12539

Szczegóły
Tytuł 12539
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12539 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12539 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12539 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Robert Silverberg Zobaczyć Niewidzialnego A wtedy uznali mnie za winnego i ogłosili mnie niewidzialnym na przeciąg jednego roku, poczynając od jedenastego maja Roku Pańskiego 2104 i zabrali mnie do ciemnego pomieszczenia w podziemiach sądu, aby przed wypuszczeniem mnie na wolność, umieścić znamię na mym czole. Robiło to dwóch opłacanych przez miasto oprychów. Jeden cisnął mnie na krzesło, a drugi uniósł cechownicę. - To nic nie boli - powiedział ciężkoszczęki goryl i przycisnął cechownicę do mego czoła. Uczułem przez chwilę chłód i to było wszystko. - I co teraz? - spytałem. Ale nie było odpowiedzi, a oni odwrócili się ode mnie i wyszli bez słowa. Drzwi zostawili otwarte. Mogłem wyjść lub zostać i gnić - jak mi się podobało. Nikt nie odezwie się do mnie ani nie spojrzy na mnie wiece] niż raz. Nikt nie zatrzyma spojrzenia dłużej niż jest to potrzebne do zauważenia piętna na mym czole. Byłem niewidzialny. Musicie zrozumieć, że moja niewidzialność była jedynie przenośna. Ludzie mogli mnie widzieć - ale nie chcieli. Absurdalna kara? Możliwe. Ale przecież zbrodnia była równie absurdalna. Zbrodnia oziębłości. Odmowa otworzenia się przed bliźnim. Popełniłem to wykroczenie czterokrotnie. Karą za to był rok niewidzialności. Wszystko odbyło się jak trzeba: powód został zaprzysiężony, proces się odbył, piętno umieszczono według wszelkich reguł. Byłem niewidzialny. Wyszedłem i znalazłem się w świecie ciepła. Popołudniowy deszcz już skończono. Ulice miasta już schły, a w Wiszących Ogrodach pachniało zielenią. Kobiety i mężczyźni spieszyli gdzieś w swoich sprawach. Szedłem wśród nich, ale nie zwracali na mnie uwagi. Karą za odezwanie się do Niewidzialnego była niewidzialność na okres od miesiąca do roku i więcej, zależnie od powagi wykroczenia. Na tym właśnie opierała się cała idea. Byłem ciekaw, na ile sztywno zasady te są przestrzegane. Wkrótce przekonałem się o tym. Wszedłem w szyb podnośnika i pozwoliłem unieść się po spirali ku najbliższemu z Wiszących Ogrodów. Była to Jedenastka, kaktusiarnia, a pokrzywione, dziwaczne kształty tych roślin odpowiadały memu nastrojowi. Wynurzyłem się na końcowej platformie i podszedłem do lady, aby kupić żeton. Za ladą siedziała kobieta o niezdrowej cerze i pustych oczach. Położyłem monetę. Coś, jakby strach pojawiło się w jej oczach. I zaraz znikło. - Jedno wejście - powiedziałem. Nie było odpowiedzi. Ludzie za mną utworzyli kolejkę. Powtórzyłem swoje żądanie. Kobieta uniosła bezradnie wzrok, potem utkwiła spojrzenie ponad mym lewym ramieniem. Obok mnie wysunęła się ręka i położyła inną monetę. Kobieta wzięła ją i wydała żeton mężczyźnie za mną. Wrzucił ją do szczeliny i wszedł do Ogrodu. - Proszę o żeton - powiedziałem zdecydowanie. Inni spychali mnie na bok. Ani słowa przeprosin. Zacząłem trochę czuć, co to znaczy być niewidzialnym. Traktowali mnie dosłownie tak, jakby nie mogli mnie dostrzec. Z drugiej strony miało to jednak swoje zalety. Wszedłem za ladę i wziąłem sobie żeton, nie płacąc za niego. Ponieważ byłem