12511
Szczegóły |
Tytuł |
12511 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12511 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12511 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12511 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
ERIC PASZTET
To jest bardzo dziwna rzecz —
Najdziwniejsza, jaka może być —
Że cokolwiek zje panna T.
Staje się to panną T.
Walter de la Mare
Matka Erica zwykła mawiać: „Jesteś tym, co jesz”.
Siedmioletni Eric na kolację pałaszował zazwyczaj potężnego wołowego sznycla, a
później
kładł się do łóżka, macał własne nogi i ręce, żeby sprawdzić, czy jego skóra
zamienia się w
panierkę.
Ile trzeba zjeść wołowych sznycli, aby samemu stać się panierowaną zmieloną
wołowiną?
Ale jeśli je się również drożdżówki, paszteciki rybne polanę pomidorowym sosem,
długie
lizaki w kształcie papierosa i placek z dżemem renklodowym, i kandyzowane owoce,
i jabłka,
i płatki kukurydziane — to w co się może człowiek zmienić?
Eric z łokciami opartymi na parapecie okna swego pokoiku na poddaszu wpatrywał
się w
dachówki kryjące domy na przedmieściu południowego Londynu i próbował sobie
wyobrazić,
w co się zmieni.
W rzężącego, pokrytego śluzem potwora o oczach jak marynowane cebule i skórze
czarnej
jak skóra łupacza, szorstkiej jak piętka bochenka razowego chleba. W monstrum,
któremu z
każdego pora wyciekać będzie oślizły tłuszcz jagnięcy wymieszany z sosem spod
jakiejś
pieczeni.
Pewnego upalnego sierpniowego popołudnia Eric przewrócił się na szkolnym boisku
podczas zabawy w berka. Otarł sobie kolano tak mocno, że krew spływała do
skarpetki.
Wieczorem, kiedy leżał już w łóżku, poczuł na nodze twardy i szorstki strup.
Pomyślał wtedy,
że już zmienia się w sznycel wołowy.
Godzinami przeglądał w swoim pokoju książeczkę „Spotkanie głupiego Kazika i
pasztetnika”*. Pasztetnika! W wierszowanej opowiastce nie było wizerunku
pasztetnika, ale
Eric takiego obrazka nie potrzebował. Doskonale wyobrażał sobie, jak okropna
musi być to
postać — zgarbiona bestia, o skórze popękanej jak wierzch pasztetu, potwór,
który wlecze się
i jęczy. Człowiek, co zjadł w życiu o wiele za dużo pasztetu i teraz spotkała go
za to surowa
kara.
Człowiek, którego skóra stopniowo zmienia się w pasztet. Człowiek, którego płuca
i
żołądek, i brzuch stają się powoli wołowym sznyclem. Pasztetnik!
Eric kładł się do łóżka i śnił mu się pasztetnik. Potwór o głosie tak zmienionym
przez
wyciekający z nosa sos do pieczeni rzymskiej, jakby miał gigantyczny katar,
potwór
błagający go: „Zjedz mnie, zabij mnie. Już dłużej nie wytrzymam”.
Przez całe tygodnie Eric prawie nic nie brał do ust. Na jego talerzu zostawało
wszystko, co
było choć trochę chrupiące i co przypominało skórkę od chleba, pasztet czy
ciasteczka. W
końcu matka wybrała się do doktora Wilsona. Podczas wizyty domowej lekarz w
niebieskiej
kamizelce ze złotym zegarkiem z dewizką dociekliwie wypytywał Erica:
— Nie lubisz tego, co jesz?
— Nie, proszę pana.
— A może masz jakieś kłopoty w szkole?
— Nie, proszę pana.
— Kaszlnij. (Eric kaszlnął.)
— Wciągnij powietrze i przez chwilę nie oddychaj. (Eric wciągnął powietrze i nie
oddychał.)
W przedpokoju o ścianach pokrytych brązową tapetą lekarz przystanął obok
barometru,
który zawsze wskazywał piękną pogodę, i mruknął do matki Erica:
— Wszystko jest w porządku. Widzi pani, chłopcy w jego wieku bardzo często nie
mają
apetytu. Ale kiedy już zacznie rosnąć… no cóż, będzie musiał jeść, żeby żyć, i
żyć, żeby jeść.
Proszę zapamiętać moje słowa i dobrze zaopatrzyć spiżarnię.
Matka wróciła do salonu, usiadła i wpatrywała się w Erica takim wzrokiem, jakby
martwił
ją fakt, że jej syn nie jest poważnie chory.
— Pan doktor powiedział, że nic ci nie jest.
Długa chwila milczenia.
— Tak?
Matka uklękła przed nim i wzięła go za rękę. Miała tak bezbarwne oczy; miała tak
bezbarwną twarz.
