12492
Szczegóły |
Tytuł |
12492 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12492 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12492 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12492 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Rafał Senderecki
Potworny Tydzień
Narodziny
W oddali majaczyły ośnieżone szczyty gór. Śnieg odbijał promienie
zachodzącego słońca i rzucał złociste refleksy po całej dolinie oświetlając te
stoki górskie, które o tej porze dnia powinny być już dawno zacienione. Może to
dzięki temu niezwykłemu blaskowi, a może dzięki swojej żywej zieleni dolina
wyglądała jak z bajki. Patrzący nań człowiek nieświadomie wsłuchiwał się by po
chwili prawie usłyszeć wesoły śpiew Disneyowkich krasnali wracających po ciężkim
dniu do domu. Nawet domek, który stał nad niewielką rzeczką przepływającą przez
sam środek doliny jakby czekał aż uśmiechnięta, młoda Śnieżka wybiegnie by
powitać wracających przyjaciół. Wybudowana na niewielkiej polanie z grubo
ciosanych drewnianych pali chatka dodawała jedynie uroku wszystkim tym
utworzonym przez naturę wspaniałościom.
Piotr wyszedł z domu i usiadł w fotelu ustawionym na niewielkim ganku.
Zaciągnął się papierosem i zapatrzył w zamyśleniu na płonące złotem i czerwienią
konającego słońca odległe szczyty górskie. Pamiętał dzień, w którym zupełnie
przypadkowo odkrył to miejsce. Było to jakieś cztery, może pięć lat temu, gdy po
kolejnej akcji, jak zwykł nazywać swoje nocne wyprawy szukał spokojnego miejsca,
w którym można przeczekać policyjną nawałnicę. Od tamtej pory dość często tu
wpadał znajdując to, na czym mu szczególnie zależało. Spokój. Nie uważał się za
fanatyka, czy chorego psychicznie, choć właśnie w ten sposób lubili nazywać go
marni redaktorzy z kolorowych czasopism. Głupcy przypisali mu 13 ostatnich
morderstw, uśmiechnął się do swoich myśli, przecież w rzeczywistości popełnił
ich o wiele, wiele więcej. Ale skąd oni mogli wiedzieć? Właściwie, co mogli
wiedzieć ci ich ubrani w drogie garnitury psychologowie. Czy chociaż raz czuli
jak uchodzące życie jakiegoś nic nie znaczącego człowieka napełnia niewiarygodną
siłą i energią jego ciało?
Czy słyszeli myśli przerażonej istoty w ostatnich chwilach jej życia, gdy
pokonana leżała nieruchomo i czekała aż padnie ten ostatni cios, który nie padał
bardzo, bardzo długo. To nie prawda, że bawiło go słuchanie krzyków swoich
ofiar. Nie miał nic przeciwko temu, żeby sobie pokrzyczały, ale najwspanialszy
był ich lęk i to nie ten wyrażony krzykiem, ale ten ukryty głęboko w ich
głowach, ten wykrzyczany przez mózg bez udziału ust. Ten patrzący z przerażonych
oczu, ten wypływający z cichych jęków, gdy nie mieli już najmniejszej nadziei na
pomoc. Był mistrzem w tym co robił, bo kochał swoje zajęcie. Policja nie mogła
go złapać, a nawet gdyby tak się stało, to co? Przecież wchłonął tyle żyć, miał
w sobie tyle energii, że nie można go było tak łatwo zabić. Czasami wchodził do
domu ofiary w nocy robiąc przy tym tyle hałasu, ile tylko było potrzeba. Dbał,
by nie zadzwoniła na policję, to nie byłoby sprawiedliwe. O nie! On i ona na jej
terytorium, a i tak to on był panem sytuacji. Zawsze to on wygrywał i to on
odchodził w ubroczonej krwią koszuli, z ciemnymi smugami znaczącymi spodnie w
miejscach, gdzie wycierał dłonie. Nigdy nie odchodził przed końcem. Ostatnie
tchnienie należało do niego. Z ostatnim oddechem uchodziła z człowieka jego
dusza, a on zawsze na nią czekał gotowy by nasycić się tą energią. Na samym
początku jego ofiarami padały panienki lekkich obyczajów, ale ich energia nie
sprawiała mu tak wiele przyjemności. Matki pilnujące swoich pociech były o wiele
lepsze od dziwek. Uwielbiał ten ich błędny wzrok, gdy siedziały unieruchomione
na podłodze i powiększonymi ze strachu oczami patrzyły na to co robił ich
dzieciom. W większości mdlały przed końcem, a wtedy je cucił i zabawa zaczynała
się od początku.
Spojrzał w niebo, które przybrało już kolor ciemnego fioletu, a zza jednego
ze szczytów wyłonił się w całej okazałości księżyc. Podniósł się i wszedł do
domu trzaskając siatkowymi drzwiami.
Po chwili znów pojawił się na podwórku w skupieniu wysypując jakiś wzór na
korowym podjeździe. Białe wapno rozsypane w równych odstępach zatoczyło krąg
wokół gwiazdy zamykając ją w środku. Popatrzył na swoje dzieło i zadowolony
zajął się rozstawianiem świec na każdej z pięciu ramion pentagramu. Z samochodu
wyjął kanister pełen świeżej krwi, którą dziś zdobył w rzeźni za niewielką
łapówką kilku dolarów i zaczął wylewać znacząc nią sam środek gwiazdy. Po raz
ostatni z zadowoleniem popatrzył na swoje dzieło i ruszył do domu. Zdjął koszulę
i rzucił ją niedbale na łóżko, zsunął spodnie z majtkami i cisnął je za w ślad
za koszulą. Z leżącej obok łóżka płóciennej torby wyciągnął nóż i zapalniczkę.
Idąc w kierunku podjazdu obracał nożem patrząc jak białe refleksy znajdującego
się w pełni księżyca skaczą po zimnej stali narzędzia. To tym nożem najbardziej
lubił torturować swoje ofiary.
To tym ostrzem zadawał ostateczne pchnięcie. Zapalił świece i wyrzucił
zapalniczkę w ciemność. Upadła bezszelestnie w soczyście czarnej trawie.
Specjalnie wybrał Niedzielę na ten akt. Bawiło go to, w końcu dzień święty,
pierwszy dzień tygodnia, więc dlaczego nie mógł stać się także pierwszym dniej
jego nowego życia? Piotr stanął ubrany jedynie w światło księżyca i blask świec
na środku wyrysowanego wzoru, i poczuł przyjemny zapach świeżej krwi. Pod
stopami czuł wilgoć rozlanej wcześniej posoki i przez chwilę rozkoszował się tym
uczuciem wpatrując się w księżyc. W końcu uznał, że już najwyższy czas
przystąpić do obrzędu. Podniósł nóż i uniósł go do góry celując w niebo
Ściszonym głosem zaintonował niezrozumiałe i niesłyszalne od dziesiątek lat
słowa. Słowa, które wydawały się i były zapomniane aż pewnego razy w jednym z
antykwariatów Nowego Jorku trafił na starą książkę, którą równie stary
właściciel akurat czyścił. W pierwszej chwili Starzec schował wolumin, ale po
krótkiej rozmowie i pojawieniu się studolarowego banknotu książka znów pojawiła
się na blacie. Od tamtej pory Piotr często zaglądał do tej księgarni i często
dokupował książki na temat satanizmu i kultu Złego, oczywiście jeśli miały jakąś
wartość, a przeważnie miały.