niewidzialny, nie można było mnie zatrzymać. Wcisnąłem żeton w szczelinę i wszedłem do Ogrodu. Ale kaktusy mnie znudziły. Opanował mnie dziwny, zły nastrój i nie chciało mi się dalej zwiedzać. Kiedy wychodziłem wbiłem sobie w palec kolec rośliny i skaleczyłem się do krwi. Przynajmniej kaktusy ciągle uznawały moje istnienie. Ale tylko aby kaleczyć. Wróciłem do mieszkania. Książki czekały na mnie, ale nie chciało mi się czytać. Wyciągnąłem się na wąskim łóżku i uruchomiłem energizer, aby zwalczyć dziwne znużenie, jakie mnie ogarnęło. Myślałem o mojej niewidzialności. - To nie będzie znowu taka udręka - mówiłem sobie. Nigdy zbytnio nie zależałem od innych istot ludzkich. Przecież właśnie zostałem skazany za moją oziębłość w stosunku do bliźnich? Więc po cóż mieliby mi być teraz potrzebni? Niech mnie ignorują, jeśli chcą. Będzie to okres pełen wypoczynku. Miałem przed sobą rok wytchnienia od pracy. Niewidzialni ludzie nie pracują. Jak by zresztą mogli? Kto poszedłby się poradzić niewidzialnego lekarza, lub wynajął niewidzialnego adwokata, lub dał dokument do akt niewidzialnemu urzędnikowi? Nie będzie więc pracy. Oczywiście również nie będzie dochodów. Ale właściciele domów nie pobierają czynszu od Niewidzialnych. Niewidzialni chodzą gdzie im się podoba nic nie płacąc. Właśnie to zademonstrowałem w Wiszących Ogrodach. Czułem, że niewidzialność będzie świetnym kawałem zrobionym społeczeństwu. Skazali mnie jedynie na rok terapii wypoczynkowej. Byłem pewien, że będę z niej zadowolony. Ale były również pewne praktyczne niewygody. Pierwszej nocy mojej niewidzialności poszedłem do najlepszej w mieście restauracji. Chciałem zamówić najbardziej sute dania, posiłek za sto jednostek, a potem wygodnie zniknąć przy przedstawianiu rachunku. Rozumowałem jak kretyn. Nie udało mi się nawet usiąść. Stałem przy wejściu pół godziny, pomijany wielokrotnie przez gospodarza sali, który najwidoczniej był już w takiej sytuacji wiele razy. Zdałem sobie sprawę, że podejście do stolika nic mi nie da. Żaden z kelnerów nie przyjmie ode nie zamówienia. Mogłem iść do kuchni. Mogłem poczęstować się wszystkim, co mi się podobało. Mogłem zdezorganizować pracę restauracji. Ale zdecydowałem, że tego nie zrobię. Społeczeństwo ma swoje sposoby ochrony przed Niewidzialnymi. Nie mogło być oczywiście mowy o bezpośrednim odwecie, o zamierzonej obronie. Ale gdyby szef kuchni twierdził, że nikogo nie widział po drodze, kiedy przesuwał garnek wrzątku, to któż by mu zaprzeczył? Niewidzialność była niewidzialnością, bronią obosieczną. Wyszedłem z restauracji. Zjadłem obok, w restauracji automatycznej. Potem wziąłem automatyczną taksówkę i pojechałem do domu. Maszyny, podobnie jak kaktusy, nie dyskryminowały obywateli mojego typu. Czułem jednak, że będą nędznym towarzystwem jak na cacy rok. Spałem podle. Drugi dzień mojej niewidzialności był dniem dalszych doświadczeń i dalszych odkryć. Poszedłem na długi spacer, starając się trzymać szlaków dla pieszych. Słyszałem wiele o chłopakach, którzy zabawiają się przejeżdżaniem pieszych ze znakiem niewidzialności na czołach. I nie ma ani dla ciebie pomocy, ani dla nich kary. Moja kondycja, zgodnie z założeniami, wiązała się z pewnym niewielkim ryzykiem. Spacerowałem ulicami, patrząc jak tłum rozstępuje się przede