— Musisz jeść. Musisz być duży i silny. Musisz jeść albo umrzesz. Jesteś tym, co
jesz,
Ericu.
— Tego się właśnie boję — wyszeptał.
— Czego?
— Tego się właśnie boję. Że jem za dużo pasztetów.
— Co?
— Jeśli będę jadł za dużo pasztetów, zamienię się w Erica Paszteta.
Matka wybuchnęła śmiechem. Jej śmiech był niczym kawałki potłuczonego lustra w
letniej
sypialni. Jasny, ostry, taki, że mógł odciąć nos.
— W nic się nie zamienisz. Jedzenie da ci życie, to wszystko. Jeśli będziesz
jadł życie,
będziesz żył. To jak równanie. Życie wchodzi, życie wychodzi.
— Tak?
I Eric zrozumiał. W jednej chwili pasztetnik stał się tylko postacią z bajki.
Rozpadł się na
kawałki. Wszystko z niego opadło. Skórka, plasterki cynadrów. Nagle pasztetnik
okazał się
być tylko pasztetem. Eric stał się dorosły. Teraz ostatecznie zrozumiał
tajemnicę ludzkiego
życia. Było jak równanie. Życie wchodzi, życie wychodzi. I to wszystko. I nie
miało nic
wspólnego z panierowaną mieloną wołowiną; nie miało nic wspólnego z rybnymi
pasztecikami w pomidorowym sosie; nie miało nic wspólnego z ciastem z dżemem
renklodowym. To proste. Jeśli jesz życie, żyjesz.
Następny dzień był słoneczny i przeraźliwie upalny. Znudzony i zmęczony Eric
usiadł na
dachu komórki z węglem i spuścił nogi; blady chłopiec o twarzy elfa, z wielkimi,
brązowymi
oczyma i z odstającymi uszami. Nie miał kolegów, z którymi mógłby się pobawić. W
szkole
przezywali go „Mekon” i mocno mu dokuczali. Nie umiał dobrze grać w piłkę, a
kiedy
próbował grać w krykieta, nigdy nie udawało mu się zdobyć punktu.
Na podwórku na tyłach domku na przedmieściu, w którym mieszkał Eric, wiecznie
pachniał czarny bez i straszliwie śmierdziało kocimi siuśkami, bo kot z
sąsiedztwa załatwiał
swoje potrzeby na węglu. Matka właśnie rozwiesiła na podwórku pranie, z którego
woda
ściekała na wybetonowany chodnik. Niebo nad głową Erica było tak błękitne jak
wymieszany
z wodą atrament, popstrzone zaledwie kilkoma cirrusami. Wysoko na zachodzie
zalśnił w
słońcu samolot pasażerski Bristol Britannia, określany przez gazety mianem
„Szepczącego
Giganta”. Eric pomyślał, że taki szepczący gigant to musi być coś ponurego i
groźnego.
Obserwował stonogę, która pełzła po gorącej papie pokrywającej dach szopy. Robak
dolazł
do jego bawełnianych szortów i rozpoczął długą, mozolną wędrówkę wzdłuż uda,
żeby
wyminąć przeszkodę.
Eric wziął stonogę między kciuk i palec wskazujący. Robak natychmiast zwinął się
w
twardą, szarą kulkę. Podrzucił stonogę i znów złapał. Zrobił tak jeszcze dwa czy
trzy razy.
Zastanawiał się, co sobie takie coś myśli, kiedy jest podrzucane. Boi się? A
może nie ma na
tyle rozumu, żeby się bać?
Ale to było żywe. Żywe na tyle, żeby pełznąć po obitym papą dachu. A więc coś
musiało
myśleć. Teraz zaczął się zastanawiać, co by robak pomyślał, gdyby on go zjadł.
Życie stonogi
stałoby się częścią jego życia. Jego duże życie i malutkie życie robaka
zostałyby raz na
zawsze połączone. Wtedy zapewne on by wiedział, co myśli stonoga. W końcu jest
się tym,
co się je.
Wsunął stonogę do ust jak pigułkę i położył na języku. Musiała dojść do wniosku,
że
trafiła w jakiś wilgotny, przyjazny zakamarek w szopie z węglem, bo
rozprostowała się i
zaczęła pełznąć Ericowi do gardła.
W pierwszej chwili chciał ją wypluć, ale się opanował. Życzyła sobie z własnej,
nieprzymuszonej woli połączyć z nim życie, a jemu ten pomysł bardzo się
spodobał.
Kiedy robak dotarł już do przełyku, Eric go połknął.
Zamknął oczy. Rozmyślał o tym, ile czasu trzeba, żeby świadomość stonogi stała
się
częścią jego świadomości.
Może była za mała? Może powinien zjeść więcej stonóg? Zeskoczył z dachu i zaczął
myszkować po podwórku. Podnosił cegły i kamienie, zaglądał do najwilgotniejszych
zakamarków. Każdą znalezioną stonogę wpychał do ust i połykał. W niecały
kwadrans
znalazł ich trzydzieści jeden.
