PIERRE LA MURE Clair de Lunę POWIEŚĆ O DEBUSSYM 1987 Polskie Wydawnictwo Muzyczne Tytuł oryginału: Clair de Lunę Z jązyka angielskiego przełożył HENRYK KRZECZKOWSKI Projekt okładki seryjnej: Janusz Bruchnalski PWM, Stanisław Michta, Bolesław Lutosławski yj j MucU Meister des JugenMls. Praga 1965 Copyright 1962, by Pierre La Mure ISBN 83-224-0345-3 Księga druga GABYRozdział 7 W kilka dni później, podczas popołudniowego spaceru, Klaudiusz przystanął przed małą księgarnią przy rue i Chaussee d'Antin. Przez chwilą przypatrywał się książ-j kom leżącym na wystawie, po czym mimo woli pchnął drzwi. Powitał go różowiutki staruszek z kozią bródką, który! przytknąwszy palce do czapeczki, oświadczył, że jest do jego usług i że nazywa się Edmond Bailly. — Moi przyjaciele nazywają mnie „ojczulkiem" Bail-j ly, i pan też może mnie tak nazywać, bo widzę, że zo-: staniemy wielkimi przyjaciółmi. Poznaję to po otaczającej pana aurze. Klaudiusz powstrzymał się od komentarza. — Jak panu wiadomo — ciągnął księgarz — obecność form duchowych w ciele ludzkim wytwarza tajemnicze promieniowanie i to właśnie jest aura. Niewidoczna! dla profanów, ale widzą ją wtajemniczeni. — Jego niebieskie oczy uśmiechały się zza okularów w stalowej I oprawie. — Ma pan świetną i pełną harmonii aurę. I Dlatego może pan tu przychodzić i szperać w moich I książkach, kiedy tylko się panu spodoba — przerwał,! szybko spojrzał na drzwi i szeptem dorzucił: — Przepraszam pana, ale właśnie przyszedł Wolter. Często tul wpada, żeby zobaczyć, czy jego książki wyłożone są jak należy. Wie pan, jacy są pisarze! — pomachał mu rękfl i pośpieszył do swego czcigodnego gościa. Klaudiusz opuścił księgarenkę, podejrzewając, że jeg nowy przyjaciel jest lekko stuknięty, Następne wi 242 mocniły go w tym przekonaniu, bynajmniej zresztą nie uszczuplając sympatii dla ekscentrycznego i miłego taruszka. Wręcz przeciwnie. Klaudiusz bardzo go polu- ^W tym świecie pełnym „normalnych" i udręczonych ludzi ojczulek Bailly promieniował szczęściem. Któregoś dnia opowiedział Klaudiuszowi, w jaki sposób znalazł spokój i zadowolenie. __W młodości byłem strasznie nieszczęśliwy. Wierzyłem w braterstwo ludzi, marzyłem o świecie bez granic, bez wojen i bez nienawiści. Ponieważ jednak świat właśnie wtedy zaczął popadać w wielkie konflikty, uznałem, że moim obowiązkiem jest głosić powszechną zgodę. W tym celu zajął się polityką — humanitarną, szlachetną i niebezpieczną, a skutek był taki, że po upadku Komuny Paryskiej znalazł się w więzieniu, stanął przed sądem, dostał wyrok i tylko cudem uniknął egzekucji. Wstrząs, jaki wtedy przeżył, pomieszał mu zmysły i otworzył oczy. W kilku jasnych przebłyskach świadomości pojął, jak bezcelową jest rzeczą usiłować zrozumieć ludzi, którzy nie usiłują zrozumieć jego. Jak niemądrze jest chcieć zmieniać cudze poglądy i jaką zarozumiałością jest uważać, że tylko samemu ma się rację, a wszyscy inni są w błędzie. Zaświtało mu również w głowie, że wszystkie religie mają swoich męczenników, wszystkie partie polityczne swych bohaterów, i że zawsze, od najbardziej zamierzchłej przeszłości, odważni i wspaniali ludzie ginęli w imię najbardziej sprzecznych zasad. Były to bardzo pouczające wnioski. Im więcej o tych sprawach myślał, tym mniejszą miał ochotę umierać za tak kruchego i niepewnego jak teorie społeczne, nawet swoje własne. Ubyło mu rozumu, za to przybyło zdrowego rozsądku. W nagłym przypływie entuzjazmu Postanowił, że odtąd będzie się zajmował jedynie swo- 243 imi własnymi sprawami i do diabła ze światem. Odtąd stał się trochę zwariowany, lecz bardzo szczęśliwy. — Spokój znalazłem w książkach i w obcowaniu ze zmarłymi. Dlatego zostałem księgarzem i zająłem się okultyzijaem. Porzucił towarzystwo żywych i nawiązał stosunki ze słynnymi i od dawna już nieżyjącymi pisarzami. Przyjmował u siebie w księgarni Woltera, Encyklopedystów, Montaigne'a, a czasami nawet wielkiego Moliera. Co niedziela za pośrednictwem wirującego stolika prowadził długie i przyjacielskie dysputy z Platonem, Dantem, Goethem, Szekspirem i innymi znakomitościami, a wszyscy odpowiadali mu w płynnej francuszczyźnie. Ojczulek Bailly nie tylko sprzedawał książki, lecz również — choć w skromnym bardzo zakresie i nie dla zysku — zajmował się ich wydawaniem. Drukował w małym nakładzie szczupłe tomiki wierszy, erotyki i krótkie, niechodliwe powieści, które zostały odrzucone przez wszystkich paryskich wydawców. Z reguły książki te zalegały jego półki, ale koszta i tak zazwyczaj się zwra cały, ponieważ autorzy kupowali swe książki, by z od powiednimi dedykacjami porozsyłać je swoim wielbicie lom i przyjaciołom. — Tak to już dziwnie jest, że przyjaciele pisar:. nigdy nie kupują ich książek. Widocznie przyjaźń ni posuwa się aż tak daleko, a tymczasem nawet pan sobi nie wyobraża, jak wielu przyjaciół miewają pisarze Dlatego właśnie większość z nich jest w nędzy. Wydawał również czasopismo „La Revue Esoteriąue dla ludzi, którzy podobnie jak on interesowali się d chami i zaświatami. Były to przeważnie damy postęp jące w latach, a cofające się w urodzie, damy noszące długie woalki i olbrzymie kapelusze, wnikające do ksic* garenki jak ektoplazma i szeptem opowiadające ojczulkowi Bailly o swych najświeższych przeżyciach nadzmy głowych. Poza mediami, astrologami, wróżbitami i tym podoW 244 mi postaciami, w księgarni bywało jeszcze wielu innych ludzi. Jacyś mężczyźni o zatroskanych minach, z rękopisami wystającymi im z kieszeni, przychodzili późnym popołudniem, samotnie lub parami, i znikali pośpiesznie w pokoju za sklepem. — To są pisarze — wyjaśniał Bailly. — Spotykają się tu, by dyskutować. __ O czym? — pytał Klaudiusz. — O czymkolwiek. Pisarze lubią mówić, niektórzy nawet wolą to od pisania. A może chciałby pan ich poznać? Wkrótce Klaudiusz poznał ich, a ponieważ jako muzyk nie mógł być ich rywalem, przyjęli go bardzo serdecznie. Stwierdził, że ojczulek Bailly miał rację. Pisarze lubią mówić, a nie słuchać. Nigdy dotąd Klaudiusz nie słyszał tylu ludzi mówiących równocześnie — najczęściej o żałosnym stanie literatury pięknej we Francji, o chciwości wydawców, o niekompetencji krytyków, o obojętności czytelników na wielką literaturę, czyli tę, którą oni sami tworzą. Obserwował, jak łapczywie zaciągają się papierosami, jak wymownie gestykulują, jak ranią się wzajemnie ostrymi słowy, dbając jednak 0 zachowanie nieskazitelnych manier. Klaudiusz uznał, że są fascynujący, oni zaś w zamian za to wysoko cenili sobie jego pełną szacunku uwagę. Jego milczenie było fundamentem jego popularności. W tym kręgu zawarł pierwszą literacką przyjaźń. Poznał wyłysiałego przedwcześnie poetę, który wyglądał jak dyplomata. Liczył sobie lat dwadzieścia cztery 1 nazywał się Henri de Regnier. Nosił monokl na czarnej tasiemce i wysoki kołnierzyk. Miał długie jasne wąsy. Odznaczał się wytwornymi manierami i używał wyrafinowanego języka. Nie było w nim nic z cygańskiego bałaganu rstwa, z czym często można się było spotkać u pisarzy, a zwłaszcza u poetów. Był stanowczo poetą-^zentelmenem, jak bywają czasem ziemianie-dżentel- u. On jednak był przede wszystkim dżentelmenem. 245 Pisał wiersze w duchu symbolizmu •— niezwykle wyrafinowane, w rzeczy samej zbyt wyrafinowane, by mógł je docenić zwyczajny czytelnik. Poeta — powtarzał z głębokim westchnieniem — musi pogodzić się z tym, że będzie zapoznany, że pisze tylko dla swej własnej przyjemności, dla wąskiego kręgu znawców. Klaudiusz przytakiwał. Tak, przeznaczeniem artysty jest pozostać przez długi czas zapoznanym. Ale jeśli jakiś artysta naprawdę ma talent, z czasem sukces musi przyjść. — Pomyśl o takim Wagnerze — powiedział, kiedy siedzieli pewnego razu na tarasie kawiarni popijając aperitify. — Przez całe lata wyśmiewano się z niego.. Z największego muzyka, jakiego znał świat! Ale z czasem poznano się na jego geniuszu. — Skoro jesteś wielbicielem Wagnera, musisz wybrać się ze mną na spotkanie towarzyskie u pana Mallar-me — odpowiedział poeta polerując monokl chustką. — Znajdziesz się tam wśród przyjaciół. U Mallarmego i wszyscy podziwiają Wagnera. Nie tylko Wagnera. Poezja i literatura symboliczna! cieszyły się tam największą estymą. We wtorkowe wie- I czory u pana Mallarmego spotykała się cała intelektu- I alna i artystyczna elita Paryża. Bywali tam nie tylko artyści i pisarze, czego można się było spodziewać, ale i wykształceni, kochający sztukę amatorzy, świetnie sy-j tuowani i reprezentujący wielki świat. — Szczególnie zależy mi, abyś poznał Etienne Dupina! oraz księcia Poniatowskiego. Obaj są mniej więcej w naszym wieku i chętnie z tobą nawiążą znajomość. | Etienne Dupin, jak wiesz, jest straszliwie bogaty i ko-l cha Wagnera prawie tak jak ty. Co roku jeździ latem do Bayreuth, by słuchać tam jego oper. Andre Ponia-towski jest młodym finansistą i jednym z najlepszych, jeźdźców Francji. Monsieur Degas, malarz, zrobił mu masę szkiców na koniu. Andre zresztą jest nie tylko finansistą i sportowcem. Przepada za Wagnerem, za sym- 246 boliczną poezją i awangardową literaturą. A poza tym zawsze chętnie pomaga przyjaciołom. Krótko mówiąc, fajny książę. No i oczywiście będziesz miał zaszczyt poznać Stephane Mallarmego, przywódcę symbolistów i chyba największego francuskiego poetę. W następny wtorek obaj przyjaciele udali się do pana Mallarmego. W salonie było już tłoczno. Klaudiusz został przedstawiony gospodarzowi. Poeta siedział za dużym okrągłym stołem w kręgu światła padającego z wiszącej lampy. Skubał swe potężne, siwiejące wąsy i czekał, aż goście, przeszło dwadzieścia osób, zajmą miejsca. Miał zaledwie czterdzieści sześć lat, ale znużona mina i szkocki pled zarzucony na ramiona sprawiały, że wyglądał znacznie starzej. W długich, kościstych palcach trzymał cygaro, które od czasu do czasu roztargnionym, niemal automatycznym ruchem podnosił do ust. Powitał Klaudiusza uprzejmie, wymamrotał kilka słów o pokrewieństwie między muzyką i poezją, wreszcie kazał mu się rozejrzeć za wolnym krzesłem. —¦ Jeśli uda się je panu znaleźć — dodał z uśmiechem powątpiewania. Klaudiusz krzesła nie znalazł. Musiał stać oparty o framugę drzwi, ale zbyt był przejęty, by zwracać na to uwagę. Oto znalazł się wśród intelektualnej elity Paryża, wybitni pisarze, poeci i artyści traktowali go jak równego sobie... Obserwował Mallarmego, który odłożył cygaro, wygładził plik kartek rękopisu i chrząknął dyskretnie. Był to widocznie sygnał rozpoczęcia zebrania, natychmiast bowiem zapadła głęboka cisza, a na twarzach gości pojawił się wyraz najgłębszego skupienia. Cichym, dźwięcznym głosem gospodarz zaczął czytać swe niezrozumiałe wiersze. Klaudiusz nie potrafił doszukać się w nich żadnego sensu, przypisywał to jednak brakom w swoim wykształceniu. po godzinie czytanie zostało przerwane. Ze zmęczo- 247 nym uśmiechem poeta oznajmił, że teraz będzie przerwa. Słuchacze, wyrwani z transu, natychmiast zaczęli rozmawiać, jednakże mniej swobodnie niż w pokoiku za księgarnią ojczulka Bailly. Powaga zebrania wymagała namaszczenia, a nie gwałtowności. Atmosfera zagęściła się od głębi wypowiadanych myśli. — Mistrzu — relacjonował Klaudiusz swojemu profesorowi w kilka tygodni później, gdy jedli razem obiad. Nie potrafię panu powiedzieć, ile zawdzięczam tym zebraniom. Zyskałem cały świat nowych wartości literackich. — Po czym przez całą kolację rozwodził się nad niezwykłymi teoriami, których nasłuchał się u Mallarmego, nad wielkimi pisarzami, których tam poznał, i nad swoimi nowymi przyjaciółmi. — I nawet nie wyobraża pan sobie — ciągnął — jak niezwykłym przeżyciem jest słuchanie Mallarmego czytającego swe wiersze. Są one, rzecz jasna, zbyt trudne dla przeciętnego czytelnika, ale co za głębia, co za mistrzostwo języka. — I co za bzdura — dodał Guiraud, który już od dłuższej chwili słuchał w milczeniu. Klaudiusz zaniemówił. — Czyżby pan nie uważał Mallarmego za jednego z naszych największych poetów? — Trudno mi powiedzieć, ponieważ nie rozumiem tego, co pisze. Ale za każdym razem, ilekroć udawało mi się dostrzec jakiś przebłysk myśli w jego wierszach, stwierdzałem, że myśl ta nie jest ani głęboka, ani oryginalna. Mój drogi Klaudiuszu, banał zawsze pozostaj banałem, nawet jeśli się go przerobi nie do poznania, Być może, przyszłe pokolenia odkryją w Mallarmem niezgłębionego geniusza. Co do mnie, skłonny jestem sądzić, że będą go pamiętały raczej jako sympatycznego! skromnego człowieka, który znajdował czas, by pozować do niezliczonych fotografii i portretów, robił, co mógł. aby rzeczy banalne wypowiadać w skomplikowany spo" sób, i który napisał prócz tego kilka prostych i pięknych wierszy, które jakimi cudem zdołały się uchronić prz 248 \ego manią przekształcania w bełkot francuszczyzny będącej przecież językiem niezwykle jasnym. Klaudiusz zapalczywie bronił swych literackich przyjaciół i ich teorii. Powtarzał rozmaite estetyczne formuły, które poznał na zebraniach u Mallarmego, popisywał się słownikiem tajemniczych terminów, i jak na wiernego i posłusznego symbolistę przystało, upierał się, że celem poezji jest nie wyrażanie myLli lecz tworzenie muzyki przy pomocy słów. . Był wstrząśnięty, gdy wysłuchawszy tego wszystkiego, pan Guiraud wybuchnął śmiechem. __ Zdradzę ci wielką tajemnicę — powiedział, śmiejąc się. — Otóż muzykę trzeba robić przy pomocy muzyki, tak samo jak chodzić należy przy pomocy nóg. Wiem, że wszystko to brzmi staroświecko i nie ma nic wspólnego z awangardą, ale przypuszczam, że z czasem zgodzisz się ze mną. A teraz wypij kawę i zagramy partyjkę bilarda. Klaudiusza bardzo zmartwiły owe przyziemne wywody mistrza. Zaiste, tragiczna to rzecz obserwować postępy starczej sklerozy, która zaciera jasność sądu. Biedny profesor, najpierw nie był w stanie pojąć, że Wagner jest największym muzykiem na świecie, a teraz wykazuje taki sam brak wrażliwości wobec literatury. Nie warto z nim już o tych sprawach dyskutować. Nie da się przerzucić mostu nad przepaścią dzielącą pokolenia... Postanowił, że nie będzie już więcej wspominał Guiraudowi o Mallarmem, podobnie jak przestał mu mówić o swych planach napisania opery. Ale z każdym innym chętnie i wiele rozmawiał o swej zamierzonej operze. Jako laureat Grand Prix de Rome u Mallarmego cieszył się autorytetem i zdobył sobie ^rąg słuchaczy. Słuchali go i wierzyli, że naprawdę zabie- e się do pisania opery, skoro tylko znajdzie odpowiednie libretto, Pewnego wieczora podszedł do niego tęgi nęzczyzna z krętą brodą i grzywą siwiejących włosów. 249 — Mam libretto — powiedział. Był to Catulle Mendes. Niezwykle piękna niegdyś twarz tego niespełna pięćdziesięcioletniego mężczyzny, była teraz opuchnięta i zwiotczała. Trzydzieści lat cygańskiego życia pozostawiło na nim swój ślad. Kamizelkę miał poplamioną, kołnierz i ramiona obsypane łupieżem. Chwycił się zbyt wielu rzeczy i po drodze zagubił się w tym wszystkim. Stały brak pieniędzy stępił jego wymogi etyczne i estetyczne. Pójście na łatwiznę stopniowo coraz bardziej zżerało jego talent. Pisał wszystko: wiersze, eseje, powieści, recenzje, sztuki, libretta. Wystarczyło o czymś wspomnieć, a już Mendes gotów był się tego podjąć. Czasem potrzebował na to kilku dni, czasem kilku godzin. Miał dwie specjalności. Jedną była literatura pornograficzna, która ściągała nań wyroki sądowe, drugą stanowił Wagner. W obu tych dziedzinach uchodził za eksperta. — Właśnie — powtórzył. — Mam libretto, którego pan szuka. Napisałem je kilka miesięcy temu. Ma wszystkie zalety, których pan się domaga. Tymczasem powiem panu tylko tyle, że nosi tytuł Rodryg i Szimena, akcja zaś rozgrywa się w Hiszpanii, podobnie jak w Parsi-Czuł się teraz panem sytuacji. Tłumaczył Klaudiuszowi, że opera ta przyniesie mu sławę i olbrzymie zarobki, $tanowić bowiem będzie tak długo oczekiwany stop geniuszu francuskiego z niemieckim. — Proszę też pamiętać o tym, że jestem w najserdec niejszej przyjaźni z dyrektorem Opery — dodał, znaczą co mrużąc oko. — Może pan więc być pewny, że oper zostanie natychmiast wystawiona. Ile czasu potrzeba pa mina napisanie tego dzieła? — Nie wiem. Osiem albo dziewięć miesięcy. Mo rok. Otaczało ich grono uważnych słuchaczy. Etienne Di pin zaproponował Klaudiuszowi, aby wybrał się z ni do Bayreuth. Oczywiście na jego koszt. Zgodził s* 250 Czvż można lepiej przygotować się do napisania opery, ak słuchając kilku wykonań dzieł Mistrza w teatrze, który on sam w tym celu zaprojektował? W trzy tygodnie później Klaudiusz oficjalnie oświadczył Mendesowi, że napisze operę do jego libretta, po czym z bogatym przyjacielem Dupinem wybrał się do Bayreuth. Razem wspinali się na strome wzgórze, na którym stał Festspielhaus, by słuchać Wagnerowskiej muzyki wykonywanej przez niewidoczną orkiestrę. Na scenie szalały burze i działy się rzeczy budzące grozę. Podczas przerw pędzili do bufetu, gdzie znakomitym bawarskim piwem spłukiwali smak wędlin i kurcząt na zimno, by później na wezwanie trąb grzmiących motyw Walhalli powrócić na swe miejsca i znowu poddać się Wagnerowskim czarom. Klaudiusz wrócił do Paryża jak mahometanin z pielgrzymki do Mekki. Nie wiedział, jak ma dziękować swemu szczodremu przyjacielowi. Właśnie to było mu potrzebne! Teraz już może zabrać się do Rodrygą. Wciąż jednak utrzymywały się letnie upały. Było zbyt gorąco, aby myśleć o tak olbrzymim przedsięwzięciu. Kończył więc tymczasem Fantazją na fortepian i orkiestrą oraz transkrypcję dla pana Fromonta. Każdą zaś wolną chwilę wykorzystywał na studiowanie libretta Mendesa. W myślach zarysowały mu się już ogólne plany poszczególnych scen. Na kilka dni przed rozpoczęciem roku w Konserwatorium odwiedził Guirauda, który właśnie wrócił z wakacji. Po drodze przypomniał sobie o twardym postanowieniu niewspominania profesorowi o Rodrygu, ale w pięć minut po przywitaniu nieostrożnie napomknął o Bayreuth. Następnie opowiedział o Dupinie, co z kolei doprowadziło do konieczności wyjaśnienia, jaki był cel wyprawy i opowiedzenia o libretcie Mendesa, wreszcie o operze. Więc jednak zamierzasz napisać operę! — profe$or ł wyraźnie skonsternowany. 