mną. Przechodziłem przez tłumy tak lekko, jak nóż mikrotomiczny przechodzi między komórkami. Wszyscy byli doskonale wyćwiczeni. W południe zobaczyłem mego pierwszego kolegę Niewidzialnego. Był to mężczyzna wysoki, w średnim wieku, barczysty i godny, noszący piętno hańby na kopulastym czole. Jego wzrok spotkał się z moim jedynie na chwilę. Potem minął mnie i poszedł dalej. Niewidzialny nie może oczywiście spostrzec innego Niewidzialnego. Byłem tylko rozbawiony. Ciągle jeszcze delektowałem się nowością tego trybu życia. Żadne lekceważenie nie mogło mnie zranić. Jeszcze nie. Późnym popołudniem poszedłem do jednej z tych łaźni, gdzie robotnice myją się za parę groszy. Uśmiechnąłem się frywolnie i poszedłem po schodach na górę. W oczach portierki pojawił się na chwilę przestrach - było to dla mnie małym triumfem - ale nie śmiała mnie zatrzymać. Wszedłem. Uderzył mnie silny zapach potu i mydła. Poszedłem naprzód. Mijałem szatnie, gdzie wisiały długie rzędy szarych kitli. Uświadomiłem sobie, że mogę ograbić te kitle do ostatniego grosza, ale nie zrobiłem tego. Kradzież jest bezcelowa jeśli jest zbyt łatwa, a zdolniachy, które wymyśliły niewidzialność były tego świadome. Przeszedłem do właściwych pokoi kąpielowych. Były tam setki kobiet. Młode dziewczyny, zużyte kobiety, stare jędze. Niektóre się zaczerwieniły. Kilka się uśmiechnęło. Wiele odwróciło się ode mnie plecami. Ale bardzo się starały, aby nie okazywać żadnej istotnej reakcji na moją obecność. Nadzorujące matrony stały na posterunku i kto wie - a nuż doniosą za bezprawne zauważenie Niewidzialnego? Patrzyłem więc, jak się kąpią, patrzyłem na pięćset par kiwających się piersi, patrzyłem na nagie ciała błyszczące pod prysznicem, patrzyłem na te rozległe masy gołych żeńskich ciał. Moje uczucia były mieszane. Złośliwe poczucie osiągnięcia celu - dostanie się bez przeszkód do tego sanctum sanctorum i narastające we mnie powoli inne uczucie - czy był to smutek? Nuda? Wstręt? Nie byłem zdolny tego zanalizować. Ale było to jakby jakaś lepka, śliska ręka złapała mnie za gardło. Wyszedłem szybko. Zapach wody z mydłem gryzł me nozdrza jeszcze długie godziny, a widok różowych ciał prześladował mnie we śnie tamtej nocy. Jadłem sam w jednym z automatów. Zacząłem dostrzegać, że element nowości w mojej karze zaczyna wietrzeć. W trzecim tygodniu zachorowałem. Zaczęło się wysoką gorączką, później bóle żołądka, wymioty i reszta brzydkiego kompleksu objawowego. O północy byłem pewien, że umieram. Skurcze były nie do wytrzymania i kiedy dobrnąłem do kabiny sanitarnej zobaczyłem odbicie swej twarzy w lustrze, twarzy zniekształconej, zielonkawej, z kroplami potu. Znak niewidzialności świecił jak sygnał ostrzegawczy na mym bladym czole. Dłuższy czas leżałem oklapnięty na kafelkowej podłodze, wchłaniając jej chłód. Potem pomyślałem: „Co będzie, jeśli to ślepa kiszka, ten śmieszny, przestarzały; prehistoryczny relikt? W stanie zapalnym, gotowy do pęknięcia?” Potrzebowałem lekarza. Telefon był pokryty kurzem. Nie zatroszczono się o to, aby go wyłączyć, ale nie dzwoniłem do nikogo od chwili aresztowania, a do mnie nikt nie śmiał dzwonić. Karą za dzwonienie do Niewidzialnego była niewidzialność. Przyjaciele, jacy by nie byli, pozostawali daleko. Złapałem za telefon, niezgrabnie