W drzwiach pojawiła się matka z kolejnym koszem, żeby rozwiesić na sznurku
majtki i
rajstopy.
— Co tam robisz, Ericu? — zapytała, mrużąc w blasku słońca jedno oko.
— Nic — odparł Eric.
Kiedy przypinała bieliznę, zdążył zjeść jeszcze cztery stonogi. Chrzęściły mu
między
zębami.
Wieczorem, leżąc w łóżku, gapił się w sufit i odnosił wrażenie, że życia stonóg
mieszają
się z jego ciałem i umysłem. Czuł się silniejszy, bardziej żywy. Jeśli jesz
życie, żyjesz.
Na ósme urodziny dostał od matki rower. Nie był to nowy rower, ale matka
wyczyściła go,
pomalowała na niebiesko, a pan Tedder, handlarz używanymi samochodami, wprawił
nowe
hamulce i zainstalował błękitną gumową trąbkę.
Eric jeździł po Churchill Road, bo tylko tak daleko matka pozwalała mu oddalać
się od
domu. Churchill Road była hakowatą uliczką, cichą i bezpieczną, położoną z dala
od głównej
drogi.
Pewnego szarego, pochmurnego popołudnia natknął się na potrąconego gołębia,
który
trzepotał skrzydłami, próbując chwiejnie stanąć w rynsztoku. Eric zatrzymał się
i zaczął
obserwować ptaka. Gołąb łypał na niego bezradnie paciorkowatym, pomarańczowym
okiem.
Starał się odejść jak najdalej, ale Eric posuwał się za nim; przy każdym kroku
terkotało
torpedo w jego rowerku.
Gołąb żył. Miał w sobie więcej życia niż stonogi (które zjadał zawsze, kiedy je
tylko
znalazł, podobnie jak mrówki, pająki i ćmy). Jeśli zje gołębia, może przekona
się, jak to jest,
kiedy się lata.
Rozejrzał się. Uliczka była zupełnie pusta. W zasięgu wzroku miał tylko trzy
zaparkowane
samochody, w tym jeden bez kół, stojący na cegłach. To wszystko. Żywej duszy. Z
oddali
dobiegał warkot autobusów.
Oparł rower o płot i zaniósł rannego gołębia w alejkę między dwoma niskimi
domami.
Ptak trzepotał się, chciał uciec, a Eric czuł pod kciukiem mocno bijące serce.
Przycisnął do
ust twardą, ostro sklepioną pierś gołębia i wbił zęby w pióra, mięso i ścięgna.
Ptak walczył
jak oszalały, wrzeszczał, ale to tylko podniecało Erica. Ugryzł jeszcze raz, i
jeszcze raz, i
jeszcze raz. Robił to, dopóki krew tryskała mu na twarz. Wbijał zęby w kości,
ścięgna i w coś,
co było gorzkie i śluzowate.
Przez chwilę upajał się tym, że czuł na języku bijące jeszcze serce. Głębiej
wsunął pierś
ptaka do ust. Gołąb zdechł.
Z okna na piętrze obserwowała go starsza kobieta. Przeszła ostatnio wylew krwi
do mózgu
i straciła mowę. Mogła tylko patrzeć z przerażeniem, kiedy zdejmował z twarzy
krwawe
resztki i wsuwał je do ust, podskakując z radości — tańczył taniec gołębia;
taniec śmierci.
Do domu wślizgnął się tylnymi drzwiami, w kuchni zimną wodą umył twarz i dłonie.
Do
porcelanowego, białego zlewu skapywały strużki krwi. Eric czuł takie uniesienie,
jakby
nauczył się latać. Usłyszał głos matki:
— Ericu?
W wieku lat jedenastu zaczaił się w śmierdzącej stęchlizną szopie z węglem i
czekał na
kota sąsiadów. Kiedy zwierzę się pojawiło, złapał je i związał mu mocno mordkę
żyłką
wędkarską. Kot walczył szaleńczo, rzucał się na wszystkie strony i próbował
drapać pazurami
dłonie i twarz Erica. Ale on to przewidział. Po kolei obciął łapy sekatorem
ogrodniczym. Gdy
kot ciągle wił się z bólu, zawiesił go na haku, który wbił w niski sufit szopy.
Cały był
upaprany krwią, bo kocia krew tryskała na wszystkie strony. Ale Eric lubił krew.
Była ciepła i
miała słonawy smak. Jak czyste życie.