Stary człowieczek znał się na rzeczy i wiedział, w jaki sposób zdobyć te
najcenniejsze pozycje które jakimś cudem ocalały przed Świętą inkwizycją ukryte
i zapomniane. Wiele rzeczy, które wyczytał w tych papierach było mu takie
bliskie, a niektóre przedstawione w bardzo barwny sposób wizje szczególnie
przypadły mu do gustu. Już zanim trafił do antykwariatu opętany był rządzą życia
wiecznego. Jedyne, czego się bał to śmierć. Nie chciał umierać, ale książki
powiedziały mu, że to wcale nie jest konieczne. Uwierzył i teraz stojąc z
omdlewającymi rękami i szepcząc ciche słowa starożytnych modłów miał stać się
wiecznie żywy. Księżyc przemknął już prawie nad całą, pogrążoną we śnie doliną,
gdy Piotr wydał z siebie przeciągły długi odgłos i opuszczając szybkim ruchem
ręce wbił sobie nóż trochę powyżej pasa. Poczuł jak ostrze miękko wchodzi w
napięte ciało i nieodwracalnie uszkadza organy wewnętrzne. Poruszył nożem i
trafił na opór stawiany przez dolne żebra. Wypuścił z dłoni rękojeść noża i
podniósł ręce w bezgłośnej, błagalnej modlitwie ku własnej twarzy. Zakrzywione
niczym szpony drapieżnego ptaka palce szybko odnalazły oczodoły i wcisnęły gałki
oczne głęboko do środka. Krew trysnęła spod powiek, i mieszając się z tą z rany
na brzuchu ściekała by wsiąknąć w spragnioną wilgoci ziemię. Piotr zachwiał się,
a po chwili upadł. Wszędzie panowała cisza, ale nie taka jak zazwyczaj, gdy ktoś
mówi o martwej ciszy. To była cisza, którą dało się słyszeć. Jedyna w swoim
rodzaju, jedyna jaka zdarzyła się od dziesiątków lat. Cisza nagle przerwana
szmerem przesuwającej się po nierównościach startej kory ręki. Cisza przerwana
odgłosami wstającego człowieka. Piotr powoli z trudem podniósł się z ziemi,
wyszarpnął tkwiący w ranie nóż i rzucił go na ziemię.
Ruszył w kierunku rzeki nie zważając na wciąż krwawiące rany, by po chwili
zanurzyć się barwiąc czystą wodę ciemniejszym kolorem krwi. Otworzył szeroko
usta, ale nie wydał żadnego odgłosu. Powoli zanurzył głowę pozwalając, by woda
obmyła jego lepiącą się od krwi twarz. Przez chwilę wydawało się, że już się nie
wyłoni z powrotem, że niewielka rzeczka o słabym prądzie uniosła jego martwe
ciało, ale Piotr wynurzył się z odmętów, jego oczy płonęły dzikim, czerwonym
blaskiem. Wiedział, że teraz jest niepokonany, że teraz to on jest i już zawsze
będzie górą. Wyszedł z rzeki i skierował się do sypialni chcąc jak najszybciej
ubrać się i ruszyć na łowy. Teraz cały świat należał do niego. Wszyscy ludzie
stanowili zwierzynę. Nic co żyło nie było bezpieczne. Wszedł do domu sztywnym
krokiem i naciągnął na siebie wcześniej rzucone ubrania. Popatrzył na swoje
ręce. Wyglądały na mocniejsze niż przedtem. Teraz w świetle wstającego nowego
dnia każdy mięsień wyraźnie się odznaczał. Czuł się niewiarygodnie wprost silny
i to sprawiało mu dodatkową radość. Spojrzał przez okno i zobaczył niebo, które
z każdą chwilą jaśniało by w końcu zapłonąć błękitem. Zatrzasnął okiennice i
zaciągnął zasłonki chcąc, by pokój znów utonął w ciemnościach.
Zamknął drzwi sypialni nie dbając o drzwi wejściowe. Jeśli ktoś odważy się
tu wejść, to będzie to ostatnia rzecz, którą zrobi. Położył się na łóżku śniąc o
zbliżającej się nocy, nocy która będzie należała tylko do niego. Marzył o
polowaniu, jakie za kilka godzin rozpocznie, gdy pod osłoną ciemności wyruszy na
swoje pierwsze w tym ciele łowy. Jego oczy błysnęły czerwienią, gdy przekręcał
się przyjmując wygodniejsza pozycję by odpocząć przed polowaniem. Właściwie, to
nie miało znaczenia, czy to będzie noc, czy dzień. Teraz zmęczony ostatnimi
wydarzeniami zapadł w spokojny sen, tak spokojny jakim cieszą się jedynie
zwierzęta, które nie mają naturalnych wrogów i nie lękają się o swoje
bezpieczeństwo.
Jeden
Jak codziennie od ponad pięćdziesięciu lat wstała bardzo wcześnie, kiedy
pierwsze promienie wschodzącego słońca rozświetliły niebo. Sąsiedzi zawsze
śmiali się z niej, że wstaje razem z kurami, ale jej to ani trochę nie
obchodziło. Mówili o niej jeszcze inne rzeczy, ale tym też się nie przejmowała,
a jak czasem jakieś dzieci wykrzykiwały mało znaczące przezwiska pod jej adresem
idąc rano do szkoły, to co? Przynajmniej ktoś się do niej odzywał i zauważał, że
wciąż żyje. Podeszła do okna i odsłoniła grube kotary wpuszczając do środka
poranne słońce.
Zaczęła nucić swą ulubioną melodię wtórując cicho grającemu radiu i wzięła
się za ścielenie wielkiego łoża, które przez tyle lat dzieliła z mężem i w
którym po jego nagłej śmierci od prawie siedemnastu lat sypiała sama. Wygładziła
kolorową kołdrę i podeszła do toaletki. Spojrzała w lustro podnosząc szczotkę do
włosów. Znowu nie była pewna, czy to odbicie to ona, czy tylko jakiś żart matki
natury. Lustro przedstawiało dawno już posiwiałą kobietę z głębokimi
zmarszczkami wokół szczupłej twarzy, a ona wewnątrz wciąż czuła się młoda.
Spojrzała na stojące z boku zdjęcia. To były zdjęcia jej dzieci, jej dorosłych
dzieci, więc lustro nie kłamało, to naprawdę ja pomyślała układając długie włosy
w kok. Ostatnie minione lata nie różniły się zbytnio od siebie. Miała swój
harmonogram, którego starała się trzymać, no chyba, że odwiedziła ją córka lub
syn, co niestety zdarzało się bardzo rzadko. Skończyła się czesać i odłożyła
szczotkę na miejsce, jeszcze jedno spojrzenie, czy wszystko jest tak, jak być
powinno i ruszyła schodami na parter do kuchni zrobić sobie śniadanie. Coraz
ciężej jej było chodzić po schodach, powinna sprzedać ten dom, ale jak to
zrobić? Mówiła dzieciom, że nie sprzeda, bo nie chce sprzedać wspomnień.