wystukałem numer. Ekran zapalił się i robot z centrali zapytał: - Z kim pan życzy sobie rozmawiać? - Lekarza - dyszałem. - W tej chwili, proszę pana. Kojące, gładkie, mechaniczne słowa. Nie można było ogłosić robota niewidzialnym, więc wolno mu było ze mną rozmawiać. Ekran zajaśniał. - Co panu jest? - spytał lekarski głos. - Bóle brzucha. Może ślepa kiszka. - Za chwilę będzie u pana.. Przerwał. Zrobiłem błąd pokazując moją cierpiącą twarz. Jego oczy oświetliły znak na mym czole. Ekran poczerniał tak gwałtownie, jakbym podał mu trędowatą dłoń do pocałowania. - Doktorze - zajęczałem. Już go nie było. Ukryłem twarz w dłoniach. To już idzie za daleko, myślałem. Czy przysięga Hipokratesa zezwala na takie postępowanie? Czy lekarz może zignorować błaganie chorego.człowieka o pomoc? Hipokrates nic nie wiedział o Niewidzialnych. Doktor nie musiał udzielać pomocy niewidzialnym ludziom. Dla społeczeństwa po prostu nie istniałem. Lekarze nie mogli rozpoznawać chorób nieistniejących osób. Zostawiono mnie z moim cierpieniem. Była to jedna z mniej atrakcyjnych stron niewidzialności. Możesz wejść bez przeszkód do łaźni, jeśli ci się podoba ale możesz równie bez przeszkód zwijać się z bólu na swym łóżku. Jak jedno to drugie, a jeśli twa ślepa Kiszka akurat pęknie - no cóż, skuteczniej odstraszy to tych, którzy zdecydowaliby się pójść twą przestępczą drogą. Moja ślepa kiszka nie pękła, przeżyłem, choć mocno osłabiony. Człowiek może wytrzymać przez rok bez rozmów z ludźmi. Może podróżować automatycznymi samochodami i jeść w zautomatyzowanych restauracjach. Ale nie ma automatycznych lekarzy. Po raz pierwszy poczułem się naprawdę poza nawiasem. Skazańcowi w więzieniu, kiedy zachoruje, przysyłają lekarza. Moja zbrodnia nie była na tyle poważna, bym zasłużył na więzienie i wobec tego żaden lekarz mi nie pomoże w cierpieniu. To nie było fair: Przeklinałem cholery, które wynalazły mą karę. Każdy świt witałem ponuro i samotnie, tak samotnie, jak Crusoe na swojej wyspie, tu w sercu dwunastomilionowego miasta. Jak mam opisać moje zmiany nastroju, moje zwroty i halsy na zmiennych wiatrach mijających miesięcy? Przychodziły chwile, gdy niewidzialność była radością, rozkoszą, skarbem. W tych paranoidalnych momentach byłem dumny; że nie pętają mnie. te więzy, które pętają zwykłych ludzi. Kradłem. Wchodziłem do małych sklepów i zabierałem utarg, podczas gdy kulący się kupiec lękał się mnie zatrzymać. Bał się, że przez krzyk jakby się zarazi moją niewidzialnością. Gdybym wiedział, ze Państwo refunduje wszystkie straty tego typu, miałbym może mniejszą z tego przyjemność. Ale kradłem. Zabawiałem się w intruza. Łaźnia nigdy już mnie nie kusiła, ale nachodziłem inne sanktuaria. Wchodziłem do hoteli i spacerowałem wzdłuż korytarzy, otwierając losowo drzwi. Większość pokojów była pusta. Niektóre puste nie były. Podobny Bogu obserwowałem wszystko. Pozbywałem się skrupułów. Moja pogarda dla społeczeństwa - zbrodnia, która właśnie przyniosła mi niewidzialność - rosła. Stałem na pustych ulicach podczas okresów deszczu. Ciskałem obelgi ku pobłyskującym budynkom, które piętrzyły się po obu stronach. - Komu jesteście potrzebni? - ryczałem. - Nie mnie! Komu jesteście potrzebni choć trochę?! Drwiłem, kpiłem i złorzeczyłem. Był to rodzaj obłędu, wywołany, jak