Zanurzył twarz w gorącą, potarganą sierść i przegryzł skórę. Rozległ się
chrzęst, a z
brzucha zwierzęcia trysnęła krew, jakby kot eksplodował z bólu. Eric lizał
oddychające
jeszcze płuca. Było w nich powietrze — życie. Lizał bijące jeszcze serce. W
sercu była krew
— życie. Ustami odbierał je kotu i zjadał; kot stawał się Erikiem. Jesteś tym,
co jesz. Eric był
robakiem, ptakiem, kotem i dziesiątkami pająków.
Wiedział, że będzie żyć wiecznie.
Niedługo po swych szesnastych urodzinach wyjechał do dziadków do Earl’s Colne w
wiejskim hrabstwie Essex. Upalne letnie dni lśniły blaskiem jak syrop. Jak
zrodzone w
halucynacjach pola porośnięte jasnoczerwonymi makami.
Nad rzeką natknął się na cielaka w białe i brązowe łaty. Zwierzak zaplątał się w
drut
kolczasty i ryczał z bólu. Eric przyklęknął przy nim i długo obserwował, jak
cielę walczy.
Wokół latały motyle. Panował taki upał, iż wydawało się, że cały świat
pęcznieje.
Zdjął dżinsy, podkoszulek i majtki, po czym cisnął je w krzaki. Nago podszedł do
cielaka i
pogłaskał go. Splątane drutem kolczastym zwierzę polizało go żałośnie po ręku.
Eric wziął w prawą rękę kamień i po kolei połamał cielęciu nogi; wszystkie
cztery, jedną
po drugiej. Cielak z rykiem bólu zwalił się na ziemię. Potem już nie mógł
ryczeć, bo chłopak
wbił mu w pysk kamień. Eric dyszał ciężko, pocił się, członek miał twardy,
naprężony,
napletek odciągnięty.
Pokrył zwierzę i zaczął je gwałcić. Czarne ciało, różowe ciało. Gwałcąc, wbijał
zęby w
skórę cielaka, odrywał płaty mięsa. Jałówka próbowała kopać połamanymi nogami,
próbowała walczyć, ale Eric był zbyt silny. Zanadto przepełniało go życie. Życie
kotów, życie
ptaków, życie psów. Eric był samym życiem. Przeciągnął czubkiem języka po
bydlęcym oku;
gałka oczna zadrżała. Teraz wbił w nią zęby. Do gardła spłynęła mu galaretowatą
mazią cała
wypełniająca ją substancja niczym przepyszna ostryga. I wtedy wytrysnął spermą w
wnętrzności zdychającego zwierzęcia.
Prawie godzinę jadł cielaka, wymiotował, smarował się jego krwią. Kiedy
skończył,
unosiły się już nad nim roje much. Cielak zadrżał — po raz ostatni. Eric
pocałował
skrwawioną odbytnicę, z której spływało połyskliwą strugą jego nasienie. Odmówił
modlitwę
za wszystko, co było tak potworne; za wszystko, co było tak cudowne. Przewaga
potęgi
jednego życia nad drugim.
W oddali na niebie pojawiły się granatowe chmury; rozbrzmiał huk gromu. Podmuch
ciepłego wiatru zafalował łąką… jak zapowiedź wczesnej śmierci.
Eric skończył szkołę i podjął pracę w Lewisham w południowo–wschodnim Londynie,
firmie poligraficznej zajmującej się drukiem barwnym. Mieszkał nad nieczynnym
garażem w
jednym z bloków zbudowanych na miejscu dawnych stajni, skąd jazda autobusem do
pracy
kosztowała go zaledwie funta i sześćdziesiąt pensów. Był wysoki i długonogi.
Chodził
posuwistymi, wielkimi krokami, jakimi mógł poruszać się jedynie mężczyzna, który
nigdy nie
chadzał w towarzystwie kobiet; żadna nie zdołałaby dotrzymać mu kroku. Nosił
otrzymane z
ubezpieczalni społecznej okulary w szylkretowej oprawie, a włosy strzygł tak
krótko, że
zawsze sterczały mu na czubku głowy niczym korona kakadu. W pracy siedział nad
stołem
kreślarskim z głową pochyloną tak nisko nad kliszą, że jego twarz odbijała się w
czarnej,
gładkiej powierzchni, i usuwał niedokładności rozbicia kolorów na wyciągu
barwnym. Nigdy
się do nikogo nie odzywał. Przynosił ze sobą termos, ale nikt nigdy nie widział
go jedzącego
lunch. Deborah Gibbs, nowa księgowa, uważała, że jest samotny, dziwny i raczej
atrakcyjny.
„Taki bajroniczny” — mawiała, a Kevin z przygotowywalni blach chciał wiedzieć,
czy to jest
zaraźliwe.