Tu w każdym kącie czekały razem z kurzem wspomnienia. Tu się urodziła, tu
spędziła dzieciństwo, tu zamieszkała z ciotką, która zajęła się nią po śmierci
rodziców w wypadku kolejowym, tu zamieszkała z mężem, wychowała dzieci i tu
chciała umrzeć. To był jej dom. Znała tu każdą klepkę podłogi, wiedziała który
schodek zaskrzypi jak się wchodzi na piętro i wiedziała jak iść, by stare drewno
nie wydawało żadnych dźwięków. Weszła do niewielkiego saloniku i pozbierała
czytane wczorajszego wieczora leżące na podłodze gazety. Ostatnio coraz częściej
nie mogła spać. Lekarz dał jej jakieś pigułki, które i tak wyrzuciła, by nie
pomogły. Gdzieś przeczytała, że starzy ludzie nie śpią tyle co młodzi, bo chcą
wykorzystać każdą pozostałą im minutę życia. W pierwszej chwili uważała to za
wierutne bzdury napisane przez jakiegoś młokosa, któremu się wydawało, że starsi
myślą jedynie o zbliżającej się śmierci, ale ona coraz częściej myślała o dniu,
w którym przyjdzie jej pożegnać ten ziemski świat. Nie bała się, ale martwiło ją
komu zostawi dom. On był dla niej taki cenny, nie chciała, żeby po jej śmierci
zamieszkali tu obcy ludzie. Dom zbudował jej ojciec razem z dziadkiem i martwiło
ją, że żadne z dzieci nie chce tu mieszkać. Otrząsnęła się z tych myśli,
położyła równo ułożone czasopisma na małym, okrągłym stoliczku, który w sklepie
z antykami osiągnąłby pewnie całkiem niezłą cenę, a tu był jedynie kolejnym
zakurzonym meblem i przeszła do kuchni. Przygotowała sobie lekkie śniadanie i
uśmiechnęła się do swoich myśli. Ostatnio jadła jedynie lekkie śniadania, lekkie
obiady i lekkie kolacje, potem zapadała w lekki sen i co? I stawała się coraz
lżejsza. Tak! Figura to jedyne, co jej pozostało z lat młodości. Kiedyś była
piękna, dziś tylko szczupła. Wysłuchała porannych wiadomości, w których nic ją
nie zainteresowało, umyła naczynia i wyszła przed dom zamierzając zrobić
najpilniejsze zakupy. Przeszła niewielką ścieżką, która coraz bardziej zarastała
i wyszła na ulicę.
Dzień dobry Hal - powiedziała lekko machając ręką do swojego sąsiada, który
robił porządki w ogrodzie. Znali się od zawsze, była między nimi mała różnica
wieku, ale nic nie znaczyła. Kiedyś jeszcze w czasach szkolnych podkochiwała się
w nim, ale on zawsze traktowała ją jako przyjaciółkę, nigdy nie widział pięknej
kobiety, którą była, a może widział, tylko nie dał po sobie poznać? Nieistotne.
- Witaj Elis - odparł odwzajemniając uśmiech i skinął głową. - Idziesz na
zakupy? - zapytał opierając się o grabie.
- Tak. Kupić ci coś?
- Pewnie - zachichotał - niespodziankę.
Elis machnęła ręką i ruszyła w dół ulicy, gdzie stał jedyny w ich miasteczku
sklep. Weszła do środka przy wtórze elektrycznego brzęczyka i stanęła czekając
aż pokaże się któreś ze sprzedawców. Co się stało z normalnymi dzwonkami, które
dawały znać, że klient wszedł do środka. Te brzęczyki były jak alarm. Młoda
kobieta, która po chwili wyłoniła się z zaplecza podała wszystkie wymienione
przez klientkę artykuły i zainkasowała pieniądze. Elis odwróciła się do wyjścia
i już miała nacisnąć klamkę, gdy jej wzrok przyciągnęła półka z równiutko
poukładanymi książkami w miękkiej oprawie. Podeszła do niej i zaczęła kolejno
podnosić książki i czytać ich streszczenia. W końcu zdecydowała się na zakup i
położyła jeden z romansów przed sprzedawczynią.
- Wiem, że obiecałam sobie już tego nie kupować - uśmiechnęła się do młodej
kobiety, - ale co mi pozostało poza czytaniem? - Wsunęła powieść Barbary
Cartland do torby z zakupami i pożegnawszy się ze sprzedawczynią znów znalazła
się na ulicy. Zaczęła powoli wchodzić pod stromą górkę, na której znajdował się
jej dom postanawiając, że ten zapowiadający się upałem dzień spędzi siedząc w
ogrodzie i czytając zakupioną właśnie lekturę. Minęła dom Hala, ale nikogo nie
zobaczyła na podwórku, więc uznała że przyjaciel już się zmęczył pracą i poszedł
odpocząć. Oczywiście zażartuje sobie z tego przy najbliższej okazji. Podeszła
wreszcie do furki i weszła do ogrodu. Upał i ta wycieczka pod górkę mocno ją
zmęczyły, zaniosła więc zakupy do kuchni, nalała sobie zimnego kompotu i ze
szklaneczką w jednej i książką w drugiej dłoni usiadła na wygodnym plastikowym
leżaku ustawionym pod ogromną, rzucającą chłodny cień jabłonią. Fotel był
ostatnim prezentem jej syna, choć miała wrażenie, że przywiózł go bardziej dla
siebie niż z myślą o niej, a jak wyjeżdżał to po prostu nie wypadało mu go
zabrać. Napiła się i postawiła szklankę w wysokiej trawie. Otworzyła pachnącą
jeszcze farbą drukarską książkę i zagłębiła się w romantycznej, pełnej uniesień
lekturze.
Z fotela wstała późnym popołudniem i odłożywszy książkę na siedzisko poszła
do domu zrobić sobie jakąś kanapkę, bo w tym upale ostatnie na co miałaby
ochotę, to stać nad gotującymi się garami z obiadem. Weszła do kuchni otwartymi
na oścież drzwiami i wyjęła chleb, który miała zamiar pokroić, gdy z piętra
doszedł ją odgłos tłuczonego szkła. Znieruchomiała słuchając kolejnego dźwięku,
ale ten nie nastąpił. To te koty pomyślała, już dwa razy kot wpadł do jej domu i
raz porwała zasłonkę w pokoju, a raz i to było dużo gorsze bo załatwił jej się
wprost na równiutko zasłane łóżko. Przeszła szybko korytarzem i zaczęła wchodzić
po schodach dbając, by żaden ze stopni nie zaskrzypiał. Do piętra postało jej
jeszcze tylko kilka schodków, gdy przez głowę przemknęła jej niepokojąca myśl
unieruchamiając ją w miejscu. A jeśli na górze był złodziej, to co ona zrobi.
Przecież jest starą i w dodatku bardzo chudą kobietą. Postanowiła zadzwonić po
szeryfa, w końcu nawet jak koty narobiły jakiejś szkody, to przynajmniej
właściciele za nie zapłacą. Była wściekła myśląc, że ten rozbity przedmiot to
jedna z jej ulubionych porcelanowych figurek, które z przez tyle lat zbierała.
Zaczęła powoli schodzić na dół, gdzie przy drzwiach wejściowych wisiał telefon,
gdy nagle poczuła na swoim ramieniu czyjąś zimną jak lód dłoń. Chciała odwrócić
głowę, ale zanim ta zdążyła wykonać potrzebne pół obrotu ręka silnie pchnęła do
przodu i kobieta niczym szmaciana lalka poturlała się w dół schodów boleśnie
uderzając głową w ścianę na samym dole. Chciała podnieść rękę, krzyknąć, ale nie
mogła. Jej bezwładne ciało leżało u podnóża jej własnych schodów, jedynie jej
myśli płynęły z zadziwiająca prędkością. Uniosła mocno krwawiącą głowę i
spojrzała w górę schodów. Nikogo nie było. Może to jej się tylko zdawało, może
potknęła się i spadła. Nie. Wiedziała, że nie, bo ramię ją piekło żywym ogniem.
To dziwne, ale to ramię było jedynym, co ją bolało, a przecież spadając musiała
się nieźle poobijać jeśli nie połamać. Nikogo nie widziała, ale czuła czyjąś
obecność, obecność czegoś, co czekało na jej śmierć, nie mogła poruszać głową i
to ją przerażało jeszcze bardziej. Prawie była na siebie zła, że nie straciła
przytomności, poczuła jego radość. Nie, nie słyszała śmiechu, ale czuła jego
zadowolenie jak się czuje przypalone w bezwietrzny dzień mleko. Niby nie ma
dymu, a jednak wszyscy wiedzą co to za mdły zapach wisi w powietrzu i długo się
nie ulatnia. Uśmiechnęła się w myślach, bo właściwie, to co on jej może jeszcze
zrobić? Nie mogła się ruszać, więc pewnie miała uszkodzony kręgosłup, a przecież
miała już swoje lata i była dumna z tego jak je przeżyła. Przestała się bać.
Teraz żal jej tylko było tego niedokończonego romansu, który leżał pod równie
starą jak ona jabłonią. Uśmiechnęła się zamakając oczy i przypominając sobie
wszystkie szczęśliwe momenty które przeżyła. Nie usłyszała nawet trzasku
zamykanych drzwi frontowych, było jej tak dobrze. Pojawiali się przyjaciele
których nie widziała tyle czasu, jej mąż i jej rodzice już na nią czekali.
Zwinnie podniosła się z podłogi i ruszyła w ich kierunku wyciągając przed siebie
ręce. Po chwili dotknęła swojego męża i przytuliła policzek do jego twarzy, do
twarzy mężczyzny, którego kochała najbardziej na świecie, poczuła jego twardy
zarost i obejmujące ją mocne ramiona drwala. Popatrzyła mu w oczy, ale nie te
zniszczone długą chorobą, gdy rak toczył jego ciało, tylko błyszczące młode oczy
dwudziestoletniego chłopaka w którym się zakochała. Spojrzała na swoją wolną od
zmarszczek i wszelkich pojawiających się z wiekiem plam rękę i była szczęśliwa,
tak bardzo szczęśliwa. Odeszła nie oglądając się za siebie i nie żałując. Żal
zostawiła żyjącym, którzy nie wiedzą jak tu jest pięknie. Jak pięknie!
Dwa
Słońce świeciło zbyt mocno nawet jak na tę porę roku, co jednak nie
zniechęciło dziesiątek ludzi, którzy pojedynczo lub grupkami siedzieli, leżeli
albo spacerowali po żółtym piasku jednej z niewielkich plaż ogromnego jeziora.
Dzieci z radosnymi, acz trochę za głośnymi okrzykami wpadały i wypadały z
ciepłej wody ochlapując wszystkich, którzy znaleźli się w wystarczającej
odległości. Barbara podobnie jak inni plażowicze leżała ubrana w skąpy kostium
na rozgrzanym słońcem złocistym piasku zażywając swojej ulubionej kąpieli
słonecznej. Ostatnio coraz więcej mówiło się o raku skóry do jakiego może
doprowadzać wystawianie się na działanie słońca, choć dziesiątki ludzi obecnych
zawsze na plaży, jeśli tylko dzień zapowiadał się słonecznie, świadczył o czymś
zupełnie innym. Z resztą przecież nigdy nie paliła, bo to takie szkodliwe,
uznała więc, że może sobie pozwolić na zwiększoną dawkę promieniowania
słonecznego, choćby rzeczywiście nie było ono zdrowe. Czuła jak słońce niczym
czuły kochanek pieści każdy centymetr jej ciała, czuła jego delikatne palce
ślizgające się po wklęsłym brzuchu i jego dotyk na umięśnionych, ale
zadziwiająco szczupłych udach. Lata pracy na siłowni najpierw jako klientki, a
potem instruktorki zaowocowały sylwetką, którą zazdrościły jej nawet
dziewiętnastolatki. Nie wyglądała na swoje trzydzieści sześć lat, nie miała tych
wszystkich zapowiadanych zmarszczek, które miały pojawić się na skutek
wysuszania przez słońce skóry. Jej cera nadal była gładka i delikatna, a gęste i
długie włosy delikatnymi lokami opadały na ramiona i zawsze dumnie wyprostowane
plecy. Uśmiechnęła się przypominając sobie te spojrzenia, które zbierała
wszędzie gdzie tylko się pojawiła. I te pełne podziwu ze strony mężczyzn, i te
pełne zazdrości przesyłane jej przez ich żony albo ich dziewczyny.
Podniosła się i strzepała z ciała drobne ziarenka przylepionego piasku.
Podeszła do brzegu jeziora i umoczyła stopę. Zetknięcie rozgrzanego słońcem
ciała i zimnej wody spowodowało powstanie nieprzyjemnego dreszczu. Zerknęła na
zegarek wchodząc coraz głębiej i czując jak mrowienie na skórze przesuwa się
razem z poziomem wody. Było dwadzieścia pięć po drugiej. O czwartej powinna
otworzyć siłownie dla tych, którzy zechcą odreagować stres wracając z pracy,
miła więc tylko kilkanaście minut by popływać wyschnąć i ruszyć z powrotem do
miasta. Przez chwilę zastanowiła się, czy rzeczywiście ma ochotę się zamoczyć i
doszła do wniosku, że to przyniesie jej trochę chłodu po godzinach spędzonych na
słońcu. Zaczęła płynąć pozostawiając rozwrzeszczane dzieci i ich pokrzykujących
rodziców na plaży. W końcu zostawiła też za sobą tych odważniejszych pływaków,
którzy wybrali się na głębszą wodę. Odwróciła się na plecy i spojrzała za
siebie. Plaża była teraz cienką złotą kreską, po której poruszały się chmary
niewielkich ludzików. Tutaj panowała cisza przerywana tylko głośniejszymi
zupełnie niezrozumiałymi okrzykami dochodzącymi z plaży. Barbara położyła się na
wodzie i pozwoliła, by delikatna fala kołysała jej ciałem znosząc ją w kierunku
brzegu.