przypuszczam, samotnością. Wchodziłem do teatrów, gdzie szczęśliwi zjadacze lotosu siedzieli oklapnięci w swoich fotelach masujących, przykuci przez żarzące się, trójwymiarowe obrazy - i wycinałem hołubce w przejściach. Nikt nie reagował. Luminescencja na moim czole kazała im zachowywać swe skargi dla siebie, więc milczeli. To były szalone chwile, dobre chwile, chwile kiedy wydawało mi się, że mam sześć metrów wzrostu, i kroczyłem wśród widzialnych gamoni, wydzielając pogardę każdym porem skóry. Były to momenty obłąkania - przyznaję to otwarcie. Człowiek, który przez kilka miesięcy przebywał w warunkach przymusowej niewidzialności, najprawdopodobniej nie będzie zrównoważony. Czy nazwałem te chwile paranoidalnymi? „Maniakalno - depresyjny” może być lepszym przymiotnikiem. To była zawrotna huśtawka. Dni, w których odczuwałem jeno pogardę dla widzialnych durni wokoło były równoważone przez dni, kiedy fizycznie czułem nacisk izolacji. Spacerowałem wtedy po niekończących się ulicach, chodziłem ożywionymi podcieniami, gapiłem się na autostrady z pędzącymi pociskami radosnych kolorów. Nawet żebrak do mnie nie podszedł. Czy wiedzieliście, że w naszym wieku pełnym blasku istnieją żebracy? Ja dowiedziałem się o tym dopiero po ogłoszeniu mnie Niewidzialnym, ponieważ wtedy długie spacery. zawiodły mnie aż do slumsów, gdzie blask już się wytarł i gdzie włóczący się, nieogoleni starcy żebrali o drobne sumy. Mnie nikt nie błagał o drobne sumy. Raz podszedł do mnie ślepiec. - Na miłość boską - wydyszał - pomóż mi kupić nowe oczy z banku oczu. To były pierwsze od miesięcy słowa, które wyrzekła do mnie jakaś istota ludzka. Już sięgałem do mojej tuniki po pieniądze, pragnąc dać mu z wdzięczności wszystkie, które miałem przy sobie. Czemu nie? Mogłem ich przecież sobie brać ile chciałem. Ale zanim wyciągnąłem pieniądze, koszmarna figura podkuśtykała o kulach i stanęła między nami. Złowiłem szepnięty wyraz „Niewidzialny”, a potem obydwaj czmychnęli jak spłoszone kraby. Stałem idiotycznie z wyciągniętymi pieniędzmi. Nawet żebracy! Dranie, żeby wymyślić taką torturę. Tak więc znów złagodniałem. Ma arogancja odpłynęła. Byłem teraz samotny. Któż mógłby zarzucić mi oziębłość? Byłem teraz miękki jak gąbka, patetycznie oczekujący na jakieś słowo, uśmiech, klepnięcie po plecach. Był to szósty miesiąc mojej niewidzialności. Mój stan był mi już tylko nienawistny. Przyjemności były płytkie, a udręka nie do zniesienia. Byłem ciekaw, jak uda mi się przeżyć pozostałe sześć miesięcy. Wierzcie mi, myśli o samobójstwie nie były mi obce podczas tych ciemnych godzin. I w końcu popełniłem akt głupoty. W czasie jednego z moich niekończących się spacerów napotkałem innego Niewidzialnego. Była to dopiero trzecia, czy czwarta taka istota, jaką zobaczyłem w czasie moich sześciu miesięcy. Jak w poprzednich spotkaniach, nasz wzrok spotkał się, ostrożnie, tylko przez chwilę. Potem on opuścił wzrok na chodnik, obszedł mnie bokiem i poszedł dalej. Był to szczupły, młody człowiek, nie miał więcej niż czterdziestkę, rozczochrany szatyn, z wąską, skurczoną twarzą. Miał wygląd naukowca i byłem ciekaw cóż takiego uczynił, aby zasłużyć sobie na karę. Ogarnęło mnie pragnienie, żeby za nim pobiec i spytać go o to i dowiedzieć się. jego imienia, i