Co wieczór Eric stał na przystanku przed drukarnią i czekał na autobus, który
wiózł go do
domu. Siadał zawsze na dolnej platformie, na trzyosobowym siedzeniu, gdzie mógł
przycisnąć udo do uda jakiejś wracającej do domu maszynistki albo postawnej
dziewczyny z
Indii Zachodnich ubranej w sukienkę we wzory drukowane w jaskrawych barwach,
trzymającej na kolanach pełną torbę zakupów porobionych u Sainsbury’ego. Lubił
bijące od
nich ciepło. Uwielbiał czuć emanujące z nich życie.
Latem zdarzały się duszne dni. Siedział wtedy z nogą tak mocno przyciśniętą do
ciała
kobiety, że mógłby, lekko tylko pochyliwszy głowę, wyrwać zębami ochłap jej
żywego ciała.
Kiedy wracał do domu, blok był prawie zawsze wyludniony; zachodzące słońce
wisiało na
niebie niczym żółty krąg. Czasami rozlegał się terkot starej maszyny marki
Standard Twelve,
na której pracował pan Bristow, ale zazwyczaj ciszę mącił jedynie dźwięk
odbijających się
echem kroków Erica, dzwonienie jego kluczy i dobiegający zza okien szum ulicy
typowy dla
londyńskiego przedmieścia.
Do mieszkania wchodził po metalowych schodach przeciwpożarowych. Najpierw do
malutkiej kuchenki z obudowanym drewnem zlewem, nieustannie kapiącym kranem i
ściennym kalendarzem na rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy z
widokiem Okręgu
Jezior, który miał niemiłosiernie wyświechtane rogi. Pociągał nosem, pogwizdywał
i
nastawiał elektryczny czajnik. Potem szedł do mrocznego o tej porze dnia salonu
przesyconego zapachem stęchlizny. Włączał czarno–biały telewizor, ale całkowicie
wyciszał
dźwięk. W telewizji nikt nigdy nie miał nic do powiedzenia o sprawach, które
leżały w sferze
zainteresowań Erica. W wiadomościach mówiono o prezydencie Kennedym i o śmierci.
Albo
puszczano muzykę pop, która zupełnie do niego nie docierała. Leciała codziennie,
całymi
dniami. Płynęła ze wszystkich tranzystorów w drukarni. A on jej po prostu nie
rozumiał.
Nieustanne, dokuczliwe dupu–dupu–dupu. Głowa mu od tego pękała. Miał wrażenie,
że jest
więźniem jakiegoś prymitywnego plemienia, które nie rozumie, że nocne niebo to
nie
pokrywka.
Uznawał jedynie „Pół godziny Hancocka”, chociaż ten program wcale go nie
śmieszył.
Tyle że lubił kwestie w rodzaju: „Zawsze uważałem, że moja matka jest fatalną
kucharką, ale
przynajmniej często robiła pieczeń w sosie własnym”.
Eric nigdy nie ścielił łóżka w sypialni. Na jej ścianach wisiały poprzypinane
pinezkami
setki jego rysunków. Anatomiczne studia owadów, szczurów, psów i koni.
Anatomiczne
studia stonóg, anatomiczne studia gołębi. Każde stworzenie, które Eric zjadł,
zostało
skrupulatnie uwiecznione w ołówku. Każdy obrazek podpisany, każdy opatrzony datą
—
katalog żywych posiłków Erica. Każdy odzwierciedlał legendę pod tytułem: „Jesteś
tym, co
jesz”.
Pod łóżkiem, w wielkiej, szarej skrzynce z płyty pilśniowej leżały powiązane
sznurkami
inne rysunki. Eric nie chciał, żeby zobaczyła je właścicielka mieszkania, gdyby
go
kiedykolwiek odwiedziła, bo były to prace specjalne — rysunki rzeczy, których
jeszcze nie
jadł, a bardzo chciałby zjeść. Nowo narodzone dzieci, jeszcze ciepłe, jeszcze
parujące po
opuszczeniu łona matki — niczym ofiara pochodząca z jakiegoś świętego pieca.
Łożyska.
Oddałby wszystko, żeby wchłonąć łożysko, przytulić twarz do chrząstki noworodka.
Męskie
twarze, dziecięce uda. Pokrojone kobiece piersi. Eric rysował je z drobiazgową
dokładnością i
cieniował ołówkiem 2B tak długo, aż całą dłoń miał srebrzystoczarną od grafitu.
Później, już po zachodzie słońca, kiedy blok spowijała ciemność, Eric miał
zwyczaj
schodzić do garażu. Tam przyciskał dłonie do ściany pokrytej zieloną, spękaną
farbą. Nic nie
mówił; trwał tak z zamkniętymi oczyma. Czasami odnosił wrażenie, że w ogóle nie
należy do
tej planety. Innymi razy odczuwał, że tylko do niego należy, a wszyscy inni są
intruzami
naruszającymi jego prywatność.