Zamknęła oczy czując, jak słońce znów zaczyna pieścić jej ciało, a woda
jednocześnie przyjemnie je schładza. Dryfowała myśląc o zbliżającej się
wieczornym spotkaniu ze swoim chłopakiem którego znała od czasów liceum.. To
było dziwnie, że kobieta w jej wieku miała chłopaka, choć wszystkie jej
koleżanki ze szkolnej ławki miały już mężów i dzieci a przecież ona znała Dana
już tyle lat i tyle lat byli ze sobą szczęśliwi. Może właśnie dlatego nigdy nie
zdecydowali się na ślub, bali się, że coś stracą, że coś zacznie się nagle psuć.
Zaczęła płynąc ku brzegowi pomagając sobie rękami, gdy coś zimnego otarło się o
jej stopę. Podkurczyła nogę, ale zaraz wyprostowała ją ponownie śmiejąc się ze
swojej reakcji na dotknięcie przepływającej ryby. Tym razem to już nie było
muśnięcie, ale poczuła jak wokół jej kostki zaciskają się czyjeś zimne palce.
Szarpnęła nogą w rosnącej panice i ucisk ustąpił. Zaczęła szybciej poruszać
rękami i nogami chcąc jak najszybciej znaleźć się na bezpieczniejszej płytkiej
wodzie, a jeszcze lepiej na plaży. Śliska, zimna dłoń ponownie sięgnęła po jej
kostkę i mocno ją uchwyciła sprawiając ból. Barbara szarpnęła nogą, ale tym
razem uścisk jedynie się wzmocnił. Otworzyła usta chcąc krzyknąć, ale zamiast
usłyszeć wydostającego się krzyku poczuła wpływającą prosto do gardła wodę.
Przerażona zaczęła kaszleć na chwilę zapominając o uścisku, który miażdżył
jej nogę. Zaczęła płynął starając się nie używać unieruchomionej nogi, ale
zamiast przybliżać się bo brzegu, to coraz bardziej się od niego oddalała.
Zaczęła ogarniać ją panika. Napięte mięśnie ramion ze zdwojoną siłą młóciły
wodę, ale bez najmniejszego efektu. Dłoń pociągnęła i kobieta znalazła się
zupełnie pod wodą. W ostatniej chwili zaczerpnęła powietrza i szeroko otwartymi
oczami wypatrywała w zielonkawej wodzie tego, co trzymało w swoim uścisku jej
nogę. Nic nie widziała. Kopnęła z całych sił próbując wolną stopą trafić
niewidocznego napastnika. Ucisk trochę zelżał, więc Barbara wystrzeliła ponad
wodę głośno wciągając powietrze. Po chwili dłoń ponownie silnie pociągnęła w dół
i kobieta znów znalazła się pod powierzchnią. Zielonkawa poświata, to jedyne co
widziała. Walczyła, ale nie mogła wyswobodzić kostki. Płynęła wciągana
niewidzialną siłą coraz głębiej pod wodę. Z każdą upływającą sekundą trudniej
jej było utrzymać powietrze w obolałych od wysiłku płucach. Bąbelki z otwartych
nagle ust popłynęły wesoło ku powierzchni, zaś płuca krzyczały w niemej męce,
gdy zaczęła wypełniać je woda. Szeroko otwarte oczy zaszły mgłą, a nieruchoma
kobieta opadała coraz niżej w kierunku dna zbiornika. Jej poruszane delikatnym
prądem włosy były w ciemniejącej z każdą chwilą wodzie coraz mniej widoczne. Nic
już ją nie bolało, ale bała się, panicznie się bała. Nie widziała i nie czuła,
ale jednak jej mózg jakimś cudem nadal pracował. Nieświadoma jak długo to już
trwa pogrążona w panicznym lęku martwa kobieta leżała na dnie jeziora jeszcze
długo po tym jak jej martwe, napuchnięte ciało zostało odnalezione i pochowane
na pobliskim cmentarzu stanowym.
Trzy
Biegł jak ścigany pies. Stopy obute w ciężkie, skórzane obuwie zapadały się
w pylistej, polnej ziemi. Obejrzał się, ale nikogo nie zobaczył. Było coraz
ciemniej, a on biegł pragnąc jak najszybciej znaleźć się wśród drzew pobliskiego
lasu. Dopadł pierwszych pni i nie oglądając się więcej wbiegł w gęsty, leśny
mrok. Pokaleczonymi rękami odgarniał gałęzie przedzierając się przez zarośla.
Czuł na plecach ich wzrok. Bał się spojrzeć za siebie, bał się, że zobaczy lufę
wycelowanego w siebie pistoletu. Nie chciał, by kula odebrała mu życie. Nie
chciał, by cokolwiek odebrało mu życie.
- Tony - dobiegł go głos. Rozejrzał się dookoła nie zwalniając biegu. - Tony!
- głos był wyraźniejszy i już wiedział, skąd pochodzi i do kogo należy. To jego
matka wołała go po imieniu wewnątrz jego głowy. - A nie mówiłam, że tak
będzie? - usłyszał ten gderliwy głos, który był obecny przez całe jego
nieszczęśliwe dzieciństwo. Choć prawdę powiedziawszy, to on nie usłyszał tego
głosu tak jak słyszał odgłosy pękających pod buciorami gałęzi, on go poczuł. Ten
głos po prostu był obecny i nic nie mogło go zagłuszyć, jak tedy gdy będąc mały,
kiedy matka jak zwykle za dużo wypiła i zaczęła na niego krzyczeć zatkał uszy
rękami. Niestety matka to zauważyła i strasznie go zbiła. Przez kilka tygodni
siniaki przypominały mu o tym, by nigdy nie zatykać uszu. Nigdy więcej tego nie
zrobił, choć czasami miał szczerą ochotę.
- Dlaczego nie żyjesz jak normalny człowiek? - głos świdrował w jego mózgu to
się znosząc, to opadając. ? Dlaczego nie żyłeś tak, jak cię wychowałam?
- Wychowałaś ? wypalił. - Kiedy? W tych momentach, kiedy budziłaś się
skacowana rano i szłaś do sklepu, żeby kupić kolejną butelkę wódki? ? Krzyczał
jego umysł, ale nieme usta jedynie wciągały i wypuszczały ze świstem powietrze.
Potknął się i o mały włos nie wylądował pośród połamanych gałęzi. Przed
upadkiem uchroniło go jedno z drzew o które boleśnie ocierając prawe ramię oparł
się po czym pomknął dalej w ciemność. Czuł jak pot zalewający mu oczy przesłania
i tak nienajlepszą widoczność, otarł więc ręką czoło.
- Powinieneś być grzecznym chłopcem - znów poczuł jak słowa wypełniają mu
umysł. ? Nie powinieneś nikogo ranić, ani oszukiwać. Tonny co się z tobą stało?
? pytanie zawisło niczym ciężka, zakurzona kutyna po dawno zakończonym
spektaklu.
- Przestań! - krzyknął. - Lepiej mi pomóż, bo nie mam siły dalej uciekać. ?
poprosił.
- Nie! - padła krótka odpowiedź. - Sam jesteś sobie winien. Ile razy ci
mówiłam, że z tymi kolegami źle skończysz ? głos stał się bardziej nieprzyjemny
i cierpki. ? A kiedy mi powiedzieli, że handlujesz narkotykami to... ? głos się
urwał ? to był koniec.
Tony przeskoczył niewielki rów przeciwpożarowy wbiegł na polankę. Przesadził
ją kilkoma dużymi krokami i ponownie schronił się w zaroślach. To była prawda,
co powiedziała. Wiedział, że to prawda. Matka, która przez cały czas była
pijana, która nie interesowała się co robi jej syn, byle tylko chodził do
szkoły, na wieść o jego aresztowaniu za handel narkotykami dostała rozległego
wylewu i zmarła na rękach policjantów, którzy przynieśli jej tą radosną nowinę
zanim przyjechała karetka. Tomy czuł się winny jej śmierci, chciał się wycofać z
interesu, ale nie mógł. Miał tyle długów, że musiał dalej kontynuować swoją
działalność jak tylko wypuścili go z więzienia.
- To nie moja wina mamo! ? Tyle razy pragnął to powiedzieć, tyle razy chciał
to wykrzyczeć nad jej grobem, ale nie mógł. Aż do teraz. Teraz powiedziałby
wszystko, byle tylko ktoś zatrzymał tych zabójców, którzy mieli go sprzątnąć z
rozkazu jego własnego szefa.
- Nie? - padło krótkie pytanie.
- Przepraszam. - szeptał jego umysł, ? przepraszam mamo ja nie chciałem.
Naprawdę nie chciałem.
W jego głowie zapanowała nagle cisza, by po chwili wypełnić się nie słyszanymi
od lat głosami. Ktoś wykrzyczał jego dawne przezwisko - kapitanek. Nienawidził
tego przezwiska, które towarzyszyło mu przez całą szkołę podstawową. Najpierw
mówili, że mamusia znowu popłynęła, a potem pozostało samo kapitanek, no cóż o
wiele krócej i wygodniej. Przykleiło się do niego, jak butelka do mamy i bolało,
bardzo bolało, bo za każdym razem przypominało o tym, co go czeka w domu.
- Kapitanek! Kapitanek! Kapitanek! ? niektóre głosy tylko szeptały inne
krzyczały rozdzierająco chcąc być za wszelką cenę usłyszane. Podniósł ręce do
góry i zacisnął dłonie na uszach, ale harmider w jego głowie nie ustawał. Do
obecnych dołączały coraz to nowe głosy. Nagle się zatrzymał. Wszystko wokół
zawirowało. Nie było już żadnych głosów, nie było nic oprócz martwej, niemal
namacalnej ciszy. Stał zupełnie nie rozumiejąc co się stało.
- Mówiłam, że tak będzie - to matka, znowu wróciła. Poczuł zapach jej ciężkich
perfum, których używała, by zatuszować woń wypitego alkoholu. Stał choć chciał
biec. Nie mógł poruszać nogami.
- Mój biedny synek - głos był teraz prawie współczujący.
Tomy spojrzał w dół i z przerażeniem odkrył powód swojego nagłego
zatrzymania. Po plecach przebiegł mu dreszcz, a zimny tym razem pot oblał jego
zmęczone ucieczką ciało. Stał patrząc na gruby konar który wychodząc z jego
brzucha wrastał w ziemię. Nie mógł uwierzyć w to, o czym informowały go oczy,
nie czuł bólu. To nie mogła być prawda. Poruszył ciałem, ale nadal nie mógł iść.
Poczuł jak szybko wypływająca z rany krew spływa mu po nogach i zobaczył jak
barwi zaciekami jego białe spodnie. Usłyszał za plecami trzask łamanej gałązki.
? To oni ? krzyczał jego umysł, ? mamo pomóż mi. Ja nie chcę umierać.
Poczuł chłód, odwrócił głowę na tyle, na ile pozwalało mu unieruchomione
ciało, ale nikogo nie zobaczył. Bał się odezwać. Bał się ruszyć. Paraliżujący
strach jaki go ogarnął nie miał nic wspólnego z ludźmi, którzy go ścigali. Teraz
bał się tego, który stał gdzieś w mroku. Bał się tego lodowatego wzroku, który
czuł na swoim poranionym ciele. To był ktoś o wiele gorszy od jego
prześladowców. Ten nie chciał tylko jego śmierci, ten chciał też jego duszy,
jego strachu.
- Proszę... ? zaczął mówić, ale wypływająca ustami krew nie pozwoliła wydostać
się kolejnym słowom. Z resztą nie było sensu prosić. Zrozumiał to, i zaczął się
trząść. Ból z rany zaczął docierać wreszcie do jego mózgu i Tony poczuł
narastający w dolnej części ciała płomień. Żałował, że nie ma przy sobie
działki, przynajmniej nie bolałoby tak strasznie. Poczuł, jak coś, co było
skryte w cieniu powoli okrąża go cały czas obserwując. Popatrzył po ciemnych
zaroślach, ale niczego nie dostrzegł. Jego nogi robiły się coraz cięższe. Nie
miał już siły utrzymywać ciała i bezwładnie zawisł na drągu niczym na haku
powodując kolejne fale niewyobrażalnego bólu rozrywanych wnętrzności. Stracił
przytomność, a jednak był świadom czyjejś obecności. Nie czół niczego poza
przejmującym bólem i strachem przed czającym się w mroku niebezpieczeństwem.
Zaczął krzyczeć bezgłośnie dając ujście narastającej z każdą chwilą panice. Jego
ciało wisiało bezwładnie poruszane jedynie lekkimi podmuchami wiatru, a on się
bał, strach był tak wielki, że w końcu jego boląca rana przestała przy nim
cokolwiek znaczyć. Chciał umrzeć i przestać się wreszcie bać. Prosił o śmierć
pomimo, że jego na wół przegniłe ciało odnalezione przez grzybiarza spoczęło w
taniej trumnie obok trumny matki.
Cztery
Jak zwykle siedziała pogrążona w ciszy nad grobem swojej córki. Cmentarz
stał się jej drugim domem, do którego zaglądała codziennie. Siadała zawsze na
tej samej ławeczce i powracała myślami do czasów, gdy jej jedyna córeczka
jeszcze żyła. Czasami coś do siebie szeptała, ale nigdy do nikogo się nie
odzywała i nie odpowiadała na sporadycznie pojawiające się przywitania. Bardzo
kochała swoje dziecko i nie mogła pogodzić się z jego nagłą śmiercią. Od dnia, w
którym pijany kierowca potrącił jej dziesięcioletnią wówczas wracającą ze szkoły
córkę minęło już 16 lat. A odkąd odszedł Joe, jej mąż, minęło 15, ale ona
zdawała się nie zauważać upływającego czasu. To nie miało znaczenia, nic nie
miało znaczenia, dopóki mogła codziennie przychodzić i rozmawiać z Pamelą.
Wiedziała, że jej dziewczynka niezależnie od tego, czy będzie świeciło słońce,
czy będzie padał deszcz czy śnieg zawsze będzie siedziała w swojej różowej
letniej sukience na zimnym pomniku i zawsze uśmiechnie się widząc nadchodzącą
alejką matkę. Joe tego nie rozumiał, on pogodził się ze śmiercią Pameli, nie
przychodził na jej grób, choć mówiła mu, że córka o niego pytała, ale on tylko
na nią krzyczał i zamykał się w swoim gabinecie. Tyle razy chciała go przytulić,
gdy siedząc w nocy pod zamkniętymi drzwiami jego sanktuarium, którym po śmierci
Pamelki stała się jego pracownia, słyszała jak łkał i szlochał. Kierowcę
zamknięto w więzieniu, choć do tego czasu pewnie już chodził na wolności. A Joe?
Joe z tego, co słyszała założył nową rodzinę i teraz miał dwoje dzieci, z
którymi pewnie znów był szczęśliwy. Była zła, że tak szybko zapomniał o Pameli,
że wyprowadził się, że wyjechał i nigdy nie odwiedzał grobu ich córeczki.
- Mamusiu ? cichy glos dziewczynki przerwał jej rozmyślania.
- Tak kochanie? - odezwała się podnosząc głowę i uśmiechając do siedzącego
dziecka.
- Chciałabym popływać w jeziorze, dziś jest tak gorąco - powiedziała Pamela,
ale nie ruszyła się ze swojego zwykłego miejsca na rogu pomnika.
- Nie dziś, może jutro - odpowiedziała matka patrząc na blade policzki
córeczki. Przechodzący mężczyzna spojrzał na siedzącą samotnie, ubraną na czarno
kobietę, która cały czas powtarzała sobie tylko zrozumiałe słowa i przemknął
obok jakby bał się, że szaleństwem można się zarazić.
- Czemu Janet do mnie nie przyjdzie? - Padło kolejne pytanie. ? Tak dawno już
jej nie widziałam. Mówiłaś, że przyniesie mi lekcje.
- Nie może przyjść - odpowiedziała kobieta, - ma zapalanie płuc i też na razie
nie chodzi do szkoły.
Podeszła do dziecka i usiadła obok na pomniku. Poprawiła splątane wiatrem
włosy dziewczynki i odwinęła róg różowej sukienki.
- Mamusiu ? zaczęła dziewczynka patrząc proszącym wzrokiem na matkę.
- Słucham.
- Ja nie chcę tu zostawać na noc, ja się boję. Tu jest tak źle jak ciebie nie
ma. Musisz iść do domu? Weź mnie z sobą.
Kobieta przyjrzała się twarzy dziewczynki i otarła łzę, która pojawiła się w
kąciku jej oka.
- Wiesz, że to niemożliwe - odparła patrząc dziecku prosto w oczy. Mamusia
zostanie z tobą do wieczora, a jutro przyjdzie z samego rana dobrze?
- Dobrze ? odparło dziecko i oparłszy główkę o matczyne ramię zaczęło śpiewać
starą, poznaną jeszcze w przedszkolu piosenkę. Kobieta niczego bardziej nie
pragnęła jak móc zabrać swoje kochane dziecko do domu, ale jak tylko mała
zeskakiwała z pomnika, to znikała i nie pojawiała się aż do następnego dnia.
Kobieta wyjęła z małej torby grzebień i zaczęła rozczesywać sięgające połowy
pleców jasne blond włosy dziewczynki.
- Zrobisz mi warkoczyki? ? zapytała nagle odwracając główkę?
- A chcesz?
- Tak - padła krótka odpowiedź i dziewczynka wróciła do swojej piosenki.
- Kiedy do mnie przyjdziesz? - zapytała dziewczynka i kobieta od razu
wiedziała, że małej nie chodzi o taką codzienną wizytę.
- Nie wiem - odparła. - Naprawdę nie wiem.
- Szkoda.
Była katoliczką i bała się popełnić samobójstwo. Wierzyła, że po śmierci
spotka się ze swoją córką i nie chciała ryzykować popełniając tak ciężki grzech.
Tyle razy się zastanawiała nad tym krokiem, że teraz nie miała już ochoty o tym
myśleć. Zaplotła dziewczynce dwa warkocze śpiewając razem z nią piosenki, a
potem usiadła na ławce i opowiadała jej co się dzieje w miasteczku, opowiedziała
ostatni odcinek jej, a raczej ich ulubionego serialu i spojrzała na chylące się
ku zachodowi letnie słońce. Dziewczynka zaczęła liczyć płatki na stojących w
wazonie różach, więc kobieta zaczęła odmawiać swoją codzienną modlitwę, prosząc
by miłosierny Bóg także na jej drodze postawił jakiegoś pijanego kierowcę, albo
zrobił cokolwiek, żeby już mogła połączyć się z córką. Jeśli się modliła, to
tylko o to. Nie potrafiła już prosić o nic innego, nic innego nie miało dla niej
takiego znaczenia. Córka była jedyną istotą, która jej została i którą kochała.
Poprawiła swoją czarną, długą suknię i sprawdziła, która godzina. Dochodziła
siódma, więc już niedługo zacznie zachodzić słońce i jej mała córeczka zniknie,
by pojawić się znów jutro około południa. Dziewczynka wstała i stanęła na środku
pomnika jedną ręką bawiąc się swoim świeżo zaplecionym warkoczykiem, a drugą
skubiąc delikatne róże.
- Muszę iść - powiedziała patrząc na matkę.
- Wiem - smutno odparła kobieta. - Ale nie martw się jutro się spotkamy.
- Na pewno przyjdziesz?
- Oczywiście kochanie - zapewniła wstając ze swego miejsca i podchodząc do
dziewczynki kobieta. - Przecież zawsze przychodzę.
- Kocham cię mamusiu - szepnęła dziewczynka i zeskoczyła z pomnika, ale zanim
jej stopy dotknęły cmentarnej ziemi jej ciałko rozpłynęło się jak dym rozwiany
nagłym podmuchem wiatru. Kobieta usiadła na ławce i zaczęła układać w torebce
wyjęte rano zabawki, które codziennie przynosiła ze sobą. Nie zdążyła nawet
krzyknąć, gdy ktoś, kto bezszelestnie zaszedł ją od tyłu wbił zakończoną ostrymi
szponami rękę i silnie złapał za kręgosłup. Siedziała wyprostowana nie
rozumiejąc co się działo, ból z pleców promieniował na całe ciało, a gorąca
ściekająca krew wsiąkała mocząc jej bieliznę i czarny strój. Chciała krzyczeć z
bólu i przerażenia, które coraz szerzej zaczęło otwierać jej oczy. Nagle poczuła
w ranie przeraźliwy chłód, jakby ktoś zamroził część jej ciała. Ból zniknął,
pozostał sam strach. Nie chciała się odwracać, bała się tego, co znajdowało się
za nią. Siedziała na ławce ze sztywno wyprostowanymi plecami, gdy poczuła ruch
za swoimi plecami. Ktoś zaczął ją obchodzić nie puszczając jednak jej
kręgosłupa. Trzymał go niczym aktor sznurki prowadzące kukiełki podczas
przedstawienia wiedząc, że kiedy je puści lalki bezwładnie upadną na scenę.
Zobaczyła twarz o dziwnym wyrazie i oczy. Straszne, czerwone i pałające chęcią
zadawania śmierci oczy. Zrozumiała, że zginie, że nic nie jest już w stanie jej
uratować. Spojrzała na grób, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała jej córeczka.
Strach zniknął tak nagle, jak przedtem nagle pojawił się jej kat.
Przestała się bać. Poczuła nagłą ulgę, gdy zrozumiała, że wreszcie jej
modlitwy zostały wysłuchane, że zaraz połączy się ze swoją najdroższą córeczką.
Jak mogła się tym nie cieszyć, jak mogła się tego bać? Miała ochotę krzyczeć ze
szczęścia. Zobaczyła zbliżającą się Pamelę. Po raz pierwszy od dnia śmierci
dziewczynka szła po ziemi, uśmiechała się i wyciągała do matki ręce. Kobieta
poczuła silne szarpnięcie, gdy napastnik wyrwał kawałek kręgosłupa i rzucił go
obok ławki odchodząc. Kobieta nie spojrzała nawet w jego kierunku wstała i
zaczęła biec do dziecka chcąc jak najszybciej zamknąć ją w objęciach. Bezwładne
ciało spadło z ławki w kałużę jej własnej krwi w momencie, w którym kobieta po
raz pierwszy od 16 lat objęła swoje dziecko i ucałowała je w policzek tuląc do
siebie. Powoli ruszyły ku wyjściu z cmentarza szczęśliwe, że znów mogą być
razem. Kobieta spojrzała w niebo dziękując Bogu za to, że się wreszcie nad nią
ulitował, za to, że ona miała znów swoje dziecko i że ono znów miało kochającą
ją ze wszystkich sił matkę. Popatrzyła załzawionymi oczami przed siebie i
spostrzegła, że przy bramie ktoś stoi machając do nich ręką. - To babcia
mamo! ? krzyknęła dziewczynka i wyrwawszy się z matczynych objęć pobiegła ku
zbliżającej się postaci.
- To babcia ? cicho powtórzyła kobieta i też zaczęła biec ku dawno
niewidzianej matce.
Pięć
Śmiech, krzyk rozpaczy, jęki konającego, wszystko kotłowało mu się w głowie.
Wybiegł z lasu ściskając w ręku butelkę, potknął się o jeden z korzeni i upadł.
Spojrzał na swoje brudne dłonie zaciskające kurczowo szyjkę butelki. Wstał z
trudem i ruszył przez pole co chwila się potykając. Przechylił butelkę i poczuł
jak palący gardło płyn wlewa mu się do żołądka. W oddali zobaczył swój
zaniedbany dom, z którego niegdyś kremowa farba teraz odchodziła całymi płatami.
Uśmiechnął się. Dobry wzrok, to jedyne, co mu do dziś pozostało. Nawet tą
rozwalającą się chałupę chcieli mu zabrać za jakieś długi podatkowe, czy inną
cholerę. A właściwie, to było mu wszystko jedno. Byle miał swoją butelkę i byle
nie wytrzeźwieć. Po trzeźwemu powracało tyle niepotrzebnych nikomu problemów,
ludzkie spojrzenia były takie nieprzyjemne, a teraz, teraz miał wszystkich w
dupie. Wyszedł na drogę i obejrzał się za siebie pewny, że ktoś stoi tuż za jego
plecami, ale nikogo nie było. Wzruszył ramionami i zatoczył się wpadając na
przydrożny znak drogowy i ochlapując się wódką z butelki.
- Możecie mnie wszyscy pocałować w dupę! - krzyknął zataczając się drogą w
kierunku swojego ogródka. - Słyszycie! W DUPĘ! ? zaśmiał się, co zaowocowało
pojawieniem się pijackiej czkawki. Przetoczył się przez wiecznie otwartą furtkę
i wpadł na ganek całym ciałem uderzając w drzwi wejściowe. Butelka wyleciała mu
z dłoni i z brzękiem tłuczonego szkła potoczyła się małymi kawałkami po kilku
kamiennych stopniach. Nawet za nią nie spojrzał i tak już była pusta. Nawisnął
na klamkę i z impetem wpadł do środka trzaskając drzwiami. Przeszedł do kuchni i
podniósł stojącą w kącie do połowy opróżnioną butelkę z ciemnego, zielonego
szkła. Przyłożył szyjkę do ust i zaciągnął się rozkoszując się cudownym smakiem
alkoholu. Usłyszał skrzypnięcie furtki. Podszedł do kuchennego okna, które
wychodziło zaraz obok drzwi wejściowych i wyjrzał na zewnątrz. Do drzwi omijając
porozrzucane na ganku szkło zbliżała się szczupła, czterdziestoparoletnia
kobieta. Pijak wychylił się przez okno i zawołał ? O! Moja największa
wielbicielka ? i uśmiechnął się krzywo. Na moment stracił równowagę i wydawało
się, że za chwilę spotka się z trawnikiem, ale jakimś cudem odzyskał równowagę i
pomachał nadchodzącej kobiecie butelką. Przetoczył się z powrotem do
niewielkiego korytarzyka i stanął w przejściu nie pozwalając kobiecie wejść do
środka.
- Czego pani sobie życzy pani Roberts? - zapytał siląc się na uprzejmość.
- Dzisiaj - zaczęła rzeczowym tonem, - mija panu termin ostatecznej spłaty
zaległości podatkowych w innym przypadku ten dom przestaje być pana własnością.
- Chciało ci się tu przyjść? - zapytał przechylając butelkę. - Nie bałaś się
tu przyjść sama?
- Panie Rasmowski - kobieta wyjęła z teczki list i położyła przed wejściem do
domu na podłodze, ? poinformowałam pana osobiście, a tu zostawiam dla pana list.
Proszę sobie go przeczytać, albo zrobić z nim co się panu tylko podoba. Ja
jestem tu już ostatni raz.
- Mam was wszystkich w dupie! - wybuch stojącego mężczyzny był tak nagły, że
kobieta cofnęła się dwa kroki, po czym spojrzała na ledwo trzymającego się na
nogach pijaka, i szybkim krokiem odeszła.
- Nic mi nie możecie zrobić kutasy! - krzyknął do pustego już ogródka, ale był
pewny, że jeszcze to usłyszała.
Z całych sił popchnął drzwi, które zamknęły się z przeraźliwym trzaskiem
pękającego drewna. Skoro to już nie jest jego dom, to niby dlaczego ma się nie
zabawić? Postanowił zabawę zacząć od salonu. Odwrócił się i poleciał przed
siebie lądując na podłodze po drodze boleśnie uderzając głową w szafkę na
obuwie. Ktoś mu podłożył nogę! Był pewny, że poczuł jak zawadza o czyjąś
podstawioną specjalnie nogę, ale nawet tak pijany