rozmawiać z nim, i go objąć. Wszystkie te rzeczy są zabronione. Nikt nie może mieć jakiegokolwiek. kontaktu z niewidzialnym - nawet jego bliźni Niewidzialny. Szczególnie jego bliźni Niewidzialny. Społeczeństwo sobie nie życzy popierać tajnego związku braterstwa między swymi pariasami. Wiedziałem o tym wszystkim. Mimo to odwróciłem się i poszedłem za nim. Idąc w ślad minąłem trzy przecznice. Trzymałem się z tyłu, w odległości dwudziestu do pięćdziesięciu kroków. Roboty policyjne zdawały się być wszędzie, a ich analizatory w pogotowiu do wykrywania wykroczeń i nie śmiałem wykonać mojego posunięcia. Potem on skręcił w boczną ulicę, szarą, brudną pięćsetletnią ulicę i zaczął się przechadzać spokojnym, nie prowadzącym do nikąd krokiem Niewidzialnego. Podszedłem do niego z tyłu. - Proszę - powiedziałem łagodnie. - Nikt nas tu nie zobaczy. Możemy porozmawiać. Nazywam się... Odwrócił się do mnie raptownie, z przerażeniem w oczach. Twarz miał bladą. Chwilę patrzył na mnie w zaskoczeniu, potem rzucił się naprzód, jak gdyby chcąc mnie obejść. Zagrodziłem mu drogę. - Niech pan zaczeka - rzekłem. - Niech pan się nie obawia. Proszę... Przedarł się obok mnie. Położyłem mu rękę na ramieniu, a on wywinął się czym prędzej. - Jedno słowo - błagałem. Ani słowa. Nawet wypowiedzianego ochryple: „Daj mi spokój!” Wyminął mnie i pobiegł pustą ulicą, a kiedy skręcił za róg, odgłos jego kroków zmienił się ze stukotu w pomruk. Patrzyłem w trop, czując narastającą, ogromną samotność. A potem strach. Ten człowiek nie złamał reguł Niewidzialności, ale ja je złamałem. Zobaczyłem go. W związku z tym podlegałem karze, być może przedłużeniu mego okresu niewidzialności. Rozejrzałem się z niepokojem, ale nigdzie nie było robotów policyjnych. Ani jednego. Byłem sam. Rozglądając się i uspokajając, szedłem dalej ulicą. Stopniowo odzyskałem panowanie nad sobą. Uświadomiłem sobie, że uczyniłem coś niewybaczalnie głupiego. Kretyńskość mojej akcji niepokoiła mnie, ale znacznie bardziej niepokojący byt jej sentymentalizm. Wyciągnąć w takiej panice rękę ku innemu Niewidzialnemu - przyznać się otwarcie do mej samotności, potrzeby kontaktu - no nie. To znaczyło, że społeczeństwo zwycięża. Nie mogłem na to pozwolić. Zauważyłem, że znów znalazłem się przy kaktusiarni. Wjechałem szybem windowym, zabrałem żeton recepcjonistce i kupiłem wejście. Szukałem przez chwilę, a potem znalazłem pokręcony, wyszukanie zdobny kaktus - kolczastego potwora, wysokiego na trzy metry. Wykręciłem go z doniczki i połamałem jego kanciaste członki na fragmenty. Moje ręce pokryły się tysiącami igieł. Ludzie udawali, że nie patrzą. Wyrywałem kolce z rąk i z krwawiącymi dłońmi zjeżdżałem szybem windowym, znów z pogardliwym dystansem w swojej niewidzialności. Przeminął miesiąc ósmy, dziewiąty, dziesiąty. Karuzela pór roku obróciła się prawie całkowicie. Wiosna ustąpiła łagodnemu latu, lato rześkiej jesieni, jesień zimie z jej śnieżycami co dwa tygodnie, pozostawionymi ze względów estetycznych. Zima się już kończyła. W parkach drzewa wypuszczały świeże pąki. Ludzie kierujący pogodą zwiększyli liczbę deszczów do trzech dziennie. Mój wyrok zbliżał się do końca. W ostatnich miesiącach mojej niewidzialności wpadłem w rodzaj odrętwienia. Umysł, zmuszony do szukania sobie własnych