Przekręcał klucz w zamku yale i otwierał drewniane, podnoszone drzwi. Chociaż je
trzy
czy cztery razy naoliwił, zawsze drżały i skrzypiały. Wkraczał do mrocznego
pomieszczenia
przesyconego od lat trzydziestych wonią oleju napędowego, skóry i krwi… przede
wszystkim
zapachem krwi… i rozpaczy.
Zamykał za sobą drzwi i zapalał światło. Na zmyślnym systemie dźwigni,
ciężarków,
bloczków, łańcuchów i haków przymocowanych do garażowego sufitu, rozpięte było
sześć
albo siedem zwierząt — psy, koty, króliki, a nawet koza. Pyski miały związane
żyłką
wędkarską tak, żeby nie mogły wydawać żadnego dźwięku, ponieważ wisząc na hakach
i
drutach musiały bezustannie potwornie cierpieć. Większość była tu i ówdzie
ponadgryzana.
Czarny labrador nie miał już żadnych mięśni na tylnych łapach, przebierał więc w
powietrzu
gołymi kośćmi. Oczy kozy zostały wyssane z oczodołów, wymię rozdarte i częściowo
przeżute; wyglądało jak wielki, krwawy pudding.
Eric czerpał życie gdzie popadło. Jadł wszystko, co mu to życie dawało. Czuł się
silny i
mądry, czuł się WIELOŚCIĄ, jakby każde zjedzone zwierzę przekazywało mu jakiś
swój
instynkt, trochę swej mądrości, swojej indywidualności. Wiedział, że potrafi
szybciej biegać,
że ma doskonalszy zmysł równowagi, czulszy węch. Był przekonany, iż może wyłapać
niesłyszalny dla ludzkiego ucha dźwięk gwizdka na psy. Wierzył najgłębiej, że
jeśli zje
jeszcze więcej ptaków, będzie w stanie latać.
Każdego wieczoru zamykał się w garażu, zdejmował ubranie i kładł je na
drewnianym,
składanym krześle ustawionym specjalnie w tym celu pod ścianą. I wtedy, nagi,
mógł zacząć
się pożywiać. Starał się przy tym, by wszystkie zwierzęta żyły jak najdłużej.
Nie ma nic
wspanialszego od patrzenia w oczy żywych stworzeń, których ciało jednocześnie
się żuje. I
od trawienia tego ciała. Czasami nagi pochylał się przed cierpiącym, rozpiętym
zwierzęciem i
wypróżniał się tak, żeby stworzenie widziało, jaki je czeka ostateczny los.
Wydalenie na
upapraną olejem betonową podłogę. Pozbawienie życia!
Pewnego gorącego wieczoru w sierpniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego
trzeciego roku
na skraju stołu, przy którym pracował Eric, przysiadła Deborah Gibbs. Miała na
sobie skąpą,
białą bluzkę bez rękawów i zieloną, tak krótką spódniczkę, że Eric, kiedy zajął
się
podglądaniem, dostrzegał końcówki pończoch, jasne uda i białe majtki. Pracująca
w ciemni
Sandy Jarrett założyła się z Deborah o dziesięć szylingów, że nie uda jej się
namówić Erica na
wspólnego drinka. Sandy ukryła się za przepierzeniem z pomalowanego na czerwono
szkła i
starała się stłumić chichot. Eric widział tylko czubek jej głowy i bujne włosy.
— Zastanawiałam się, jakie masz plany na wieczór — zaczęła Deborah.
Eric wytarł pędzelek i zerknął na nią zza okularów popstrzonych kropkami
barwników.
— Nie mam żadnych. A o co chodzi?
— Nie wiem. Pomyślałam sobie, że moglibyśmy wybrać się do Blue Wanker.
— Dokąd?
— Och, przepraszam. Tak to nazywamy. Blue Anchor*. Taki pub przy Hilly Fields.
— A dlaczego miałbym tam iść? — zapytał Eric.
Jego białe dłonie spoczywały nieruchomo na blacie stołu, zupełnie jakby były
martwe i nie
należały do niego. Zacisnął pięści i wbił paznokcie aż do krwi. I znów wbił
paznokcie, i znów
pojawiła się krew…
Deborah wierciła się na stole i chichotała. Za przepierzeniem chichotała Sandy.
— Jest taki upał. Pomyślałam sobie, że chętnie się czegoś napijesz. To wszystko.
— No cóż — odparł Eric, wytrzeszczając oczy na końcówki pończoch i wynurzające
się
dalej uda Deborah.
Siedzieli przed Blue Anchor i obserwowali szóstkę chłopców grających w krykieta.
Eric
wypił dwie półlitrowe butelki jabłecznika, po czym zjadł paczkę chrupek. Deborah
sączyła
gin z tonikiem. Nieustannie paplała.
— Sandy utrzymuje, że jesteś tajemniczym osobnikiem — zachichotała.
— Naprawdę?
— Sandy mówi, że musisz być szpiegiem albo kimś w tym rodzaju.
