12504
Szczegóły |
Tytuł |
12504 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12504 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12504 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12504 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
BESTIA POŚPIECHU
Pod niebem koloru wytrawionej miedzi Kevin biegł ścieżką nad rzeką. Tornister
obijał mu
się o plecy nakryte gabardynowym płaszczem przeciwdeszczowym. Krople deszczu
szumiały
już groźnie w trawie i tworzyły na powierzchni rzeki setki drżących kółeczek.
Ale Kevin
biegł nie dlatego, że padało. Uciekał przed Bestią Pośpiechu, która następowała
mu już na
pięty. Wydawało mu się, że słyszy chrobot jej pazurów, kiedy bezkształtna i
mroczna sunęła
przejściami, wąskimi schodkami i błotnistą ścieżką ciągnącą się wzdłuż rzeki.
Tuż za nim, tuż poza zasięgiem jego wzroku — tuż za ciastkarnią, tuż za
krzakami. Potwór
śpieszył się, gnany wyłącznie żądzą krwi. Kevinowi zaczynało brakować tchu, ale
doskonale
zdawał sobie sprawę z tego, co się stanie, jeśli zwolni. Bestia Pośpiechu
dopadnie go, wbije w
niego kły i rozszarpie na strzępy, podobnie jak Orlando rozszarpywał myszy,
które udało mu
się pochwycić. Z wrzaskiem wyssie krew, rozedrze mięśnie i lepkie, ciągnące się
wnętrzności.
Potem wyda chlupoczące plia–plia–plia gluumpp! i przełknie.
Kevin nie odważył się spojrzeć za siebie. Boisko opuścił z ponad pięciominutowym
opóźnieniem, ponieważ do ostatniej chwili grał z Herbertem Thorpem w barwne
karty
dołączane do paczek papierosów. Bestia Pośpiechu wykorzystała cały ten czas i
teraz, gdyby
Kevin stracił choćby chwilę na oglądanie się za siebie… Minął narożny sklep ze
słodyczami.
Przez okropną sekundę wahał się, ponieważ zostały mu jeszcze w kieszeni dwa
pensy, a przez
witrynę dostrzegł, że właścicielka sklepiku rozłożyła nową książkę o latających
talerzach. Ale
nie wolno ryzykować. Bestia Pośpiechu mogłaby go dogonić, zaczaić się i
pochwycić, kiedy
będzie wychodził ze sklepiku. A wtedy… CHRRRUPPL. i kawałki jego ciała walałyby
się po
całym chodniku.
Ruszył przez jezdnię głównej ulicy. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca
coś
krzyknął, ale Kevin nie zrozumiał co.
Było już dziesięć po czwartej. Dziesięć po czwartej! Policzki paliły go ze
strachu na myśl,
że już tak późno.
W zeszłym roku w październiku, gdy zniknął Robert Browne, matka przestrzegała
Kevina
przed Bestią Pośpiechu. Kiedy to mówiła, była blada i pełna powagi. Jej twarz
niczym się nie
wyróżniała, malował się na niej spokój, a czarne oczy zawsze kojarzyły się
Kevinowi ze
świeżymi, lśniącymi rodzynkami. „Chłopców, którzy mitrężą czas wracając ze
szkoły do
domu, pożera Bestia Pośpiechu. Więc gdy wracasz do domu, śpiesz się! Śpiesz się!
Śpiesz
się! Śpiesz się!”
Pierwszego dnia, po tym, jak matka opowiedziała mu o Bestii Pośpiechu, Kevin nie
wiedział, czy ma wierzyć w tę opowieść, czy nie. W końcu nigdy nie spotkał tego
potwora.
Nawet wtedy, gdy ponad godzinę bez butów i skarpetek łowił pod kładką kijanki.
Ale drugiego dnia, kiedy przeszedł już główną drogę i przekroczył bramy do Ayton
Hall,
był pewien, że tuż za sobą usłyszał kroki. Chrobotanie, jakby pies drapał
pazurami, łażąc po
skałach. I oddech. Przystanął, odwrócił się, ale nie zobaczył niczego. Żadnych
psów, żadnej
Bestii Pośpiechu. Tylko cień rzucany przez wiekowe dęby, słyszał tylko szum
popołudniowego wiatru i głuchy szmer wody w rzece. Zadrżał i ruszył biegiem
przez wąską,
drewnianą kładkę, minął pub, a następnie pobiegł aleją prosto do domu.