rozrywek, nie zajmował się już implikacjami mojego stanu i ślizgałem się w niewyraźnej mgle od dnia do dnia. Czytałem z zapałem, lecz nieselektywnie, jednego dnia Arystotelesa, drugiego biblię, trzeciego podręcznik mechaniki. Nie zapamiętywałem nic. Kiedy zaczynałem nową stronę, zawartość poprzedniej wypadała mi z pamięci. Przestało mi zależeć na tych kilku przyjemnościach jakie dawała mi niewidzialność. Na podnieceniach podpatrywacza, na krótkotrwałym dreszczu władzy, gdyż mogłem popełnić dowolny czyn i prawie nie bać się odwetu. Mówię „prawie”, ponieważ uchwaleniu Ustawy o Niewidzialności nie towarzyszyło uchwalenie ustawy zmieniającej naturę ludzką. Większość mężczyzn zaryzykowałaby niewidzialność, gdyby przyszłoby im bronić swej żony lub dzieci przed zaczepkami Niewidzialnego; nikt by nie pozwolił, by Niewidzialny wykuł mu oczy; nikt nie tolerowałby wdarcia się Niewidzialnego do swego domu. Jak już wspomniałem ludzie mieli sposoby radzenia sobie z takimi pogwałceniami, nie okazując przy tym, że zauważyli Niewidzialnego. Niemniej jednak masa rzeczy mogła ujść na sucho: Nie eksperymentowałem. Dostojewski gdzieś stwierdził: „Bez Boga wszystko jest możliwe”. Mogę wprowadzić poprawkę; „dla człowieka niewidzialnego wszystko jest możliwe - i nieinteresujące”. Tak to było. Nużące miesiące przeszły. Nie liczyłem minut do uwolnienia. Ściślej mówiąc, całkowicie zapomniałem, że mój wyrok już się kończy. W ostatnim dniu czytałem w swoim pokoju, ponuro przewracając strony, kiedy zagrał zapowiadacz. Nie grat pełny rok. Prawie zapomniałem jego dźwięku. Ale otworzyłem drzwi. Stali tam funkcjonariusze Prawa. Bez słowa złamali pieczęć, która mocowała znak do mego czoła. Emblemat odpadł i potłukł się. - Dzień dobry obywatelu - powiedzieli. Skinąłem poważnie głową. - Tak. Dzień dobry. - Jedenasty maja 2105. Pański wyrok się skończył. Jest pan przywrócony społeczeństwu. Zapłacił pan swój dług. - Dziękuję. Tak. - Niech pan pójdzie i wypije z nami. - Wolałbym nie. - To tradycja. Chodźmy. Poszedłem za nimi. Czoło wydawało mi się teraz dziwnie nagie, i kiedy spojrzałem w lustro, zobaczyłem, że na miejscu gdzie był emblemat, mam bladą plamę. Zaprowadzili mnie do pobliskiego baru i poczęstowali syntetyczną whisky, mocną, nierozcieńczoną. Barman uśmiechał się do mnie. Ktoś z sąsiedniego stołka klepnął mnie po plecach i spytał za kim obstaję w jutrzejszych wyścigach odrzutowców. Nie miałem pojęcia i powiedziałem mu to. - Naprawdę? Ja kibicuję Kelsowi. Cztery do jednego, ale on ma wspaniały zryw. - Wybaczy pan - rzekłem. - Nie było go tu przez jakiś czas - powiedział łagodnie jeden z urzędników rządowych. Eufemizm był całkowicie przejrzysty. Mój sąsiad spojrzał na me czoło i kiwnął głową, gdy zobaczył bladą plamę. Również zaoferował, że postawi mi drinka. Przyjąłem go, chociaż czułem skutki poprzedniego. Byłem znów istotą ludzką. Byłem widzialny. Nie ośmieliłbym się jednak potraktować go opryskliwie. Mogło to być zinterpretowane jako ponowna zbrodnia oziębłości. Moje piąte przewinienie oznaczałoby pięć lat Niewidzialności. Nauczyłem się pokory. Powrót do widzialności łączył się oczywiście z kłopotliwymi przejściami. Trzeba było spotykać starych przyjaciół, podtrzymywać kulejące konwersacje, odnawiać pozrywane związki. Byłem przez