12471
Szczegóły |
Tytuł |
12471 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12471 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12471 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12471 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
PIERRE LA MURE
Clair de Lunę
POWIEŚĆ O DEBUSSYM
1987 Polskie Wydawnictwo Muzyczne
Tytuł oryginału: Clair de Lunę
Z jązyka angielskiego przełożył
HENRYK KRZECZKOWSKI
Projekt okładki seryjnej:
Janusz
Bruchnalski
PWM, Stanisław Michta,
Bolesław Lutosławski
yj j
MucU Meister des JugenMls. Praga 1965
Copyright 1962, by Pierre La Mure
ISBN 83-224-0345-3
Księga druga
GABYRozdział 7
W kilka dni później, podczas popołudniowego spaceru, Klaudiusz przystanął przed małą księgarnią przy rue i Chaussee d'Antin. Przez chwilą przypatrywał się książ-j kom leżącym na wystawie, po czym mimo woli pchnął
drzwi. Powitał go różowiutki staruszek z kozią bródką, który!
przytknąwszy palce do czapeczki, oświadczył, że jest do jego usług i że nazywa się Edmond Bailly.
— Moi przyjaciele nazywają mnie „ojczulkiem" Bail-j ly, i pan też może mnie tak nazywać, bo widzę, że zo-: staniemy wielkimi przyjaciółmi. Poznaję to po otaczającej pana aurze.
Klaudiusz powstrzymał się od komentarza. — Jak panu wiadomo — ciągnął księgarz — obecność form duchowych w ciele ludzkim wytwarza tajemnicze promieniowanie i to właśnie jest aura. Niewidoczna! dla profanów, ale widzą ją wtajemniczeni. — Jego niebieskie oczy uśmiechały się zza okularów w stalowej I oprawie. — Ma pan świetną i pełną harmonii aurę. I Dlatego może pan tu przychodzić i szperać w moich I książkach, kiedy tylko się panu spodoba — przerwał,! szybko spojrzał na drzwi i szeptem dorzucił: — Przepraszam pana, ale właśnie przyszedł Wolter. Często tul wpada, żeby zobaczyć, czy jego książki wyłożone są jak należy. Wie pan, jacy są pisarze! — pomachał mu rękfl i pośpieszył do swego czcigodnego gościa.
Klaudiusz opuścił księgarenkę, podejrzewając, że jeg nowy przyjaciel jest lekko stuknięty, Następne wi
242
mocniły go w tym przekonaniu, bynajmniej zresztą
nie uszczuplając sympatii dla ekscentrycznego i miłego
taruszka. Wręcz przeciwnie. Klaudiusz bardzo go polu-
^W tym świecie pełnym „normalnych" i udręczonych ludzi ojczulek Bailly promieniował szczęściem. Któregoś dnia opowiedział Klaudiuszowi, w jaki sposób znalazł spokój i zadowolenie.
__W młodości byłem strasznie nieszczęśliwy. Wierzyłem w braterstwo ludzi, marzyłem o świecie bez granic, bez wojen i bez nienawiści. Ponieważ jednak świat właśnie wtedy zaczął popadać w wielkie konflikty, uznałem, że moim obowiązkiem jest głosić powszechną
zgodę.
W tym celu zajął się polityką — humanitarną, szlachetną i niebezpieczną, a skutek był taki, że po upadku Komuny Paryskiej znalazł się w więzieniu, stanął przed sądem, dostał wyrok i tylko cudem uniknął egzekucji.
Wstrząs, jaki wtedy przeżył, pomieszał mu zmysły i otworzył oczy. W kilku jasnych przebłyskach świadomości pojął, jak bezcelową jest rzeczą usiłować zrozumieć ludzi, którzy nie usiłują zrozumieć jego. Jak niemądrze jest chcieć zmieniać cudze poglądy i jaką zarozumiałością jest uważać, że tylko samemu ma się rację, a wszyscy inni są w błędzie. Zaświtało mu również w głowie, że wszystkie religie mają swoich męczenników, wszystkie partie polityczne swych bohaterów, i że zawsze, od najbardziej zamierzchłej przeszłości, odważni i wspaniali ludzie ginęli w imię najbardziej sprzecznych zasad.
Były to bardzo pouczające wnioski. Im więcej o tych sprawach myślał, tym mniejszą miał ochotę umierać za tak kruchego i niepewnego jak teorie społeczne, nawet swoje własne. Ubyło mu rozumu, za to przybyło zdrowego rozsądku. W nagłym przypływie entuzjazmu Postanowił, że odtąd będzie się zajmował jedynie swo-
243
imi własnymi sprawami i do diabła ze światem. Odtąd stał się trochę zwariowany, lecz bardzo szczęśliwy.
— Spokój znalazłem w książkach i w obcowaniu ze zmarłymi. Dlatego zostałem księgarzem i zająłem się
okultyzijaem.
Porzucił towarzystwo żywych i nawiązał stosunki ze słynnymi i od dawna już nieżyjącymi pisarzami. Przyjmował u siebie w księgarni Woltera, Encyklopedystów, Montaigne'a, a czasami nawet wielkiego Moliera. Co niedziela za pośrednictwem wirującego stolika prowadził długie i przyjacielskie dysputy z Platonem, Dantem, Goethem, Szekspirem i innymi znakomitościami, a wszyscy odpowiadali mu w płynnej francuszczyźnie.
Ojczulek Bailly nie tylko sprzedawał książki, lecz również — choć w skromnym bardzo zakresie i nie dla zysku — zajmował się ich wydawaniem. Drukował w małym nakładzie szczupłe tomiki wierszy, erotyki i krótkie, niechodliwe powieści, które zostały odrzucone przez wszystkich paryskich wydawców. Z reguły książki te zalegały jego półki, ale koszta i tak zazwyczaj się zwra cały, ponieważ autorzy kupowali swe książki, by z od powiednimi dedykacjami porozsyłać je swoim wielbicie
lom i przyjaciołom.
— Tak to już dziwnie jest, że przyjaciele pisar:. nigdy nie kupują ich książek. Widocznie przyjaźń ni posuwa się aż tak daleko, a tymczasem nawet pan sobi nie wyobraża, jak wielu przyjaciół miewają pisarze Dlatego właśnie większość z nich jest w nędzy.
Wydawał również czasopismo „La Revue Esoteriąue dla ludzi, którzy podobnie jak on interesowali się d chami i zaświatami. Były to przeważnie damy postęp jące w latach, a cofające się w urodzie, damy noszące długie woalki i olbrzymie kapelusze, wnikające do ksic* garenki jak ektoplazma i szeptem opowiadające ojczulkowi Bailly o swych najświeższych przeżyciach nadzmy
głowych. Poza mediami, astrologami, wróżbitami i tym podoW
244
mi postaciami, w księgarni bywało jeszcze wielu innych ludzi. Jacyś mężczyźni o zatroskanych minach, z rękopisami wystającymi im z kieszeni, przychodzili późnym popołudniem, samotnie lub parami, i znikali pośpiesznie w pokoju za sklepem.
— To są pisarze — wyjaśniał Bailly. — Spotykają się tu, by dyskutować.
__ O czym? — pytał Klaudiusz.
— O czymkolwiek. Pisarze lubią mówić, niektórzy nawet wolą to od pisania. A może chciałby pan ich poznać?
Wkrótce Klaudiusz poznał ich, a ponieważ jako muzyk nie mógł być ich rywalem, przyjęli go bardzo serdecznie. Stwierdził, że ojczulek Bailly miał rację. Pisarze lubią mówić, a nie słuchać. Nigdy dotąd Klaudiusz nie słyszał tylu ludzi mówiących równocześnie — najczęściej o żałosnym stanie literatury pięknej we Francji, o chciwości wydawców, o niekompetencji krytyków, o obojętności czytelników na wielką literaturę, czyli tę, którą oni sami tworzą. Obserwował, jak łapczywie zaciągają się papierosami, jak wymownie gestykulują, jak ranią się wzajemnie ostrymi słowy, dbając jednak
0 zachowanie nieskazitelnych manier. Klaudiusz uznał, że są fascynujący, oni zaś w zamian za to wysoko cenili sobie jego pełną szacunku uwagę. Jego milczenie było fundamentem jego popularności.
W tym kręgu zawarł pierwszą literacką przyjaźń. Poznał wyłysiałego przedwcześnie poetę, który wyglądał jak dyplomata. Liczył sobie lat dwadzieścia cztery
1 nazywał się Henri de Regnier. Nosił monokl na czarnej tasiemce i wysoki kołnierzyk. Miał długie jasne wąsy. Odznaczał się wytwornymi manierami i używał wyrafinowanego języka. Nie było w nim nic z cygańskiego bałaganu rstwa, z czym często można się było spotkać u pisarzy, a zwłaszcza u poetów. Był stanowczo poetą-^zentelmenem, jak bywają czasem ziemianie-dżentel-
u. On jednak był przede wszystkim dżentelmenem.
245
Pisał wiersze w duchu symbolizmu •— niezwykle wyrafinowane, w rzeczy samej zbyt wyrafinowane, by mógł je docenić zwyczajny czytelnik. Poeta — powtarzał z głębokim westchnieniem — musi pogodzić się z tym, że będzie zapoznany, że pisze tylko dla swej własnej przyjemności, dla wąskiego kręgu znawców.
Klaudiusz przytakiwał. Tak, przeznaczeniem artysty jest pozostać przez długi czas zapoznanym. Ale jeśli jakiś artysta naprawdę ma talent, z czasem sukces musi
przyjść.
— Pomyśl o takim Wagnerze — powiedział, kiedy
siedzieli pewnego razu na tarasie kawiarni popijając aperitify. — Przez całe lata wyśmiewano się z niego.. Z największego muzyka, jakiego znał świat! Ale z czasem poznano się na jego geniuszu.
— Skoro jesteś wielbicielem Wagnera, musisz wybrać się ze mną na spotkanie towarzyskie u pana Mallar-me — odpowiedział poeta polerując monokl chustką. — Znajdziesz się tam wśród przyjaciół. U Mallarmego i wszyscy podziwiają Wagnera.
Nie tylko Wagnera. Poezja i literatura symboliczna! cieszyły się tam największą estymą. We wtorkowe wie- I czory u pana Mallarmego spotykała się cała intelektu- I alna i artystyczna elita Paryża. Bywali tam nie tylko artyści i pisarze, czego można się było spodziewać, ale i wykształceni, kochający sztukę amatorzy, świetnie sy-j tuowani i reprezentujący wielki świat.
— Szczególnie zależy mi, abyś poznał Etienne Dupina! oraz księcia Poniatowskiego. Obaj są mniej więcej w naszym wieku i chętnie z tobą nawiążą znajomość. | Etienne Dupin, jak wiesz, jest straszliwie bogaty i ko-l cha Wagnera prawie tak jak ty. Co roku jeździ latem do Bayreuth, by słuchać tam jego oper. Andre Ponia-towski jest młodym finansistą i jednym z najlepszych, jeźdźców Francji. Monsieur Degas, malarz, zrobił mu masę szkiców na koniu. Andre zresztą jest nie tylko finansistą i sportowcem. Przepada za Wagnerem, za sym-
246
boliczną poezją i awangardową literaturą. A poza tym zawsze chętnie pomaga przyjaciołom. Krótko mówiąc, fajny książę. No i oczywiście będziesz miał zaszczyt poznać Stephane Mallarmego, przywódcę symbolistów i chyba największego francuskiego poetę.
W następny wtorek obaj przyjaciele udali się do pana Mallarmego. W salonie było już tłoczno. Klaudiusz został przedstawiony gospodarzowi.
Poeta siedział za dużym okrągłym stołem w kręgu światła padającego z wiszącej lampy. Skubał swe potężne, siwiejące wąsy i czekał, aż goście, przeszło dwadzieścia osób, zajmą miejsca. Miał zaledwie czterdzieści sześć lat, ale znużona mina i szkocki pled zarzucony na ramiona sprawiały, że wyglądał znacznie starzej. W długich, kościstych palcach trzymał cygaro, które od czasu do czasu roztargnionym, niemal automatycznym ruchem podnosił do ust.
Powitał Klaudiusza uprzejmie, wymamrotał kilka słów o pokrewieństwie między muzyką i poezją, wreszcie kazał mu się rozejrzeć za wolnym krzesłem.
—¦ Jeśli uda się je panu znaleźć — dodał z uśmiechem powątpiewania.
Klaudiusz krzesła nie znalazł. Musiał stać oparty o framugę drzwi, ale zbyt był przejęty, by zwracać na to uwagę. Oto znalazł się wśród intelektualnej elity Paryża, wybitni pisarze, poeci i artyści traktowali go jak równego sobie... Obserwował Mallarmego, który odłożył cygaro, wygładził plik kartek rękopisu i chrząknął dyskretnie.
Był to widocznie sygnał rozpoczęcia zebrania, natychmiast bowiem zapadła głęboka cisza, a na twarzach gości pojawił się wyraz najgłębszego skupienia. Cichym, dźwięcznym głosem gospodarz zaczął czytać swe niezrozumiałe wiersze. Klaudiusz nie potrafił doszukać się w nich żadnego sensu, przypisywał to jednak brakom w swoim wykształceniu.
po godzinie czytanie zostało przerwane. Ze zmęczo-
247
nym uśmiechem poeta oznajmił, że teraz będzie przerwa. Słuchacze, wyrwani z transu, natychmiast zaczęli rozmawiać, jednakże mniej swobodnie niż w pokoiku za księgarnią ojczulka Bailly. Powaga zebrania wymagała namaszczenia, a nie gwałtowności. Atmosfera zagęściła się od głębi wypowiadanych myśli.
— Mistrzu — relacjonował Klaudiusz swojemu profesorowi w kilka tygodni później, gdy jedli razem obiad. Nie potrafię panu powiedzieć, ile zawdzięczam tym zebraniom. Zyskałem cały świat nowych wartości literackich. — Po czym przez całą kolację rozwodził się nad niezwykłymi teoriami, których nasłuchał się u Mallarmego, nad wielkimi pisarzami, których tam poznał, i nad swoimi nowymi przyjaciółmi. — I nawet nie wyobraża pan sobie — ciągnął — jak niezwykłym przeżyciem jest słuchanie Mallarmego czytającego swe wiersze. Są one, rzecz jasna, zbyt trudne dla przeciętnego czytelnika, ale co za głębia, co za mistrzostwo języka.
— I co za bzdura — dodał Guiraud, który już od dłuższej chwili słuchał w milczeniu.
Klaudiusz zaniemówił.
— Czyżby pan nie uważał Mallarmego za jednego z
naszych największych poetów?
— Trudno mi powiedzieć, ponieważ nie rozumiem tego, co pisze. Ale za każdym razem, ilekroć udawało mi się dostrzec jakiś przebłysk myśli w jego wierszach, stwierdzałem, że myśl ta nie jest ani głęboka, ani oryginalna. Mój drogi Klaudiuszu, banał zawsze pozostaj banałem, nawet jeśli się go przerobi nie do poznania, Być może, przyszłe pokolenia odkryją w Mallarmem niezgłębionego geniusza. Co do mnie, skłonny jestem sądzić, że będą go pamiętały raczej jako sympatycznego! skromnego człowieka, który znajdował czas, by pozować do niezliczonych fotografii i portretów, robił, co mógł. aby rzeczy banalne wypowiadać w skomplikowany spo" sób, i który napisał prócz tego kilka prostych i pięknych wierszy, które jakimi cudem zdołały się uchronić prz
248
\ego manią przekształcania w bełkot francuszczyzny będącej przecież językiem niezwykle jasnym.
Klaudiusz zapalczywie bronił swych literackich przyjaciół i ich teorii. Powtarzał rozmaite estetyczne formuły, które poznał na zebraniach u Mallarmego, popisywał się słownikiem tajemniczych terminów, i jak na wiernego i posłusznego symbolistę przystało, upierał się, że celem poezji jest nie wyrażanie myLli lecz tworzenie muzyki przy pomocy słów.
. Był wstrząśnięty, gdy wysłuchawszy tego wszystkiego, pan Guiraud wybuchnął śmiechem.
__ Zdradzę ci wielką tajemnicę — powiedział, śmiejąc się. — Otóż muzykę trzeba robić przy pomocy muzyki, tak samo jak chodzić należy przy pomocy nóg. Wiem, że wszystko to brzmi staroświecko i nie ma nic wspólnego z awangardą, ale przypuszczam, że z czasem zgodzisz się ze mną. A teraz wypij kawę i zagramy partyjkę bilarda.
Klaudiusza bardzo zmartwiły owe przyziemne wywody mistrza. Zaiste, tragiczna to rzecz obserwować postępy starczej sklerozy, która zaciera jasność sądu. Biedny profesor, najpierw nie był w stanie pojąć, że Wagner jest największym muzykiem na świecie, a teraz wykazuje taki sam brak wrażliwości wobec literatury. Nie warto z nim już o tych sprawach dyskutować. Nie da się przerzucić mostu nad przepaścią dzielącą pokolenia... Postanowił, że nie będzie już więcej wspominał Guiraudowi o Mallarmem, podobnie jak przestał mu mówić o swych planach napisania opery.
Ale z każdym innym chętnie i wiele rozmawiał o swej zamierzonej operze. Jako laureat Grand Prix de Rome u Mallarmego cieszył się autorytetem i zdobył sobie ^rąg słuchaczy. Słuchali go i wierzyli, że naprawdę zabie-
e się do pisania opery, skoro tylko znajdzie odpowiednie libretto, Pewnego wieczora podszedł do niego tęgi nęzczyzna z krętą brodą i grzywą siwiejących włosów.
249
— Mam libretto — powiedział.
Był to Catulle Mendes. Niezwykle piękna niegdyś twarz tego niespełna pięćdziesięcioletniego mężczyzny, była teraz opuchnięta i zwiotczała. Trzydzieści lat cygańskiego życia pozostawiło na nim swój ślad. Kamizelkę miał poplamioną, kołnierz i ramiona obsypane łupieżem. Chwycił się zbyt wielu rzeczy i po drodze zagubił się w tym wszystkim. Stały brak pieniędzy stępił jego wymogi etyczne i estetyczne. Pójście na łatwiznę stopniowo coraz bardziej zżerało jego talent. Pisał wszystko: wiersze, eseje, powieści, recenzje, sztuki, libretta. Wystarczyło o czymś wspomnieć, a już Mendes gotów był się tego podjąć. Czasem potrzebował na to kilku dni, czasem kilku godzin. Miał dwie specjalności. Jedną była literatura pornograficzna, która ściągała nań wyroki sądowe, drugą stanowił Wagner. W obu tych dziedzinach uchodził za eksperta.
— Właśnie — powtórzył. — Mam libretto, którego pan szuka. Napisałem je kilka miesięcy temu. Ma wszystkie zalety, których pan się domaga. Tymczasem powiem panu tylko tyle, że nosi tytuł Rodryg i Szimena, akcja zaś rozgrywa się w Hiszpanii, podobnie jak w Parsi-Czuł się teraz panem sytuacji. Tłumaczył Klaudiuszowi, że opera ta przyniesie mu sławę i olbrzymie zarobki, $tanowić bowiem będzie tak długo oczekiwany stop geniuszu francuskiego z niemieckim.
— Proszę też pamiętać o tym, że jestem w najserdec niejszej przyjaźni z dyrektorem Opery — dodał, znaczą co mrużąc oko. — Może pan więc być pewny, że oper zostanie natychmiast wystawiona. Ile czasu potrzeba pa mina napisanie tego dzieła? — Nie wiem. Osiem albo dziewięć miesięcy. Mo
rok.
Otaczało ich grono uważnych słuchaczy. Etienne Di pin zaproponował Klaudiuszowi, aby wybrał się z ni do Bayreuth. Oczywiście na jego koszt. Zgodził s*
250
Czvż można lepiej przygotować się do napisania opery, ak słuchając kilku wykonań dzieł Mistrza w teatrze, który on sam w tym celu zaprojektował?
W trzy tygodnie później Klaudiusz oficjalnie oświadczył Mendesowi, że napisze operę do jego libretta, po czym z bogatym przyjacielem Dupinem wybrał się do Bayreuth. Razem wspinali się na strome wzgórze, na którym stał Festspielhaus, by słuchać Wagnerowskiej muzyki wykonywanej przez niewidoczną orkiestrę. Na scenie szalały burze i działy się rzeczy budzące grozę. Podczas przerw pędzili do bufetu, gdzie znakomitym bawarskim piwem spłukiwali smak wędlin i kurcząt na zimno, by później na wezwanie trąb grzmiących motyw Walhalli powrócić na swe miejsca i znowu poddać się Wagnerowskim czarom.
Klaudiusz wrócił do Paryża jak mahometanin z pielgrzymki do Mekki. Nie wiedział, jak ma dziękować swemu szczodremu przyjacielowi. Właśnie to było mu potrzebne! Teraz już może zabrać się do Rodrygą.
Wciąż jednak utrzymywały się letnie upały. Było zbyt gorąco, aby myśleć o tak olbrzymim przedsięwzięciu. Kończył więc tymczasem Fantazją na fortepian i orkiestrą oraz transkrypcję dla pana Fromonta. Każdą zaś wolną chwilę wykorzystywał na studiowanie libretta Mendesa. W myślach zarysowały mu się już ogólne plany poszczególnych scen.
Na kilka dni przed rozpoczęciem roku w Konserwatorium odwiedził Guirauda, który właśnie wrócił z wakacji. Po drodze przypomniał sobie o twardym postanowieniu niewspominania profesorowi o Rodrygu, ale w pięć minut po przywitaniu nieostrożnie napomknął o Bayreuth. Następnie opowiedział o Dupinie, co z kolei doprowadziło do konieczności wyjaśnienia, jaki był cel wyprawy i opowiedzenia o libretcie Mendesa, wreszcie o operze.
Więc jednak zamierzasz napisać operę! — profe$or ł wyraźnie skonsternowany.
251
— Tak, mistrzu.
— Ciekawe, bardzo ciekawe. — Guiraud uśmiechnął się z przymusem. — A o czym jest libretto?
Klaudiusz zaczął opowiadać. Bohaterem jest Rodrigo I del Vivar. Jedni historycy nazywają go Rodrigo del Vivar, inni El Cid. Rodryg marzy o tym, by wyzwolić Hiszpanią spod władzy muzułmanów. Chce ich zepchnąć ' do morza, a na wieżach meczetów umieścić krzyż. Hiszpanie nakłaniają go do podjęcia akcji, ale on nie może oderwać się od Szimeny. Kocha się w niej do szaleń- j stwa i ona też kocha go do szaleństwa, ale równocześnie nienawidzi za to, że w pojedynku zabił jej ojca. Tak oto w najogólniejszym zarysie przedstawia się akcja. Są jeszcze różne drugoplanowe wątki, w tej chwili jednak nie mają one znaczenia.
— Zdajesz sobie chyba sprawę, że to twoje libretto jest tylko wersją Cyda Corneille'a? Ale to nieważne. Widzę, że jesteś bardzo podniecony tym pomysłem.
— O tak, bardzo.
— I jesteś pewny, że ten temat odpowiada ci muzycznie?
— Oczywiście. Wszystko już przemyślałem. W głowie mam pełno pomysłów. Kilka scen już naszkicowałem v myślach. Wystarczy zasiąść do pisania.
— No, cóż — powiedział Guiraud. —W takim razie wszystko w porządku. Nie chcę cię odrywać od twojej pracy. Ale jak napiszesz pierwszy akt, to przynieś mi go pokazać.
Klaudiusz wrócił do domu pełen zapału. Przeskakil wał po dwa stopnie naraz, wesoło przywitał się z Linne, która poruszyła wąsami w odpowiedzi, i zasiadł do
stołu.
— A więc do roboty!
Pierwszy akt nie zabierze mu więcej niż miesiąc Najwyżej sześć tygodni... Wziął czystą kartę papieru nutowego i napisał dużymi literami:
252
„Rodryg i Szimena. Opera w trzech aktach" Na następnej karcie, mniejszymi literami:
„Akt pierwszy. Preludium."
Po czym wyjrzał przez okno.
Preludium... Tak, preludium... Oczywiście powinno się zaczynać od uroczystej fanfary, kilku akordów trąb, które zaznaczą ogólny charakter dzieła. Coś w rodzaju tematu Walhalli, ale z hiszpańska. W końcu przecież akcja rozgrywa się w Hiszpanii. Może kilka gitar?... Albo kastaniety w tle? O, nie! Tylko nie kastaniety. Wystarczy blacha. Bardzo głośna i uroczysta.
Czekał, kiedy objawi mu się dźwięk fanfary, ale ciągle nic nie słyszał. Po chwili przestał myśleć o preludium, wędrując oczami po zachmurzonym niebie. Dzień był szary, zanosiło się na deszcz. Za chwilę znowu dach zacznie przeciekać. Po niebie płynęła ciężka chmura, w każdej chwili gotowa zamienić się w miliony kropel. Jak pięknie brzmi uderzanie kropel deszczu o liście... Czyż nie byłoby to cudowne, gdyby udało się uchwycić w muzyce dźwięk kropel deszczu?
Gwizd pociągu przerwał te marzenia i przypomniał mu o preludium. Ach, tak... preludium. Może lepiej zacząć ognistym tańcem hiszpańskim. Habanerą lub fan-dangiem... Dramat jest hiszpański, a Hiszpanie lubią tańczyć. To fandango może stać się motywem przewodnim Szimeny. Niezły pomysł... Za każdym razem, gdy Szimena pojawi się na scenie, rozlegać się będą dalekie dźwięki fandanga. Tak, o to właśnie chodzi. Barwna, zmysłowa melodia. Coś sugerującego wirowanie spódnic, kastaniety, tamburyny i takt wybijany obcasami. Namiętny a czuły zarazem...
Znowu czekał. Tym razem zamknął oczy, aby móc epiej skupić, lecz fandango dalej nie chciało się zmaterializować.
Zastanawiał się już nad trzecim wariani
gdy nagle uświadomił sobie, że jest wściekle głodny. A więc najpierw kolacja, a potem znowu spróbuje po„ pracować. Tym razem preludium na pewno mu wyjdzie...
Ale preludium nie wyszło.
Tak samo było następnego dnia i jeszcze następnego. Na koniec popadłszy w rozpacz, napisał krótki numer wstępny zaczynający się ponurą, kościelną fanfarą, która niemal natychmiast rozwijała się w żywiołowy taniec hiszpański.
Zbliżał się listopad. U Mallarmego przyjaciele z nie cierpliwością oczekiwali na pierwsze fragment opery. Catulle Mendes chciał zobaczyć pierwszy* akt.
— Zrozum, jeśli pokażę pierwszy akt mojemu przy jacielowi, dyrektorowi Opery, dostaniemy obaj pokaźn
zaliczkę.
Klaudiusz jednak odpowiadał na to przyjaznym, le stanowczym kręceniem głowy. Nie, nie. Niczego nie p każe. Nawet preludium. Ani żadnych fragmentów. Opty mistycznie zapatrywał się na datę zakończenia pracy ale unikał ustalania jakichkolwiek ścisłych terminów Powinni zrozumieć, że pisanie opery wymaga czasu.
mnóstwa czasu.
Gdy jednak wracał na swe poddasze, optymizm z mieniał się w czarną rozpacz. Musi, po prostu musi na pisać Rodrygal A to znacznie trudniejsze, niż przewidy wał, znaczy to jednak, że musi więcej pracować, zmuszr się do twórczego natchnienia... Próbował to osiągr pochłaniając muzykę Wagnera; przegrywał opery fortepianie, godzinami siedział nad partyturami, an zował instrumentację, badał konstrukcję dramatyczn A gdy wreszcie zdawało mu się, że natchnienie jest j blisko, pędził do łóżka. Znów była zima, a na poddaj panowała lodownia. Brał z sobą do łóżka deskę do sania, kładł ją na kolanach i czekał. Tak minęło kilka następnych tygodni. Owego pamiętnego grudniowego popołudnia
ieszcze czekał, usiłując przenieść się do średniowiecznej Hiszpanii i wysilając swój mózg, by „odtworzyć" w sobie żar miłości Rodryga do Szimeny, gdy wtem rozległo się pukanie do drzwi.
__ Wejść! — wrzasnął wściekły, że ktoś mu przeszkadza.
Do pokoju wszedł, podpierając się laską, starszy pan w zimowym palcie i w cylindrze. Podszedł do łóżka, a ujrzawszy Klaudiusza z deską opartą na kolanach i Lin-ne zwiniętą w kłębek u jego boku, uśmiechnął się.
__ Jakiż poetycki widok! — zawołał. — Ja też w ten
sposób pracowałem, gdy byłem młody i biedny. Ciężkie dni młodości przyjemnie wspomina się na starość. Niech pan to sobie zapamięta, młodzieńcze! Kiedyś będzie pan wspominał te czasy ze wzruszeniem.
Klaudiusz bynajmniej nie był w nastroju do pogawędki. Czego chciał ten stary dureń?
— O co panu chodzi? — zapytał niegrzecznie. — Czy nie widzi pan, że jestem zajęty?
Takie odezwanie się przesądziło o wyniku rozmowy. Gość sztywno wyjaśnił, że Akademia pragnie mu podziękować za envoi La Damoiselle elue. W dowód uznania postanowiła popatrzeć przez palce na jego rezygnację i przyznać mu koncert Grand Prix.
— Pod jednym wszakże małym warunkiem — ciągnął gość, cedząc słowa. — Akademia oczekuje od pana napisania uwertury do koncertów dyplomowych Konserwatorium w lipcu.
— Co! Ja tu pracuję nad operą, a pan zawraca mi głowę jakimś idiotycznym szkolnym wypracowaniem!
-zy pan zdaje sobie sprawę z tego, ile dla mnie znaczy ta opera? Ta opera jest dla mnie wszystkim. Tak jest, wszystkim. A pan tu zanudza mnie jakąś idiotyczną, bezsensowną...
Starszy pan nie czekał na koniec tyrady. Bez słowa odwrócił się i wyszedł
Guiraud był wściekły.
255
— Głupcze! Czy zdajesz sobie sprawą, co ty narobiłeś? — chodził tam i z powrotem po gabinecie, załamując ręce i dławiąc się z gniewu. — Przekreśliłeś szansą wykonania swej muzyki. Ale nie, ty tego nie rozumiesz. Jesteś zbyt głupi, żeby w ogóle cośkolwiek rozumieć.
— Ależ, mistrzu! Pracowałem nad swoją operą...
— Twoja opera! — słowa Guirauda zabrzmiały jak drwiący epitet. — A więc wciąż jeszcze nie pojmujesz, że nie potrafisz napisać tej swojej bzdurnej opery, bo nie jest to muzyka w twoim stylu? Że tylko marnujesz czas i niepotrzebnie wysilasz swoją mózgownicą? Ale skądże, przecież ty tego nie możesz zrozumieć! Jesteś na to za głupi. Zejdź mi z oczu!
Nagle całe zdenerwowanie profesora minęło; zatrzymał się i usiadł ciężko w fotelu przy kominku.
— Nie, nie wychodź. Pomyślimy, co można uratować, jeśli w ogóle jest jeszcze coś do uratowania... — przetarł ręką oczy. Był tak zrozpaczony, że Klaudiusz poczuł
wyrzuty sumienia. —¦ Przepraszam, mistrzu. Jeśli pan sobie życzy, to y<
napiszę tę uwerturę.
Guiraud pokręcił głową.
— To się już na nic nie zda. Rozmawiałem z kilkom^ członkami Akademii i choćbyś nawet napisał dwadzieścia uwertur, o ponownej zgodzie na twój koncert mowj nie ma. Zrozum! W ciągu prawie stu lat od chwili ustanowienia Prix de Rome nie zdarzyło się jeszcze, by laureatowi dano drugą szansę koncertu. A ty... ty ją o(i
rzuciłeś!
Guiraud starał się pohamować powracający gnie^ — Jak ty sobie właściwie wyobrażasz wykonana swojej muzyki? — przez chwilę w zamyśleniu tarł pQJ bródek. — Nie pozostaje ci nic innego, jak przyłączy! się do „La Nationale". To jedyni ludzie, którzy dadzą ci szansę. Potrzebują pomocy i musisz im obieca! że zrobisz wszystko, co zechcą. Może każą ci adre$o^
256
rty albo rozlepiać afisze. Wszystko jedno. Ale też od 'zasu do czasu będą wykonywali twoje utwory. Że
ie będzie to miało nawet w części takiego znaczenia, Takie miałby twój koncert — tego możesz być pewien,
le lepsze to niż nic. Zaraz po Nowym Roku złóż wizytę sekretarzowi, panu Chaussonowi. Powiedz, że to ja cię przysyłam.
Na początku stycznia Klaudiusz wybrał się do biura Societe Nationale de Musiąue, bardziej znanego jako La Nationale". Biuro mieściło się w ciemnym pokoju z jednym oknem bez firanek oraz piecem, który robił sporo hałasu, lecz prawie wcale nie grzał. Na ścianach wisiały pożółkłe afisze dawno już zapomnianych koncertów. Na półce w kącie stała gipsowa statuetka nagiej kobiety grającej na lirze; była to prawdopodobnie muza Euterpe.
Za biurkiem zawalonym stosami papierów siedział Monsieur Ernest Chausson. Był łysy, miał olbrzymią gęstą brodę, wyglądał na lat trzydzieści pięć i był wyraźnie udręczony i przepracowany.
— Bardzo nam się przyda pańska pomoc — powiedział, wysłuchawszy Klaudiusza. — Jak panu zapewne wiadomo, jesteśmy stowarzyszeniem dobrowolnym, a to znaczy, że nikt w nim nic nie robi i nikt nie dotrzymuje tego, co obiecał. Nasz akompaniator nie zjawił się na dwie ostatnie próby; korepetytorka śpiewu twierdzi, że ma zapalenie gardła i nie może wyjść z domu, a bibliotekarz wyjechał z miasta. I tak to się już toczy bez zmian od prawie dwudziestu lat. Nikt właściwie nie wie, jakim cudem nasza nieszczęsna „La Nationale" wciąż jeszcze istnieje.
Towarzystwo było chronicznym bankrutem. Dochody z biletów nie pokrywały nawet kosztów wynajęcia sali. Nikt nie chciał wykonywać prac związanych z przygotowaniem koncertów. Mimo to „La Nationale" utrzymywała się przy życiu. Dlaczego?
257— Ponieważ jest potrzebna i nie wolno dopuścić, by zginęła. To jedyna w Paryżu grupa muzyków, która gra nowe utwory nieznanych kompozytorów. Jeśli ma pan w zapasie kilka pieśni, możemy je wykonać na jednym z naszych lutowych koncertów. A tymczasem, czy mógłby pan wpaść jutro wieczorem i pomóc nam na próbie?
Tak oto Klaudiusz wszedł do „La Nationale" i zaczął
się w niej udzielać *.
Nie rozlepiał afiszów na mieście, lecz prowadził korepetycje ze śpiewakami, akompaniował im i pomaga bibliotekarzowi. Starał się być użyteczny. Bywał na So botnich koncertach — imprezach amatorskich i raczę dość żałosnych. „La Nationale" była tak uboga, że ni< mogła sobie pozwolić na orkiestrę i tylko raz do roku na wiosnę, urządzała koncert symfoniczny. Na zwyczajnych koncertach wykonawca, a był nim zazwyczaj san kompozytor, podchodził do pianina, grał swój utwó i schodził z podium przy akompaniamencie skąpyc' oklasków. Jeśli to był utwór wokalny, przyprowadza z sobą przyjaciela albo też śpiewaka dostarczała ,,L
Nationale".
W ten właśnie sposób w lutym wykonane zostały pie śni Klaudiusza do słów Verlaine'a. Klaudiusz grał n fortepianie, a śpiewał Edmund Bages. Utwory przyjęi z uprzejmą obojętnością.
— Proszę się nie zniechęcać — mówił Chausson. W przyszłym roku do programu naszego koncertu sym fonicznego włączymy któryś z pańskich utworów or
kiestrowych.
— Będę bardzo wdzięczny.
i Podanie Klaudiusza Debussy'ego zostało oficjalnie przyjęte prz< komitet 28 lutego 1889. Chausson napisał przy tej okazji: „Możemy liczyć na jego pomoc jako akomjSaniatora, korepetytora śpiewi i przy tym podobnych zajęciach artystycznych, ale nie wyobrażan sobie, by chciał się podjąć adresowania listów czy zamawiani afiszów".
258
Doceniał ten gest i starał się, by jego słowa wyrażały entuzjazm, ale nie był zbyt podniecony perspektywą wykonania swej muzyki w „La Nationale". Na wpół pusta sala, rzadkie oklaski, komplementy członków komitetu. Dwa, może trzy słowa w jakiejś recenzji... Do przyszłego roku wszakże było jeszcze daleko. Tymczasem skończy swego Rodryga... Ale czy skończy?
Wciąż jeszcze trzymał się swych operowych nadziei, podsycając je wizjami rozentuzjazmowanej publiczności, złotych strumieni tantiem, ale coraz trudniej było mu oszukiwać samego siebie. Praca nad operą nie posuwała się naprzód. Kosztem niewiarygodnego wysiłku napisał kilka scen, lecz zdawał sobie sprawę, że nie są dobre. Co gorsza, postaci opery przestały go interesować. Coraz mniej go obchodziło, czy Rodryg ożeni się z Szimeną i czy muzułmanie zostaną zepchnięci do morza, czy też pozostaną w Hiszpanii. Właściwie, jeśli o niego chodzi, to mogliby tam pozostać na zawsze.
Mimo to wciąż jeszcze się nie poddawał. Przez ostatnie tygodnie zimy i początek wiosny zmagał się z Rodry-giem, próbując wszelkimi sposobami zwabić natchnienie, które jednak nie przychodziło. Zrozpaczony szukał pomocy u Wagnera. Godzinami przegrywał na fortepianie jego opery. Z dzikim uporem studiował partytury. Coś się w nim jednak zmieniło. Niebiańska muzyka Wagnera wydawała mu się teraz tylko hałaśliwa. Chwilami wręcz banalna.
Wreszcie pod koniec kwietnia uznał się za pokonanego. Nigdy nie napisze Rodryga. Ze zgrozą zaczął myśleć o następstwach swej porażki. Nigdy nie zdobędzie pieniędzy. Na zawsze już pozostanie biedakiem, który z trudem wiąże koniec z końcem. Wszystko będzie tak jak dotąd, od czasu powrotu z Rzymu. Straci prestiż u przyjaciół Mallarmego. Będzie musiał zerwać umowę z Ca-ulle Mendesem, a to może pociągnąć za sobą konsekwencje prawne... Chronicznie jednak niezdolny do spojenia prawdzie w oczy, nie próbował nawet rozwiązać
259
tych wszystkich problemów, lecz $tarał gię po prostu
0 nich nie myśleć.
Zaczął rozglądać się dookoła, jak człowiek wyrwanył z transu. Zobaczył, że nastała wiosna i Wieża Eiffla jest już skończona. Zaczęła się „Exposition". Paryż pęka« w szwach od natłoku turystów. Na tarasach kawiarnł przesiadywali brodaci czarnoocy mężczyźni w fezacłł
1 turbanach. Z całego świata zjeżdżali się ludzie, bjl
zobaczyć Wieżę Eiffla, żelazną żyrafę wysoką na dzie-I
więćset stóp. Na Wystawie tłumy ludzi kłębiły siJ
przed egzotycznymi namiotami i pawilonami. Nareszcie!
spełniło się marzenie Francuzów: mogli obejrzeć sobiJ
całe swoje imperium nie ruszając się z miasta. Zakli-I
nacze wężów wygrywali piskliwe melodie na fletach!
zmuszając kobry do tańca. Tuaregowie w niebieskiej
kwefach spoglądali na ludzi z wysokości swych wielJ
błądów. Czarne kobiety z obnażonymi piersiami wyj
plątały kapelusze ze słomy na progu swych krytych sło
mą chat. Zwiedzających wabiły najprzeróżniejsze towa^
ry i rozrywki. Dla pań były tu wschodnie dywany, per
fumy i bransoletki z kości słoniowej; dla dzieci jazd
na osiołkach i na słoniach; dla panów taniec brzuchu
wykonywany przez tancerki z dalekich tajemniczycl
oaz.
W nocy Paryż zamieniał się w baśniową krainę mi zyki i świateł. Wieża Eiffla stawała się olbrzymią fran cuską flagą z dwudziestu tysięcy płomyków gazowycl zamkniętych w niebieskich, białych i czerwonych szklą nych kulach. Notre Damę i Łuk Triumfalny jarzyły si< w ciemnościach. Po Sekwanie płynęły statki obwieszon< lampionami. Akordeony przygrywały na bulwarach.
W tym dziwnym i cudownym Paryżu Klaudiusz zaj pomniał o swojej operze. Chwilowo miał pieniądze, poi nieważ firma „Durand" zamówiła u niego transkrypcja opery Saint-Saensa Etienne Marcel. Zaliczka była sowii ta. Spędzał wiele czasu na mieście. Spacerował po buli warach, którymi mknęły eleganckie powozy. Siadywał
260
a tarasach kawiarni, przysłuchując $ię szumowi różnojęzycznych rozmów. I jak wszyscy, zwiedzał „Expo'\ Kręcił się po tuniskich bazarach, uczestniczył w aran-owanych obrządkach pseudo-voodoo. Stara Mulatka w żółtej chuście przepowiedziała mu, że za trzy lata pojawi sie w jego życiu bardzo piękna kobieta, która będzie go bardzo kochała i bardzo go unieszczęśliwi. 3 Pewnego dnia przechodząc przez Esplanade des In-valides z daleka od terenów Wystawy, zauważył kruchą jak dziecinna zabawka pagodę, pokrytą zielonymi dachówkami. Był to pawilon annamicki. Kupił bilet, wszedł do środka i znalazł się w teatrze otoczonym kolumnami. Na maleńkiej scenie sześć młodych dziewcząt w sztywnych sari ze złotego brokatu i w szpiczastych jak wieżyczki stroikach na głowie wykonywało poważny i zmysłowy taniec. Wyglądały jak błyszczące żywe lalki. Przy akompaniamencie muzyki bambusowych fletów, głuchych bębnów i gitar o dziwnych kształtach, wirowały rytmicznie na piętach, falując szczupłymi, jasnobrązowy-mi ramionami, klaszcząc i kręcąc dłońmi o pozłacanych paznokciach, uniesionymi na wysokość okrągłych twarzy ozdobionych sarnimi oczyma.
Dla Klaudiusza przedstawienie to było rewelacją. Często powracał do pagody o zielonym dachu, i za każdym razem czar się powtarzał. Kruche dysonanse zespołu zwanego gamelan otwierały przed nim urzekający świat subtelnych i czarujących dźwięków. Oto prawdziwy kunszt powściągliwości, który przemawiał do jego serca i rozumu. Głuchy warkot bębnów i kilka dźwięków fletu stwarzało efekty bardziej poruszające niż huk trąb. Prawdziwy smutek jest cichy; prawdziwa namiętność nie potrzebuje trąb.
Pewnego popołudnia, gdy próbował uporządkować swe myśli, zjawił się u niego Etienne Dupin.
— Gdzie ty się podziewałeś? — zapytał młody milioner. — Wieki minęły, odkąd byłeś ostatni raz u Mallar-m! Wciąż jeszcze pracujesz nad operą?
261
— Zrezygnowałem z pisania opery, a przynajmniej na długi czas ją odłożyłem. Jestem zmęczony. Dręczą mnie wątpliwości i nawet muzyka Wagnera stała mi
się obca.
Dupin przekonywał go, że to chwilowy kryzys.
— Pojedź ze mną jeszcze raz do Bayreuth — zaproponował Klaudiuszowi. — To ci pomoże uporządkować myśli. I
Pojechali do Bayreuth latem. Znowu wspinali się d<fl
Festspielhausu, słuchali nabrzmiewających dźwiękóvH
ukrytej orkiestry. Znowu podczas przerw zajadali siM
parówkami i spiesznie wracali na miejsce, gdy rozł
brzmiewał temat Walhalli. Klaudiusz usilnie starał sil
wskrzesić w sobie dawny entuzjazm, ale świat Wagnerł
stracił nad nim władzę. Po każdym spektaklu oszołoB
miony był zbyt rozbudowaną instrumentacją. Libretto!
które jeszcze przed rokiem wydawało mu się natchnionm
teraz uważał za bezsensowne. Nic go nie obchodziły prol
bierny, gniewy, pożądania tych wszystkich opancerzol
nych wojowników, ze skrzydlatymi hełmami na głowach!
ci wszyscy pielgrzymi, czarnoksiężnicy, podskakując^
nimfy czy waleczne walkirie o żółtych warkoczacl
i w butach z ostrogami.
— Dziękuję ci, że dałeś mi jeszcze jedną szansę, al obawiam się, że zupełnie nie czuję już muzyki Wagm
ra.
Paryż był jak zwykle wesoły i pełen ludzi. „Exi trwała. Ponad milion turystów wspięło się już na Wi( żę Eiffla. Przedsiębiorcze panienki prowadziły kawiarniach wielojęzyczne konwersacje z cudzoziemc; mi, przy czym oprócz zdolności lingwistycznych zna] się też bezbłędnie na kursach walut. Z miejsca potn fiły rozpoznać amerykańskiego dolara, pamiętając, i wart jest pięć franków, rosyjskiego rubla, za który płi cono cztery franki, i angielskiego funta, którego róv nowartość wynosiła dwadzieścia pięć franków. Trwało to wszystko jeszcze przez trzy mieniące. Ka;
262
dego tygodnia pojawiały się w mieście coraz to nowe barwne postacie — monarchowie i sławne osobistości. Z Indii przybywali maharadżowie w turbanach wysadzanych drogocennymi klejnotami. Szach perski przyjechał ze swoim ukochanym paziem Kiki, który zgubił się, co omal nie spowodowało konfliktu dyplomatycznego. Z Rosji przyjechali wielcy książęta oraz Tołstoj. A także Rimski-Korsakow, który dał dwa koncerty muzyki rosyjskiej w „Trocadero". Teraz z kolei występował tam Buffalo Bili ze swoimi kowbojami i Indianami. Potem przyszła kolej na słynnego wynalazcę pana Edisona, którego siłą trzeba było powstrzymywać, gdy chciał na szczycie Wieży Eiffla pokazać swoje talenty akrobatyczne.
W listopadzie Wystawa została zamknięta. Turyści wyjechali z bagażem wspomnień i uszczuplonymi portfelami. Rozebrano czarodziejskie miasto kopuł i minaretów, odsłaniając nędzne wnętrza z gipsu i papier-mache. Pewnego dnia zaczęto także burzyć pagodę Klaudiusza. Na ziemi leżała sterta zielonych dachówek. Światła pogasły. W nocy nie jarzyła się już Notre Damę, a po Sekwanie przestały pływać barwnie iluminowane statki. Pozostała jedna trwała pamiątka: Wieża Eiffla. Paryż wracał do swego normalnego wyglądu. Ludzie wrócili do poprzednich zajęć.
Pewnego dnia Klaudiusz zebrał się wreszcie na odwagę i udał się z wizytą, na którą od kilku miesięcy nie mógł się zdobyć. Poszedł do Guirauda.
— Mistrzu, miał pan rację — przyznał z pokorą. — Nie potrafię napisać Rodryga. — A po chwili milczenia dodał: — Ale nie potrafię także napisać nic innego. Straciłem wyobraźnię muzyczną; mam wrażenie, że ogłuchłem.
¦ Tego się właśnie obawiałem — pan Guiraud parzył na niego ze smutkiem. — Umysł ludzki to instrument bardzo delikatny, a ty przez długi czas obcho-ziłeś się z nim brutalnie i niedorzecznie. Zaśmieciłeś so-
263
bie głowę muzyką Wagnera, która jest obca twojej naturze. Odtrąciłeś własną muzykę.
— Czy to znaczy, że już nigdy nie będę w stanie
komponować?
— Mam nadzieję, że tak źle nie jest... Ale musisz być cierpliwy. Może trochę potrwać, zanim twój umysł powróci do normalnego stanu i odzyskasz instynkt twórczy.
— Jak długo?
— Nie wiem. Dwa, może trzy lata.
Przez następne dwa lata Klaudiusz żył w całkowitej niemal próżni muzycznej. Doszedł do przekonania, że profesor skłamał, powodując się dobrocią serca. Nie, on już nigdy więcej nie będzie pisał muzyki. Przekonanie to, w połączeniu z rozczarowaniem spowodowanym Rod-ryglem, złamało jego ducha.
Muzyka była niezawodnym przyjacielem. Wypełniała jego samotność, dawała mu chwile nieopisanej radości, W najtrudniejszych dniach biedy pozwalała zapomnieć o głodzie i chłodzie, podsycała w nim nadzieję. A teraz stracił ową nadzieję. Na pozór w jego życiu nic się nie zmieniło: nadal te same nie kończące się wędrówki ¦ poszukiwaniu zarobku, wizyty u wydawców, kilka lekcji fortepianu, od czasu do czasu akompaniowanie. Jak dawniej, krótkie okresy dostatku przeplatały się z dłfl gimi okresami biedy, kiedy to musiał zastawiać zegarek, żyć suchym chlebem i gotowanymi kartoflami, czekaj™ aż profesor albo któryś z przyjaciół zaprosi go na lei szy posiłek.
Znał to wszystko aż nadto dobrze. Nieraz już tak b$| wało, a przecież przetrwał. Jedna tylko była teraz róż' nica, jedna, lecz ogromna. Tym razem wiedział, że tak już będzie zawsze. Jest zerem. Nigdy nie napisze wieli kiej muzyki, nigdy nie będzie miał pieniędzy na piekł przedmioty, nigdy nie będzie go stać na to, by się ożl nić i założyć rodzinę. Całe życie spędzi w nędznył
264
koikach na przepisywaniu cudzych partytur, na wypraszaniu zwłoki w zapłacie komornego i gotowaniu posiłków na kuchence spirytusowej. A jak długo może to ootrwać? Jak długo można żyć na takiej diecie? Co się stanie, jeśli w końcu zachoruje, lub gdy pewnego dnia administrator straci cierpliwość i nie zechce czekać na czynsz? Co wtedy?... Nie wiedział, a raczej wiedział aż nazbyt dobrze. Nie warto było o tym myśleć. Zawsze jeszcze będzie miał dość czasu, aby tej niemiłej prawdzie spojrzeć w oczy.
Nie chciał się zastanawiać nad przyszłością. Nie miał przed sobą żadnego celu. Wszystko było mu bez różnicy, i chwilami sprawiało to wrażenie beztroski. Muzyka przestała wypełniać mu czas, miał go więc w nadmiarze. Ale czas wolny oznaczał nawrót myśli, a tego przecież unikał. Ten czas trzeba było czymś wypełnić; gdy tylko kończyło się szukanie pracy, zaczynało się szukanie rozrywek. Absynt, pociecha wielu artystów, dla niego nie istniał. Nie miał dość pieniędzy, a poza tym nie lubił alkoholu. Zajął się kobietami. Wszelkiego rodzaju. Midinetki, modelki, aktorki pozostające chwilowo bez pracy, od czasu do czasu jakaś mężatka, której mąż wyjechał na kilka dni z miasta. Poznawał je przypadkowo — w autobusach, w restauracjach, kawiarniach. Czasami na bulwarach podczas popołudniowych spacerów. Latem na ławce w parku. Okazało się, że życie obfituje w niespodzianki, a Paryż roi się od dziewcząt i młodych kobiet, które są po prostu równie samotne i opuszczone, i tak samo jak on, starają się nie myśleć o niczym. Dawały mu swą młodość, pieszczoty i złudzenie przyjaźni. W pieszczotach znajdował zapomnienie, którego szukał.
•Każda z nich koniecznie chciała opowiedzieć mu o swym życiu i czyniły to z ogromną przyjemnością, zalewając się łzami i kompletnie lekceważąc prawdę. Prawie wszystkie przypisywały sobie arystokratyczne po-cnodzenie. Ojcowie byli z reguły pułkownikami, wysoki-
265
mi urzędnikami państwowymi, utytułowanymi właścicie-lami ziemskimi zamieszkującymi rodzinne zamki. W trzy. nastym roku życia padały ofiarą gwałtu popełnionego przez jakiegoś wujka lub przyjaciela rodziny — „czaru-jącego pana z Legią Honorową w klapie". Zwykle wy.. rzucano je z domu — albo dlatego, że zachodziły w cią. żę, albo też, bo macochy zazdrościły im młodo&ci i urody. Zdarzały się osóbki bardziej cyniczne, ale i bardziej prawdomówne. Te przyznawały się, że miały już p0 uszy ciężkiej, dziesięciogodzinnej harówki w jakimś warsztacie krawieckim za półtora franka.
Snuły plany na przyszłość, a on słuchał cierpliwi! i ze zrozumieniem. Niektóre marzyły o karierze gwiazdy music-hallu i o małżeństwie z wytwornym angielskim milordem. Podobno młodzi lordowie angielscy nigdy nie umieli się oprzeć wdziękom francuskich szansoni-stek. Inne marzyły o „bogatym i hojnym przyjaciel™ który utorowałby im drogę do pozycji kokoty z półświatka, jadającej kolacje u Webera i paradującej m pięknym, błyszczącym powozie po Polach Elizejski* Mówiły i mówiły, aby dodać sobie otuchy, by uciec I dręczącego je strachu przed stoczeniem się w rynsztB ulicznej prostytucji.
Dawał im chwilową iluzję romansu. Wspólne IM stwarzały pozory więzi. Przez kilka dni odgrywali M łosną komedię beztroskiej cygańskiej miłości, dzielił starając się prowadzić wspólny dom. Niebawem jednak odkrywali, że dwie osoby nie wyżyją z pieniędzy, ktdB z trudem starczają jednej. Tak więc pewnego ranka, gw jeszcze spał albo wychodził na chwilę po zakupy, znl kały, pozostawiając na poduszce czuły liścik skropiol
łzami.
Na początku 1890 roku miał romans z panią z towł rzystwa. „Madame V". Nazywał ją „Madame V", poniB waż tego wieczoru, kiedy się poznali, nie chciała zdrad* swego nazwiska. Powiedziała mu tylko, że zaczyna stf ono na literą V.
266
__Właściwie — oświadczyła — wcale nie wiem, czy
w ogóle powinnam z panem rozmawiać.
Spotkali się w wytwornym salonie w okolicy Etoile. Grał tam z przyjacielem, Jacąuesem Durandem, synem wydawcy, swoją Małą suitę. Utwór nie zrobił żadnego wrażenia na publiczności, ale Klaudiuszowi to nie przeszkadzało. Bufet w pełni wynagrodził mu brak artystycznego uznania. Był znakomity kawior i świetny pdte de foie grasl
Kręcił się po salonie w wypożyczonym fraku, opychając się kanapkami, które pochłaniał w zawrotnym tempie, gdy wtem usłyszał za sobą perlisty śmiech kobiecy. Odwrócił się i ponad rozwiniętym wachlarzem zobaczył parę pięknych roześmianych oczu.
— A więc to prawda, co mówią, że muzycy są zawsze głodni — powiedziała. — Proszę do mnie podejść, pomogę panu nałożyć na talerz.
Zaczęli rozmawiać. Powiedziała mu, że podoba jej się jego utwór. Odpowiedział, że jest piękna, i zapytał, jak się nazywa. Uderzyła go lekko wachlarzem po palcach. Za dużo sobie pozwala, pytając damę o nazwisko przy pierwszym spotkaniu, a właściwie wcale nie jest pewna, czy w ogóle powinna z nim rozmawiać. Odpowiedział, że co prawda nie jest przecież trędowaty, ale jeśli ona nie życzy sobie z nim rozmawiać, to jej oczywiście do tego zmuszać nie będzie, po czym zabrał się do odejścia. Przytrzymała go za rękaw, przeprosiła i spytała, czy nie zjadłby jeszcze tyeh smacznych kanapek, na eo odpowie* dział, że tak, i odtąd zostali przyjaciółmi.
Tak to się zaczęło — od salonowego przekomarzania się, które stanowiło jedynie pretekst dla zmysłowego dialo<-gu ich oczu. Romans ten był jedną z owych irracjonalnych, nie dających się uniknąć przygód, od samego początku skazanych na zagładę. Ona była Belgijką, pochodziła z Antwerpii, Piękna, bogata