Od tego czasu z każdym dniem nabierał większego przekonania, że gdy wraca ze
szkoły,
tuż za nim podąża Bestia Pośpiechu. Słyszał ją, ale nigdy nie zobaczył, bo
potwór trzymał się
tuż poza granicą wzroku. Kształt nadawały mu cienie i zabłąkane refleksy
świetlne. Oddychał
poszumem wiatru, szelestem drzew, warkotem ulicznego ruchu. Kevin bał się
wspominać o
potworze kolegom w szkole, bo monstrum nie było równie prawdziwe jak cukierki
anyżkowe
czy szkolne obiady. Ale potwór na niego polował. Wiedział, że na niego poluje.
Bestia
Pośpiechu czaiła się każdego popołudnia za wysokim, kamiennym murem naprzeciwko
starej
klasy, do której uczęszczał kapitan Cook, a kiedy Kevin biegł do domu, potwór
podążał za
nim.
Każdego dnia biegł do domu szybciej. Gnał z wiatrem w zawody. A Bestia Pośpiechu
za
nim! Kevin wiedział, że potwór musi istnieć, ponieważ matka nigdy nie kłamała;
zawsze
mówiła, że kłamstwo jest najcięższym grzechem. I czyż nie odwracała się w jego
stronę z
szerokim, radosnym, pełnym ulgi uśmiechem, kiedy bez tchu wpadał do kuchni
wypełnionej
stwarzającym wrażenie bezpieczeństwa zapachem pasztetu i pieczonych na tłuszczu
ciasteczek?
Czyż nie dawała mu zawsze silnego, serdecznego kuksańca, zupełnie jakby wymknął
się
najdrapieżniejszemu z demonów?
Bestia Pośpiechu wdzierała się nawet w jego koszmary senne. Kevin śnił, że
biegnie ze
szkoły do domu, a monstrum chwyta go i rozszarpuje. Rozrywa ścięgna, rozdziera
ciało na
strzępy.
I dzisiaj również go ścigała, a on był pięć minut spóźniony.
Sandały tłukły zajadle o piasek — biegł wzdłuż zakola rzeki; trawa zaczepiała
się o
klamerki. Był przekonany, że słyszy, jak pazury sunącej bestii rozdzierają
ziemię. Był
przekonany, że słyszy łakome dyszenie potwora. HUH! HUH! HUH! HUH!
Kiedy dotrze do kładki, będzie bezpieczny. Bestia Pośpiechu jest za ciężka, żeby
się przez
nią przeprawić.
Znalazł się zaledwie pięć czy sześć metrów od kładki, kiedy wydało mu się, że
ktoś
krzyczy: „Kevin!” Cichutki głos, jakby ktoś wołał w przyłożoną do twarzy
blaszaną puszkę.
Zatrzymał się przerażony, po czym z wahaniem spojrzał za siebie. Dzień był tak
pochmurny i
mroczny, że Kevin nic nie potrafił dostrzec.
— Kevin! — ponownie dobiegł go głos.
Coś czaiło się w cieniu rzucanym przez Ayton Hall. Coś czarnego; coś, co się
trzepotało.
Ruszył biegiem przed siebie, dotarł do kładki, ale dopiero na środku odważył się
przystanąć.
Wtedy ponownie się odwrócił — mały chłopiec w szkolnej czapce i krótkich
spodenkach
na drewnianej kładce przerzuconej nad płytką rzeką. Zaledwie kilkanaście metrów
dalej
przejeżdżały ciężarówki zmierzające do Guisborough albo do Harrogate. Północne
Yorkshire
w burzowe, marcowe popołudnie.
Bestia Pośpiechu zniknęła. Zniknęła jak zwykle, kiedy Kevin dobiegał do kładki.
Znów
wygrał wyścig z potworem; był bezpieczny.
Miał właśnie ruszyć w dalszą drogę, gdy ujrzał, że fale rzeki niosą coś w jego
stronę. To
coś było ciemne, ciężkie i zostawiało za sobą na wodzie smugę w kształcie
strzały. Stanął na
poprzeczce balustrady mostka i zaczął bacznie obserwować zbliżającą się rzecz.
Nie lubił
rzeki przepływającej przez Great Ayton, mimo że często w niej łowił. Udawało mu
się złapać
duże kijanki i dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.
Ale tego popołudnia nadpływało w jego stronę coś innego. Było to złowieszcze,
ciemne i
bardzo duże. Zszedł z barierki i odruchowo zrobił krok do tyłu.
To coś powoli przepłynęło pod kładką. Kiedy znalazło się w cieniu rzucanym przez
mostek, Kevin mógł wreszcie zobaczyć, co to jest. Ogarnęło go najwyższe
przerażenie, ale
tylko cichutko pisnął.
Na falach twarzą do góry unosiły się zwłoki mężczyzny. Oczy trupa były
wytrzeszczone.
Za nim ciągnęła się w wodzie mglista karmazynowa smuga. Kevin widział rozdarte
ubranie i
płynące leniwie krwawe sploty wychodzące z brzucha.
Ale najgorsze, że mężczyzna ciągle żył. Tylko troszeczkę. Ale to wystarczyło,
żeby
popatrzył na Kevina i przesłał mu najbledszy uśmiech, jaki Kevin widział w
życiu. Po chwili
prąd zabrał ciało, przeniósł je nad tamą i powlókł przez głębsze dołki, w
których Kevin się
zazwyczaj kąpał. Później ciało przepłynęło nad następną tamą i zniknęło za
zakolem rzeki o
brzegach porośniętych drzewami.
Kevin nadal stał na mostku. W końcu pojawiła się jego matka w kuchennym
fartuchu.
Ręce miała białe od mąki.
— Kevin?
Gapił się na nią tak, jakby jej nie poznawał.
— Widziałem mężczyznę. Unosił się na rzece i uśmiechnął się do mnie.
Prawie godzinę siedział na wysokim, drewnianym stołku na posterunku policji.
Opisał
mężczyznę, a nawet naszkicował jego twarz. O wpół do siódmej wieczorem matka
zabrała go
do domu. Trzymając się za ręce szli wzdłuż rzeki, a potem przebyli mostek. Na
zakolu rzeki
dwóch policjantów w zarękawkach ciągle kłuło długimi tyczkami porośnięte
wodorostami
dno. Otaczała ich gromadka szkolnych kolegów Kevina i kilkunastu starych
mężczyzn, którzy
przyszli z pubu z kuflami piwa w ręku.
Kiedy Kevin skończył pić herbatę, do kuchennych drzwi zastukał jeden ze starców.
— Myślę, że cię to zainteresuje, że znaleźli. Nieszczęsny facet. Trzy kilometry
dalej
zaplątał się w wodorosty. Nie mogą ustalić, kim jest. Żadnego portfela,
dokumentów, nic.
Nikt go nie zna. Ale nie ma wątpliwości co do tego, że został zdrowo
poszlachtowany. Cały
brzuch ma rozpłatany. Okropne. Czy ta herbata jest jeszcze ciepła?
Kevin usiadł przy kuchennym stole. Było mu zimno, kulił się, zupełnie jakby
widok
umierającego człowieka sprawił, że chłopiec zmalał.
Dlaczego ten mężczyzna się do mnie uśmiechnął? — myślał. — Przecież tonął i miał
rozpruty brzuch… Co widział w tym śmiesznego?
Zaszedł do sklepiku ze słodyczami po paczkę rothmansów i był mile zaskoczony
tym, że
tak niewiele się tu zmieniło. Pod oszkloną ladą ciągle leżały książki o
latających talerzach,
anyżkowe cukierki i lukrowane babeczki. Znajdowały się dużo niżej i były
mniejsze, niż to
zapamiętał, ale były.
Za ladą stała jednak inna kobieta — rudowłosa, o piegowatych rękach — a na półce
znajdował się telewizor nastawiony na transmisję z wyścigów Redcar. Ale zapach
pozostał
ten sam. Nawet główna droga, mimo że panował na niej dziesięciokrotnie większy
ruch, nie
została poszerzona. A rzeka była tak samo ciemna i połyskliwa jak w czasach jego
dzieciństwa.
— Przed laty tutaj mieszkałem — powiedział do rudowłosej kobiety. — Tam, za
rzeką. Na
Brownlow Lane pod trzecim.
Rudowłosa uśmiechnęła się.
— Ja pochodzę z Barnsley.
Opuścił sklep ze słodyczami. Kiedy zamykał za sobą drzwi, zadzwonił zawieszony
nad
nimi dzwoneczek. Kevin stanął na ulicy i pociągnął nosem. Wyczuł nadchodzący
deszcz.
Przeszedł przez drogę. Zatrzymał się na brzegu rzeki i zapalił papierosa. Był
ciekaw, czy w
rzece ciągle jeszcze żyją owe dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały
ręce i nogi.
Trzydzieści lat. Po trzydziestu latach wrócił do Great Ayton. Niedługo po tym,
jak opuścił
dom, jego matka poznała kapitana statku handlowego, a później umarła w Hull.