— Nie, nie jestem szpiegiem.
— A jednak otaczasz się tajemnicą, prawda?
— Nie sądzę. Po prostu lubię żyć na swój sposób, to wszystko.
— A na czym polega ten twój sposób?
Popatrzył na nią. Nie zauważyła dotąd, jak jest przeraźliwie blady. I jak
przerażająco
pachnie. Wydzielał najdziwniejszy zapach, jaki w życiu czuła. Była to słodka,
ale mdląca
woń. Trochę jak ulatniający się z rury gaz. Nie czuła podobnego zapachu od
czasu, kiedy w
przewodach jej kominka w sypialni zdechł szpak.
— Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną i obejrzeć sobie moje mieszkanie — odparł. —
Wtedy ci pokażę.
Skończyli drinki i autobusem pojechali do mieszkania Erica. Słońce już prawie
zaszło. Eric
sprawiał wrażenie osobliwie pogodnego, kiedy kroczył z rękami w tylnych
kieszeniach
spodni, a Deborah z najwyższym trudem dotrzymywała mu kroku.
Dotarli do bloku wzniesionego na miejscu dawnych stajni. Był cichy i pusty.
Stukała tylko
maszyna pana Bristowa, ale jego nigdzie nie było widać.
— Pewnie poszedł do siebie na herbatę — zauważył Eric.
— Kto? — zapytała Deborah.
Podciągnęła pończochę. Czuła coraz większy niepokój.
— Sandy uważa, że jestem tajemniczym osobnikiem, tak? No cóż, będzie mogła tu
przyjść
i ocenić.
Przekręcił klucz w zamku drzwi prowadzących do garażu, wziął Deborah za rękę i
wprowadził ją do środka. Panowały tu takie ciemności, że Deborah nic nie
widziała. Eric
puścił jej dłoń. Deborah nie wiedziała, co ma dalej robić. Ale wtedy z trzaskiem
zamknęły się
za nią drzwi garażu, rozległ się trzask przekręcanego zamka i Eric zapalił
światło.
Zdjął okulary i położył je na spodniach. Był blady, kościsty, przez skórę
przeświecały mu
błękitne żyły, ale członek miał twardy, naprężony i bardzo ciemny.
Deborah próbowała krzyczeć, lecz tak mocno ją zakneblował, że mogła wydobyć z
siebie
tylko stłumione: uum–uum–uum. Zbliżył się do niej, ciągnąc za sobą zwieszające
się z sufitu i
każdej belki podporowej haki i łańcuchy, po czym przyjrzał jej się z odległości
dziesięciu
centymetrów. Czuła na twarzy jego oddech — dobywający się z ust fetor
przerażającej
zgnilizny.
Rozebrał ją, zostawiając tylko pas i pończochy, a potem, posadziwszy na
drewnianym,
składanym krześle, mocno związał. Przez piersi przepuścił cienkie linki, które
naciągnął tak
mocno, że biust powydymał się we wzór przypominający szlif diamentów. Przelotnie
spojrzał
jej między nogi i wyciągnął rękę, ale ona wydała z siebie takie wściekłe uum, że
się cofnął.
— Nigdy jeszcze nie widziałem żywej, nagiej dziewczyny.
Chciała wrzasnąć, żeby ją rozwiązał, ale on nieoczekiwanie odwrócił się,
najwyraźniej
tracąc zainteresowanie jej ciałem. Po chwili ponownie odwrócił się do niej. W
dłoni trzymał
rzeźnicki nóż.
— Deborah, jesteś tym, co jesz. Nie możesz temu zaprzeczyć. Ciasteczka, batoniki
Mars;
jesteś tym, co jesz. Zawsze myślałem, że jak będę jadł za dużo pasztetu, sam
zamienię się w
pasztet! Wyobrażasz sobie? Eric Pasztet!
Dotknął trójkątnym ostrzem rzeźnickiego noża jej skóry, tuż pod mostkiem.
Widziała nóż,
widziała uśmiech Erica i jego błękitnawą skórę.
— Życie, o to w tym wszystkim chodzi — powiedział i rozerżnął Deborah brzuch aż
do
brązowych włosów łonowych.
Popatrzyła w dół na krwawe wnętrzności wylewające się jej na kolana. Rozniósł
się
odrażający smród, jakiego jeszcze w życiu nie czuła — zmieszany zapach krwi,
wnętrzności i
żółci. Zobaczyła, że Eric wpycha w jej rozcięte ciało głowę, całą głowę, i
szarpnął nią
nieprawdopodobny ból, kiedy zaczął ją od środka przeżuwać. Szukał żywej wątroby,
szukał
trzustki, szukał żołądka i nerek. Chciał ją żywcem pożreć od środka.
Poczuła, że mdleje; poczuła, że umiera. Świat zaczynał ciemnieć. Mogła zrobić
tylko
jedną, jedyną rzecz. Szarpnęła się całym ciałem do tyłu. Przewróciło się
krzesło, przewróciła
się ona, przewrócił się Eric. Ryknął z gniewu. Głowę ciągle miał zanurzoną w jej
rozkrwawionych wnętrznościach. Koza, prawie już martwa, bujała się ciężko obok
nich w
bolesnym uścisku łańcuchów.
Deborah leżała z głową na betonowej posadzce wstrząsana paroksyzmami bólu,
oczekiwała nadejścia śmierci. Eric, cały skąpany we krwi, ssał, gryzł i
rozdzierał jej wątrobę.
Deborah odwróciła głowę, zobaczyła, że na skutek upadku uwolniła się jej prawa
ręka. Prawą
rękę miała wolną.
Zobaczyła również hak zwieszający się na łańcuchu umocowanym na suficie. Chwiał
się
do przodu i do tyłu.
Nieważne, czy starczy jej sił, czy nie. Musiała to zrobić, wszystko jedno jak.
Umierała…
Słowa w rodzaju „niemożliwe” nie miały już dla niej żadnego znaczenia.
Raz i drugi wyciągnęła ramię, chwyciła łańcuch. Eric, niepomny niczego, pożerał
jej
rozkrwawione wnętrze.
Drżącą, umazaną krwią ręką chwyciła hak i zrobiła nim największy zamach, na jaki
ją było
stać. Nie mogła krzyczeć; nawet nie próbowała. Prawie już nie żyła. Zapewne
każdy lekarz
uznałby, że jest już martwa.
Wbiła hak między gołe pośladki Erica najgłębiej, jak zdołała. Poczuła, jak
żelazo rozdziera
mu zwieracze i mięśnie. Eric wrzasnął w niej. Stłumiony, oślizły, bulgoczący
krzyk.
Z rozdartego brzucha wynurzyła się jego twarz, szkarłatna jak oblicze samego
szatana.
Oczy miał wybałuszone, z zębów zwisały krwistoczarne strzępy wątroby. Z nozdrzy
ściekały
strumyki krwi. Ryczał, podskakiwał, wił się, próbował wyrwać z siebie żelazny
hak. Ale w tej
samej chwili Deborah zdołała chwycić kozę. Koza runęła na nią, a wszystkie
odważniki,
łańcuchy i przeciwciężarki Erica oszalały.
Eric został uniesiony pod sufit. Wrzasnął. Dyndał w powietrzu, wił się, modlił i
szlochał.
Deborah skonała. Skonał dzień. Ale Eric wirował w powietrzu przez całą noc i nie
mógł
umrzeć. Obracał się powoli wokół własnej osi. Przeszywał go ból tak straszliwy,
że nie
zrodziłby się w najkoszmarniejszym śnie. Zapadał w nieświadomość, budził się,
ale ból cały
czas nad wszystkim dominował.
Przed świtem rozpoczął szarpaninę, żeby uwolnić się z haka. Ciskał się w górę i
w dół, aż
w końcu hak rozerwał mu ciało i Eric ciężko spadł na podłogę garażu. Leżał
targany
drgawkami i szlochał, pokaleczony i poharatany, niezdolny do wykonania żadnego
ruchu.
Mijał dzień. Eric słyszał przejeżdżające ulicą samochody. Słyszał maszynę pana
Bristowa,
słyszał, że pan Bristow pogwizduje i mruczy do siebie pod nosem. Spał, drżał,
bełkotał.
Późnym wieczorem coś potrąciło go w lewą powiekę. Coś ostrego. Poczuł ból.
Próbował
to coś odegnać, ale kiedy otworzył oczy, zrozumiał, że już nie starczy mu sił,
żeby to
odpędzać.
Był to wielki, szary szczur kanałowy, jeden z największych, jakie widział w
życiu. Wcale
go nie atakował. Po prostu wybrał się na żer. Patrzył na Erica, który z
przerażającą jasnością
zrozumiał, że Eric Pasztet spotkał swego Kazika; że już niedługo przekształci
się tylko w
kulki odchodów w jakimś nie zbadanym zakątku kanałów; że jest się tym, co się
je.
Po raz pierwszy w życiu Eric pojął, jaki to grzech być drapieżcą, i błagał o
przebaczenie,
kiedy jeden szczur, a później drugi i jeszcze wiele następnych przemieniały jego
ciało w
ruchliwą, drżącą masę skrwawionej szczurzej sierści.
* W oryg.: Simple Simon met a pieman. Simple Simon jest postacią przygłupka z
popularnych wierszyków
dla dzieci.
* Gra słów oparta na podobieństwie brzmieniowym. Blue Anchor — Błękitna kotwica,
a wanker to wulgarne
określenie onanisty.