rok na wygnaniu we własnym mieście i powrót nie był łatwy. Oczywiście nikt nie wspominał o mojej byłej niewidzialności. Była ona traktowana, jako nieszczęście, o którym lepiej nie mówić. „Hipokryzja”, myślałem, ale akceptowałem to. Niewątpliwie wszyscy chcieli uszanować moje uczucia. Czyż mówi się człowiekowi, którego rakowaty żołądek właśnie wymieniono: „Słyszałem, że omal nie wyciągnąłeś kopyt”? Czy ktoś mówi do człowieka, którego stary ojciec właśnie pokuśtykał do Domu Eutanazji: „No cóż, i tak czuł się coraz gorzej, prawda?” Nie, oczywiście, że nie. Tak więc istniała ta dziura w naszych wspólnych doświadczeniach, ta pustka, ta biała plama. Zostawiało to niewiele tematów do rozmowy z przyjaciółmi, tym bardziej, że straciłem dar prowadzenia konwersacji. Okres ponownej adaptacji był ciężki. Ale wytrwałem, ponieważ nie byłem już tą samą wyniosłą, dystansującą się osobą, jaką byłem przed wyrokiem. Nauczyłem się pokory w najtrudniejszej ze szkół. Od czasu do czasu zauważało się oczywiście na ulicach jakiegoś Niewidzialnego. Nie można było ich uniknąć. Ale - jako wytrenowany obywatel - szybko odwracałem wzrok, tak jakby spoczął on przez chwilę na człapiącej, pokrytej wrzodami ohydzie z innego świata. To było jednak dopiero w czwartym miesiącu mego powrotu do widzialności, kiedy trafiła do mnie ostatnia nauka z mojej kary. Było to obok City Tower. Powróciłem już do mojej pracy w wydziale dokumentów zarządu miasta. Zakończyłem już robotę w tym dniu i szedłem do metra, kiedy jakaś ręka wynurzyła się z tłumu i złapała mnie za ramię. - Proszę - powiedział łagodny głos. - Poczekaj chwilę. Nie bój się. Spojrzałem zaskoczony. W naszym mieście nieznajomi nie zaczepiają nieznajomych. Zobaczyłem błyszczące piętno niewidzialności na czole mężczyzny. Potem go poznałem - szczupły chłopak, którego zaczepiłem przeszło pół roku temu na tamtej opuszczonej ulicy. Wynędzniał. Oczy miał dzikie, jego brązowe włosy były splamione siwizną. Wtedy musiał być na początku odbywania kary. Teraz zbliżał się do jej końca. Trzymał mnie za ramię. Zadrżałem. To nie była opuszczona ulica. To był najbardziej tłumny plac miasta. Wyszarpnąłem rękę z jego uchwytu i zacząłem się odwracać. - Nie, nie odchodź! - krzyknął. - Czy ci mnie nie żal? Przecież byłeś taki sam. Uczyniłem chwiejny krok. Potem wspomniałem, jak wykrzykiwałem do niego, jak błagałem, żeby mnie nie odtrącał. Wspomniałem swoją żałosną samotność. Oddaliłem się od niego jeszcze na krok. - Tchórz! - zaskrzeczał za mną. - Powiedz coś do mnie! Wyzywam cię! Powiedz coś do mnie tchórzu! To już było zbyt wiele. Byłem poruszony. Nagłe łzy napłynęły mi do oczu i odwróciłem się do niego, i wyciągnąłem do niego rękę. Złapałem jego cienki przegub. Kontakt jakby go zelektryzował. Chwilę później trzymałem go w ramionach, próbując jakby przejąć na siebie trochę jego nieszczęścia. Łańcuch robotów policyjnych zamknął się, otaczając nas. Niewidzialny został odrzucony na stronę, a mnie zaprowadzono do aresztu. Będą mnie znowu sądzić - tym razem nie za zbrodnię oziębłości, lecz za zbrodnię ciepła. Może znajdą okoliczności łagodzące i mnie uwolnią; może nie. Wszystko mi jedno. Jeśli mnie skażą, będę nosił piętno niewidzialności jak nimb chwały. Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski