich przyszłych wspaniałomyślnych zamiarów — a tu tymczasem… — Ci ludzie, cokolwiekby się mówiło, nie mają uczuć — myślałem w powrotnej drodze. Babcia, która owego pamiętnego dnia jakoś zostawiła mnie w spokoju, przyjrzała mi się podejrzliwie, kiedy po kolacji zacząłem się z nią żegnać na dobranoc. — Oczy masz czerwone — zwróciła się do mnie po francusku — i czuć od ciebie chłopską chatą. Nie zamierzam wnikać w twoje uczucia, w to, co robisz — nie chciałabym być zmuszona cię karać — ale mam nadzieję, że porzucisz te wszystkie głupstwa i że będziesz się znowu prowadził tak, jak przystoi dobrze urodzonemu chłopcu. Zresztą niedługo wrócimy do Moskwy i przyjmę do ciebie guwernera, bo widzę, że potrzebujesz męskiej ręki. No, idź już! Niebawem rzeczywiście wróciliśmy do Moskwy. II (1837) Minęło siedem lat. Jak dawniej mieszkaliśmy w Moskwie, ale ja byłem już studentem na drugim kursie i autorytet babci, która postarzała się wyraźnie w ostatnich latach, już nade mną nie ciążył. Ze wszystkich moich kolegów najbardziej zbliżyłem się z niejakim Tarchowem, chłopcem wesołym i dobrodusznym. Nasze nawyki i upodobania były zgodne. Tarchow był wielkim miłośnikiem poezji, zresztą sam pisywał wierszyki, we mnie też nie obumarły ziarna posiane przez Punina. Jak to bywa między młodymi ludźmi, którzy się blisko zaprzyjaźnili, nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Ale wtem zacząłem dostrzegać, że Tarchow jest jakiś dziwnie ożywiony i pełen niepokoju… Przepadał gdzieś na całe godziny, a ja nie wiedziałem, gdzie się podziewa, co przedtem nigdy się nie zdarzało! Zamierzałem właśnie w imię przyjaźni zażądać od niego, by się przede mną wyspowiadał… gdy Tarchow sam to uczynił. Pewnego razu siedziałem w jego pokoju… — Pietia — rzekł nagle, rumieniąc się z radości i patrząc mi prosto w oczy — muszę cię zaznajomić z moją Muzą. — Z twoją muzą! Jak ty się dziwnie wyrażasz! Zupełnie jak klasyk! (wtedy, w roku 1837, romantyzm był w pełnym rozkwicie). A czy ja już jej nie znam od dawna — twojej muzy? Pewnie napisałeś jakiś nowy wiersz? — Nie rozumiesz mnie — odparł Tarchow nie przestając się uśmiechać i rumienić. — Zaznajomię cię z żywą Muzą! — Ach tak! Ale czemuż to ona jest twoja? — Dlatego, że… Ale czekaj, zdaje się, że właśnie tu nadchodzi! Rozległ się leciutki stuk obcasików — drzwi się rozwarły i na progu stanęła dziewczyna może osiemnastoletnia, w barwnej, płóciennej spódniczce, w czarnej, sukiennej mantyli na ramionach, w czarnym, słomianym kapeluszu na jasnych, nieco ku górze zaczesanych włosach. Na mój widok przestraszyła się, ogarnął ją wstyd — chciała się cofnąć… ale Tarchow w tej samej chwili wybiegł na jej spotkanie. — Proszę, proszę, Muzo Pawłowno, niechże pani wejdzie, to mój serdeczny przyjaciel, najlepszy i najspokojniejszy człowiek na świecie, nie ma się go pani co lękać. Pietia — zwrócił się do mnie — przedstawiam ci moją Muzę, Muzę Winogradow, moją dobrą znajomą. Skłoniłem się. — Jak to… Muzę? — zacząłem. Tarchow roześmiał się. — A czy ty nie wiesz, że w kalendarzu jest takie imię? I ja, mój drogi, nie wiedziałem, zanim, widzisz, nie spotkałem tej miłej panienki. Muza! jakie urocze imię! I jak dobrane! Powtórnie skłoniłem się dobrej znajomej mojego przyjaciela. Odeszła od drzwi na dwa kroki i zatrzymała się znowu. Wyglądała bardzo mile, ale nie mogłem się pogodzić z opinią Tarchowa i nawet pomyślałem sobie: „No i jakaż z niej muza?” Rysy jej krągłej, różowej twarzy były delikatne i drobne — świeża, radosna młodość promieniowała z jej miniaturowej, harmonijnej postaci, ale muzę, wcielenie muzy wyobrażałem sobie w owym czasie — i to nie tylko ja, ale my wszyscy, młodzi — zupełnie inaczej! Przede wszystkim muza bezwarunkowo powinna być blada i czarnowłosa! Pogardliwie—dumny wyraz twarzy, gorzki uśmieszek, natchnione spojrzenie i jeszcze to „coś”, tajemnicze, demoniczne, fatalne — oto bez czego nie potrafiliśmy sobie wyobrazić muzy, muzy Byrona, ówczesnego władcy ludzkich myśli. Nic podobnego nie było widać na twarzy dziewczyny, która weszła do pokoju Tarchowa. Gdybym był wtedy trochę starszy i bardziej doświadczony, zapewne zwróciłbym więcej uwagi na jej oczy, maleńkie, głęboko osadzone, z obrzmiałymi powiekami, lecz czarne jak agaty, żywe i pełne światła — co rzadko trafia się u jasnowłosych. Odkryłbym wtedy w ich bystrym, jak gdyby prześlizgującym się spojrzeniu nie tyle poetyczne skłonności, co raczej świadectwo namiętnej, do ostateczności namiętnej duszy… Ale wtedy byłem jeszcze bardzo młody. Wyciągnąłem do Muzy Pawłowny rękę, nie podała mi swojej — nie dostrzegła mojego gestu; usiadła na przysuniętym przez Tarchowa krześle, ale nie zdjęła ani kapelusza, ani mantyli. — Ja do pana tylko na chwilkę, Włodzimierzu Nikołajewiczu — zaczęła; głos jej był cichy, piersiowy; w jej purpurowych, prawie dziecinnych ustach brzmiał nieco dziwnie — ale nasza madame w żaden sposób nie chciała mnie zwolnić na dłużej niż pół godziny. Przedwczoraj czuł się pan źle… więc pomyślałam… Zająknęła się, pochyliła głowę. Ocienione gęstymi, niskimi brwiami ciemne oczka biegały nieustannie — to tu, to tam. W gorące lato między źdźbłami wyschniętych ziół trafiają się takie właśnie ciemne, zwinne i błyszczące żuczki. — Ach, jaka pani miła, Muzo! — zawołał Tarchów, — Ale niechże pani z nami posiedzi, choć troszkę… Zaraz nastawimy samowar. — Ach nie. Włodzimierzu Nikołajewiczu! To niemożliwe! Za chwilę muszę odejść. — Niech pani troszeczkę odpocznie. Zdyszała się pani… Zmęczyła… — Nie, nie jestem zmęczona. To… nie z tego… Tylko wie pan… niech mi pan da inną książkę, tę już przeczytałam — wydobyła z kieszeni postrzępiony, szary tomik moskiewskiego seryjnego wydania. — Ależ proszę, proszę. No co, spodobała się pani ta książka? Rosławlew — dodał zwracając się do mnie Tarchow. — Tak. Ale zdaje mi się, że Jurij Miłosławski jest o wiele lepszy. Nasza madame jest bardzo surowa, gdy chodzi o książki. Mówi, że przeszkadzają w pracy. Toteż według niej… — Ale przecież nawet Jurij Miłosławski nie może się równać z „Cyganami” Puszkina? Co? Jak pani myśli, Muzo Pawłowno? — z uśmiechem przerwał jej Tarchow. — Pewnie! „Cyganie”… .— wyrzekła powoli; z namysłem. — Ach tak, zapomniałam, Włodzimierzu Nikołajewiczu, niech pan jutro nie przychodzi tam, gdzie pan wie… — Dlaczego? — Nie można. — Ale dlaczego? Dziewczyna wzruszyła ramionami i natychmiast, jakby coś ją poderwało, wstała z krzesła. — Dokąd to, Muzo, miła Muzo? — żałośnie wykrzyknął Tarchow. — Niech pani jeszcze trochę posiedzi. — Nie, nie, nie mogę. — Szybko podeszła do drzwi, schwyciła klamkę… — No więc niechże pani przynajmniej weźmie książkę! — Innym razem. Tarchow podbiegł do dziewczyny, ale ona błyskawicznie wymknęła się z pokoju. Omal nie uderzył nosem w drzwi. — A. to ci dopiero! Istna jaszczurka! — rzekł nie bez gniewu, a potem się zamyślił. Zostałem u Tarchowa. Trzeba się było dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Tarchow niczego przede mną nie ukrywał. Opowiedział mi, że ta dziewczyna jest mieszczanką, szwaczką, że przed trzema tygodniami ujrzał ją po raz pierwszy w modnym magazynie, do którego wstąpił, by zamówić kapelusz na polecenie swojej siostry mieszkającej na prowincji, że zakochał się od pierwszego wejrzenia, że następnego dnia udało mu się przemówić do niej na ulicy i że on, zdaje się, nie jest jej obojętny. — Tylko nie myśl nic, proszę cię — dodał z zapałem — nie wyobrażaj sobie o niej nic złego. Przynajmniej do tej chwili nic między nami nie zaszło takiego… — Złego — podchwyciłem. — Nie wątpię; nie wątpię także, że szczerze tego żałujesz, mój stary! Bądź cierpliwy, wszystko się ułoży. — Mam nadzieję! — rzekł Tarchow ze śmiechem, choć był to śmiech trochę wymuszony. — Ale doprawdy, mój drogi, ta dziewczyna… Powiem ci — wiesz, to typ nowoczesnej dziewczyny! Nie zdążyłeś się jej dobrze przyjrzeć. To dzikie zwierzątko! Oho! I jak dzikie! A w dodatku ma narowy! I to jeszcze jakie! Zresztą ta właśnie dzikość mi się w niej podoba. To oznaka samodzielności! Po prostu, mój drogi, zakochałem się w niej po uszy! Tarchow zaczął rozprawiać o „przedmiocie swojej miłości”, a nawet odczytał mi początek wiersza zatytułowanego „Moja Muza”. Jego sentymentalne zwierzenia wcale mi nie poszły w smak. Skrycie mu zazdrościłem. Niebawem wróciłem do domu. W kilka dni później zdarzyło się, że przechodziłem obok kramów na Bazarze. Była sobota, kupujących zebrało się mnóstwo, zewsząd wśród tłoku i zamieszania rozlegały się okrzyki przekupniów, zachwalających swój towar. Kupiłem, co mi było trzeba, i myślałem już tylko o tym, by jak najszybciej pozbyć się ich natręctwa — gdy nagle zatrzymałem się… mimo woli: w jednym z kramów, gdzie sprzedawano owoce, ujrzałem znajomą mojego przyjaciela, Muzę, Muzę Pawłownę! Stała odwrócona do mnie bokiem i zdawało się, że na coś czekała. Po chwili wahania postanowiłem do niej podejść i zacząć z nią rozmowę. Ale nie zdążyłem przestąpić progu i zdjąć czapki, gdy Muza z przerażeniem odsunęła się i szybko odwróciwszy się do odzianego w płócienny płaszcz staruszka, któremu sklepikarz odważał funt rodzynek, schwyciła go za rękę, jakby szukała u niego obrony. Staruszek z kolei odwrócił się ku niej twarzą — i wyobraźcie sobie moje zdumienie! Kogo w nim poznaję? Punina! Tak, to był on, to były jego zaczerwienione oczka, jego obrzmiałe wargi, jego obwisły, miękki nos. Nawet niewiele się zmienił przez te