Kiedy znikała
w piecu krematoryjnym, Kevin stał obok kapitana, a z głośników dobiegały tony
The Old
Rugged Cross. Kapitan mocno pachniał wodą kolońską Vick. Uścisnęli sobie dłonie,
potem
Kevin najbliższym pociągiem odjechał do Londynu, do swojej pracy w firmie
ubezpieczeniowej Pearl Assurance i jednopokojowego mieszkania na Islington,
jedną
przecznicę od Angel.
W tym tygodniu miał się zająć roszczeniami do wypłaty odszkodowania w
Middlesborough. Nienawidził Middlesborough, szarego, przygnębiającego
przemysłowego
miasteczka ze sklepami pełnymi tłustej wieprzowiny, z klubami robotniczymi, w
których
grały marne zespoły rockowe i w których podawano piwo w kuflach o prostych
ściankach. Po
południu wybrał się do Great Ayton, żeby jeszcze raz poczuć zapach wrzosowisk i
ponapawać się ciepłą atmosferą wioski w Yorkshire.
Skończył papierosa i wrzucił niedopałek do rzeki. Popatrzył na zegarek. Ostatnie
spotkanie
z kierownikami urzędów podatkowych miał odbyć o siedemnastej, a więc powinien
już
wracać. Ponadto zaczynało coraz mocniej padać, grube krople deszczu szeleściły w
trawie,
tworząc na powierzchni rzeki drżące kółeczka.
Miał właśnie przekroczyć drogę, kiedy ujrzał małego chłopca gnającego po
chodniku na
złamanie karku; dosłownie gnającego na złamanie karku. Chłopak ubrany był w
szkolną
czapkę i flanelowe szorty, na plecach podskakiwał mu tornister. Popatrz tylko na
tego
nieszczęśnika — pomyślał. — Pędzi do domu z całych sił jak kiedyś ja.
Chłopiec, mijając sklep ze słodyczami, zawahał się na chwilę, po czym jak
szalony
przebiegł główną ulicę. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca wrzasnął przez
okno:
— Idioto, o mało cię nie przejechałem!
I wtedy, ku swej zgrozie, Kevin zobaczył, dlaczego chłopiec ucieka. Z pogrążonej
w
głębokim cieniu alejki wyskoczyło mroczne stworzenie, które falowało niczym
peleryna
kuglarza. Gnało chodnikiem, lekko podzwaniając przecięło jezdnię i zaczęło
ścigać
biegnącego wzdłuż rzeki chłopca.
Kevin stał chwilę jak słup soli, po czym też zaczął biec. Nie miał kondycji, za
dużo palił,
ale biegł tak szybko, jak potrafił. Stworzenie już prawie dorwało chłopca,
uniosło czarne
ramię uzbrojone w szpony lśniące w rdzawym świetle niczym brzytwy.
— Kevin! — zawołał Kevin. — Kevin!
Stwór ryknął, zafalował i w jednej chwili się odwrócił. Kevin pędził na oślep
prosto na
potwora. Bestia była czarna, zimna, z paszczy bił jej chłód niczym z otwartej
zamrażarki.
Kevin ujrzał wrogie, wąskie i żółte jak ropa ślepia. Ślepia, które widział już w
sennych
koszmarach. Usłyszał cichy ryk triumfu i zgrzyt zębów.
— Boże! — jęknął. — To prawda!
Szpony przecięły kamizelkę, koszulę, podkoszulek, skórę, tłuszcz, mięśnie. Były
tak ostre,
że Kevin nie czuł nawet bólu. Został uniesiony w powietrze. Potwór zakręcił nim
szaleńczego
młynka. Kevin upadł ciężko na porastającą brzeg rzeki trawę. Bezwładnie stoczył
się do
wody.
Była lodowato zimna i Kevin cieszył się, bo dzięki temu nie czuł bólu, choć
zdawał sobie
sprawę z tego, że ma rozdarty brzuch.
Płynął twarzą do góry. Wiedział, że umiera. Rzeka niosła go powoli, słyszał
bulgot wody.
Wpłynął pod mostek — pozioma smuga ciemności prosto przed jego oczyma. I wtedy
ujrzał małą twarz, z której spoglądały na niego wielkie jak spodki, przerażone
oczy.
Nie bój się — pomyślał odpływając z prądem. — Pewnego dnia zrobisz to samo.
Ponownie uratujesz Kevina. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
Zamknął oczy. Przepłynął nad tamą martwy jak worek. Później poniosło go zakolem
rzeki,
gdzie czekała już na niego matka.
Był pewien, że słyszy jej szept: Pośpiesz się, Kevin. Pośpiesz się.