251 — Tak, mistrzu. — Ciekawe, bardzo ciekawe. — Guiraud uśmiechnął się z przymusem. — A o czym jest libretto? Klaudiusz zaczął opowiadać. Bohaterem jest Rodrigo I del Vivar. Jedni historycy nazywają go Rodrigo del Vivar, inni El Cid. Rodryg marzy o tym, by wyzwolić Hiszpanią spod władzy muzułmanów. Chce ich zepchnąć ' do morza, a na wieżach meczetów umieścić krzyż. Hiszpanie nakłaniają go do podjęcia akcji, ale on nie może oderwać się od Szimeny. Kocha się w niej do szaleń- j stwa i ona też kocha go do szaleństwa, ale równocześnie nienawidzi za to, że w pojedynku zabił jej ojca. Tak oto w najogólniejszym zarysie przedstawia się akcja. Są jeszcze różne drugoplanowe wątki, w tej chwili jednak nie mają one znaczenia. — Zdajesz sobie chyba sprawę, że to twoje libretto jest tylko wersją Cyda Corneille'a? Ale to nieważne. Widzę, że jesteś bardzo podniecony tym pomysłem. — O tak, bardzo. — I jesteś pewny, że ten temat odpowiada ci muzycznie? — Oczywiście. Wszystko już przemyślałem. W głowie mam pełno pomysłów. Kilka scen już naszkicowałem v myślach. Wystarczy zasiąść do pisania. — No, cóż — powiedział Guiraud. —W takim razie wszystko w porządku. Nie chcę cię odrywać od twojej pracy. Ale jak napiszesz pierwszy akt, to przynieś mi go pokazać. Klaudiusz wrócił do domu pełen zapału. Przeskakil wał po dwa stopnie naraz, wesoło przywitał się z Linne, która poruszyła wąsami w odpowiedzi, i zasiadł do stołu. — A więc do roboty! Pierwszy akt nie zabierze mu więcej niż miesiąc Najwyżej sześć tygodni... Wziął czystą kartę papieru nutowego i napisał dużymi literami: 252 „Rodryg i Szimena. Opera w trzech aktach" Na następnej karcie, mniejszymi literami: „Akt pierwszy. Preludium." Po czym wyjrzał przez okno. Preludium... Tak, preludium... Oczywiście powinno się zaczynać od uroczystej fanfary, kilku akordów trąb, które zaznaczą ogólny charakter dzieła. Coś w rodzaju tematu Walhalli, ale z hiszpańska. W końcu przecież akcja rozgrywa się w Hiszpanii. Może kilka gitar?... Albo kastaniety w tle? O, nie! Tylko nie kastaniety. Wystarczy blacha. Bardzo głośna i uroczysta. Czekał, kiedy objawi mu się dźwięk fanfary, ale ciągle nic nie słyszał. Po chwili przestał myśleć o preludium, wędrując oczami po zachmurzonym niebie. Dzień był szary, zanosiło się na deszcz. Za chwilę znowu dach zacznie przeciekać. Po niebie płynęła ciężka chmura, w każdej chwili gotowa zamienić się w miliony kropel. Jak pięknie brzmi uderzanie kropel deszczu o liście... Czyż nie byłoby to cudowne, gdyby udało się uchwycić w muzyce dźwięk kropel deszczu? Gwizd pociągu przerwał te marzenia i przypomniał mu o preludium. Ach, tak... preludium. Może lepiej zacząć ognistym tańcem hiszpańskim. Habanerą lub fan-dangiem... Dramat jest hiszpański, a Hiszpanie lubią tańczyć. To fandango może stać się motywem przewodnim Szimeny. Niezły pomysł... Za każdym razem, gdy Szimena pojawi się na scenie, rozlegać się będą dalekie dźwięki fandanga. Tak, o to właśnie chodzi. Barwna, zmysłowa melodia. Coś sugerującego wirowanie spódnic, kastaniety, tamburyny i takt wybijany obcasami. Namiętny a czuły zarazem... Znowu czekał. Tym razem zamknął oczy, aby móc epiej skupić, lecz fandango dalej nie chciało się zmaterializować. Zastanawiał się już nad trzecim wariani gdy nagle uświadomił sobie, że jest wściekle głodny. A więc najpierw kolacja, a potem znowu spróbuje po„ pracować. Tym razem preludium na pewno mu wyjdzie... Ale preludium nie wyszło. Tak samo było następnego dnia i jeszcze następnego. Na koniec popadłszy w rozpacz, napisał krótki numer wstępny zaczynający się ponurą, kościelną fanfarą, która niemal natychmiast rozwijała się w żywiołowy taniec hiszpański. Zbliżał się listopad. U Mallarmego przyjaciele z nie cierpliwością oczekiwali na pierwsze fragment opery. Catulle Mendes chciał zobaczyć pierwszy* akt. — Zrozum, jeśli pokażę pierwszy akt mojemu przy jacielowi, dyrektorowi Opery, dostaniemy obaj pokaźn zaliczkę. Klaudiusz jednak odpowiadał na to przyjaznym, le stanowczym kręceniem głowy. Nie, nie. Niczego nie p każe. Nawet preludium. Ani żadnych fragmentów. Opty mistycznie zapatrywał się na datę zakończenia pracy ale unikał ustalania jakichkolwiek ścisłych terminów Powinni zrozumieć, że pisanie opery wymaga czasu. mnóstwa czasu. Gdy jednak wracał na swe poddasze, optymizm z mieniał się w czarną rozpacz. Musi, po prostu musi na pisać Rodrygal A to znacznie trudniejsze, niż przewidy wał, znaczy to jednak, że musi więcej pracować, zmuszr się do twórczego natchnienia... Próbował to osiągr pochłaniając muzykę Wagnera; przegrywał opery fortepianie, godzinami siedział nad partyturami, an zował instrumentację, badał konstrukcję dramatyczn A gdy wreszcie zdawało mu się, że natchnienie jest j blisko, pędził do łóżka. Znów była zima, a na poddaj panowała lodownia. Brał z sobą do łóżka deskę do sania, kładł ją na kolanach i czekał. Tak minęło kilka następnych tygodni. Owego pamiętnego grudniowego popołudnia ieszcze czekał, usiłując przenieść się do średniowiecznej Hiszpanii i wysilając swój mózg, by „odtworzyć" w sobie żar miłości Rodryga do Szimeny, gdy wtem rozległo się pukanie do drzwi. __ Wejść! — wrzasnął wściekły, że ktoś mu przeszkadza. Do pokoju wszedł, podpierając się laską, starszy pan w zimowym palcie i w cylindrze. Podszedł do łóżka, a ujrzawszy Klaudiusza z deską opartą na kolanach i Lin-ne zwiniętą w kłębek u jego boku, uśmiechnął się. __ Jakiż poetycki widok! — zawołał. — Ja też w ten sposób pracowałem, gdy byłem młody i biedny. Ciężkie dni młodości przyjemnie wspomina się na starość. Niech pan to sobie zapamięta, młodzieńcze! Kiedyś będzie pan wspominał te czasy ze wzruszeniem. Klaudiusz bynajmniej nie był w nastroju do pogawędki. Czego chciał ten stary dureń? — O co panu chodzi? — zapytał niegrzecznie. — Czy nie widzi pan, że jestem zajęty? Takie odezwanie się przesądziło o wyniku rozmowy. Gość sztywno wyjaśnił, że Akademia pragnie mu podziękować za envoi La Damoiselle elue. W dowód uznania postanowiła popatrzeć przez palce na jego rezygnację i przyznać mu koncert Grand Prix. — Pod jednym wszakże małym warunkiem — ciągnął gość, cedząc słowa. — Akademia oczekuje od pana napisania uwertury do koncertów dyplomowych Konserwatorium w lipcu. — Co! Ja tu pracuję nad operą, a pan zawraca mi głowę jakimś idiotycznym szkolnym wypracowaniem! -zy pan zdaje sobie sprawę z tego, ile dla mnie znaczy ta opera? Ta opera jest dla mnie wszystkim. Tak jest, wszystkim. A pan tu zanudza mnie jakąś idiotyczną, bezsensowną... Starszy pan nie czekał na koniec tyrady. Bez słowa odwrócił się i wyszedł Guiraud był wściekły. 255 — Głupcze! Czy zdajesz sobie sprawą, co ty narobiłeś? — chodził tam i z powrotem po gabinecie, załamując ręce i dławiąc się z gniewu. — Przekreśliłeś szansą wykonania swej muzyki. Ale nie, ty tego nie rozumiesz. Jesteś zbyt głupi, żeby w ogóle cośkolwiek rozumieć. — Ależ, mistrzu! Pracowałem nad swoją operą... — Twoja opera! — słowa Guirauda zabrzmiały jak drwiący epitet. — A więc wciąż jeszcze nie pojmujesz, że nie potrafisz napisać tej swojej bzdurnej opery, bo nie jest to muzyka w twoim stylu? Że tylko marnujesz czas i niepotrzebnie wysilasz swoją mózgownicą? Ale skądże, przecież ty tego nie możesz zrozumieć! Jesteś na to za głupi. Zejdź mi z oczu! Nagle całe zdenerwowanie profesora minęło; zatrzymał się i usiadł ciężko w fotelu przy kominku. — Nie, nie wychodź. Pomyślimy, co można uratować, jeśli w ogóle jest jeszcze coś do uratowania... — przetarł ręką oczy. Był tak zrozpaczony, że Klaudiusz poczuł wyrzuty sumienia. —¦ Przepraszam, mistrzu. Jeśli pan sobie życzy, to y< napiszę tę uwerturę. Guiraud pokręcił głową. — To się już na nic nie zda. Rozmawiałem z kilkom^ członkami Akademii i choćbyś nawet napisał dwadzieścia uwertur, o ponownej zgodzie na twój koncert mowj nie ma. Zrozum! W ciągu prawie stu lat od chwili ustanowienia Prix de Rome nie zdarzyło się jeszcze, by laureatowi dano drugą szansę koncertu. A ty... ty ją o(i rzuciłeś! Guiraud starał się pohamować powracający gnie^ — Jak ty sobie właściwie wyobrażasz wykonana swojej muzyki? — przez chwilę w zamyśleniu tarł pQJ bródek. — Nie pozostaje ci nic innego, jak przyłączy! się do „La Nationale". To jedyni ludzie, którzy dadzą ci szansę. Potrzebują pomocy i musisz im obieca! że zrobisz wszystko, co zechcą. Może każą ci adre$o^ 256 rty albo rozlepiać afisze. Wszystko jedno. Ale też od 'zasu do czasu będą wykonywali twoje utwory. Że ie będzie to miało nawet w części takiego znaczenia, Takie miałby twój koncert — tego możesz być pewien, le lepsze to niż nic. Zaraz po Nowym Roku złóż wizytę sekretarzowi, panu Chaussonowi. Powiedz, że to ja cię przysyłam. Na początku stycznia Klaudiusz wybrał się do biura Societe Nationale de Musiąue, bardziej znanego jako La Nationale". Biuro mieściło się w ciemnym pokoju z jednym oknem bez firanek oraz piecem, który robił sporo hałasu, lecz prawie wcale nie grzał. Na ścianach wisiały pożółkłe afisze dawno już zapomnianych koncertów. Na półce w kącie stała gipsowa statuetka nagiej kobiety grającej na lirze; była to prawdopodobnie muza Euterpe. Za biurkiem zawalonym stosami papierów siedział Monsieur Ernest Chausson. Był łysy, miał olbrzymią gęstą brodę, wyglądał na lat trzydzieści pięć i był wyraźnie udręczony i przepracowany. — Bardzo nam się przyda pańska pomoc — powiedział, wysłuchawszy Klaudiusza. — Jak panu zapewne wiadomo, jesteśmy stowarzyszeniem dobrowolnym, a to znaczy, że nikt w nim nic nie robi i nikt nie dotrzymuje tego, co obiecał. Nasz akompaniator nie zjawił się na dwie ostatnie próby; korepetytorka śpiewu twierdzi, że ma zapalenie gardła i nie może wyjść z domu, a bibliotekarz wyjechał z miasta. I tak to się już toczy bez zmian od prawie dwudziestu lat. Nikt właściwie nie wie, jakim cudem nasza nieszczęsna „La Nationale" wciąż jeszcze istnieje. Towarzystwo było chronicznym bankrutem. Dochody z biletów nie pokrywały nawet kosztów wynajęcia sali. Nikt nie chciał wykonywać prac związanych z przygotowaniem koncertów. Mimo to „La Nationale" utrzymywała się przy życiu. Dlaczego? 257— Ponieważ jest potrzebna i nie wolno dopuścić, by zginęła. To jedyna w Paryżu grupa muzyków, która gra nowe utwory nieznanych kompozytorów. Jeśli ma pan w zapasie kilka pieśni, możemy je wykonać na jednym z naszych lutowych koncertów. A tymczasem, czy mógłby pan wpaść jutro wieczorem i pomóc nam na próbie? Tak oto Klaudiusz wszedł do „La Nationale" i zaczął się w niej udzielać *. Nie rozlepiał afiszów na mieście, lecz prowadził korepetycje ze śpiewakami, akompaniował im i pomaga bibliotekarzowi. Starał się być użyteczny. Bywał na So botnich koncertach — imprezach amatorskich i raczę dość żałosnych. „La Nationale" była tak uboga, że ni< mogła sobie pozwolić na orkiestrę i tylko raz do roku na wiosnę, urządzała koncert symfoniczny. Na zwyczajnych koncertach wykonawca, a był nim zazwyczaj san kompozytor, podchodził do pianina, grał swój utwó i schodził z podium przy akompaniamencie skąpyc' oklasków. Jeśli to był utwór wokalny, przyprowadza z sobą przyjaciela albo też śpiewaka dostarczała ,,L Nationale". W ten właśnie sposób w lutym wykonane zostały pie śni Klaudiusza do słów Verlaine'a. Klaudiusz grał n fortepianie, a śpiewał Edmund Bages. Utwory przyjęi z uprzejmą obojętnością. — Proszę się nie zniechęcać — mówił Chausson. W przyszłym roku do programu naszego koncertu sym fonicznego włączymy któryś z pańskich utworów or kiestrowych. — Będę bardzo wdzięczny. i Podanie Klaudiusza Debussy'ego zostało oficjalnie przyjęte prz< komitet 28 lutego 1889. Chausson napisał przy tej okazji: „Możemy liczyć na jego pomoc jako akomjSaniatora, korepetytora śpiewi i przy tym podobnych zajęciach artystycznych, ale nie wyobrażan sobie, by chciał się podjąć adresowania listów czy zamawiani afiszów". 258 Doceniał ten gest i starał się, by jego słowa wyrażały entuzjazm, ale nie był zbyt podniecony perspektywą wykonania swej muzyki w „La Nationale". Na wpół pusta sala, rzadkie oklaski, komplementy członków komitetu. Dwa, może trzy słowa w jakiejś recenzji... Do przyszłego roku wszakże było jeszcze daleko. Tymczasem skończy swego Rodryga... Ale czy skończy? Wciąż jeszcze trzymał się swych operowych nadziei, podsycając je wizjami rozentuzjazmowanej publiczności, złotych strumieni tantiem, ale coraz trudniej było mu oszukiwać samego siebie. Praca nad operą nie posuwała się naprzód. Kosztem niewiarygodnego wysiłku napisał kilka scen, lecz zdawał sobie sprawę, że nie są dobre. Co gorsza, postaci opery przestały go interesować. Coraz mniej go obchodziło, czy Rodryg ożeni się z Szimeną i czy muzułmanie zostaną zepchnięci do morza, czy też pozostaną w Hiszpanii. Właściwie, jeśli o niego chodzi, to mogliby tam pozostać na zawsze. Mimo to wciąż jeszcze się nie poddawał. Przez ostatnie tygodnie zimy i początek wiosny zmagał się z Rodry-giem, próbując wszelkimi sposobami zwabić natchnienie, które jednak nie przychodziło. Zrozpaczony szukał pomocy u Wagnera. Godzinami przegrywał na fortepianie jego opery. Z dzikim uporem studiował partytury. Coś się w nim jednak zmieniło. Niebiańska muzyka Wagnera wydawała mu się teraz tylko hałaśliwa. Chwilami wręcz banalna. Wreszcie pod koniec kwietnia uznał się za pokonanego. Nigdy nie napisze Rodryga. Ze zgrozą zaczął myśleć o następstwach swej porażki. Nigdy nie zdobędzie pieniędzy. Na zawsze już pozostanie biedakiem, który z trudem wiąże koniec z końcem. Wszystko będzie tak jak dotąd, od czasu powrotu z Rzymu. Straci prestiż u przyjaciół Mallarmego. Będzie musiał zerwać umowę z Ca-ulle Mendesem, a to może pociągnąć za sobą konsekwencje prawne... Chronicznie jednak niezdolny do spojenia prawdzie w oczy, nie próbował nawet rozwiązać 259 tych wszystkich problemów, lecz $tarał gię po prostu 0 nich nie myśleć. Zaczął rozglądać się dookoła, jak człowiek wyrwanył z transu. Zobaczył, że nastała wiosna i Wieża Eiffla jest już skończona. Zaczęła się „Exposition". Paryż pęka« w szwach od natłoku turystów. Na tarasach kawiarnł przesiadywali brodaci czarnoocy mężczyźni w fezacłł 1 turbanach. Z całego świata zjeżdżali się ludzie, bjl zobaczyć Wieżę Eiffla, żelazną żyrafę wysoką na dzie-I więćset stóp. Na Wystawie tłumy ludzi kłębiły siJ przed egzotycznymi namiotami i pawilonami. Nareszcie! spełniło się marzenie Francuzów: mogli obejrzeć sobiJ całe swoje imperium nie ruszając się z miasta. Zakli-I nacze wężów wygrywali piskliwe melodie na fletach! zmuszając kobry do tańca. Tuaregowie w niebieskiej kwefach spoglądali na ludzi z wysokości swych wielJ błądów. Czarne kobiety z obnażonymi piersiami wyj plątały kapelusze ze słomy na progu swych krytych sło mą chat. Zwiedzających wabiły najprzeróżniejsze towa^ ry i rozrywki. Dla pań były tu wschodnie dywany, per fumy i bransoletki z kości słoniowej; dla dzieci jazd na osiołkach i na słoniach; dla panów taniec brzuchu wykonywany przez tancerki z dalekich tajemniczycl oaz. W nocy Paryż zamieniał się w baśniową krainę mi zyki i świateł. Wieża Eiffla stawała się olbrzymią fran cuską flagą z dwudziestu tysięcy płomyków gazowycl zamkniętych w niebieskich, białych i czerwonych szklą nych kulach. Notre Damę i Łuk Triumfalny jarzyły si< w ciemnościach. Po Sekwanie płynęły statki obwieszon< lampionami. Akordeony przygrywały na bulwarach. W tym dziwnym i cudownym Paryżu Klaudiusz zaj pomniał o swojej operze. Chwilowo miał pieniądze, poi nieważ firma „Durand" zamówiła u niego transkrypcja opery Saint-Saensa Etienne Marcel. Zaliczka była sowii ta. Spędzał wiele czasu na mieście. Spacerował po buli warach, którymi mknęły eleganckie powozy. Siadywał 260 a tarasach kawiarni, przysłuchując $ię szumowi różnojęzycznych rozmów. I jak wszyscy, zwiedzał „Expo'\ Kręcił się po tuniskich bazarach, uczestniczył w aran-owanych obrządkach pseudo-voodoo. Stara Mulatka w żółtej chuście przepowiedziała mu, że za trzy lata pojawi sie w jego życiu bardzo piękna kobieta, która będzie go bardzo kochała i bardzo go unieszczęśliwi. 3 Pewnego dnia przechodząc przez Esplanade des In-valides z daleka od terenów Wystawy, zauważył kruchą jak dziecinna zabawka pagodę, pokrytą zielonymi dachówkami. Był to pawilon annamicki. Kupił bilet, wszedł do środka i znalazł się w teatrze otoczonym kolumnami. Na maleńkiej scenie sześć młodych dziewcząt w sztywnych sari ze złotego brokatu i w szpiczastych jak wieżyczki stroikach na głowie wykonywało poważny i zmysłowy taniec. Wyglądały jak błyszczące żywe lalki. Przy akompaniamencie muzyki bambusowych fletów, głuchych bębnów i gitar o dziwnych kształtach, wirowały rytmicznie na piętach, falując szczupłymi, jasnobrązowy-mi ramionami, klaszcząc i kręcąc dłońmi o pozłacanych paznokciach, uniesionymi na wysokość okrągłych twarzy ozdobionych sarnimi oczyma. Dla Klaudiusza przedstawienie to było rewelacją. Często powracał do pagody o zielonym dachu, i za każdym razem czar się powtarzał. Kruche dysonanse zespołu zwanego gamelan otwierały przed nim urzekający świat subtelnych i czarujących dźwięków. Oto prawdziwy kunszt powściągliwości, który przemawiał do jego serca i rozumu. Głuchy warkot bębnów i kilka dźwięków fletu stwarzało efekty bardziej poruszające niż huk trąb. Prawdziwy smutek jest cichy; prawdziwa namiętność nie potrzebuje trąb. Pewnego popołudnia, gdy próbował uporządkować swe myśli, zjawił się u niego Etienne Dupin. — Gdzie ty się podziewałeś? — zapytał młody milioner. — Wieki minęły, odkąd byłeś ostatni raz u Mallar-m! Wciąż jeszcze pracujesz nad operą? 261 — Zrezygnowałem z pisania opery, a przynajmniej na długi czas ją odłożyłem. Jestem zmęczony. Dręczą mnie wątpliwości i nawet muzyka Wagnera stała mi się obca. Dupin przekonywał go, że to chwilowy kryzys. — Pojedź ze mną jeszcze raz do Bayreuth — zaproponował Klaudiuszowi. — To ci pomoże uporządkować myśli. I Pojechali do Bayreuth latem. Znowu wspinali się dstawał, ziewając, przed klatką z ziewającymi lwami. Miał kilka drobnych miłostek, które dały mu niewiele zadowolenia i inie pozostawiły żadnych wspomnień. Od czasu do czasu wracał myślami do „Madame V", ale wspomnienia te podkreślały jakby jego obecną samotność. u ¦ I tak płynęły dni, lata, az wreszcie pewnego popołudnia zdarzył się jeden z tych drobnych wypadków, które w utarty tryb życia wprowadzają radykalną zmianę. Rozleciała się jego bezcenna maszynka spirytusowa. Zaniósł ją do naprawy do małego warsztatu przy rue d'Athenes. Dzwonek nad otwieranymi drzwiami oderwał od pracy młodego mężczyznę o krągłej twarzy i z podkręconym chwacko czarnym wąsem. — To trzeba tylko zalutować — powiedział po obejrzeniu kuchenki. — Woli pan poczekać, czy przyjdzie pan jutro? — Poczekam. — To chwilę potrwa. Rzemieślnik zabrał się do roboty. Klaudiusz leniwie rozglądał się po pomieszczeniu. Warsztat zawalony był zlewami, miskami toaletowymi i zbiornikami wody. Na ścianie wisiał upstrzony przez muchy kalendarz, na którym młoda piękna kobieta z upojeniem wąchała różę. Nagle młody rzemieślnik przerwał milczenie. — Czy przypadkiem nie jest pan tym młodym muzykiem, który mieszka na rue de Londres?... Ja też jestem artystą, ale tylko w wolnych chwilach. Nazywał się Vital Hocąuet. Zaprzyjaźnili się natych-uast, jak to się często zdarza młodym ludziom będącym rówieśnikami. Przypadek zrządził, że spotkali się w jc^ wili, kiedy byli sobie nawzajem najbardziej potrzebni. 1 . * znalazł w Klaudiuszu powiernika, którego ogro-*n s mu brakowało, w zamian za to wprowadził Klau-Rusza w świat bohemy artystycznej Montmartru. 270 271 Vital był bowiem nie tylko rzemieślnikiem, ale i tą. Za dnia naprawiał krany i rury, zlewy kuche] i toalety, wybawiając od różnych przykrych kłopotów nieszczęsne gosposie. Wieczorem przemieniał się w Nar. cyza Lebeau, poetę, pieśniarza i jednego z amatorów występujących w „Chat Noir", najsłynniejszym kabare* cie Montmartru. Barwną i wesołą stanowili kompanię ci wszyscy mło, dzi poeci, którzy podobnie jak Vital występowali na r^ łej scenie w długiej i wąskiej zadymionej sali, słał oświetlonej pseudogotyckimi latarniami. Wynagradza jedynie oklaskami, recytowali swoje czułe lub złoślr wierszyki, śpiewali pieśni przy akompaniamencie rd strojonego fortepianu lub wykonywali krótkie skecj Ściągali tu z daleka i z bliska, wiedzeni mglistą nadziJ sławy i fortuny. Jeden z nich, o trudnym nazwij Papadiamantopopoulos *, przybył aż z Grecji. Byli tal co narażając się na gniew rodziny, porzucali dobrze J powiadające się kariery. Niektórzy żyli w niewypo\ dzianej nędzy. Inni, jak Vital, szli na kompromis. P| cowali w biurach jako urzędnicy i pisali swe sonety I blankietach urzędowych Prefektury Policji lub Korni nii Omnibusów. Niekiedy trudnili się handlem. Bi wśród nich aptekarz oraz rzeźnik, jednooki olbrzi przypominający Cyklopa. Wprowadzony przez Vitala, Klaudiusz został natj miast przyjęty do tego grona. Sombrero, fantazyjny kri wat, a także tytuł laureata Prix de Rome oraz niewl pliwe ubóstwo wytwarzały wokół niego aurę niezwya go prestiżu. Jadał z nimi kolacje przed wieczornymi 4 stępami, przysłuchiwał się dysputom, podczas któi towarzystwo wymachiwało groźnie widelcami i nożi Wraz z nimi witał entuzjastycznym okrzykiem poja^ nie się na stole jakiejś ulubionej potrawy. A raz na] w przypływie szczególnej wesołości, wszedł na 1 Jako Jean Moreas stał się znanym poetą francuskim. 272 • dyrygował ich śpiewem, z braku batuty wywijając szparagiem. Drugie miejsce po poezji zajmowały w życiu Vitala kobiety. Fascynowały go i równocześnie przyprawiały 0 cierpienie. Za każdym razem od nowa zdumiewało go ° h zakłamanie. Kiedyś nawet usiłował popełnić samobójstwo, zawiódłszy się na pewnej młodej Polce, śpiewaczce, ale zdążył go uratować Maurice Donnay, poeta, kolega z „Chat Noir". Vital nie zrażał się jednak swymi niepowodzeniami i wciąż wierzył, że znajdzie wreszcie swą „kobietę idealną". Klaudiusz towarzyszył mu w wędrówkach po lokalach tanecznych Montmartru, po kabaretach i tym podobnych miejscach, gdzie Vital szukał swego ideału. Razem wspinali się do „Moulin de la Galette", gdzie lokalni apasze z bakami i w pasiastych swetrach walcowali pomiędzy jednym a drugim rozbojem. Bywali w „Le Mirliton", gdzie Aristide Bruant w czarnym aksamitnym ubraniu i wysokich butach śpiewał swe gorzkie ballady o ulicznych prostytutkach, 1 oczywiście chodzili do „Moulin Rouge", nowego lokalu tanecznego, gdzie młode ulicznice tańczyły kankana unosząc spódnice i pokazując koronkowe majtki, a czasem ich brak. Hałas, śmiech, kobiety — wszystko to przynosiło pewną ulgę. Chwilami Klaudiusz zapominał, że był czas, gdy myślał o muzyce. Tego roku zima była jakby łagodniejsza. Łatwiej było znosić jej dokuczliwe kaprysy. Przyjaźń z Vitalem wynagradzała mu udrękę lekcji gry na fortepianie, jałową pracę kopisty i wewnętrzną pustkę. Vital zaś marzył o ukochanej, która po ciężkim dniu pracy powita go pocałunkiem i kolacją. Obaj wyładowywali się w burzliwych sporach i szaleńczej wesołości. Nigdy w żadnej sprawie nie byli tego samego z ania. Kiedyś zerwali z sobą z powodu różnicy zdań na temat Beethovena, przez dwa dni nie odzywali się 0 sie"ie. Po czym oczywiście wszystko wróciło do nor-V« Z braterską beztroską jeden przywłaszczał sobie rze- 273 czy drugiego. Klaudiusz zwędził Vitalowi jego ulubi ny krawat; Vital zaś zrewanżował mu śię ściągnięciej cennego jedwabnego japońskiego szala. — Jesteś złodziejem! — Klaudiusz wpadał z krz do warsztatu. — A co z moim krawatem? — To nie to samo. Moje ryby są dziełem sztuki. Wreszcie zdołali ubić interes. Do krawata Vital do* rzucił jeszcze Klaudiuszowi parasol ze wspaniałą rączki z kości słoniowej. I znów nastała zgoda.1 Na koniec Vital spotkał wreszcie Swą ,,idealną bietę". W pochmurny kwietniowy dzień wzięli j Klaudiusz był świadkiem i podpisał w ratuszu aa ślubu, podając w rubryce „zawód", że jest „ogrodnj kiem". Weselna kolacja na rozsłonecznionym podwórJ restauracyjki na Montmartrze przebiegała w wesoły! cygańskim nastroju; bracia poeci wciąż śpiewali pioser ki i raz po raz wznosili toasty. Klaudiusz bardzo i starał podtrzymywać wesoły nastrój, ale w końcu 1 upił. Wiedział, że małżeństwo Yitala oznacza koniec r przyjaźni; wiedział, że odtąd będą widywali się cob rzadziej. Tak też się stało. W kilka dni później, dwudziestego pierwszego kwietd profesor Guiraud został wybrany na członka Akadenl Klaudiusz udał się do niego z gratulacjami. ^ Mistrz powitał go smutnym uśmiechem. — Z zaszczytami jest tak, jak z mądrością; przyc dzą za późno. Człowiek mądrzeje dopiero wtedy, gdy ma za sobą wszelkie możliwe głupstwa i gdy zdób wiedza nie ma już żadnego znaczenia. Klaudiusz zobaczył go po długim okresie nie widzę Stwierdził, że profesor postarzał się i był wyraźnie zi czony. Z całą bezpośredniością właściwą młodym j dziom powiedział mu to. ™ iVital Hocąuet do końca życia zachował japoński szal, a ta) egzemplarz pieśni do słów Baudelaire'a który ukradł moje ryby.,." z dedykacją: „Vital< 274 __^ czuję się najlepiej — odrzekł Guiraud. — Nie gę się j^ż doczekać lipca i końca roku akademickiego. A poza tym jestem stary. Mam pięćdziesiąt cztery lata... A ile ty właściwie masz lat? _- W sierpniu kończę dwadzieścia dziewięć. __- Dwadzieścia dziewięć lat — powtórzył Guiraud ółgłosem. — Jak to cudownie brzmi. — Przez chwilę patrzył na kwitnące za oknem drzewo, po czym znowu zwrócił się do Klaudiusza. — Jak ci się powodzi? Wciąż ieszcze nie możesz zabrać się do muzyki?... Cierpliwości. To wróci. Przekonasz się. A masz pracę? __ Napisałem właśnie marsz wojskowy dla jakiegoś angielskiego generała. Aranżacja na cztery ręce. Zajęcie to dał mi pan Fromont. __ Ciekawe. Opowiedz mi o tym coś więcej. Generał nazywał się Meredith Read i był nie tylko generałem, lecz również lordem i głową klanu Rossów w hrabstwie Rosshire, położonym wysoko na pogórzu szkockim. Podobno było tam więcej klanów, które od stuleci toczyły z sobą krwawe walki, a potem w długie zimowe noce rozprawiały o tych walkach. Z nadejściem wiosny, gdy mgła rozchodziła się na tyle, że można było widzieć na odległość kilku kroków, Szkoci znów wyruszali na wojaczkę i wzajemnie się zabijali. Klan Rossów miał swoją starą rodzinną pieśń, która towarzyszyła im w walce, i tę właśnie pieśń zaaranżował Klaudiusz na fortepian na cztery ręce. Generałowi utwór bardzo przypadł do gustu i szczodrze kompozytora wynagrodził i. Znowu nastała wiosna. Ktoś próbował wprowadzić walki byków w Paryżu. Ale Francuzi, ignoranci, oklaski-wali byka i wygwizdali matadorów. Trzeba było walki przerwać. Pewnego dnia na murach miasta rozklejono ^M Rouge", namalowany przez Toulouse-L.au- en'm Szkocki stał się jednym z najulubieńszych utworów zostałeg0) który w roku 1908 Przerobił go na orkiestrę. Marsz wydany poc| tytułem Marche des anciens eomtes de Ross. 275 ^ treca, wywołując prawdziwą burzę. Zgorszeni moralizj torzy twierdzili, że odtąd panienki nie mogą pokazy wa się na ulicach miasta. Potem pojawiły się welocyped na pneumatykach i zaczęły jeździć na nich nawet kobie ty, bezwstydnie odsłaniając łydki w długich majtkach. Tq] raz moraiizatorzy twierdzili, że już tylko ślepcy mogą chodzić po ulicach bez narażania się na zgorszenie. Wiosna mogłaby być dla Klaudiusza przyjemna, gdybj mógł nie tęsknić za Vitalem, za ich kłótniami, za przy. jaźnią burzliwą i wolną. Poszedł jeszcze kiedyś do „Chat Noir", ale lokal przestał go bawić. Do inny* kabaretów chodził tylko po to, by towarzyszyć przyj cielowi w jego poszukiwaniach „kobiety idealnej"; 1 raz na myśl mu nawet nie przychodziło, że mógłby sa zajść do takiego lokalu. Wpadał jednak czasami „L'Auberge du Clou" na rue Trudaine, będącej p czeniem restauracyjki i bistra, gdzie spotykał się z e centrycznym młodzieńcem Erikiem Satie, który gry tam stale na fortepianie, a w wolnych chwilach kom nował. Tylko ta jedna znajomość pozostała mu ze śwj ta Montmartru, do którego właściwie nigdy nie n żał. W lecie zaczął pisać krótkie poematy prozą w st symbolicznym, które zatytułował Proses Liryąues. Ho rarium otrzymane od generała uwolniło go od kłopd finansowych, spędzał więc czas na markotnej bezcz ności. Znowu szukał ucieczki w towarzystwie kobj tym razem z nudów. Dokonał rozpaczliwego odkryi że wszystkie ciała kobiece niczym się od siebie nie r<| nią, zaś pocałunki mogą być równie pozbawione smał jak woda destylowana. Bez miłości kobiety naprawdę m są zabawne. Ucieszył się, gdy wreszcie nastały jesienne desz i dach znowu zaczął przeciekać. W listopadzie post wił wrócić do pracy nad Rodrygiem i skończyć go choćby po to, aby pozbyć się wreszcie Catulle'a Men który stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Pracow 276 wolnych chwilach, wieczorami, gdy zimowe szkwały waliły ° szyby- Nic g0 Już nie obchodziły postacie ope- iły y nie próbował też „wczuwać" się w swych bohaterów muzyka przychodziła mu bez trudności. Nie była to Muzyka dobra, ale lepsza niż żadna. Tak wreszcie dobiegł końca ten utrapiony rok. W grudniu rozegrało się kilka tragedii. Jakiś tajfun zatopił ileś tam statków rybackich, przeważnie chińskich. W Japonii trzęsienie ziemi zburzyło sześć tysięcy domów zabiło siedemdziesiąt pięć tysięcy ludzi. W Paryżu mnożyły się bale na cele dobroczynne. Wiadomości o nowych nieszczęściach pozwoliły eleganckiemu towarzystwu przetańczyć całą zimę. Pewnej nocy, już nad ranem, Klaudiusz poczuł, że coś się w nim budzi. Po raz pierwszy od dwóch lat znowu usłyszał muzykę... — Ile taktów słyszałeś — pytał z przejęciem Gui-raud. — I co to była za muzyka? — Około ośmiu, dziesięciu. Bardzo cicha. — Czy to był temat? — Tak. — Jesteś pewny, że to nie była tylko modulacja albo układ akordów? Mówili szybko, obu ogarnął ten sam rodzaj gorączki. Dla Klaudiusza było to niezapomniane przeżycie, chwila rozsadzającej serce radości. Wciąż jeszcze nie mógł się opanować. — Jestem pewny. To była melodia. Oczywiście trwała tylko kilka sekund. ¦p Nie o to chodzi, ile trwała. A czegoś ty się spodziewał? Symfonii? Najważniejsze, że przyszła. To znaczy, że twój mózg wraca do zdrowia, znowu staje się worczy. Jeszcze jedno pytanie: słyszałeś wyraźnie? 9 """"" Jakby ktoś grał na fortepianie. To było w des i na Natychmiast poznałem: początek mego Clair de 277 — Co to za Clair de Lunę? Klaudiusz wyjaśnił, że przed kilkoma miesiącami postanowił napisać kilka utworów fortepianowych w stylu włoskiej komedii. Nawet wymyślił ładny tytuł: Suitę Bergamasąue. Jeden z tych utworów miał się nazywać Clair de Lunę. Ale brakowało mu inspiracji... i dlatego nie wspomniał o tym swemu profesorowi. Guiraud wskazał fortepian. — Jak myślisz, potrafiłbyś zagrać te kilka taktów? Klaudiusz zagrał. Profesor był zachwycony. —• Oto muzyka w twoim stylu. A teraz, na litość boską, nie wysilaj swej mózgownicy i nie staraj się pdfl ganiać natchnienia. Cierpliwości. Wróci samo. Z własnej I woli. — Kiedy? — A skąd ja to mogę wiedzieć? Kiedy zechce. Tej zimy Klaudiusz nie miał zbyt wiele pracy. Zno-1 wu musiał ograniczyć się do chleba i herbaty. Zalegał z płaceniem za mieszkanie; trzeba było zastawić zegarek, by uspokoić gospodarza jakąś zaliczką na poczet dług* Nie pomyślał w lecie o kupnie węgla, kiedy był jeszcze tani, teraz marzł więc na swoim poddaszu. Nic jednak nie mogło zgasić jego optymizmu. Odżyły w nim nadził je. Wróciły muzyczne pomysły i tylko to miało znaczeB nie. Wciąż jeszcze nie płynęły owym nieprzerwanym strumieniem, jak wtedy, gdy pisał La Damoiselle elum coraz częściej jednak pojawiały się ledwie zaznaczone wątki melodii, jak pierwsze uderzenia serca po śmierj telnie długiej przerwie. Cierpliwości — jak powiedział] pan Guiraud. Codziennie rano urządzał obchód swych wydawcóvJ Czasami przemierzał pół miasta, aby dać lekcję fort^ pianu, ale teraz miał już parasol Vitala i przyjemnł było chodzić po deszczu... Wieczorami pracował nad Roi drygiem, i wreszcie pewnego lutowego dnia pracę skoflJ czył. Zaniósł partyturę Mendesowi, przegrał mu na forij 278 pianie parę taktów, po czym oświadczył, że nie życzy sobie, aby opera została wystawiona. _— Dlaczego? — zapytał librecista. __ ponieważ jest do niczego. Napisałem ten koszmarny kawałek, bo musiałem dotrzymać umowy. Ale to wszystko. Spodziewał się awantury, lecz ku jego zdumieniu Men-des skapitulował bez słowa. W Operze paryskiej przygotowywano właśnie Lohengrina. Francusko-niemiecka opera nie miała już wiele sensu, skoro publiczność niebawem będzie mogła usłyszeć działo samego Mistrza. Rozstali się w przyjaźni. Wreszcie skończył się koszmar Rodryga *. W kilka dni później Klaudiusza odwiedził pan Chaus-son, zawiadamiając go, że incydent z Fantazją uległ zapomnieniu. — Nasza biedna „Nationale" jest jak zwykle w stanie kompletnego rozkładu. Bardzo pana prosimy, niech pan wraca i pomoże nam. Klaudiusz obiecał, że zrobi, co się da, a Chausson mówił dalej: — A propos, byłem onegdaj u pana Guirauda, który wspomniał, że napisał pan oratorium liryczne pod tytułem La Damoiselle elue. Brzmi to ciekawie i chętnie zapoznałbym się z partyturą. Czy mógłby mi ją pan pożyczyć? Guiraud ucieszył się z powrotu Klaudiusza do „Nationale". — Tylko błagam cię, bądź rozsądny — upominał go. — Mam już prawie trzydzieści lat, jestem w połowie życia i nie w głowie mi teraz młodzieńcze żarty sprzed dwóch lat. Przez długi czas uważano, że Debussy spalił partyturę Rodryga, ale okazało się, że tego nie zrobił. Rękopis istnieje i jest własnością Alfreda Cortota. Zgodnie z wolą kompozytora opera ta nigdy me była wystawiona. 279 — Dałby Bóg! — westchnął profesor. Na początku kwietnia książę Poniatowski zaprosił Klaudiusza do klubu na lunch. Przy zakąskach oznajmił mu, że wybiera się właśnie do Nowego Jorku. Być może, uda mu się zainteresować tam kogoś kompozycjami Klaudiusza. A kto wie, może zaproszą go do Ameryki; Ameryka to kraj wielkich możliwości dla artystów. Przez cały lunch Klaudiusz słyszał tylko o tym, jakie to wielkie możliwości otwierają się przed nim w Nowym Świecie. Tak, że przy kawie i po trzech koniakach, gotów był już do podróży. Oczyma wyobraźni widział się rozmawiającego z Monsieur Andrew Carne-gie, wielkim miłośnikiem muzyki, grającego swe. utwory w salonach na Fifth Avenue i flirtującego z czarującymi milionerkami. — Błagam cię, napisz do mnie jak najszybciej — po-i wtarzał żegnając się z młodym księciem. — Ale na wszelki wypadek listy adresuj na księgarnię Bailly'ego, bo nigdy nie wiem, kiedy gospodarzowi może strzelić do głowy, by mnie wyrzucić z mieszkania. Przez kilka dni Klaudiusz żył promiennymi wizjami amerykańskiej kariery, codzienne kłopoty przesłoniły jednak te marzenia, i po pewnym czasie Klaudiusz zal pomniał o Ameryce i o milionerach, i o pannach milionerkach K Tym razem Klaudiuszowi powiodło się. Monsieur Fro-1 mont dał mu do zrobienia długą i trudną transkrypcję. I o dziwo, nie targował się o honorarium. Tyle tylko, że wręczając mu pięćdziesiąt franków zaliczki zastrzegł się, iż praca musi być skończona w ciągu dwóch tygodni. Kfeudiusz tak się ucieszył z zamówienia, że natychmiast pjpiegł do antykwariatu przy rue des Saints Peres i dał trzydzieści franków zadatku za delikatną figurkę z kości słoniowej, którą od dawna już podziwiał. Ledwie jednak 1 W swych kapitalnych wspomnieniach D'un sićcle a Vautre ksią-i żę Poniatowski szczegółowo opowiada o tym amerykańskim planie, którego niepowodzenie przypisuje lekkomyślności Klaudiusza. 280 wyszedł ze sklepu, zaczął sobie robić wyrzuty. Cóż za >k trawagancja! Jakiż brak odpowiedzialności. Kupować figurkę z kości słoniowej, gdy od trzech miesięcy zalegał z zapłaceniem komornego... Trudno! Weźmie się solidnie do pracy i ukończy transkrypcję w ciągu tygodnia. Rzucił się więc do roboty. Dzień i noc siedział pochylony nad stołem i zapełniał kartę po karcie, przerywając tylko po to, aby coś zjeść lub uszczknąć kilka godzin snu. Na trzecią noc miał już prawie połowę roboty za sobą. Zmęczenie przychodziło nań falami; powieki opadały. Energicznie przecierał więc oczy i pisał dalej. Północ dawno już minęła. W Paryżu wszyscy spali, prócz niego... Zielony abażur lampy zakreślał jasny krąg światła; obok na fotelu spała Linne. I wtedy właśnie to się stało. Ręka zastygła nad arkuszem papieru nutowego. Powoli w jego myśl wkradała się melodia Clair de Lunę. Przez chwilę jak ćma nocna krążyła pochłonięta swym lotem, po czym w mgnieniu oka zniknęła. Nieraz jeszcze powracała i znikała tej nocy, aż wreszcie zarysowała się cała, od początku do końca, zapisując wyraźnie w jego pamięci każdą nutę z osobna. Kiedy skończył notować melodię, na szybach zaświtała już jasność poranka. Podniósł się i przez chwilę stał przy oknie. Nie czuł zmęczenia. Pulsowała w nim radość. Nic, absolutnie nic, nie mogło się równać z pięknością tych małych nutek, które złowiły w swe sieci księżycową poświatę. Spał potem przez dwanaście godzin. Kiedy się zbudził, słońce miało się już ku zachodowi, nadciągała noc. Rzucił transkrypcję i zaczął przepisywać na czysto Clair de Lunę. A potem, nie mogąc już dłużej czekać, zaniósł swój utwór profesorowi Guiraudowi. Ledwie przekroczył próg, podbiegł do fortepianu. r~ Mistrzu, proszę posłuchać! Skończył grać i czekał na werdykt swego mistrza. - Piękne — powiedział cicho Guiraud. — Sporo tu 281 nowych harmonii, ale utwór jest dobrze zbudowany. Mocno. Przetrwa. Wróciłeś na właściwą drogę. Nigdy już z niej nie zbaczaj. Potem wybrali się do restauracyjki na pobliskim Place! la Bruyere, jednym z owych licznych paryskich placyków, cichych, ze starymi drzewami, przypominających oazy wsi w sercu miasta. Było późno, w restauracji nie było nikogo oprócz starszego pana z siwą bródką, który pił kawę i czytał gazetę. Tęga kobieta powitała Guirauda wyrzutami. Czyżby chorował? A może przestało mu smakować jej jedzenie? Od przeszło tygodnia się nie pokazywał. — Dostaniecie dziś dobrą sztufadę wołową — oznajmiła stawiając na stole koszyk z chlebem. — Nie należy tu prosić o kartę — powiedział GuiraudJ gdy właścicielka się oddaliła. — Jada się to, co ona] podaje, albo też można sobie pójść gdzie indziej. W domu przecież też nie ma karty. A dla kawalera ten lokalik jest czymś, co mu najbardziej przypomina dom rodzin! ny. — Cień przebiegł po twarzy profesora. Szybko zmiefl nił temat. — Cieszę się, że skończyłeś Rodryga i możesz już o tym nie myśleć. Czy pisanie tej opery coś | dało? — O, tak!... Po pierwsze, nigdy więcej już nie pisał opery. A jeśli kiedykolwiek mi się to zdarzy, bę( przynajmniej wiedział, czego mam się wystrzegać. bretto w żadnym wypadku,nie może poruszać wielkie problemów politycznych czy religijnych. Żadnych bite^ żadnych chórów żołnierzy wznoszących toasty w papi* rowych kubkach przed wyruszeniem do boju. Żadnycl arii, żadnych przekrzykujących się duetów tenorów i sc prano w. Tylko jakaś zwyczajna historia miłosna dzi< jąca się w nieokreślonym kraju, w nieokreślonym czasie. Profesor Guiraud zaczął się śmiać. — Jak na człowieka, który postanowił nigdy więcej nie pisać opery, widzę, że przemyślałeś sprawę bardzo 282 kładnie. — Mistrz spoglądał na Klaudiusza z ojcow-czułością. — Cieszę się, że znowu jesteś w dobrej formie. m . • ¦ Klaudiusz z podnieceniem zaczął opowiadać o swych Przede wszystkim napisze muzykę do Proses fjyrią, owych krótkich poematów prozą, które ułożył latem zeszłego roku. Potem zabierze się do symfonii. Tak, napisze symfonię. __. Słyszałem, jak pewnego razu Mallarme czytał jeden ze swych poematów. To będzie znakomity temat dla symfonii. Nazywa się Popołudnie fauna i jest o faunie, który w gorące letnie popołudnie leży na trawie i śni 0 miłości. __ Fauny nie śnią o miłości — uśmiechnął się Guiraud. — gnią o konkretnych pieszczotach, a to wcale nie to samo. — Oczywiście. Ale czy to nie byłoby cudowne, gdyby udało mi się wyrazić w muzyce pożądanie, upał i martwy spokój popołudnia? — Rozumiem. Coś w rodzaju fallicznej symfonii pastoralnej.. — Guiraud pociągnął łyk wina. — To mogłoby być ciekawe. Pomyśl tylko: muzyka, która prawdopodobnie jest najbardziej zmysłową ze wszystkich sztuk, wyrażała już wszystkie uczucia poza czystą zmysłowością. To może być ciekawy eksperyment... Ale wiesz, co powinieneś tymczasem napisać? Kwartet! — Kwartet? — Klaudiusz skrzywił się. — Co można wyrazić w kwartecie? Toż to najbardziej sztywna 1 najbardziej klasyczna forma. —- Wiem — odpowiedział Guiraud. — Już sama nazwa wydaje się zaśniedziała. Człowiek natychmiast wyobraża sobie czterech staruszków w białych perukach grających Haydna. Ale zrozum, to jest właśnie ambitne wyzwanie. Czy potrafisz powiedzieć coś nowego w tak ścisłej, czysto klasycznej formie? Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. No, cóż, pomyśl o tym. Poczytaj sobie ostatnie 283 kwartety Beethovena. To najlepsze rzeczy, jakie napi. sał. Skończyli kolację i siedzieli w milczeniu, zadowoleni] — Mistrzu — odezwał się wreszcie nieśmiało Klaudiusz. — Chciałbym panu powiedzieć, jak bardzo j< stem wdzięczny za wszystko, co pan dla mnie zrobił.j — Więc napisz jakąś dobrą "muzykę — przerwał mi Guiraud z udawaną oschłością. — To jedyne, co napraw, dę potrafisz. — Spojrzał na zegarek. — W domu czek| mnie jeszcze praca. Poprawianie. Profesor jest w nym uczniakiem. Większość czasu spędza w klasie, jej życie reguluje dzwonek szkolny, a po powrocie do doi musi jeszcze odrabiać zadania domowe, tyle tylko napisane przez jego uczniów. Wcale niezłe życie. Dw| miesiące wakacji, kiedy można spróbować napisać c( własnego. Człowiek czuje się bezpieczny, potrzebny A raz, drugi, kiedy zetknie się z jakimś wyjątków^ zdolnym studentem, doznaje uczucia prawdziwego szc: ścia i dumy. Ale ta praca wyjaławia. Cieszę się, jednak nie wziąłeś stałego zajęcia. Wybrałeś drogę tri dną, lecz dla ciebie jest to jedyna droga słuszna. Wyszli z restauracji i szli razem przez opustoszaj ulice, a ich kroki niosły się echem w ciszy majow< nocy. — Ta pogoda przypomina mi wiosnę w Now: Orleanie. Nie wyobrażasz sobie — mówił Guiraud chwili milczenia — jak pięknie jest o tej porze roku Luizjanie. Pamiętam, pewnego dnia... Znowu majaczy — pomyślał Klaudiusz. Pan Guirai ostatnio wciąż mówił o Nowym Orleanie. Potrafił pr: rwać partyjkę bilardu albo rozmowę o muzyce, by n spodziewanie wspominać Vieux Carre, stare doi z balkonami z kutego żelaza, patia z pnącą się ścianach purpurową bougainvillaeą *. 1 Rodzaj rośliny tropikalnej o purpurowych kwiatach ukrytym niemal pod ogromnymi liśćmi. (Przyp. red.) 284 Co roku obiecuję sobie, że znowu odwiedzę te — mówił profesor, gdy zbliżali się do domu — jakieś przeklęte zajęcie nie pozwala mi zre-rować tego zamiaru. Za to w przyszłym roku nic • ż nie zdoła mnie zatrzymać. — Stanęli przed sklepio-bramą. — w przyszłym roku wezmę urlop i pojadę. Dobranoc, Klaudiuszu! — Guiraud uśmiechnął się, ski- °ł ręką Klaudiuszowi i znikł w ciemnej bramie. n __ Dobranoc, Mistrzu! yj trzy dni później Guiraud jak zwykle prowadził swe lekcje. Potem wstąpił do dyrektora, pana Rety. I tu w połowie zdania umarł na atak serca. Wiadomość ta tak bardzo wstrząsnęła Klaudiuszem, że przez kilka dni nie czuł bólu. Chodził otumaniony. Nawet po mszy żałobnej, po przemówieniach na cmentarzu, po grudkach ziemi spadających na trumnę, nawet wtedy nie był w stanie uwierzyć. Więcej — ta śmierć wydawała mu się niemożliwa. Nie mógł sobie wyobrazić, że już nigdy więcej nie zobaczy swego nauczyciela, jak nerwowo szarpie bródkę i mówi: „Najchętniej skręciłbym ci kark. Zejdź mi z oczu!" Albo: „A więc kupiłeś sobie paletę i masz zamiar zostać malarzem? To wspaniały pomysł..." I jeszcze wcześniej, na jednej z pierwszych lekcji kompozycji: „Panie Debussy, zanim zabierze się pan do zmieniania reguł harmonii, czy nie sądzi pan, że warto byłoby przedtem je poznać?" Dziwie, ale z całej ieh dziesięcioletniej przyjaźni zachował w pamięci tylko kilka urywków zdań, wspomnienie jakiegoś powtarzanego gestu, jakiś ton głosu, łagodny (śmiech... az, kiedy już było za późno, myślał o tysiącu rze-¦y> które mógł był mu powiedzieć, o tym wszystkim, lógł był zrobić, by sprawić mu przyjemność. Gdy-tylk Profesor mógł. wrócić choćby na minutę, na tyle co> by m6gł mu powiedzieć, jak bardzo wdzięczny Za to, że pozwalał mu siadywać przy kominku, gdy 285 przychodził przemoknięty, zmęczony i zrozpaczony, znajdował mu pracę, częstował kolacją, kiedy był g\{ ny... Ta śmierć była tak nagła i tak niespodziewana, Klaudiusz wręcz uwierzył, iż jego nauczyciel wy się tylko w długą podróż. Może do Nowego Orleanu, to sobie planował... Wspomnienie o mistrzu nie s szyło upiornym chłodem, lecz stało się myślą bli pełną czułości i uśmiechu, czasami tylko zaprawioną rzutem. Nagle przypomniał sobie transkrypcję zamów; przez pana Fromonta i od dawna zalegający cz Z całym impetem wrócił do pracy i pod koniec tygo transkrypcja była niemal gotowa. Czasami tylk środku nocy, nie był w stanie utrzymać opadających wiek i nie pomagało ich tarcie ani spacery po pokoi Z trudem docierał do łóżka, zwalał się na nie i zapal w głęboki sen. Pewnego dnia w południe zbudziło go gwałtownej motanie do drzwi. Chwiejąc się na nogach poszedł ot^ rzyć. Do pokoju wpadła Madame Senegal. — No, tym razem to się pan doigrał! —¦ zawołał dramatycznym tonem. — Przed chwilą był tu gosj darz, pukał do pana, ale pan mu nie otworzył... — Nie słyszałem, spałem. — A skądże on miał o tym wiedzieć? Krótko mó oświadczył, że nie dość, iż lokatorzy nie płacą za c to jeszcze nie chcą go do siebie wpuścić. Powiedział jeśli do jutra nie zapłaci pan przynajmniej połowy ległości, to zabije drzwi gwoździami. — Patrzyła na go z prawdziwą troską. — No i co pan ma zamiar zrobić? — Nie wiem — powiedział, opadając na kr wciąż nie całkiem rozbudzony. — Coś wym; W godzinę później wprowadzono go do gabinetu Fromonta. Wydawca wrócił z obiadu i siedział roz w fotelu, głaszcząc brodę. Gdzie jest transkrypcja? — zapytał wyjmując cy~ z ust. — Miała być gotowa przed tygodniem. ° Transkrypcja jest gotowa. To znaczy, prawie go-Ale mam tu coś, co pana zainteresuje. Napisa-a"pierwsZy utwór komercjalny; jest to na forte-i ma tytuł Clair de Lunę. Pan musi to usłyszeć ^erwszy- — Klaudiusz mówił z owym przejęciem ludzi którzy nie bardzo wierzą w siłę własnych słów. — Pań usłyszy to pierwszy — dodał, jakby sugerując, że inni wydawcy tylko na to czekają, żeby zakupić utwór. __ CZy to łatwe do grania? Nie chcę żadnych pańskich wymyślnych kawałków... — Łatwe? Dziecko by to zagrało. — Pokaż pan. Fromont wziął rękopis, na nos włożył złote pince-nez, spojrzał na pierwsze takty, po czym z gniewem rzucił nuty na stół. — Pięć krzyżyków, a pan mówi, że to łatwe! Nigdy w życiu nie napisze pan komercjalnego utworu. Najlepiej niech pan wraca do domu i kończy transkrypcję. — No właśnie — tłumaczył Klaudiusz — nie mogę wracać do domu i skończyć pracy, ponieważ gospodarz chce mnie wyrzucić z mieszkania. Może dałby mi. pan jeszcze jedną zaliczkę, powiedzmy sto franków. — Sto franków! — Fromont zerwał się z fotela. — Co pan sobie wyobraża? Że ja jestem instytucją charytatywną? W końcu skapitulował i wyciągnął portfel. Podał Klaudiuszowi banknot stufrankowy. A teraz prosto do domu. Rozumie pan? I proszę ikończyć transkrypcję. Już lecę — Klaudiusz był w drzwiach *. Na ulicy jego dobra wola osłabła. Perspektywa sie-enia PrzY stole nad transkrypcją dla pana Fromonta ie -LunetrZynaŚcie lat Później, w 1905 roku, Fromont wydał Clair 286 287 wcale mu się nie uśmiechała. Taki ładny dzień. Wu rem skończy... A poza tym jest głodny. Skierował kroki ku „Cafe Weber", o te] porze me, pustej. Z pewnością siebie człowiekaktóry ma pier dze w kieszeni, wybrał centralny stolik i skinął na kj — ±ne complet — zamówił jakby od niechcenia. Kelner stał zdumiony. The complet była to nier^ cała uczta i zamawiano go zwykle dla dwóch osób. herbaty podawało się bogaty zestaw biszkoptów, brii kanapek, makaroników i ciastek, a wszystko na eles ckiej srebrnej zastawie i rozmaitych talerzykach, to najdroższa pozycja w karcie. — Szanowny pan jest sam? — zapytał kelner sząc brwi. — Oczywiście — Klaudiusz skinieniem ręki odprayJ kelnera, rozparł się na kanapce, zapalił papierosa ifl czął rozglądać się po sali. ™ I wtedy właśnie zobaczył ją. Rozdział 8 Jak przystało na młodego mężczyznę, Klaudiusz J żał się za znawcę kobiecej urody. Był zdania, że « bardzo nieliczne zasługują na to, aby je nazwać nymi. Są ładne; bywają pikantne, interesujące, poi cające, prowokujące — ale nie piękne. Dziewczynę, która siedziała na drugim końcu i wpatrywała się w drzwi, można było nazwać pi^ Mogła mieć — jego zdaniem — jakieś dwadzieścia! lata. Kolor włosów był czymś pośrednim między ciG nym blond a kasztanowym. Usta miała trochę duże. pełnych wargach. Wargi te, rozchylone w uśmiechu, ° siały być nieodparte; teraz, przymknięte, sugero^ zmysłowość i jakieś nieuchwytne zniechęcenie. J miała idealną, brzoskwiniową. Tak gładką, iż był Pra1 288 że ona pochodzi z prowincji. W miastach dziew-ńie mają takiej cery. W* tym momencie odwróciła głowę i powoli skiero-l wzrok ku kandelabrowi zwisającemu z sufitu. Zdu-stwierdził, że jej oczy są zielone. Nie turkusowe *ab akwamarynowe, lecz po prostu zielone. Oczywiście ło to tylko złudzenie wzroku; przecież nikt nie ma zielonych oczu. Jednakże jej oczy wyglądały jak zielone. Niestety, nie była sama. Obok niej siedział korpulentny pan w średnim wieku, pochłonięty czytaniem gazety. Ojciec? Na pewno nie. Żadnego rodzinnego podobieństwa. Mąż? Panowie nie zabierają żon do kawiarni... Nie ulegało wątpliwości, że był to jej kochanek, a sądząc po wytwornym stroju, jaki miała na sobie — kochanek hojny. Ponieważ płacił za wszystko, uważał wi-[docznie, że pieniądze dają mu prawo zachowywać się iegrzecznie i czytać gazetę w jej obecności. Obrzydliwe — Klaudiusz nie umiał tego inaczej nazwać. Pojawienie się the complet na stoliku wyrwało go z zadumy. Przez chwilę zbyt był zajęty jedzeniem, aby myśleć o dziewczynie. Załatwiwszy się z makaronikami I eklerami, nalał sobie drugą filiżankę herbaty i ponownie zajął się obserwowaniem nieznajomej. Tak, to obrzydliwe zachowanie, ale jej to widocznie ie przeszkadza. Na jej twarzy malował się wyraz za-owolonej obojętności. Cóż za przygnębiający widok, ludzi związanych z sobą brudnymi więzami rozpusty i egoizmu... Teraz już wszystko świetnie rozumiał. Poszczególne ragmenty zagadki składały się w logiczną całość. Była ą z owych nieszczęsnych dziewcząt ze wsi, które co ściągają do Wielkiego Miasta i zazwyczaj kończą na . . u7 Dzięki niezwykłej piękności jej powiodło się le-1 Znalazła sobie stałego, bogatego i co tu dużo mó-w' wcale Przystojnego kochanka. Jako osoba zimna zafan Wana' *iak zreszt3 wszystkie kobiety tego ro-1 doskonale wiedziała, że zrobiła świetny interes, 289 i była ze swego losu całkowicie zadowolona. Tylko g] ten smutek na twarzy, te lekko skrzywione niezadotyl leniem wargi? Może marzy teraz o tych wszystkich pią nych rzeczach, które nie będą w życiu jej udziały o miłości, którą mogłaby obdarować jakiegoś piękni męskiego młodzieńca. Na przykład jego... Dziewczyna ocknęła się z zadumy. Z pewnym wysj kiem oderwała wzrok od kandelabra i rozejrzała się sali. Zielone oczy przemknęły po nim obojętnie światło latarni morskiej. O, coś tu jest nie w porządku! Kobiety z re[ zwracają na niego uwagę. Na ulicy często oglądały rzucając mu spojrzenie zza ramion. Oczywiście był zl skromny, by przywiązywać jakąkolwiek wagę do tal drobiazgów, ale zdawał sobie sprawę, że nie wyg] najgorzej. Mogła przecież okazać jakiś cień zainter* wania... Może pochłonięta była swoimi sprawami i dostrzegła go. Zaraz jej to ułatwi... Skinął na kelnera i głośno zamówił jeszcze j< porcję makaroników. — I jeszcze jeden dzbanuszek herbaty. Ta już w; gła — dodał podnosząc głos. Musiała go usłyszeć, ale z typowo kobiecym upoi wytrwale patrzyła w drugą stronę. Tyle tylko, że kącikach ust pojawiło się cóś w rodzaju uśmiechaj więc zdawała sobie sprawę z jego obecności. I nie tyl jeszcze ją to bawiło. Po prostu go ignorowała. Do dial Ta dziewczyna doprowadzała go do wściekłości. Chrząknął. Początkowo cicho, potem głośniej, chwili kaszlał już tak, jakby chciał wypluć płuca i ] cały czas przyglądał się jej przez palce. Wreszcie z na odwracając głowę, spojrzała w jego kierunku. spojrzenia spotkały się w powietrzu i na chwilę czepiły się o siebie. Na jej twarzy pojawił się uśm na pół rozbawiony, na pół zirytowany. Już miał posłać swe najbardziej uwodzicielskie spojrzenie, towarzyszący jej mężczyzna złożył gazetę. W * "" zonej, ostatniej sekundzie obdarowała go resztką UŚmirtoUjuż szczyt kobiecej przewrotności. Raz jeszcze [ okazję podziwiać ów szczególny talent, z jakim ko- szukują. Widział, jak zamienia kilka serdecznych bie y °ze Swym towarzyszem. Twarz, dotąd znudzona 'bez wyrazu, teraz zaczęła promienieć wesołością i czu- \ ścią Przypomniała mu się Alix czule witająca na d°worcu w Ville d'Avray swego męża, którego przed dwiema zaledwie godzinami zdradzała. Jakiż mężczyzna może być pewny ich wierności? Wciągała teraz różowe rękawiczki, a jej przyjaciel płacił kelnerowi. Potem elegancko pomógł jej wstać i razem opuścili kawiarnię. Klaudiusz widział przez szybę, jak wyszli na chodnik i wsiedli do czekającej wiktorii1 zaprzężonej w dwa lśniące konie. Otworzyła różową parasolkę. Zdawało mu się, że rzuciła jeszcze spojrzenie w kierunku szyb kawiarni, ale nie był tego pewny. Stangret zatrzasnął drzwiczki, usiadł na koźle i ujął lejce. Konie drgnęły, równocześnie uniosły przednie kopyta i ruszyły z miejsca. Powóz zniknął mu z oczu. No i po wszystkim, westchnął Klaudiusz, dojadając ostatniego makaronika. Odjechała. Nigdy więcej jej lnie zobaczy. Była jak owe piękne widoki, które widzi jsię z okna pociągu i które znikają, zanim człowiek zdąży im się przyjrzeć. Dobrze, że przynajmniej uśmiechnęła się do niego; był jej za to wdzięczny. Powodzenia, [dziewczynko z prowincji. Nagle kawiarnia wydała mu się nader ponurym miej-!Cem- Nawet sto franków otrzymane od pana Fromonta zestało go cieszyć. Z przerażeniem spojrzał na stół zaczął obliczać; ile to już pieniędzy wydał. Pośpiesznie ^ vał do kieszeni pozostałe jeszcze herbatniki, wy- ^^ zdumione spojrzenie kelnera i podał mu stu- r wysok*' lekki powoz czterokołowy z siedzeniem na dwie osoby, lm k°złem i podnoszoną budą. (Przyp. red.) 290 291 frankowy banknot. Wepchnąwszy resztę do kiesz< porwał kapelusz i wyszedł z lokalu. ¦ Z początkiem czerwca przyszły upały. Kto tylko mó; uciekał w góry lub nad morze. W mieście pozost oczywiście biedacy skazani na dobre i złe humory ' ryża. Klaudiusz przez trzy tygodnie leniuchował, rozi ślając o różnych kompozycjach, które zamierzał napisj Popołudnia spędzał często w parku Monceau czytaj gazetę na ławce w jakiejś cienistej alejce. Czasaf wstępował do jakiejś kawiarenki. Niekiedy wspomif dziewczynę o zielonych oczach; zaglądał do „Webe] w nadziei, że znowu ją zobaczy, ale nigdy już sięł nie pojawiła. Zapewne — jak wszyscy — wyjechj z miasta. Nagle któregoś popołudnia zderzył się z nią, gdy chodziła ze sklepu Jouvina, modnego rękawicznikr Place de 1'Opera. Zaskoczona wypuściła z rąk ¦ paczuszkę. — Przepraszam — powiedział, otrząsając się z zj ślenia. W tej samej chwili oboje się rozpoznali. On z rado] ona z irytacją. — Czy pan zawsze chodzi tak z głową w chmurad zapytała rozgniewana. — Kiedyś się pan zabije w sposób. Stał bez ruchu, uśmiechając się do niej i nie zwaj na ruch uliczny. — Mógłby pan przynajmniej podnieść mój pakund dodała. Oczywiście! Cóż za nietakt!... Schylił się błyskawid i zaczął się usprawiedliwiać. W ciągu kilku sev zdążył podnieść paczuszkę, stwierdzić, że nie jest ui dzona, zatrzymać przejeżdżającą dorożkę, podać jej i pomóc wrócić na bezpieczny chodnik. Równocześnie ani na chwilę nie przestawał m Oświadczył, że jest jeszcze piękniejsza, niż zapam$ 292 'aż o niej myśli i że strasznie się cieszy, że znów ^J^Nie tylko się cieszę, ale jestem zdumiony. Gotów hvłem się założyć, że pani wyjechała z miasta. — Dobrze, że się pan nie zakładał, bo by pan prze- grOdpowiedział, że wcale by się tym nie przejął, bo strasznie się cieszy, że ją znowu spotkał. ' — Nie wyobraża pani sobie, ile razy o niej myślą- -L Już raz mi pan to powiedział. To szalenie ciekawe i z największą przyjemnością stałabym tu i słuchała pana, ale muszę już iść. Zrobiła krok. Zagrodził jej drogę. Iść!... Mowy nie ma. Teraz, kiedy wreszcie ją spotkał! Dokąd się tak śpieszy i jakie to pilne sprawy ma do załatwienia? — Skoro pan taki ciekawy, to panu powiem, że idę do „Magasins du Louvre" kupić słomkowy kapelusz. — Uśmiechnęła się. — Jutro wyjeżdżamy. — Jutro! Dobry Boże! To straszne. — Proszę mi przynajmniej pozwolić, abym panią odwiózł do sklepu. Bardzo proszę... na dowód, że mi pani wybaczyła, że tak brutalnie na nią wpadłem. Zawahała się, ale już przywoływał dorożkę. Już zaczęła wsiadać. Jedną nogą stała na stopniu. — Bardzo proszę — powtórzył. Obejrzała się i spojrzała na niego niepewnie. — Jednak lepiej, żeby pan tu został... - Pani jutro wyjeżdża i już nigdy się nie zobaczymy... z krótką chwilę nie spuszczała zeń oczu. Po czym, jakby przełamując jakiej opory, zgodziła się. A więc dobrze, pro$zę, niech pan siada, ednym skokiem znalazł się przy niej w dorożce. Do magazynu „Luwru" — rzucił dorożkarzowi — Pjoszę się nie śpieszyć. 'dy dorożka przejeżdżała przez Place de 1'Opera, 293 spojrzała nań z tym samym na wpół zniecierpliw^ nym, na wpół rozbawionym uśmiechem — jak wtecj w kawiarni. — Wcale nie jestem pewna, czy powinnam była zgodzić, aby mi pan towarzyszył. Ta mała komedj w kawiarni „Webera" była bardzo dziecinna. Cały straszliwy kaszel, by zwrócić moją uwagę... — Proszę mi wybaczyć, ale miała pani tak smu1 minę... — Smutną? Zastanawiałam się, jakie suknie zab] z sobą na wieś. — A ja myślałem, że ma pani jakieś straszliwe zmj twienia, i chciałem panią pocieszyć. — Chciał pan ze mną tylko poflirtować — wzi szyła ramionami. — Korzystając z tego, że mój przyjj ciel czytał gazetę. Ta bezpośredniość zbiła go z tropu, ale nie poddaw^ się. — Poflirtować? To ostatnia rzecz, jaka by mi przysi do głowy. Choć oczywiście, nie mogłem nie zwró< uwagi na pani urodę. Pani jest taka piękna, taka..^ — Proszę sobie darować te pochlebstwa — woli uśmiechnęła się. — Już ja znam takich jak pi Każda spódniczka to dla was okazja do flirtu. Zaprzeczał żarliwie. On wcale nie jest z tych. mówiąc, w ogóle rzadko zwraca uwagę na kobiety, ona jest tak niezwykła, tak piękna... — Widać, że potrafi pan sprzedać świnię — śmi* się już otwarcie. Był oczarowany tym śmiechem, swobodnym i zmys3 wym. — Nigdy nie słyszał pan tego wyrażenia? To znać że umie pan bujać. To takie pospolite powiedzenie' Lisieux, skąd pochodzę. — Gdzie to jest? — W Normandii. 294 Ach Normandia! Najpiękniejsze okolice Francji. Łąki, krowy, jabłonie L Był pan tam kiedyś? - Nie, ale czytałem. _ j Czytał pan także o Lisieux? " Oczywiście. To małe ruchliwe miasteczko z cudow-<=tarym kościołem, kilkoma pięknymi pomnikami, ^rkiern z muszlą dla orkiestry i ławkami, na których ludzie wysiadują... Wiedziała, że improwizuje. Zlitowała się. __- Plecie pan bzdury. Nigdy nie słyszał pan o Li-sieux i nic pan o tym nie czytał. Lisieux to małe senne miasteczko, w którym można umrzeć z nudów. Ale tam się urodziłam, tam mieszka moja rodzina i ja je kocham. __Gdy tylko panią zobaczyłem, od razu wiedziałem, że pochodzi pani z prowincji. — Z prowincji! — rzuciła mu gniewne spojrzenie i natychmiast uświadomił sobie, że powiedział coś niewłaściwego. — Czy ja wyglądam na dziewczynę z prowincji? Mam źdźbła słomy we włosach? Co pan sobie właściwie myśli? — Ależ ja myślałem o pani cerze — gorliwie starał się naprawić swój błąd. — Pani ma taką świeżą cerę. Wiedziałem, że nie może pani pochodzić z Paryża... A zresztą, co złego w tym, że człowiek urodził się na prowincji? Ja sam też się tam urodziłem. W małym miasteczku, które nazywa się Saint-Germain-en-Laye. Założę się, że jest jeszcze mniejsze niż Lisieux. Była Pani tam kiedyś? ¦^ Byłam. Naprawdę. Pojechałam tam z moim przyjacielem. Jest tam duży las i piękny zamek w parku. J wy nie macie tam niczego, co mogłoby się równać ; n*szą katedrą. Ma ona prawie tysiąc lat. — No proszę! A czy urodził się ktoś w Lisieux? To zn*czy ktoś ważny? 295 — Jean Lefevre — próbowała się przechwalać. Był astronomem. — Ale nikt o nim nie słyszał. A w Saint-Germain-ei -Laye urodził się Ludwik XIV. To był naprawdę wybił ny człowiek! Nie byli już obcymi ludźmi, lecz parą prowincjusz których przypadek zetknął w olbrzymim, obcym Paryżu' Dorożka zatrzymała się przed magazynem. — Proszę pójść ze mną i pomóc mi wybrać kapd lusz — powiedziała impulsywnie. — Przekonam się) czy ma pan dobry gust. Byli tak rozbawieni, że w olbrzymim magazynu wszystko ich śmieszyło. I wieloramienne świeczniki g zowe, które wyglądały jak ośmiornice, i wymuska sprzedawczynie w białych kołnierzykach, i manekirj o pustym spojrzeniu. Zabłądzili; chichocząc, pytali wiś nadętego kierownika piętra o drogę, aż wreszcie trafi do celu. Usiadła przy małym tobie d'essayage, a on stanął krzesełkiem i wpatrywał się w jej odbicie w lusti gdy przymierzała po kolei różne kapelusze słomkowi Chwilami przypominała mu ciocię Tavie siedzącą prJ toalecie i studiującą swą twarz. Po każdym kapelusz szukała w lustrze jego spojrzenia, ale on robił niechęć miny, wzruszał ramionami albo kręcił głową. Wreszcie przymierzyła kapelusz o szerokim rondzit opasany cienką, zieloną wstążką. — Ten! — oświadczył. — Bez wątpienia ten jest naj lepszy. — Sądzi pan? ¦— wahała się. — Jest trochę niemodi — Niemodny! Ależ to najszykowniejszy i najelegai szy ze wszystkich tych kapeluszy. Jeszcze przez chwilę patrzyła w lustro, niezdecy* wana. — Jest pan pewny? — Ależ tak, jestem pewny. Proszę się tylko Wygląda pani prześlicznie. 296 Chyba ma pan rację — powiedziała, stłumiwszy elkie wątpliwości. Wychodząc ze sklepu, minęli stoisko, na którym sprzedawano wachlarze. Powinnam chyba kupić wachlarz pasujący do kape-a? Proszę powiedzieć, jaki się panu najbardziej po- °Wachlarze stanowiły niezbędny element stroju pań. Były w olbrzymich ilościach i wielkim wyborze, wszystkich rozmiarów i kształtów, na każdą okazję. Poranne, popołudniowe i wieczorowe. Wachlarze do podróży, na ulicę, do teatru i do wód. Wachlarze ślubne z Amorem wypuszczającym strzały i czarne wachlarze na pogrzeby. Balowe z karnetami i galowe na uroczystości oficjalne, egzotyczne — zrobione z cienkich, bambusowych prętów i wojskowe z portretami Napoleona. Kościelne z cytatami z Biblii i filozoficzne, ozdobione wzniosłymi maksymami, nadającymi się do powtórzenia przy kolacji. Wachlarze do flirtów i zalotów — po otwarciu ukazywały się przemyślne obrazki, które miały zaciekawiać i zwabiać mężczyzn. Wachlarze o różnych cenach, od kosztownych, zrobionych z weneckich koronek, strusich piór, brokatu lub jedwabiu, z rączkami z kości słoniowej, po skromne, papierowe, kosztujące zaledwie jednego franka. Na samym końcu kolekcji były wachlarze rustykalne względnie ogrodowe, z ręcznie malowanymi widokami przedstawiającymi chaty kryte strzechą, zachody słońca lub pogodne pejzaże. Wskazał na wachlarz z pergaminu ozdobiony kompozycją z zielonych liści i polnych kwiatów. - Właśnie ten miałam zamiar wybrać! — zawołała z rozjaśnioną twarzą. OtWorzyła torebkę, ale on już wkładał pieniądze w on sprzedawczyni. ozwoli pani, że ten wachlarz będzie prezentem S2 , mnie- Za to, że pozwoliła mi pani sobie towarzy- 297 , Wzięła wąskie, płaskie pudełko, lecz ze zdumienie! ujrzał, iż nie była z jego gestu zadowolona. — Czy nie nazbyt wiele pan sobie pozwala, robią! mi prezenty? — zapytała przyspieszywszy kroku. Bez śladu znikła przyjacielska swoboda, panująj między nimi jeszcze przed chwilą. Wyczuł, że ona jj teraz żałuje, iż poprosiła go o towarzyszenie sobie poi czas zakupów. — A więc nigdy już pani nie zobaczę? — zapytaj gdy znaleźli się na ulicy. — Przecież powiedziałam panu, że jutro wyjeźdź z Paryża. — Ale potem, po powrocie? — Nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy się wid# wać? — przeszła na krawężnik, by zawołać dorożkę. -1 Sądzę, że nasza znajomość powinna się na tym spotka niu skończyć. — Nie zdradzi mi pani nawet swego imienia? — Po co? — Abym mógł je sobie powtarzać. Miał tak pokorną i tak żałosną minę, że złagodniała, Popatrzyła na niego łaskawiej. — No, dobrze. Nazywam się Gaby. Mademoiselle Gabj Lhery. — Gaby! Jakie ładne imię! A ja nazywam się Klaudiusz Debussy. Czy mogę pisać do pani? — Wykluczone — skinęła na dorożkarza. — A więc może pani napisze do mnie? Wyruszyła tylko ramionami, jedną ręką uniosła rąb$| spódnicy i wsiadła do dorożki. — Miło mi było pana poznać. Ale teraz, wyba pan... Chwycił ją za łokieć. — Jeśli zmieni pani zdanie, mój adres... Zirytowanym ruchem oswobodziła łokieć i w$i do dorożki. — Proszę jechać — powiedziała do dorożkar 298 ożka ruszyła i dopiero wtedy Gaby zauważyła, ,e Klaudiusz biegnie Niech pan wraca! I Chcę tylko podać pani mój adres. Ulica... " proszę wracać! Zabije się pan! Dorożka jechała szybciej, ale on wciąż jeszcze trzymał się klamki drzwiczek. proszę zapamiętać: rue Londres numer 42, niedaleko dworca Saint-Lazare... Proszę obiecać, że pani napisze! Bardzo proszę... Koń ruszył kłusem. Klaudiusz puścił klamkę. Przez chwilę stał nieruchomo na środku ulicy wśród ożywionego ruchu. Raz jeszcze mignęła mu jej wystraszona twarz, po czym znikła. Nagle zauważył policjanta, który coś krzyczał i kiwał na niego z chodnika po drugiej stronie ulicy. Uświadomił sobie, w jak niebezpiecznym miejscu się zatrzymał. W kilku susach dotarł na chodnik: — Gaby — powiedział głośno sam do siebie. — Gaby! Tak, to naprawdę śliczne imię... Przez kilka następnych dni myślał o niej bez przerwy. Już samo to było czymś niezwykłym. Z wyjątkiem Alix i „Madame V", żadna ze znajomych kobiet nie wywarła na nim tak wielkiego wrażenia. Nawet te, którym zawdzięczał bardzo przyjemne chwile w łóżku, wykreślał z pamięci niemal natychmiast, skoro tylko wychodziły z jego pokoju. Miał o to do siebie pretensje; wyrzucał sobie, że ma zły charakter, że jest zmienny i brak mu głębszej wrażliwości. Czasami nawet zastanawiał się, czy wtedy, w Rzymie, gdy zadręczał się miłością do ix, nie zatracił całkowicie zdolności do kochania. Po-_^o no po przebyciu niektórych chorób człowiek staje się ^ Potentem. Być może, po pewnych romansach traci i *JJmie^tn°ść przeżywania. Kto wie, czy to nie Alix chać me V" sa- winne, że nie potrafił się żako- 299 Był więc zdumiony, stwierdziwszy, że myśli o ( bardzo często. Powtarzał sobie jej imię, wśpoi wspólne zakupy, słyszał echo jej śmiechu. Była | wesoła i prosta, i taka piękna! Początkowo był pewny, że ona do niego nap Każdego ranka zbiegał na dół, by zapytać o Z czasem jednak doszedł do wniosku, że widoczniej zdołał jej sobą zainteresować, że nie spodobał siej i że ona nie ma ochoty więcej go widzieć. A więc kceważyła go! Poczuł się dotknięty w swej dumie iij bec tego zmienił zdanie o Gaby. Podła egoistka.^ śladu inteligencji. Nudziara; nie potrafi rozmawiać] skotliwie. Jej śmiech nie był już dźwięczny i świt lecz chrapliwy, obrażający ucho. Nieznośnie afektom na, a przy tym wyrachowana i bezduszna. A to ii Gaby! Pospolite, w sam raz dla dziewki. Musi o zapomnieć. Na świecie jest przecież tyle innych kej Przestał czekać na list i starał się wymazać ją 2 mięci. Pewnego ranka, pod koniec czerwca, Madame Seni przyniosła mu kartkę pocztową. Wysłana była z CL vaux, małego miasteczka w departamencie Aube. G'< pisała, że wyjeżdża do Lisieux na imieniny swej mi i że spędzi kilka godzin w Paryżu, zmieniając poci Czy nie zechciałby się z nią spotkać o drugiej w des Voyageurs" przy ulicy Clichy? Z sercem bijącym jak młot kilkakrotnie prze kartkę i przez chwilę napawał się uczuciem niespod^ wanego triumfu. A więc jednak chciała się z nii baczyć... Od początku wiedział, że go polubiła. Ca za niezwykle subtelna, piękna i inteligentna czyna... Zresztą wiedział, dlaczego się z nim umawia. przecież tak naiwny, a ona z pewnością nie zamij przesiedzieć kilku godzin w podrzędnej knajpce i wadzić z nim towarzyską rozmowę. 300 na zegarek. Południe już minęło. Nie miał racenia. Ruszył pędem na dworzec Saint-La-dzie dowiedział się, że pociąg do Lisieux odcho- piątej trzydzieści. A więc miał trzy godziny na ° 'zowanie spotkania. Wracając do domu kupił gani^ ^telkę wina Na swoim po ^ ^ę wina. Na swoim poddaszu znalazł się nowrotem już parę minut po pierwszej. W dzikim Z śoiechu ustawił kwiaty na stole, butelkę wina na noc-P°m stoliku, posprzątał, schował koszulę wiszącą na oknie, zmienił pościel. Szybko umył się, uczesał włosy, zawiązał swój niebieski krawat. Pędem zbiegł po schodach i nie zwalniając już kroku, z wybiciem godziny drugiej, zadyszany i spocony, wpadł do „Cafe des Voya- geurs". Nie było jej. Minęła trzecia, a jej wciąż jeszcze nie było. Zaczął padać drobny deszczyk. Nieliczne krople szybko parowały na rozpalonej ulicy. Stało się jeszcze bardziej parno. Rozległo się kilka grzmotów, po których niebo przecięły zielone błyskawice. W bistro było już tak ciemno, że właściciel wyszedł zza lady i zapalił gazowe lampy. Ale burza wciąż jeszcze nie rozpętała się na dobre i tylko duże, rzadkie krople deszczu padały na chodnik. Od swego stolika w rogu sali Klaudiusz obserwował drzwi i coraz częściej spoglądał na zegar. W miarę jak czas upływał, przekreślając jego plany, stawał się coraz bardziej ponury. W pewnej chwili pomyślał z goryczą, że mógł był zaoszczędzić sobie całego zachodu i wydatków, i właśnie wtedy, kilka minut po czwartej, do kawiarni wpadła Gaby. — Przepraszam — zawołała od drzwi, zamykając parasol. — Mój pociąg się spóźnił. 2 si^dł^ naprzeciw niego, zadyszana i uśmiechnięta, aczęła ściągać rękawiczki. Lekka opalenizna zabarwiaj twarz bladozłotym rumieńcem. Nie wiem, co się stało — ciągnęła — ale pociąg o Debussym 301 przystawał co kilka minut. A potem ten przek deszcz. Na dworcu nie mogłam złapać dróżki, tu dwadzieścia minut. — Nic się nie stało — odpowiedział chłodno, musi się pani tłumaczyć. Napije się pani czegoś? — O co panu chodzi? — spojrzała na niego zdumj — O nic. — Ależ tak, widzę, że się pan gniewa. Słowo dajj nie moja wina. — Nie powiedziałem, że to pani wina. — Ale czuję, że pan tak myśli. Bardzo proszę, się pan nie gniewa. Tak bardzo czekałam na to, by z panem zobaczyć. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że ona się z tego spotkania w nędznej kawiarence. Już go był przestać się boczyć. Powiedzieć, jak bardzo sim szy, że przyszła. I że rozumie, że to nie jej wina, żej ciąg się spóźnił i pokrzyżował mu wszystkie pf Gdyby była usiadła obok niego, objąłby ją, pocałoi i wszystko byłoby w porządku. Ale ona siedziała drugiej stronie stolika i nawet nie mógł jej dotki Symboliczna sytuacja dla wszystkich jego dzisiejsi rozczarowań. Nawet jej życzliwość miała dlań posj ironii. Bez trudu mógłby ją był zaprowadzić do sil Teraz było za późno... — Cały czas na wsi zastanawiałam się, czy zdołał wtedy uciec z jezdni. Naprawdę się przestraszyłam. — Dziękuję za troskę — dając ujście swemu rozczf waniu, wpadł w sarkastyczny ton. — Ale gdyby nie było tak spieszno ze mną się rozstać, to nie mi bym biec za panią. Pani jednak chciała się mnie pozi jak najszybciej. — Przepraszam. Bałam się, że ktoś nas zobaczy i niesie mojemu przyjacielowi. — A może i teraz ktoś panią śledzi? — udawał pokójenie. — Czy jest pani pewna, że to miejsce? 302 • zielonych oczach pojawił się błysk gniewu, lecz W jeJgiQ opanować. Roześmiała się nawet, acz z pew- przymusem, gdy wspomniał, że może jest śle- mnie tu nie będzie szukał — powiedziała. — Lł dlaczego wybrałam to miejsce? Bo kiedy pier-raz przyjechałam do Paryża, pracowałam u mo-dvstki na tej ulicy, a gdy trzeba było siedzieć w pracy do późna, wpadałyśmy tu na kawę Zapadło milczenie. Czekała na jakieś uprzejme, słowo, na jakąś pogodniejszą minę. Milczał. Wreszcie zapytała: — Jak się panu wiodło? — Nieźle, przerwa. — Co pan robił? — To co zawsze. Pisałem muzykę. — Ach, więc pan jest muzykiem! Wiedziałam, że musi pan być artystą, ale nie przypuszczałam, że jest pan muzykiem. Wygląda pan raczej na malarza. Czy pana piosenki są grywane? Miała na myśli katarynki, które krążą po ulicach, wygrywając popularne melodie. Kiedy indziej roześmiałby się, ale dziś poczuł się obrażony. — Bardzo mi przykro — wycedził — ale ja nie tego rodzaju muzykę piszę. Przebrał miarę. Zbladła pod opalenizną; wtedy spostrzegł, że posunął się za daleko. A skąd do diabła mam wiedzieć, jakiego rodzaju muzykę pan pisze? — Nagle siedziała przed nim inna -ta. Cyniczna i wyszczekana weteranka ulicznych tfur, nie bojąca się ani jego, ani żadnego innego ¦żyzny na świecie. — Mam to gdzieś, jaką muzykę S. ZesZ} l w °góle co robisz. Jeśli o mnie idzie, możesz skoczyć z mostu. JT Gaby, proszę cię... e dała sobie przerwać. 303 — I jakim prawem do cholery mówisz do mnie imieniu? Nie spaliśmy ze sobą. I nie będziemy — ro śmiała się, a był to już całkiem inny śmiech. Os i wulgarny. — Wiem, dlaczego jesteś wściekły. Bo spóźniłam i nie będziesz miał czasu zaciągnąć mnie łóżka. Założę się, że posprzątałeś, zmieniłeś pościel i piłeś butelkę wina... Mężczyźni są tak głupi, że aż kać się chce. Nawet nie dacie dziewczynie szansy, was poznała i polubiła. Chodzi wam tylko o to, j jak najszybciej wleźć z nią do łóżka i popisać się, to jesteście wspaniali! Stuknij się w czoło. To zawód i takich jak ty poznaję na kilometr. Gdy ty zobaczyłam cię u „Webera", od razu powiedziałam bie, że nie warto się z tobą zadawać. Nie masz gro przy duszy, nie wiesz, co jutro będziesz jadł, ale nieważ jesteś przystojny, wyobrażasz sobie, że moż mieć każdą dziewczynę. Dobra! Tej jednej mieć będziesz. Do niczego nie jesteś mi potrzebny! Rozumi Mam, co mi trzeba. Może on nie jest taki młody, moli nie jest najprzystojniejszym mężczyzną na świecie,ł jest bogaty i miły, i dobrze mnie traktuje. I tofl wystarcza. Urwała. Przez chwilę przypatrywała mu się bacznie Jej gniew wygasł. Pozostał tylko smutek i rozczara wanie. Powoli kiwała głową i opuściła ciężko powiek — A myślałam, że jesteś inny — powiedziała cich do siebie. — Nie taki jak wszyscy — krótki, drwiącj chichot wyrwał się z jej ust. — Widać z tego, m dziewczyna może się pomylić — wzruszyła ramionari i zaczęła wciągać rękawiczki. — Proszę cię, pozwól mi wytłumaczyć... — Nie trudź się. — Wstała. — Powiesz to innej. N bywaj. Muszę zdążyć na pociąg. Zerwał się, aby ją odprowadzić, ale skinieniem 1 kazała mu zostać na miejscu. — Siedź, sama trafię. 304 cv rozpętała się burza. Nie mógł zasnąć. Stał bserwując błyskawice, czekając na grzmoty ł Gb pzca^y czas myślał o Gaby. i prze ^ ^ ^ spotkanie w kawiarni. Żałował, że Fatfle do niego doszło. Nieudane od początku do koń-W °?°t z jego winy. Nie powinien był się tak zacho-Ca'wać niepotrzebnie był niegrzeczny i złośliwy, kiedy wy chciała przecież jak najlepiej. To nie jej wina, że ten przeklęty pociąg się spóźnił, że było gorąco, że padał deszcz. Gdyby tylko mógł się wytłumaczyć, powiedzieć jej, że żałuje. Że naprawdę żałuje. ' Prawdę mówiąc, kobiety potrafią niekiedy doprowadzić człowieka do furii... Najpierw robią, co mogą, żeby wzbudzić w mężczyźnie pożądanie, a potem człowiek ma być oczarowany wyłącznie ich uroczą konwersacją. Biada, jeśli się takiej powie, że jest ładna! Robią się wtedy pruderyjne, wyzywają człowieka od idiotów i erotomanów. Najlepszym tego dowodem jest całe to kazanie Gaby za to, że chciał ją zabrać do łóżka. Można by pomyśleć, że jest przestępcą, bo kupił kilka kwiatów, butelkę wina i miał nadzieję, że ona zechce pójść do niego. Oczywiście, że chciał się z nią przespać. A cóż ona sobie myślała? Że będą godzinami siedzieli w bistro i gadali? Że będzie patrzył jej w oczy albo wróżył z dłoni? Do diabła z tym! Cały ten incydent był bzdurny, a jedyna z tego korzyść, że już jej nigdy nie zobaczy. teraz już rozumiał, że tak będzie dla niego najlepiej. Oczywiście, nie miał żadnej szansy spotkać ją znowu, ale gdyby nawet była taka szansa, to postarałby się ją ominąć. No tak, była piękna, to nie ulega kwestii, 1 Pot.rafiła być bardzo miła. Ale nic ich nie łączyło. iest ą d° dwóch różnych światów. A poza tym ona kob' ^rost:Ttutk3> sama to powiedziała, a on nie lubi za to ktÓFe sprzedate się temu, kto da więcej. Ale 0 drobC'° Za temperament? Jeśli potrafiła tak się wściec llazg, to można sobie wyobrazić, jak wygląda, 305 kiedy jest naprawdę rozgniewana! Ma zresztą cielą, lubi go. W każdym razie tak powiedziała, czy inaczej, miałby z nią tylko kłopoty. Właściwie zadowolony, że odeszła. Pocieszył się tymi myślami i poszedł spać. Spał dziecko. Burza przeszła o świcie. Rankiem na wysz0] wane do czysta niebo wyszło jasne słońce. Odtąd lato było bez zarzutu. Paryż stał się sentj prowincjonalnym miastem o zielonych bulwarach i necznych chodnikach, po których krążyli policjanci białych spodniach. Sprzedawcy lodów popychali wózki, a na kozłach drzemali dorożkarze. Klaudiusz pogrążył się po uszy w pisaniu kwarki Sam był tym najbardziej zaskoczony. Nie zamierzał sać kwartetu; chciał napisać symfonię, owo Popołud* fauna, o którym opowiadał panu Guiraudowi podci ostatniej wspólnej kolacji. Miało to być duże dzii w trzech częściach: preludium, interludium, paraff Jasno rysowało mu się w głowie i trzeba było je ty] napisać. Ale muzyka jakoś nie przychodziła. Godzin; starał się skupić myśli na faunie rozciągniętym traw i śniącym swe swawolne sny, ale muzyka, upi jak osioł, nie przybywała. Powtarzała się dokładnie sama sytuacja co z pisaniem Rodryga. Zamiast tego uporczywie krążył mu po głowie j nastonutowy temat i trzeba było coś z nim zrobić<| dyny sposób, aby się go pozbyć, to zapisać te nu' papierze, a ponieważ nie potrafił tego wyrazić in niż w formie kwartetowej, nie pozostawało mu więtf innego, jak tymczasem odłożyć pisanie symfonii, a brać się do kwartetu. Chwilami gotów był przysiąfl za tym wszystkim kryje się profesor, zmuszając gl robienia tego, czego on sobie życzył, całkiem ja* życia. Wkrótce kwartet, owa najtrudniejsza forma muzj oczarował go bez reszty. W kwartecie nie można wać tak jak w symfonii. Nie można zmiatać muzy< 306 d dywan świetnej instrumentacji. Kwartet wy-J°skonałego rzemiosła i nieskazitelnej linii melo-. j^ kiedy człowiek chce zawrzeć coś nowego w tarych i sztywnych ramach, wówczas dopiero na-ty°r Sna kłopoty. Guiraud powiedział, że to będzie wy- „a5e Miał rację. Ale wyzwanie fascynujące. Pod koniec lipca Klaunie był już w stanie oderwać się od pisania. 7lUSrzestał popołudniowych przechadzek. Nie wpadał też SPpogawędki do ojczulka Bailly. Z nikim się nie widywał, nigdzie nie bywał. Siedział w domu nad swym kwartetem, zadowolony, jak pies, gdy dostanie dobrą kość. Nadszedł sierpień. Linne wygrzewała się na parapecie okna. Gazety donosiły, że tak upalnego lata nie było od dawna, ale Klaudiusz tego nie odczuwał. W rozpiętej pod szyją koszuli siedział przy stole, pochylony nad arkuszami papieru nutowego. Zapomniał o świecie. Był tak pochłonięty pracą, że omal nie przeoczył dnia swych urodzin. Nagle, w środku taktu, błysnęła mu myśl, że skończył trzydzieści lat. Wstrząśnięty, odłożył pióro. Trzydziestka! O, Boże! Gdzież się podziały wszystkie te lata! Młodość właściwie już minęła, a on jeszcze niczym się nie wyróżnił. Wszyscy jego koledzy porobili kariery — jedni są organistami, inni dyrygentami chórów, i tylko on pozostawał w tyle. Czas spojrzeć na przebytą drogę i rozejrzeć się w sytuacji. Musi sobie powiedzieć, do czego zmierza i jaką drogę powinien obrać. Musi to wreszcie zrobić. Musi podjąć ważne decyzje. Ale nie teraz. Później, kiedy będzie miał wolną głowę. Tymczasem musi skończyć kwartet... Oczywiście, niczego nie przemyślał. Wszystko było na- sień Md°tąd* Ale pisał swó;i kwart€t Nadszedł wrze-^ w >dny i świetlisty, przerywany krótkimi deszcza-^iadającymi nadchodzącą jesień. Klaudiusz pi-"ią część kwartetu. >południa, kiedy doszedł do końcowego allegro, Poszczególne tematy w ostatni skomplikowany 307 wzór, rozległo się pukanie do drzwi. O tej porze ła doń czasami konsjerżka, nie podnosząc wzroku łał więc: „Proszę!". Kiedy się obejrzał, na progu stała Gaby. — Czy mogę wejść? — zapytała nieśmiało. Pierwszą jego reakcją była irytacja, ale wstał mie. — Proszę. — Nie przeszkadzam? — Ależ skąd. — Nie zabiorę ci dużo czasu. Klaudiusz spędził Linne z krzesła i przysunął stołu. Usiadła. Przez chwilę patrzyli na siebie, uśmi jąc się niepewnie. — Cieszę się, że przyszłaś — powiedział wres siląc się na zwyczajny ton, — Chciałem cię przepr za moje zachowanie wtedy w kawiarni. — To nie była twoja wina. — Oczywiście, że moja. Bardzo cię przeprasz — Nie, nie twoja — ruchem dłoni podkreśliła słowa. — Czekałeś dwie godziny, nic dziwnego, ż^ łeś zły. — Mimo wszystko, nie powinienem był... — To była moja wina. — Co takiego? Skąd taka głupia myśl przyszła ci głowy? — Ależ tak, moja. I chcę cię przeprosić za to, powiedziałam. — Nie ma o czym mówić. — I właśnie po to przyszłam, aby ci powiedzi Aby ci powiedzieć, że bardzo żałuję... Wspaniałomyślnie zrobił minę, która miała zna że nie godzi się na żadne jej przeprosiny. — Właściwie... to niczyja wina. Wszystkiemu był ten przeklęty pociąg... — I ten głupi deszcz... - A poza tym był taki paskudny upał... 308 T ta wilgoć w powietrzu. ~~* i oboje uświadomili sobie, że sami przed sobą ^a- cip tłumaczyć i usprawiedliwiać. Roześmieli się próbują 51\ równocz^es^ówiny ^ q tym, _ powje(iział Klaudiusz. Zgoda. Jesteśmy więc przyjaciółmi! — odpowie- ł*Napijesz się herbaty? Nikt na świecie nie potrafi tak zaparzyć herbaty jak ja. Tym razem wszystko poszło świetnie. W pokoju pa-wał przyjemny chłód. Przez otwarte okno wpadał wietrzyk poruszając delikatnie firankami. Niebo robiło się fioletowe; tylko sam wierzchołek Wieży Eiffla lśnił w ostatnich promieniach słońca. Byli zadowoleni, że się pogodzili, że znowu się spotkali, że piją herbatę jak para starych przyjaciół. Rzuciła okiem na arkusz papieru nutowego na stole. — Nie przeszkodziłam ci w pracy? — Ależ skąd. Już prawie skończyłem. — Co to jest? — Kwartet. — Co to takiego kwartet?... — Kwartet to kompozycja napisana na cztery instrumenty. Jeśli jednym z tych instrumentów jest fortepian, to wtedy kwartet jest fortepianowy. A jeśli wszystkie instrumenty są smyczkowe, wówczas utwór nazywa się kwartetem smyczkowym. — A jaki jest twój? — To kwartet smyczkowy. ^ A czy napisanie kwartetu smyczkowego jest sanTe Bardzo trudne. Znacznie trudniejsze niż napi-itworu na wielką orkiestrę, ponieważ nie można CZułP°mÓC instr«mentacją... wi> al' Że °na prawie n*e słyszy tego, o czym on mó-0 mu nie przeszkadzało. Był zadowolony, że 309 może z nią rozmawiać, że może na nią patrzeć, mniał, że jest aż tak piękna. I tak ponętna... Oczj za chwilę sobie pójdzie. Trzeba porzucić wszelkie < myśli. Szkoda... Ale dobrze, że przyszła, że się p dzili, że pozostanie w jego pamięci jako życzliwa, I kna dziewczyna. — Bardzo ładnie wytłumaczyłeś mi to wszystko -J wiedziała, gdy skończył. — Pojęcia nie miałam, że sanie kwartetu jest czymś tak trudnym. — Zaczęła w gać rękawiczkę. — A herbata była znakomita. Rozejrzała się po pokoju. Pochwaliła japońskie i woryty i zapytała, jak nazywa się jego kotka. — Od jak dawna tu mieszkasz? — Prawie pięć lat. Wkrótce trzeba będzie od wać... — Bardzo tu ładnie. Ale w zimie musi tu być szliwy mróz. — W miarę — odpowiedział z filozoficznym chem. — Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Zaczęła wciągać drugą rękawiczkę i teraz zauwaj że robi to bardzo powoli. Widocznie nie chciała wyc dzić, tak jak i on nie chciał, żeby wychodziła. — Zapewne wracasz na wieś? — zapytał, by przerw milczenie. — Tak. Wpadłam do miasta tylko po zakupy. — O której masz pociąg? — O wpół do dziesiątej. Podskoczył na krześle. O wpół do dziesiątej! A tei zbliża się dopiero siódma! Mogliby razem zjeść kolacji a i tak zdążą jeszcze na dworzec. Zawahała się, s rżała na zegarek. On nalegał. Niech się niczego n obawia, dopilnuje, aby nie spóźniła się na pociąg. — Jesteś pewny? — uśmiechała jej się ta propozyci8 mimo to wciąż jeszcze wahała się. Dał słowo honoru. Może na nim polegać. — Pójdziemy do małej restauracyjki. Żadne luksus! 310 tam przyjemny ogródek i można zjeść na po-ale 3est wietrzu. ,ilka razy z Vitalem, kiedy jeszcze razem ?ył rU ię po Montmartrze. Jedzenie było dobre i ta- włóczyAi inQcne L przyzwoite. W głębi, za jednopiętro- nie, w*n° znajdowało się małe brukowane podwórze wą, TXt lina pośrodku, pod którą jadano latem i wczesną z dużą L*-t"* * jelepodoba ci się tu? - zapytał. U Tak — skwapliwie skinęła głową. — Zupełnie jak na wsi, prawda? Z kuchni wyszedł właściciel w niebieskim fartuchu. Postawił na stole małą lampę z papierowym abażurem. Przywitał ich uprzejmie, traktując jak młode małżeństwo, zagadał o pogodzie, o tym, jak bardzo lubi wrzesień, po czym wyrecytował listę potraw, szczególnie polecając swój navarin, podobno słynny na całym Montmartrze. Zamówili więc potage du jour i ów słynny navarin. — A co do picia? — gospodarz dorzucił poufałym szeptem. — Mam takie winko... wiecie państwo, specjalne... i tanie. — Po czym opowiedział, jak to pewnego dnia spróbował owego wina, i odtąd innego nie bierze już do ust. Sądząc po czerwonych policzkach jegomościa, musiał tego wina pijać niemało. — Radzę państwu wziąć butelkę. Osobiście proszę! — i dramatycznym tonem dorzucił: — A żebyście państwo wiedzieli, z kim macie > czynienia, to wam powiem, że jeśli wam wino nie będzie smakować, to nie będziecie musieli za nie płacić. Uczciwie, co? Klaudiusz i Gaby zapewnili go, że to bardzo uczciwa umowa, i zamówili* butelkę wina. Kiedy się oddalił, ^audiusz przekomarzając się, zapytał: ^ co 3a robie-- Oczywiście, ^ Postępuję źle, że żyję w grzechu śmiertelnym eJ. Ale Blanche wolałaby umrzeć niż powiedzieć 313 o tym komukolwiek. Szczególnie rodzicom. Bo oni niczego nie podejrzewają. Wiem, że trudno uwierzyć, ale tak jest naprawdę. Przed pięcioma laty przyjechała do Paryża, aby cować u krawcowej. Oni wierzą, że nadal tam prąci Oczywiście, wymaga to szybkiej orientacji, ale dotąd, dzięki Blanche, udaje jej się zachować p02( Z ojcem nie ma kłopotów. Jak wszyscy mężczyźni! czego nie widzi. Cieszy się za każdym razem, gdy jeżdżą do domu, i o nic nie pyta. Z matką jest trudniejsza. Mama jest bystra i nie lada wysil trzeba, by zachować pozory cnotliwej, ciężko pracuj cej dziewczyny. — Oczywiście, kiedy ich odwiedzam, nie maluję nie używam perfum i tak dalej. Ale mama zna się sukniach, sama jest szwaczką. Najlepszą w Lisie Klientki przyjeżdżają do niej z daleka. Więc dam jej, że pracuję jako modelka w eleganckiej fin krawieckiej i że po pokazie dostaję od nich suknie^ — A ona ci wierzy? — Tak — odparła trochę speszona. — A wiesz czego? Bo nie może sobie wyobrazić, że jej mogłaby kłamać. Kiedy byłam jeszcze małym < kiem, powtarzała wciąż, że za każdym razem, gdy powie jakieś kłamstwo, wówczas serce Jezusa zacs krwawić. Mama jest bardzo pobożna. Stale mówi o Panu zusie, o niebie i piekle, codziennie chodzi na mszę i cuje jak niewolnica od rana do wieczora. A jeszcze duje czas na odwiedzanie chorych sąsiadów. Prawe święta. Najlepsza matka na świecie. — Biedna mama, gdyby wiedziała, co ja robię- — Nie boisz się, że pewnego dnia odkryje P1 dę? — Mowy nie ma! — A jeśli kiedyś przyjedzie do Paryża? — Nie ma obawy. Nigdy nie wyjeżdża z Lisieu#» 314 Paryża, to dla niej jak wyprawa na księżyc. dróż do r j używam Swego nazwiska. A zresztą * nazywa się Gabriela Dupont i, Gaby Lhe-NapraW j dla celów zawodowych. Zawodowy pseu-ry wyniyslUcl M i rodzice nie są bogaci, ale są wspaniałymi ~T — mówiła dalej z pokorą, ale i z dumą zara-- Za nic w świecie nie ściągnęłabym na nich wsty-f ^Bardzo ich kocham. jej uwagę pochłonęła ćma krążąca wokół lampy. apo raz ocierała się o płomień i spadała na obrus, bv po chwili znowu podjąć niebezpieczny lot. -S. Jaka głupia — powiedziała Gaby. — Za każdym razem osmala sobie skrzydełka, a potem znowu leci. Dlaczego to robi? __Prawdopodobnie nie może się opanować — odpowiedział. Spojrzał na zegarek. — Jeśli nie chcesz-się spóźnić na pociąg, to musimy już pójść na dworzec. Skrzywiła się jak dziecko. — Tak mi tu dobrze, że nie chcę nigdzie iść. — Ja też nie chcę, ale mamy tylko pół godziny. — Może... — zawahała się. — Może pojadę tym pociągiem o jedenastej dwadzieścia. Jest znacznie szybszy i przyjeżdża tylko o czterdzieści minut później. — Ależ to byłoby cudownie! — był zachwycony. — A nie będziesz miała nieprzyjemności? Nie. Już kilkakrotnie wracała tym właśnie pociągiem 1 Jej przyjaciel nigdy nie robił jej wyrzutów... Al ja ci zabieram czas — dodała z prawdziwą 11 y). Kiedy poznała Debussy'ego, miała dwa-neuVe. * lat i była kochanką niejakiego hrabiego de Ville- 315 troską. — Na pewno śpieszysz się do swego smyczkowego. Widzisz, zapamiętałam twoją lekcję. Uśmiechnął się. Była rzeczywiście pojętną ucz< cą i przyjemnie było ją uczyć. Ale nie ma się przejmować. Kwartet jest prawie gotów, a poza on z reguły nie pracuje w nocy. — Powiem ci, co zrobimy. Posiedzimy tu jeszcze chę, a potem, jeśli chcesz, pójdziemy do mnie. 1 każdym razie bliżej dworca... Rozdział 9 Spała w jasnym świetle wczesnego popołudnia, usta. mi niemal dotykając jego piersi i z nogą przełożon; przez jego udo. Z uśmiechem patrzył na jej niewiną niemal dziecięcą twarz. Pasmo włosów opadło jej n; policzek, a wśród rozchylonych warg lśniły białe zęby Gaby, kochana Gaby... Przez trzy dni żyli w jakimś własnym świecie; śwkj cie postawionym na głowie, pełnym śmiechu i pieszczo sandwiczów o trzeciej nad ranem i śniadań w południf świecie, w którym nie istniał czas, w którym nie ani dnia, ani nocy, pracy ani ludzi. Tylko oni dwój nieustannie spragnieni siebie. Było to dla niego ca kiem nowe przeżycie — ten dreszcz pożądania za kai dym razem, gdy zaczynał ją pieścić, gdy jak ślepie' wodząc palcami po jej udach, uczył się tajemnica mapy jej ciała. Nieprędko zapomni tę dziewczynę i trzy dni z nią spędzone. Przeżył jedną z owych obfe nych przygód, o których czyta się w książkach, 1 które nigdy nie zdarzają się w rzeczywistości. I mu właśnie się zdarzyła — i oto teraz właśnie dobl końca. Jej pociąg odchodził o czwartej. Sądząc po prom* słońca na ścianie, mogła być teraz pierwsza, nie niej. Za trzy godziny się rozstaną. Ona powró< 316 swego kochanka, do swego życia. On do swej \ Będą musieli o sobie zapomnieć; nigdy więcej U Tg żądała stanowczo Proponował aby \ Będą U tkają- Tego żądała stanowczo. Proponował, aby się nie sp°.mie widywali się od czasu do czasu. Jednak m°Ze tepowała. Stawiała sprawę jasno. Zabawa zabawą, nie u cf ^ sprawa poważna, i żadne z nich nie może a h^pozwolić na marnowanie czasu, na romanse i tym dobne głupstwa. Przeżyli miłą przygodę, lecz był to tylko kaprys i nic więcej. Nie nalegał, zdając sobie sprawę, ze to się na nic me zda. Teraz jednak, gdy ich „kaprys" zbliżał się do koń-chciał, żeby przespała te ostatnie wspólne chwile, oszczędzając im obojgu smutnych chwil rozstania. Sennie poruszyła się pod prześcieradłem, którym była okryta. __O czym myślisz? — zapytała szeptem. — Myślałem, że śpisz. — Śpię, ale słyszę, jak myślisz. — Hm... — uśmiechnął się i pochylił, by pocałować ją w różowe ucho. — I właśnie to cię zbudziło. Jeśli chcesz wiedzieć, to myślałem o tym, jak nam było cudownie. — Prawda? A pamiętasz, jak cię oszukałam podczas kolacji opowiastką o pociągu o jedenastej dwadzieścia? — zachichotała cichutko. •—- Pamiętam. Powinnaś się wstydzić. Żeby oszukiwać takiego sympatycznego chłopca. Żadnego pociągu o jedenastej dwadzieścia nie było. 11 o dziesiątej trzydzieści. Przyjechała do Paryża cale nie po zakupy. Wybierała się do swojej rodziny dni i wpadła do niego między pociągami, sama 3ząc po co i dlaczego. Może po to, by się upew-^ nd p y p wted naprawdS jest tak niemiły i zarozumiały jak Pomni ^ ,kawiarni- Raz na zawsze mogłaby o nim za-Nie n^' ytuacJa jednak przyjęła niespodziewany obrót _ Pojechała do Lisieux... czystko przez twoje Clair de Lunę — powie- 317 działa. — Zrobiłam się jakaś senna i było mi taW brze. — Cieszę się, że moja muzyka jednak na coś przydaje. Chcesz śniadanie? — Chcę, żebyś się nie ruszał i leżał spokojnie, że mogła cię pocałować. Poczuł, jak zębami muska jego sutki, niby i zakochana wiewiórka. — Przestań gryźć moje sutki! — Wcale ich nie gryzę. A zresztą mam prawo z tobą, co mi się podoba. — Ale nie musisz zjadać mnie żywcem. Jeśli j głodna, gryź poduszkę. — Sutki są ci niepotrzebne. — To prawda, rzeczywiście są bezużyteczne. Ale dobają mi się i chciałbym je zachować. A teraz \ szę cię, bądź grzeczna i spróbuj trochę pospać. J wcześnie... — Dobrze. Ułożyła głowę w zagłębieniu jego barku i uda że śpi. — Jak odjadę, będziesz trochę za mną tęsknił? zapytała po chwili. — A ja myślałem, że mamy o sobie zapomnieś czule głaskał jej włosy. —- Strasznie będę tęsknił, f daje mi się, że ty też trochę... Dlatego sądzę, że to pota, abyśmy się nie widywali. — Obiecał sobie soi że nie będzie więcej do tej sprawy wracał, lecz s wyrwały mu się same. — Przynajmniej co pe czas. — Ja też bym chciała, ale nie powinniśmy —- P tem odpowiadała, mu stanowczo, teraz mówiła tem. — Kochanie, proszę cię, zrozum. Muszę : mojej karierze. — O jakiej karierze? Wyczuła ironię w jego głosie, lecz opanowała L — O tej karierze, którą zrobię — uniosła się na 318 Ciu • oła mu w oczy. — Myślisz, że jestem głupia, u i sPo3wiem że tak właśnie myślisz. Ale gdyby o prawda" .erze'mowił lekarz czy prawnik, to by cię to swoJeJ, j0? ^ więc posłuchaj. nie śmieszy _ coś powiedzie^ ale położyła mu na °tW°h koniuszki palców. łeś o Fanchette Dupin, Judith Widmer, Reine - Otero, Emilienne d'Alencon, AliceHo- - Widywałem te nazwiska w gazetach — powiedział Każ z tych dziewcząt zarabia dziesięć razy więcej niż jakikolwiek prawnik, lekarz czy bankier w Pa- ryTo były owe les grandes biches, gwiazdy półświatka. Każda z nich miała własny dom, służbę, powozy, klejnoty, których mogłaby jej pozazdrościć królowa. Ich przyjaciele byli najbogatszymi ludźmi Europy i Ameryki. Czasami, gdy jakiś wielki książę czy król będący w Paryżu przejazdem prosił je o „życzliwość", owa życzliwość kosztowała skarb danego państwa 50.000 franków *. — Ile lat musiałby pracować prawnik lub lekarz, aby zarobić tyle pieniędzy? — śmiała się rozbawiona, czekając na jego odpowiedź. Milczał, więc ciągnęła dalej. — Nie mówię, że do nich należę. Jeszcze nie. Ale nie jestem tak bardzo w tyle. Wcale nieźle dałam sobie radę r Paryżu. Mój przyjaciel jest hrabią. Bogaty, hojny, sympatyczny. Lubię go, ale ostatnio miałam kilka cudownych propozycji i chyba wkrótce zrobię zmianę. *a rok, dwa, poczekaj tylko, a zobaczysz, że ja też bę-lła własny dom, powóz, wszystko. A za pięć, sześć d!°SZCZędzę ty165' że b6^ bogata do końca życia robić, co mi się spodoba. Powiedz sam, czy i bed! franków^^ Berguen zapłacił dwadzieścia pięć tysięcy złotych line Otero Przy;jemność spędzenia pół godziny sam na sam z Caro- 319 nil nie byłoby głupie, gdybym przekreśliła swoje widując się z tobą? Uśmiechnęła się nieśmiało i nagle jej oczy wypej , się łzami. — Wiem, że niełatwo nam będzie przestać się kać, lecz nie będzie to takie trudne, jeśli przestanie^ widywać się od razu. Tyle ludzi żyje bez miłości i $ sobie radę. Ja żyłam bez niej dotąd i przypuszczam obejdę się bez niej i w przyszłości. Teraz ci się 2(jl że nie potrafisz o mnie zapomnieć. Ale zapomnisz. ^ cisz do swojej muzyki, znajdziesz sobie inną dziewczę i za dwa, trzy tygodnie nie będziesz nawet pamięta że tu u ciebie byłam. — To nieprawda, i ty dobrze wiesz, że to prawda. — To prawda. A zresztą nie warto się kłócić. 1 już jest, i nie ma na to rady. Mieliśmy trzy dni, fc wspaniałe dni, a to znacznie więcej, niż większość ludz ma przez całe życie. Widział, jak wierzchem dłoni starła łzę z policzka Miała rację. Nie było o czym dyskutować. Życie wrogiem miłości. Życie nie chce, aby się widywali, dla tego stwarza przeszkody, i jak zwykle psuje wszystkc W przypadku Soni była to jej matka, Alix — różnicj wieku, „Madame V" — jej mąż. Tym razem karieuj kariera damy z półświatka... — Masz rację, nie mówmy o tym więcej... — uśmiee nął się. — Cieszę się, że wreszcie to zrozumiałeś. — I aby 0 wie$ć, że sprawę uważa za zakończoną, zapytała czowo: — Powiedz, co będziesz robił, kiedy sobie i dę? — Najpierw muszę się odespać — usiłował żartobliwy ton ich wcześniejszych rozmów. — bie przecież oka nie zmrużyłem. ^ — Nie o tym mówię. Chcę wiedzieć, co będziesz J*0 z kim będziesz się widywał, dokąd będziesz chodzi** 320 zwykle, będę musiał rozejrzeć się za pralką pracą? kolwiek. Każdą, która pozwoli mi jeść i pła-ie. Lekcje fortepianu, transkrypcje. A je- ^eszkanie. Lekcje fortepianu, transkrypcje. A je cić za rn nnWjecizie, to sprzedam kilka swoich pie-śii mi sie- p jęknął. — O, Boże! sn_l T co jeszcze? __ skończę kwartet. A potem 7snomniałem o Ameryce. Bardzo ją to zainteresowało. Ameryka? Opowiedział lei więc o Poniatowskim, o jego obietnicy — że spróbuje zainteresować jakiegoś amerykańskiego dyrygenta jego _- Prosiłem go, żeby napisał na księgarnię Bailly'ego, ale tak się zasiedziałem nad tym przeklętym kwartetem, że zupełnie zapomniałem tam pójść. Teraz na pewno jest już za późno. Zawsze robię takie głupstwa. Próbowała go pocieszyć, że Paryż jest znacznie wygodniejszy i bezpieczniejszy aniżeli kraj, w którym roi się od Indian polujących na skalpy. A kiedy zaprotestował, że jest tam także kilku cywilizowanych ludzi, przerwała mu bezceremonialnie. Przed trzema laty widziała na „Expo" spektakl Bufallo Billa i zna się na rzeczy. — A co poza tym? — dopytywała się, chcąc oderwać go od myśli o Ameryce. Państwo Chausson zaprosili mnie do siebie na wieś. Wiadomość ta pociągnęła za sobą lawinę pytań. Czy est me Chausson Jest młoda, czy ładna?... Nie, nie ry j n 0CJa' ma jakieś trzydzieści trzy, trzydzieści czte-1 trudno uznać ją za ładną, ale jest miła i in-• poza tym bardzo dobrze gra na fortepianie, przedstawiony przez jej męża i był u nich :e Decourcelles. C2ym on się zajmuje? na 321 — Pisze muzykę. — Nie o to mi chodzi. Jakie interesy prowadzi? cięż musi mieć poważną firmę, skoro ma dom ni warze Decourcelles. — Nie. O ile wiem, pan Chausson nie zajmuje teresami. Przypuszczalnie pochodzi z bogatej r< Dlatego może pisać muzykę i tyle czasu poświęcą Nationale". — Co to takiego „La Nationale"? Chciała wiedzieć wszystko. Spodziewała się, że w ta ku słowach potrafi jej opisać świat muzyczny par^, i objaśnić, jakie miejsce on sam w nim zajmuje. Byłot! rzecz jasna, niemożliwe, ale dzięki temu mogli nie m śleć o zbliżającym się rozstaniu. Cierpliwie opowiada że „La Nationale" to jedyne towarzystwo muzyczne, k re wykonuje utwory nieznanych kompozytorów. — Czy to znaczy, że ty jesteś nieznanym kompoz^i rem? Jej nieświadomość wzruszyła go. — Tak, kochanie. Niestety, jestem nieznany. — A czego brak twojej muzyce? — Niczego. Tyle tylko, że wszystko wskazuje na to iż nie podoba się ludziom. Była oburzona jego niefrasobliwością. — A często ją wykonują? . — Nieustannie. Od owego nieszczęsnego incydentu z Fantazją ż jego utwór nie został wykonany, Klaudiusz jednak I uważał za stosowne wdawać się w szczegóły. — Ile ci za to płacą? — Zrozum, kochanie... — długo musiał jej tłum jak to się dzieje, że „La Nationale" cierpi na stały ficyt i nie jest w stanie płacić kompozytorem Trzeba być wdzięcznym Towarzystwu, że w ogóle konuje te utwory. Gaby wcale nie była o tym przekonana. Uważa Klaudiusz daje się wyzyskiwać, bo jest za dobry,% 322 traktowała go z ową pobłażliwością star-hwile. ^aW Jktóra musi zajmować się bezradnym i nie--~i wpijając się w jej usta, wstrząsany jakby okim szlochem, zrywającym się w ostatnim spazmie dvrv! em leżeli obok siebie z przymkniętymi oczami, od-na3^c głbk na niego. Klaudiusz, jej uko-Jeszcze trzy dni temu nic ich nie pf«z myśl o rozstaniu była jej nienawistna. eg0 d°szło, że w tak krótkim czasie ten czło- GraZ 323 wiek stał się kimś tak ważnym w jej życiu? Był ^ stojny, to prawda, ale ona znała wielu przystoi? mężczyzn. Był miły, wesoły, bezradny i wrażliwy, iluż takich mężczyzn było na świecie! Dlaczego., czego więc ten wydał się jej inny niż wszyscy? Wiedziała dlaczego. Wiedziała to od pierwszej spędzonej z Klaudiuszem. Dzięki niemu zaznała r szy, której istnienia dotąd nie podejrzewała, i właśnie różnił się od innych. Zanim go poznała, łość była dla niej czymś, co trzeba cierpliwie ponieważ mężczyźni przywiązują do tego tak wagę i dobrze za nią płacą. Śmiała się, kiedy dano jej o dziewczętach, które traciły głowy dla cl ców lub rujnowały sobie życie przez mężczyznę, l żała, że są głupie. Teraz nagle zrozumiała, działa już, że dziewczyna może tak strasznie poti wać tej rozkoszy, że zrobi wszystko dla mężczyzny, remu będzie ją zawdzięczać. Lecz chwała Bogu, ona nie jest głupia! To były jemne trzy dni. Była kochana i pieszczona. I ona' kochała i pieściła. Ale co z tego miała? Nic. Wszj to głupstwo! Ale ją nie stać na głupstwa. W jej za dzie musi się patrzeć trzeźwo, bo inaczej można sl czyć pod latarnią. Lecz ona do tego nie dopuści, stanowiła, że znajdzie się na szczycie i żaden męża jej w tym nie przeszkodzi. Nie pozwoli, by jakiś muzyk bez grosza przy duszy zrujnował jej życie. Wracając z dworca, Klaudiusz wstąpił do księga Bailly'ego. Od sześciu tygodni czekał tam na niego w którym Poniatowski prosił, aby jak najszybciej słał swoje kompozycje, gdyż Anton Seidl, dyrygent kiestry Filharmonicznej, pragnie je zobaczyć i L0 jest włączyć niektóre z nich do swego programu. Klaudiusz czytał list z wzrastającym przygnębi^ Już za późno. Znowu zmarnował wspaniałą okazję-zawsze sam był sobie winien... Wrócił na swe po" 324 . amobiczowania. Czy nigdy już nie zmą-w nastroju niczeg0 ^g potrafi załatwić?... Niepowo-j? ^ig ^ jźdi Gb ił * g iczg chwiię po wyjeździe Gaby przyprawiło w końcu jednak wziął się w karby i od- iu," przepraszając za kłopot i. brał się do swego kwartetu i znowu muzyka aÓW ła go bez reszty. W niespełna tydzień po wyłaby skończył pisanie i zapomniał o Ameryce. 6 niał sobie natomiast o zaproszeniu Chaussona. rZkował więc walizkę i pojechał do Luzancy. rdv pociąg sapiąc wjeżdżał na stację, Klaudiusz do-trzegł na peronie swego gospodarza — łysego z ruda-br6dką __ jak uśmiechał się doń i kiwał mu rę- k3 — Musi się pan przygotować, że będzie trochę cia- sno__ powiedział Ernest Chausson. — Moja żona lubi wprawdzie samotność wiejską, ale najchętniej dzieli ją z dziesięcioma lub dwunastoma gośćmi. Wsiedli do dwukółki, powoził Chausson. Podskakując co chwilę na wyboistej drodze wiejskiej, rozmawiali o różnych błahych sprawach, radując się spokojem letniego popołudnia. — Muszę pana także ostrzec, że są u nas tylko pary małżeńskie. Będzie pan jedynym kawalerem — ciągnął Chausson, gdy podjeżdżali do domu. — A wie pan, jak podejrzliwie mężatki patrzą na kawalerów, obawiając się, że mogą przypomnieć ich mężom o utraco- j wolności. Proszę więc uważać i nie obnosić się ze zbyt szczęśliwą miną. ^ni stał na końcu topolowej alei. Był to duży, pię-/y b^dynek, zarośnięty krzewami pnącej róży, z dre-^y^i balkonami, rzeźbionymi okapami i gołębni- prfQ tTm' naJdłuższym, jaki kiedykolwiek napisał, Debussy a°ll 'a rue ezyć ych którv« wszelka- dalsz3 korespondencję adresował 2' Jednakże> zgodnie z jego obawami, program zi- W był Już ułożony i było już zbyt późno, aby włą- Jego utworów. 325 kiem na dachu. Wszystko tu tchnęło dostatkiem i s nie udawaną wiejską prostotą. Madame Chausson stała w oknie salonu, ujrzawszy pomachała ręką, po czym zeszła na dół, by przywita* z gościem. — Proszę nie oczekiwać, że ktoś tu będzie pana wił — zwróciła się do Klaudiusza, wprowadzając gl jego pokoju. — Tutaj każdy sam musi dbać o swoje rywki. Proszę tylko pamiętać, że obiad jest o i a kolacja o ósmej. Resztę czasu może pan spędzaj się panu żywnie podoba. Na jej wyrazistej, prawdziwie sympatycznej twa przykuwały uwagę czarne, lśniące oczy. Mówiła ko, jakby śpiesząc się, zresztą istotnie zazwyczaj śpieszyła. Gdyby tylko przywiązywała trochę uwagi do swego wyglądu, mogłaby jeszcze uchodzić całkiem powabną kobietę, ale ona otrzymała już od cia wszystko, czego pragnęła, i kobieca broń była równie niepotrzebna jak żołnierzowi bagnet po bitwie. Była żoną, matką, panią domu; była szczęś i zadowolona ze swego losu, z tego, że może opiel się mężem, dziećmi, gośćmi oraz swymi starannie u1 manymi domami w mieście i na wsi, które prows z prawdziwie niezwykłą, choć nader dyskretnie p wiana sprawnością. — A teraz wracajmy do salonu — powiedziała, ż wo wychodząc z pokoju. — Muszę pana przedj moim gościom, a potem już sam pan będzie sobą porządzał. W ciągu owego tygodnia spędzonego w Luzancy diusz nie mógł uskarżać się na samotność. Po dniu grał w krokieta, a wieczorami brał udział 1 skusjach na tarasie. Bawił się z dziećmi, nosił je i cach, a one wprost przepadały za nim. Karmi rybki w stawie, rzucał gumowe piłki psom, Lrl cztery ręce na fortepianie z panią Chausson i s przyjemne chwile z jej bratem, Henrykiem 326 ił swe sztalugi w ogrodzie. Kiedyś przed po-kt us brał się do wsi i kupił sobie kapelusz ryju^111 ibrzymie, słomkowe nakrycie głowy z ron-" °. jak parasol, które falowało na wietrze jego sombrero zwracało uwagę, lecz rybacki Jak fgf wywołał prawdziwą sensację. kapelusz ^lacji, jak to przewidział pan Chausson, S po raz kierowały pod jego adresem złośliwe panie V*ZJ^^O niedogodności kawalerskiego stanu, przy-przyty 1liczne dobrodziejstwa życia w małżeńskim sta-Ząoto dla przykładu — kuchnia domowa. W jakiej tauracji można zjeść równie dobry posiłek? Zdaniem Gń° najcenniejszą przyprawą jest miłość. Najbardziej awet wyszukane danie, przygotowane przez mistrza kuchni, nie dorówna gulaszowi przyrządzonemu przez własną' żonę i przyprawionemu... miłością. Przyznawał damom rację i oświadczał, że nieraz już tęsknił za dobrym, domowym gulaszem. — A nie daj Boże zachorować — dorzuciła jedna z pań, siedząca naprzeciw niego przy stole. — Jak pan sobie poradzi w razie choroby? Przyznał, że zupełnie nie dałby sobie rady. Zaiste, cóż by począł, gdyby tak nagle w środku nocy zachorował? Sam, bezradny, pozbawiony czułej opieki żony. Zapewne musiałby umrzeć. I to bezapelacyjnie. Często ) tym myślał ze strachem. Nie ma więc innego wyjścia, tylko musi być zdrowy... A samotność? — pytały dalej. Czyż nie czuje się czasami samotny, nie mając oku kochającej żony?... Oczywiście, że czuje się sa-?tny. Szczególnie w nocy. Od tej okropnej samotno-izi się niekiedy, szczęśliwy, że ma przy sobie ^mn,ieJ kota. Zaiste, smutny jest los kawalera. Uniósł pan olbrzymi sukces — stwierdził Chaus-Oz3c go na stację. — Damy są przekonane, że lrr* pan przekonać małżonków o tym, jakie to ZCZęŚCie i0h sP°tkało> że wstąpili w związki wszyscy, zarówno panie, jak i panowie, 327 marzą o tym, by przyjechał pan w przyszły^ Tylko przykro mi, że nie mieliśmy ani jednej chwj siebie, by móc porozmawiać o muzyce. Chciałem powiedzieć, że na ostatnim posiedzeniu komitetu mówiło się o ewentualnym wykonaniu pańskiej L( moiselle elue na najbliższym koncercie wiosenny^' pan o tym myśli? Z nieco przesadnym zachwytem Klaudiusz odp( dział, że byłby szczęśliwy i szalenie wdzięczny. — Ale czy macie, panowie, jakieś możliwości ^ nia utworu, który wymaga nie tylko pełnej orkic ale także chóru żeńskiego oraz dwóch solistów waków? — Jakoś damy sobie radę. Będziemy mieli dobrą kiestrę oraz chór, który obiecała przygotować Pauline Roger. Oczywiście wie pan, o kogo chodzi? — Nie bardzo. — Madame Roger jest wdową po oficerze — Chausson — i bodajże najlepszą nauczycielką śpie^ Paryżu. Jej uczniowie należą do najlepszego towa stwa. Pańska partytura zachwyciła ją. Obiecała, żi partii solowych pozyska Julię Robert oraz swoją Teresę. Obie są śpiewaczkami koncertowymi i świ( mi wykonawczyniami, ale pańska muzyka jest tak wa i trudna, że chyba będzie pan musiał sam je gotować. Klaudiusz zawahał się. Zabierze mu to sporo i pracy. I co z tego będzie miał? Jedno wykon* którego nikt nie zauważy, i o którym wszyscy jutrz zapomną. Nie mógł jednak odmówić. Szcz< po tych wszystkich staraniach pana Chaussona, n gało bowiem kwestii, że to on sam wszystko Skoro zaś komitet gotów jest zapomnieć i wyba przykry incydent z Fantazją, to Klaudiusz P°1 przynajmniej docenić ich dobrą wolę i zaoferowa współpracę. [ t0 z przyjemnością — odrzekł. — A kiedy stacji. Chausson zatrzymał konia, że wkrótce po Nowym Roku. Koncert prze- iń i bdi p y p kwiecień, a więc będzie pan miał dużo 1 Sądzę Widziany czasu. ^o Paryża, Klaudiusz próbował wzbudzić w WraCatuzjazm wobec perspektywy wykonania La Da-S°bie Ile elue. Jednakże zdołał zdobyć się tylko na po-l i wdzięczność dla swego uprzejmego gospodarza, W z takim poświęceniem zajął się jego sprawami. W°końcu pociąg gwałtownie zahamował i głośno zasy- ał ze zmęczenia. Klaudiusz z walizką w ręce ruszył w kierunku domu. Było późne popołudnie, kiedy wreszcie znalazł się na swym poddaszu. Ledwie otworzył drzwi, gdy wspomnienie o Gaby spadło nań gwałtownie, jak tygrys rzucający się na swą ofiarę. Na wsi jakoś udało mu się o niej nie myśleć. Tu jednak nie mógł się od tych myśli opędzić. Wszędzie widział ślady jej obecności. W powietrzu unosił się jeszcze zapach jej perfum. Na podłodze znalazł szpilkę do włosów. Opadły go wspomnienia. W dwa dni po jego powrocie nastały jesienne deszcze i dach znowu zaczął przeciekać. Niebieskie emaliowane liednice wróciły na swoje miejsca. Słońce znikło, a światło dnia zamieniło się w szarą mżawkę spływającą Po szybach. Pokój tonął w mroku. Wrócili do miasta jego trzej uczniowie i znowu dzień składał się z lekcji izenia po wydawcach. Tym razem jednak nie do-tak ! ^skrypcji ani jakiejkolwiek innej pracy, Miał^ W, październiku nie mógł zapłacić komornego, wn ,?* re sP°tkanie z właścicielem domu, który zno- gr°Zlł ^ ekij le z tvm • ^J**- dietS złożona Slę JUŻ p°Lfodził- Ponownie przeszedł na 1 Czek*ł jakie/- ba i herbaty> ograniczył palenie sos zmiłowania losu. Wieczorami przeglą- 328 329 dał kwartet, wprowadził kilka drobnych poprawek] tem jeszcze kilka, na końcu zaczął cały utwór gr 'I wnie przerabiać. I wszystko byłoby nie najgorzej, nie uporczywie powracająca myśl o Gaby. Zły \3 siebie za to, że nie może o niej zapomnieć, i starj wszelkimi sposobami wybić sobie z głowy melan^ ale jego tęsknota miast wygasać, z upływem czasu tęgowała się coraz bardziej. Wprost nie do wiary bolesne ślady pozostawił po sobie ten trzydniowy dwie romans. Szukał zapomnienia w pracy, zazwi skutecznie, lecz czasami i ten sposób zawodził. W czyło, by spojrzał na łóżko, a już widział ją nagą i gnioną miłości lub ocierającą się o niego z sennym dowolonym uśmiechem, i wtedy musiał przei pracę. Wyruszał na miasto w poszukiwaniu kobiety. Czj miał powodzenie, ale wtedy, po raz nie wiadomo ki stwierdził, że to nic nie pomaga. W porównaniu z G« wszystkie były namiastką nie zaspokajającą gł( W miłości, podobnie jak w każdej innej dziedzinie, ko przyzwyczajamy się do najlepszego. Te trzy krót dni sprawiły, że żadna już dziewczyna nie potrafiła zaspokoić. Nie pozostawało mu więc nic innego J przeczekać. Z czasem na pewno mu to przejdzie. przecież było z Alix i „Madame V." Październik wlókł się bez końca. Z ołowianych siąpił deszcz. Klaudiusz wciąż szukał roboty. Zdai się lepsze dni, które przynosiły mu dwadzieścia trzydzieści franków zaliczki, i dni niedobre, kiedy cał do domu zmęczony, jedynie z ociekającym wodł rasolem i przemoczonymi butami. Nadszedł listopad w gwałtownych podmuchach nego wichru, nabrzmiałego deszczem. Po pokoju diusza hulały zimne przeciągi, a krople spadając^ fitu zgęstniały w szybkie pizzicato. Pewnego po] ° gdy przyszywał do palta urwany guzik, usłysz1 szybkie kroki na schodach. Drzwi otworzyły si$ 330 w pokoju stała ona, otulona w futro, j oto nagrymienioną od szybkiego wspinania się po z twar*u I wyciągniętymi ramionami, hodacn* * * acn* Kochany? lt0 i podbiegł do niej. Zderzyli się w środ-zucił p _ ^Tzez dłuższą chwilę, milcząc, trwali w ku po. L03 , A potem oboje zaczęli mówić równo-gorącym uścisku. CZeŚnNie mogę- Nie mogę wprost uwierzyć... " Wcale nie chciałam wracać... U Nie poznałem cię w tym futrze. - Okropnie wyglądasz. Czy ty nic nie jesz? - Nie masz pojęcia, jak ja... _- Ja też. Nie mogłam już wytrzymać... Mieli sobie tyle do powiedzenia, ale na rozmowę czas będzie później. Teraz przywarli do siebie i zastygli w mocnym uścisku. Znowu próbowali rozmawiać, ale słowa plątały się, zamierały niedokończone zdania. Gorączkowo zerwał z niej futro, i palcami zesztywnia-łymi z zimna i niecierpliwości zaczął rozpinać jej bluzkę. — Zostaw —- śmiała się. — Ja sama. Rozebrali się bez słowa i wślizgnęli się do łóżka. Pościel była tak zimna, że aż zaparło im dech w pier- ch. Z drżeniem tulili się do siebie, usiłując się ogrzać. Jak ty możesz tu mieszkać? — pytała, z trudem Pokonując szczękanie zębów. Wyobraź sobie, że jest lato i że jest bardzo gorą- wZam Wil5 Zr°bi Ci się ciePła stroi ^a» * ^ sie- ^zgrzewali, wracał im dobry na-w całowali się zapamiętale, ale ich pożąda-»yt silne, by zostawić czas na pieszczoty. ciie — błagała niecierpliwie. nie mnieis°Spie.SZna i krotkotrwała, przyjemność była J za mz we wrześniu. Potem przez dłuższą chwi- 331 lę leżeli bez ruchu obok siebie, pogrążeni w ściu. Plusk kropel w miednicy zmusił ją do otwarci^ Spojrzała na sufit. — Czy u ciebie zawsze tak kapie? — Nie zawsze. Tylko wtedy, kiedy pada desZCj to nawet lubię; nie czuję się tak samotny. — l ' obrócił się na bok i patrzył na nią. — Jesteś j piękniejsza niż dawniej. — Powiedz właścicielowi kamienicy, by napra, dach. — Mówiłem mu już — roześmiał się. — Ale wtedy mi powiedział, żebym najpierw zapłacił za miesj nie, no i wtedy ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć. — Przeziębisz się na śmierć. — Pięć lat już tu mieszkam, a jeszcze nie i łem. — Ale umrzesz, i to bardzo prędko, jeśli nie a niesz dbać o siebie — czule głaskała go po twarzy, Okropnie wyglądasz. — Jaka ty jesteś miła! — objął ją ramieniem i pr tulił do siebie. — Zawsze mówisz mi takie miłe ra czy. Bezwiednie wrócili do swych wrześniowych przekop rzań i droczenia się, jak gdyby nigdy się nie wali. Tak bardzo byli oszołomieni wzajemną bliskość] i tym, że znowu są razem w uścisku, że zapomnieli pełnie, o czym chcieli przed chwilą rozmawiać. — Wyglądasz, jakbyś od tygodnia nie jadł. — O, nieprawda. Jadłem wczoraj. Przez chwilę przyglądała mu się uważnie, marsz brwi. — Kochanie, ty naprawdę jesteś strasznie biedny niejszy chyba, niż myślałam. — Przesada — zaprzeczył rozbawiony. — u mnie właśnie na wyjątkowo ciężką chwilę, ale nie powodzi mi się nieźle. rf już za wiele! — udając oburzenie, uniósł jł na nią z góry Zldi d ł kciu i spojrzał na nią z góry. — Zaledwie od si i nie będzie już tak jak we wrze-» a wtedy łatwiej zapomnę. iNo i jak? w powietrzu, bez odpowiedzi. Tym-- nagle się zmieniła. Oczy spochmurnia-- Teraz a°1Snął. naSty przypływ gniewu. C° 2a głuDotU? TWiem' że nie powinnam była wracać. a- Wledziałam przecież, że będzie tak, jak 332 333 było, ale ja szukałam pretekstu, aby się z tobą Ty diable przeklęty, dlaczego nie dajesz mi Dlaczego mnie prześladujesz! Patrzył na nią, zdumiony, jak na wariatkę. i^k jak wtedy, w kawiarni, bluznęła wyzwiskami i « się, że ten jazgot, przekleństwa i obelgi przyn0 * ulgę. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie dopuszczała' słowa. — I kimże ty właściwie jesteś? Cóż z ciebie 2 do? Jesteś najzwyklejszym nędzarzem, piszesz której nawet nie potrafisz sprzedać, by zarobić j dzenie. Byłeś i jesteś bez grosza i nigdy do ni, nie dojdziesz. Więc do diabła, dlaczego ja nie przestać o tobie myśleć? — Głos jej się załamaf częła szlochać. — O Boże, po co ja tu wróciłan co ja... — Nie musiałaś. Nie trzeba było wracać, skoro bardzo tego nie chcesz. — Masz cholerną rację! — wyskoczyła z łóżka i spiesznie zaczęła się ubierać. — Teraz już wiem, co bię. Nie jestem idiotką. Wiem, czego mam się wyi gać. Ciebie, i jeszcze raz ciebie! Może to nie twi na, ale jesteś dla mnie trucizną. Tak, właśnie Nie dopuszczę do tego, żebyś zrujnował mi życie. wyobrażasz sobie, że zatrzymasz mnie tymi swoimi nymi czarnymi oczami, to się grubo mylisz... — ro: ła się głośno, i zapomniawszy jakby o jego obecr kończyła się ubierać mrucząc coś do siebie. Był zbyt wściekły i obrażony, aby z nią dysku' Leżał oparty na łokciu i przyglądał się jej. W 1 podeszła do umywalki i próbowała przejrzeć się pękanym lusterku. — Psiakrew, nie ma tu nawet przyzwoitego stra! >e — A czegoś ty się spodziewała po muzykanc dzarzu? Jeszcze raz spojrzała w lustro. 334 _- No, d^CÓŻ _ Że j CZQ- z przynajmniej wiem, co chciałam wie-nigdy więcej się z tobą nie zoba- ważasz — wzruszył ramionami. — Ale sama to bez sensu. t ciebie, ale dla mnie ma sens. I tylko to I __ Raz jeszcze spojrzała na niego. — zaśnięcie drzwiami, szybkie kroki po schodach, a *m cisza. Szara jak zimowy zmierzch za oknem. Po raz już nie wiadomo który Klaudiusz stwierdził. e kobiety są beznadziejne. To kochają i nie mogą bez człowieka żyć, to znów go nienawidzą. Jesteś miły, starasz się, pieścisz je, dajesz im rozkosz i przez chwilę jest wam razem jak w niebie, a w pięć minut później, kiedy właśnie odpoczywasz, dochodzą do wniosku, że cię nienawidzą, że zatruwasz im życie i że nie chcą cię już nigdy więcej widzieć. Miał tego wszystkiego dość. Mimo to nie mógł przestać myśleć o Gaby. Niewielką pociechę przynosiło mu jedynie to, że jest tak niedo- ra. Użalanie się nad sobą bardzo poprawia samopo- :zucie — lepiej wszak było mieć pretensję do niej niż jej żałować. potem, w trzy dni po jej wizycie, gdy zmęczony -kły wracał na swe poddasze po kolejnym dniu ocnych wędrówek po wydawcach, w chybotliwym ! gazowej lampy ujrzał ją siedzącą na schowa litość boską, co ty tutaj robisz? - Dł na ciebie- ^efwTec^f!!.^1 d° P°k0JU- Wes2ła 3 wi^ceJ od godziny. Pierwsza. Zapalił lampę. Nie odzywali się 335 do siebie. Usiadła przy stole, uniosła woalkę, g ła rękawiczki i położyła je sobie na kolan — A więc słucham — westchnął. — Co cię 3 sprowadza? — Chciałam cię przeprosić za to, co ci kie< gadałam. — Doszłaś do wniosku, że jednak nie zatru życia? — Kochanie, przepraszam. Byłam zła. Ale nie bie, tylko na siebie. Nie wiedziałam, co mówię. — Jak na osobę, która nie wie, co mówi, to bardzo dużo do powiedzenia — zaśmiał się drwi Wygłosiłaś całkiem długie przemówienie. — Nie bądź podły — powiedziała pokornie i trzyła nań prosząco ze łzami w oczach. — PrzepraSz| Wybacz mi. — A więc dobrze. Wybaczam — odrzekł chłodne Ale naprawdę nie musiałaś siedzieć godzinę na s dach, aby mi to powiedzieć. Wystarczyło napisać k kę... — Chciałam cię zobaczyć... Minę miała tak skruszoną i wyglądała przy tym! ponętnie, że z trudem zdołał oprzeć się pokusie i jej w ramiona. Powstrzymał się jednak. Ona i dostać nauczkę, musi przekonać się, że nie wol go bezkarnie obrażać, trzaskać drzwiami, a potem cać sobie z jakimiś tam przeprosinami i spodziewać że on natychmiast o wszystkim zapomni. Mężczyzn si mieć swój honor. — No cóż — złożył dłonie, dając jej do zrozu że rozmowę uważa za skończoną. — Widziała ja ci wybaczyłem, a teraz możesz iść i VTZi martwić. — Więc nie gniewasz się już na mnie? — Nie, nie gniewam się. — I nie masz już do mnie żadnych pretensji Nie bardzo wiedział, o co jej chodzi, ale kin* am żadnych pretensji. A teraz, jeśli pozwo-" ^^ ^ciał wstać z krzesła, ale ona już siedziała nisz- ~~" kolanach. na Je|°rhany, jaki ty jesteś dobry, jaki miły, jaki cu-i L- okrywała jego twarz pocałunkami. — Dzię-Ljowny- ^ ^ wybaczył, że się już na mnie nie gnie-Luję ci, ^^ maSz już do mnie żadnych pretensji. \T'' Iła to już przedtem, ale dopiero teraz zaczynał jej wdę wierzyć. Sam ciężar jej ciała wyrażał wdzię-napr,a, perfumy podkreślały szczerość jej intencji i mą-T\ego myśli. Próbował zachować godność, ale jakże ^udno jest zachować godność, kiedy trzyma się kogoś na kolanach. Prosił, a potem żądał, by usiadła na krześle, ale ona scałowywała słowa z jego warg, a rozkazy pozostawały nie wykonane. Gaby miała duży temperament i niezwykle żywo demonstrowała swe uczucia. Teraz radość z przebaczenia sprawiła, że zdawało się, iż ma dwie pary rąk i cztery pary warg. Jedna ręka zawędrowała już pod jego koszulę i obejmowała go w pasie. A przy tym nie ustawała lawina słów i pocałunków. Mówiła już nie o swej wdzięczności, lecz o zachwycie. Mimo oszołomienia zrozumiał, że uważa go za wspaniałego kochanka i że wszystko, co on z nią robi, sprawia jej olbrzymią rzyjemność. Przez cały czas jej zielone oczy coraz to wędrowały w stronę łóżka, i wyglądała przy tym jak ^oglądający się za mlekiem. dzenia °hanie' dUŻ° myślałam { mam ci c<>ś do powie- mad było iuż teraz całkiem obojętne, co ona ęce L Pędzenia. Odpowiadał na jej pocałunki. Jego lżyły po całym jej ciele. W głowie zaczęło mu Jak prC; przestał Panować nad sobą. ^z mgłę pamiętał tylko, że wziął ją na ręce r°zsznurow • ^°' zrywa^c z nie3 suknię i gorączkowo [ało, pr ^ąc gorset...'I potem już tylko jej napięte y żądzy, a wreszcie całkowite pogrążenie 336 337 się w niej. I jeszcze później świetlista pustka wity spokój, powolny powrót do rzeczywistości nagłe zdziwienie, że znowu są razem w łóżku twarze znowu są tak blisko, że niemal stykała' poduszce. — Czy to nie dziwne, że w końcu zawsze do łóżka? — szepnęła uśmiechając się trochę nie. — Jakoś tak się składa — odpowiedział z uśmiechem. — Za to teraz na pewno mi pow jestem przekleństwem twego życia, że już nigdy nie chcesz mnie widzieć i wybiegniesz z pokoju, kochanie, tym razem nie trzaskaj drzwiami. — Nie martw się, nie wyjdę — przytuliła 3 niego, delikatnie wsuwając mu kolano między uda, I coś ci powiem, zastanawiałam się... — Nad czym? — Nad tym, co powiedziałeś mi we wrześniu. miętasz? Że moglibyśmy się od czasu do czasu kaó... — A ty powiedziałaś, że to byłoby bez sensu, musisz myśleć o swej karierze i nie możesz tracić na takiego faceta jak ja. Tak, pamiętam. Byłem trochę obrażony, ale musiałem przyznać ci rację —• Ale ja wcale nie miałam racji — zawołała 1 czywie. — Byłam głupia! Dlaczego widywanie się bą miałoby mi przeszkodzić w zrobieniu kariery? nie stoi na przeszkodzie... — Cieszę się, że to mówisz. Ale znając ciebie puszczam, że jutro zmienisz zdanie. Zamknęła mu usta pocałunkiem. Już nigdy 1 ni zdania, wszystko dokładnie przemyślała i l nie ma żadnych przeszkód. Chodzi tylko o to,, a chować ostrożność i nie dać się przyłapać. A już ona się postara. — A twój przyjaciel? Będziesz mogła domu bez niego? ramionami. Dawniej jej pilnował, ale te-^ nie pyta, dokąd wychodzi i co robi. raz PrajJe bidzie mogła od czasu do czasu wymknąć si(? z d *martw się, postaram się być ostrożna. Nie 16 chodziła zbyt często. Raz na miesiąc. To nie- będę Przy lepsze to niż nic. Prawda? dużo, aie v pewnością. — Miał tylko jeszcze jedną , — A co będzie, jeśli znowu zmienisz zda- nie? Nisdy! Przysięgam. Ucałował koniuszek jej krótkiego, prostego noska. - No, dobrze. Wierzę ci. Wszystko to brzmiało prosto i rozsądnie, i bardzo przyjemnie. Cóż to będzie za rozkosz czekać na jej comiesięczne odwiedziny, liczyć dni, a potem kochać się z tak śliczną dziewczyną... —- Ale to będzie tylko romans. Rozumiesz? — powiedział surowo, grożąc jej palcem. — Nie żadna tam grecka tragedia. I żadnych bzdurnych wyrzutów, że zatruwam ci życie i tym podobne. Choć raz, dla odmiany, spróbujmy zachowywać się rozumnie. — Ależ tak, oczywiście! Będę zachowywała się rozu-! Nigdy więcej żadnych przykrości. I jeszcze raz •rzepraszam za to, co kiedyś mówiłam. Odtąd wszystko inaczej. Będziemy się cieszyć, będziemy się ko-i bawić... I zobaczysz, będziemy najszczęśliwszą ? E? świecie! — Przytuliła się mocno do niego. — Kochanie, tak strasznie cię kocham! sposób następnych dni Klaudiusz myślał z śa-^ nareszcie udało mu śię w jakiś rozumny zmamo St?SUnki z Gab^ Żałował tylko, że tyle ~riy on przeWa na przemyślenie i przyjęcie planu, ż robić? sk °leZ zaproPollował już we wrześniu. Ale ^szvo4i_. 1 °ro Gaby była nerwowa, impulsywna i do Musiała dochodzić własnym rozumem; 338 339 dopiero wtedy przyznawała się do popełnionego j Teraz wszystko będzie dobrze. Odwiedziny raz naj siąc, to niedużo, ale zawsze lepsze to, niż niewidJ się w ogóle. Poczuł się niemal szczęśliwy, i nawet grudniowi dy oraz niewygody mieszkania na poddaszu nie mu humoru. Przygnębienie ustąpiło miejsca ostroźj optymizmowi. Przejrzał drugą wersję Kwartetu J niej prawie zadowolony. To go podniosło na duchu,j zające się wykonanie La Damoiselle elue w kwk które dotąd uważał za przykre brzemię, obecnie dawało mu się okazją zesłaną przez Opatrzność.' spodoba się słuchaczom. Monsieur Guiraud często wiał, że utwór jest niezwykły i piękny. Może wyni sensację. Kto wie, być może muzyka ta przypadaj gustu któremuś z wielkich paryskich dyrygentów przykład panu Colonne'owi albo panu Lamoureux, i chcą utwór wykonać. A wtedy na pewno zaintep się nim Londyn, a potem Berlin, Amsterdam, Wiedeń... Wielkie orkiestry zagraniczne zawsze < na interesujące nowości. Być może, także Nowy umieści to w programie koncertowym przyszłego s< zimowego. Czuł przez skórę, że idzie ku lepszemi Nie bardzo się pomylił. Pozyskał nową uczennicę — piegowatą pannę z koczykami, która z miejsca zakochała się w s nauczycielu. Jego dochody miesięczne wzrosły L dzieścia franków. Potem wyprosił u Fromoi] a transkrypcję wraz z pokaźną zaliczką. Wreszci doń przyjaciel, Jacąues Durand, zabrał rękopis tetu, chcąc pokazać go swemu ojcu, i po trze wrócił z wiadomością, że wydawnictwo Duranda^ jest Kwartet opublikować. Co więcej -— Pr°l za kompozycję dwieście pięćdziesiąt franków-Ta niespodziewana lawina pieniędzy Pod Klaudiusza jak koniak na pusty żołądek -mu się w głowie od przeróżnych pomysłów. 340 odwrotny ^ Zaczął więc zastanawiać się, czy by nie niesie .^^^kania i nie zrobić generalnego remontu. Vbv sią wszystkie szpary w ścianach, obłożyło * ia z drewna. Nowe firanki, nowa kuchnia, °^ernowe Gaby będzie zdumiona, kiedy zastanie °stawiony zupełnie nieromantycznymi workami °mentem i wiadrami z farbą. A może najlepiej zo-\Zić wszystko bez zmian... łgle uświadomił sobie, że kolejna wizyta Gaby przy-,adnie na Boże Narodzenie. Na pewno przyniesie mu jjakiś drobny prezent. Czym się zrewanżuje? Przypomniał sobie figurkę z kości słoniowej i trzydzieści franków zaliczki. Gdzie położył ten głupi kwit? Zaczął gorączkowo przeszukiwać cały pokój, ale kwitu nie znalazł. Poszedł do antykwariatu na rue des Saints-Peres, wytłumaczył, w czym rzecz, ale właściciel ani rusz nie mógł sobie przypomnieć ani figurki, ani zaliczki. Pokłócili się; Klaudiusz wyzwał go od złodziei, na co kupiec zagroził, że sprowadzi policję. Nagle Klaudiusz wytropił fi-irkę na półce — była schowana za cynowym dzbanem — i zaczął wymachiwać nią przed nosem anty-kwariuszówi, który teraz wreszcie wszystko sobie przy-l. Sprawa skończyła się pełną zgodą. Klaudiusz ł dziewięćdziesiąt franków i wyszedł z figurką, liczyć dni dzielące go od świąt. A może Gaby iej? Przyśpieszył więc tradycyjną wizytę Bał się tych spotkań, które wskrzeszały 2 dla wszystkich wspomnienia. Manuel De-cze opróżniał kosze i naklejał znaczki w Fives-Lille. Utył, twarz mu poczer-na za to nic się nie zmieniła, przy-iwych włosów. Dzieci powyjeżdżały najstarszy syn, Klaudiusz, został w °n sprawił im największy zawód. Po J^niala 341 nadziejach, jakie rozbudziła w nich jego nagrOcia się zawiedzeni tym, że zaczął prowadzić cygańsjj życia, nie zdobył sławy, był bez grosza i już nigdy J się nie zmieni. Wszystkie te pretensje wyczytał z \ swych rodziców. — Starzejemy się, ja i twoja matka — odezw ojciec po dłuższej chwili milczenia. — Ludzi w n wieku zazwyczaj stać na odpoczynek, ale my wcią^ simy pracować, i tak już będzie aż do śmierci. — Przykro mi, że nie mogę wam pomóc. — Gdybyś został pianistą, tak jak chciałem, ni, byśmy żyć spokojnie. Przez chwilę w pokoju odżyło wspomnienie „m02 towskich planów". Klaudiusz przyglądał się swoim dzicom. Nigdy mu nie wybaczą, nigdy nie zaponm Szybko wstał, ukradkiem dał matce trochę pienię i wyszedł, rzucając na pożegnanie „Wesołych świj Święta minęły, a Gaby się nie pokazała. Nie p słała też żadnej wiadomości, nawet kartki z życzenia Siedział w domu. Niespokojnie przemierzał wzd i wszerz swe poddasze, wpatrywał się w figurkę, i i kroć na schodach słyszał jakieś kroki, wstrzymywali dech. W wieczór wigilijny zmrok zapadł już o trzeciej południu. Zaczął prószyć śnieg. Klaudiusz wybrał się pobliskiej kafejki, gdzie próbował się upić, ale naba się tylko silnej migreny. Rozczarowanie z powodu Gaby zepsuło mu śwft W wieczór sylwestrowy poszedł do „Moulin Rouj Spragniony był hałasu i wesołości. Lokal przypo^ dom wariatów. Panował tu ogłuszający hałas. 1 przy jakimś stoliku, dął w papierową trąbkę i c jeszcze gorzej. Nawet kankan nie zdołał go vozt Przez chwilę obrzucał serpentynami jakąś młodą, P wo umalowaną kobietę, która miała na głowie 1 z rajerem, a na szyi futerko przypominając szkockiego kuca, lecz kiedy mrugnęła doń, zaprj go do swego stolika, wstał i wyszedł z lokalu. 342 Noc i zimna. Na niebie srebrzyście lśnił głęboko wciągnął powietrze w płu- wrzawie ""schodzić z Montmartru. Po wrzawie w CRouge" cisza panująca na poddaszu sprawiła Zapalił lampę na nocnym stoliku i położył ka' Chwilami z ulicy dolatywały go stłumione bawionych przechodniów. Nie mógł zasnąć. Le-?ł0Sy rękami pod głową, wpatrując się w sufit. Linne ł się w kłębek u jego boku. Myślał o Gaby. iest w tej chwili? Na pewno w jakimś nocnym ?i*fniie szampana i bawi się. Dlaczegóżby nie? Przeto jej zawód, to należy do jej „kariery", którą Tce zrobić w Paryżu i która jest dla niej sprawą naj-ażniejszą. I słusznie... Początkowo gniewał się, ale teraz mu przeszło. Od początku miała rację. Po co miałaby marnować czas dla takiego muzykusa jak on. Teraz to rozumiał. I nawet te comiesięczne wizyty, które wydawały mu się takie rozsądne, teraz uznał za całkiem głupi, wręcz niebezpieczny pomysł. Wszystko rozumiał. Nie rozumiał tylko jednego — dlaczego nie napisała, dlaczego nie stać jej było na kilka pożegnalnych słów. Przecież byli kochankami i na tyle chyba sobie zasłużył. Widocznie ona była innego zdania. ' wolna powieki zaczęły mu się kleić. Jeszcze tylko lka myśli przemknęło mu przez głowę. Minął kolejny Taki sam jak poprzednio, tyle tylko, że on ma trzydzieści jeden lat, a Monsieur Guiraud nie żyje. ze w jego życiu pojawiła się Gaby. otem znikła... Może to i lepiej. Tak, na pewno le-fyła bardzo piękna, potrafiła być bardzo miła, ale .yt UC2uciowa, zbyt skomplikowana. Zbyt często nic ich anie" Poza tym należą do różnych światów, : s°bą J^y- iącz5r Prócz tego, że tak dobrze było im przynosił .^u. • w porównaniu do kłopotów, jakie mu i bólu, jaki mu sprawiała, nie było to wiele. J'.lze Weszła... lar*pę i zasnął. 343 Nowy rok zaczął się śnieżycą i skandalem polity Wybuchła afera Towarzystwa Kanału Panamskieg ra swym kloacznym fetorem zatruła atmosferę. q^ się, że kilkudziesięciu deputowanych oraz senat ^ ba — nawet minister robót publicznych, przywłas sobie miliony, doprowadzając do ruiny setki tysięc' łączy, którzy ulokowali swe pieniądze w akcjach ~l rzystwa. Francuzi nie mogli otrząsnąć się z osW uświadomiwszy sobie, że ich belle RepubliqUe gniazdem łotrów. Na łamach dzienników rozszalał polemiki, mnożyły się dodatki nadzwyczajne dziennifc Nie było końca wzajemnym oskarżeniom. Prasa mou chistyczna podkreślała z satysfakcją, że wmieszani' aferę deputowani i senatorowie zostali wybrani w I nych i demokratycznych wyborach. Oto — dodawali kolejne świadectwo niezawodnej mądrości ludu. ( „Potężny, Suwerenny Lud" — jak o nim pisam trakcie kampanii wyborczej — okazał się tym samy zwykłym motłochem, który jak świat światem, zawszt padał ofiarą każdego wyszczekanego oszusta i był zmienny w nastrojach jak chorągiewka na wietrze. Palmant witał Chrystusa w niedzielę, po czym w piątek krzyżował Go. Gdzie mu się tam brać do rządzenia, sko nawet myśleć nie potrafi. Klaudiusz nie ulegał powszechnemu podnieceniu, lei prozaicznie wlókł swą powszednią egzystencję. ( wicie stracił już nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze s czy Gaby. Tymczasem niespodziewanie, pewnego i niowego popołudnia, wpadła do jego pokoiku, zadysz i podniecona, otrząsając śnieg z palta i kapelusza. — Musisz mi wybaczyć! Nie mogłam przyjść śniej. Tysiąc razy próbowałam się wymknąć, ale z coś stawało mi na przeszkodzie. Całowała go, nie dając mu dojść do słowa, a r cześnie opowiadała, w jakim to nieustannym koł< żyje. Przez całe święta nie miała ani chwili dla 344 przyjęcia, teatry, późne kolacje z szampa-rozum, nie mogłam się wyrwać! Chyba to rozu- miej smutno, a ona ciągnęła: przecież dbać o moją karierę, dużo bywać, ?fe w świecie. Ale zawsze i wszędzie myśla-> tobie i marzyłam tylko o tym, żebyś I — Przytuliła się do niego. — A ty co był przy mnie. dowiedział jej o swej wyprawie do „Moulin Rouge" ór sylwestrowy. Od razu stała się czujna. W_T Dobrze się bawiłeś? — Nie. — Znalazłeś sobie dziewczynę? - Nie szukałem. Po prostu nie chciałem siedzieć w domu sam, ale panował tam taki hałas, że wyszedłem po chwili. — A co robiłeś potem? — Wróciłem do domu. Uśmiechnęła się. Była zadowolona. Wyczuwał, że wiadomość, iż spędził noc z jakąś kobietą, boleśnie by ją zraniła. To, że ona spędzała noce ze swoim przyjacielem, uważała za rzecz bez znaczenia. To był jej zawód. Ale on mógłby mieć przyjemność... - Nie chcę, żebyś sypiał z żadną inną dziewczyną, prócz mnie. takim razie musisz częściej przychodzić. Nie ¦tan z żelaza, sama to rozumiesz. fu3ę: ~~~ Ocierała się o niego jak kotka. — z d ^ S miała trochę więcej okazji, by wymknąć się cze byli w łóżku, kiedy nagle przypomniała ,vł.frezencie gwiazdkowym. Podbiegła do stołu, torebkę i wyjęła z niej małe puzderko. - uśmiechnęła się. 345 Była to para złotych spinek zrobionych na zai*i0 I nie... Jedna spinka miała kształt otwartego forW koncertowego, druga arkusz papieru nutowego 2 cyzyjnie wyrzeźbionymi liniami i tytułem Clair Lunę. Jego rozradowana mina świadczyła, jak bardzo y szył się z prezentu. — Piękne! — Zobacz, co jest na odwrocie! — zawołała, cieSj się, że prezent sprawił mu przyjemność. Wziął jedną ze spinek i obrócił ją w palcach. % ryta była na niej data: „Wrzesień, 1892". — Teraz widzisz, że naprawdę miałam zamiar przy} do ciebie w czasie świąt. Przez chwilę wspominali wrześniową przygodą i trzy szczęśliwe dni. Całowali się, uśmiechali, byli bardzc sentymentalni. — Ja też mam coś dla ciebie! — powiedział. Teraz z kolei on wyskoczył z łóżka, podbiegł stołu i wrócił ze swoim prezentem. Dłuższą chwilę oglądała figurkę z kości słoniowe] na koniec stwierdziła, że niczego równie pięknego widziała, ale z jej tonu wyczuł, że jest niezadowoloi i najchętniej nakrzyczałaby na niego za to, że n trzebnie trwoni pieniądze na tak bezużyteczny ] miot. — Nie mogę jej zabrać z sobą. Mój przyjaciel ar zacznie się dopytywać, skąd ją mam. Niech 3 u ciebie. Tobie będzie przyjemnie, a ja będę # s oglądała tutaj. Raz jeszcze przeżyli chwilę rozkoszy, po czyi11 szybko się ubrała. m ^ — Muszę już iść — powiedziała, opuszczą Wyszedł za nią na schody. Z dołu raz jeszcz chała mu. . -;¦ — Niedługo znowu przyjdę! — Zawołała 1 na ulicy. 346 zni* • Gaby wrócił mu optymizm. Teraz już na p0 wizyC1gtko idzie ku dobremu. Nawet okropna po- **"*;' J8zdołała popsuć mu humoru. goda ^ie * repetycje z dwiema młodymi damami, które Zaczął K partie solowe w La Damoiselle elue. Julia miały śpię ^ ^ pełną temperamentu brunetką o zna- ^technice, dzięki której bez trudu pokonywała komitej miejsca w partyturze. Teresa Roger na- na^trt miała piękniejszy głos i była bardziej wrażliwa, uczyła się znacznie wolniej. Wkrótce stało się ja- że wspólne korepetycje obu pań mijają się z celem. fetolono więc, że do Julii będzie przychodził dwa razy w miesiącu, do Teresy zaś dwa razy w tygodniu. początkowo praca z Teresą nie szła mu. Jak to się często zdarza kompozytorom, zwłaszcza gdy trzeba uczyć własnej muzyki, brakowało mu cierpliwości, ale już wkrótce zajęcia te zaczęły mu sprawiać przyjemność. Teresa nadrabiała braki pilnością. Ujęła go też gorliwość, z jaką usiłowała stosować się do jego wskazówek, zwłaszcza zaś, że tak znakomicie rozumiała jego muzykę i podziwiała ją. — Mam nadzieję, że uda mi się dobrze wykonać moją partię — mówiła. — Chcę, aby słuchacze pojęli, że jest pan wielkim artystą. Lubił jej otwarte spojrzenie, szczupłą talię, jej subtel-i inteligencję. Była krucha, a wszystko w niej było lowe: błękit oczu, czerwień warg, złoty kolor wło-w. Tytułowali się „pan" i „pani", ale wytworzył się azy nimi ten rodzaj koleżeństwa, jaki łączy ludzi za-i wspólną pracą. Oboje byli młodzi i skorzy do rodziła ętnie Przebywali razem. I tak właśnie na- Slę 1Ch przWźń ziła Nie wSlę 1Ch przWźń. PotrafiłabP°minał Gaby ° Teresie- p<> c°? Wątpił, czy lepie3 rzec Zr°2umieć 3ego przyjaźń z inną kobietą. Naj- ltarinie w pi;zeniilczeć. Zresztą Gaby była teraz nie- pieJ rzec w'uiniec Jego przyjaźń z inną kobietą. Is sta*nie w P7emilczeć. Zresztą Gaby była teraz r rudem 7J^ \°rii i miała mu tyle do powiedzenia, Oiał otrącić słowo. teraz nie- że 347 Powiedział jej, kiedy ma lekcje, a kiedy byWa-mu, dostosowywała więc swe wizyty do jego r . zajęć. Wpadała bez zapowiedzi. Czasami na nut, czasami na całe popołudnie. Kiedy miała" czasu, przynosiła ciastka, robiła herbatę i mogli nie porozmawiać. A jeszcze starczało im czasu chać się bez pośpiechu, tak jak należy. Po raz pierwszy w życiu Gaby była tak szczej Poznała smak ryzyka. Gra była podniecająca i r pieczna: musiała pogodzić romans z karierą. Wiedze to się zazwyczaj fatalnie kończy, ale postawiła u stko na jedną kartę. Inne dziewczęta mogą sobie ni grywać i kończyć pod latarnią, ale jej się to nie 2 rzy. — Powiedziałam ci, że nie dam się przyłapać! A wii dlaczego? Bo jestem sprytna i mam głowę na karku A właśnie tamte dziewczęta traciły głowę. Były g: pie. Płakały nad kieliszkiem szampana, miały smuto* krowie miny, zamiast śmiać się i tańczyć. No i za dn gadały. W mgnieniu oka wszystkie przyjaciółki dowia dywały się o kochanku. Jaki to jest cudowny, j wspaniale kocha i jaka to rozkoszna przyjemność by z nim. Oczywiście, już wkrótce panowie, którzy j utrzymywali, dokładnie o wszystkim wiedzieli, i t początek końca. — Ale ja jestem ostrożna. Śmieję się, tańczę, ż ję i nikomu do głowy by nie przyszło, że myślę tj o tobie. Nie dalej jak wczoraj mój przyjaciel powiei mi, że to po prostu rozkosz przebywać w towarzystw tak wesołej osóbki. Jej oczy błyszczały triumfem. Była wprost zachwyt własnym sprytem i przezornością. Z zapałem i cy opowiadającej o wagarach, opisywała Klaudi wybiegi, jakie stosuje, aby wyrwać się z domu i do niego. — Czy twój przyjaciel nie zaczyna przypadki goś podejrzewać? — zapytał ją pewnego dnia. 348 Ależ skąd! przecież mówiłam ci, że on mi ^ lfi pamiętaj, że ślepota mężczyzn ma swoje Tak, aI ^ nie dziwi się, że znikasz na tyle go-n. Cz{brakło ci jeszcze pretekstów? Jfj _- Roześmiała się. - Pretekstów star-iziesięć lat. Fryzjer, modystka, krawcowa; za-czy mi na kupić parę rękawiczek, które mi są koniecz-me na dzisiejszy wieczór; obiecałam odwie-nie>V°hnra przyjaciółkę, Leonie... — To moja jedyna •'łka Znamy się od bardzo dawna. Jest starsza przyjacw _ -^ ^^ n& karku Zawsze się jej radzę... fświie zaczynała bardzo skromnie; jej ojciec był rzeż-ale zaszła wysoko. Ma własny dom na avenue Malakoff, powóz, służbę, klejnoty... wszystko. Aktualnie przyjacielem jest „angielski milord". Czy można sobie wyobrazić coś lepszego? A przy tym pozostała skromna i prosta. Nie jest zarozumiała, jak większość dam z półświatka, którym się powiodło. Można jej zaufać. — Tylko jej opowiedziałam o tobie. Nikomu więcej. — A ona co na to? - Uważa mnie za skończoną idiotkę — jej oczy rozbłysły śmiechem. — Ale ona wie, jaka jestem szczęśliwa, rięc tylko przestrzega mnie, żebym była ostrożna. A ja jestem ostrożna, nie martw się. ima powoli dobiegała końca. Po lutowych mrozach rzyszło ocieplenie. Niektóre kawiarnie otworzyły swe i paryżanie mogli teraz rozmawiać o aferze pa- !J. P°PiJając aperitify na wolnym powietrzu. Nationale" zaczęły się próby La Damoiselle elue, zdenerwo S^eg° P°czątku przyprawiały wszystkich o ie> a już szczególnie Klaudiusza. Muzycy Wacy twip1^^ •Partytura nie nada3e sie- do grania; śpie-naPisał M • . że nie Potrafią zaśpiewać tego, co on °dzi6 w2jkSlał interweniować, tłumaczyć, namawiać, ła-rz°ne umysły i rozbuchane egoizmy. 349 — Czasami mam straszną ochotę posłać ich do stkich diabłów — żalił się do Gaby. Ona zaś pocieszała go pieszczotami i pocałunki gała, by nie tracił cierpliwości, bo wykonanie mu sławę... ^^ — Zobaczysz, że w końcu wszystko będzie dobr> Uśmiechał się, wiedząc, że ona nie ma ~«-ł— • ę, j pojęcia o tym, co mówi, lecz wzruszony był jej p zaniem. Wystarczało mu, że przychodziła na jego poddasze, że za każdym razem ofiarowywała mu wspaniałe ciało i bawiła go swym szczebiotem, g jąc jej, zapominał o przykrościach, jakie spotkały trakcie prób, o nudzie udzielanych lekcji. Dzięki njj docierały do niego odblaski nocnego świata, kryj wych kandelabrów, cichej muzyki, szampana i wiru cych krynolin. — Wyobraź sobie, zeszłego wieczora widziałam w „C fe Anglais" Maxa Labeaudy! W Paryżu wszyscy znali Maxa Labeaudy, najbogat go bodajże człowieka Francji, właściciela wspani stajni wyścigowej, rozdającego tysiącfrankowe napi1 — Myślałam, że choć spojrzy na mnie, ale tak zajęty jedzeniem sałaty z fiołków, że nie odrywał i od talerza. Patrzyli na nią za to inni panowie, a ich spojrzę nie przechodziły nie zauważone. Czas, by wspięła następny szczebel drabiny, a jest to — jak tłu Klaudiuszowi — operacja wymagająca roztropni skrecji i talentu. Największe szansę miał — jak się zdaje — j* młody milioner nazwiskiem Gontran. Łączył ( majątek z wielkim tytułem i wiadomo było-hojny, a niekiedy potrafi nawet być roz: śmierci ciotki, niemłodej już, chorowitej hral jeszcze bogatszy — i zapewne jeszcze bardzie] prawda jest głupi, zarozumiały i bardzo^ d ^ z punktu widzenia tak poważnych interesom 350 Nikt przecież nie jest dosko-najmniei nały- tfdai znowu widziałam go w „Larue". Nie spu-^ One&a * wzroku... Muszę poradzić się Leonie, szczał :ed^rze Zna i powie mi, co mam robić. Ona L° ,eden kłopot, ten mianowicie, że jej obec-t iaciel zakochał się w niej. Nie powiedział jej ny przyj ^ ^ byj bardzo powściągliwy, ale poznawan Poza tym bardzo się iił N arcie, bo był bardzo powściągliwy, ale poznawa- V iego oczach. Poza tym bardzo się zmienił. Na \\°ó. znudziło go nocne życie i wieczorami najchęt- •zesiadywałby w domu tylko z nią. A przecież to lieJ Pon skoro już kocham ciebie? W jM^marca ?róby L<* Damoiselle elue zaczęły iść *a stopniowo nabierała życia. Dzięki niestru-aczynał om raatki Teresy, chór kobiecy wreszcie lma TeresaZyS-°minaó zesPół wokalny. Najlepsza była - tylko bezbłędnie śpiewała swoją par-)okóJ- Kied1611^011 kl7zysów zachowywała uśmiech lch spojrzenia spotykały się, w jej 351 oczach Klaudiusz czytał zachętę. Jej bliskość p0 mu; Teresa była jak owe szwajcarskie jeziora —.. ne, głębokie, jasnoniebieskie. W sobotę, 8 kwietnia 1893 roku odbył się koncert Societe Nationale. Sala Pleyela była pra na; wielu spośród wykonawców przyprowadziło dziny. Nawet kilku krytyków zadało sobie trud cia na koncert. Wśród nich straszliwy Monsieur w cylindrze na łysej głowie i z olbrzymimi wąsa kręconymi do góry jak baranie rogi.1 La Damoiselle elue stanowiła ostatni punkt próg a jej wykonanie odbyło się bez żadnych incydentów grodzono ją grzecznymi oklaskami, dało się też s kilka gwizdów. Nikogo właściwie nie obchodziła, li sieur Willy okazał wielkoduszność i ograniczył gj poinformowania swych czytelników, że utwór jest co perwersyjnym witrażem symfonicznym namalowani przez Fra Angelico-Debussy". Inni nazwali utwór i gańskim oratorium". Raz jeszcze stwierdzono, że muzy pana Debussy'ego jest zmysłowa, dekadencka i strasz] wie modernę. Oczywiście, nic w tym złego, tyle ty! że pan Debussy okazał się trochę za bardzo mo&i Na przyszłość powinien nieco poskromić swe nowoczes: zapędy. Kilku słuchaczy szczerze przejęło się jego muzj byli to głównie ci, którzy nie pisują do dzień: i ich zdania przeszły nie zauważone. Prezes „La 1 nale", Vincent d'Indy, oraz członkowie komiteti 1 Willy (Henri Gauthier-Villars) był przez wiele lat wpływowym krytykiem muzycznym. Nie tylko zupełnie n na muzyce, ale też nigdy nie pisał recenzji, które pote ły się pod jego nazwiskiem. O słynnych pieśniach I b słów Baudelaire'a wypowiedział pamiętne zdanie, popeł dopodobnie rekordową w historii krytyki muzycznej sieur Debussy rozrzucił nawóz swej muzyki na Kw delaire'a". Willy przywłaszczył sobie i ogłosił pod v skiem pierwsze książki swojej żony, która później ° słynniejszą pisarką francuską, Colette. 352 • Klaudiuszowi. Ernest Chausson posunął się da- lovvaU w tajemnicy przed Klaudiuszem sfinansował u lej -T Baiiiy druk wyciągu na głos i fortepian. Klau- wzruszony był hojnością przyjaciela, ale ani pu- sz . ani komplementy nie mogły przesłonić faktu, bl utwór spotkało niepowodzenie. U Publiczność nie jest jeszcze przygotowana, by rozumieć pańską, muzykę — powiedziała Teresa, kiedy Przyszedł z wizytą, chcąc podziękować obu paniom. — Ale proszę się nie zniechęcać, pewnego dnia ją zrozumie. - - -u r • __ Pewnego dnia — uśmiechnął się z goryczą:__Kiedy już będę w grobie. Z przygnębienia wyrwał go Catulle Mendes. Wpadł do Klaudiusza i od progu zawołał: - Zgodziłbyś się grać na fortepianie w Operze? Roztył się i bardzo zaniedbał. Kołnierz miał zasypany łupieżem, w jego patriarchalnej brodzie tkwiły okru-szynki chleba, a na kamizelce widniała cała konstelacia as wielu lud? T uWymi tłUStymi r^czkami. S2Vbko. Podbiegł L11 P°rUSZał Się 2d«miewająco iąc^ ^ tancerki M Palcach' z §rac^ st^ze- ! - powiedział, opadając chustką, po wizyty. paryska ma wystawić Wal-tego wielkiego wydarzenia po-wygłosił prelekcję o subtelności 0I%az głębi jego filozofii. Odczyt 353 w drodze wyjątku miał się odbyć w foyer 0pe przeddzień spektaklu. — Zamierzam ożywić moją prelekcję wyborerł dii z oper Wagnera. Słynny pianista Raoul PUgl się zgodził, a ja bym chciał, żebyś ty zasiadł pr * gim fortepianie. — Ależ ja nie jestem pianistą! Catulle mlasnął językiem z dezaprobatą. — Nie bądź taki skromny. Wszyscy wiedzą, że micie grasz Wagnera. Klaudiusz próbował się wykręcić, tłumacząc, j bardzo zajęty, że stracił dla Wagnera cały swój ( zjazm, i wreszcie, że nie ma fraka, ale Mendes uzm że wszystko to błahostki. — Jakież to ma znaczenie, czy lubisz Wagnera c nie lubisz? Cukiernik też nie musi lubić ciastek. A !r załatwimy ci bez trudu. Dyrekcja Opery okazała i koduszność i przyznała duże honorarium — Menc położył na stole banknot stufrankowy. — A teraz i kupić frak! — Prelekcja odbędzie się w połowie pr szłego miesiąca — dorzucił, pokazując w uśmiechu p żółkłe od palenia cygar zęby i pośpiesznie wybieg! pokoju. Następnego dnia Klaudiusz spotkał się z Raoulem no. Razem ułożyli barwną wiązankę Wagnerowskie lodii. U krawca na rue Vivienne zamówił frak. K nazywał się Victor Hugo. — Tak, proszę pana. Tak samo jak poeta -śniał krawiec, uśmiechając się skromnie. — Pra^ dobnie jesteśmy spokrewnieni. Warsztat krawiecki mieścił się w dzielnicy ba nie obeszło się więc bez rozmowy o skandalu ] skim Pan Victor Hugo, biorąc miarę, poto Klaudiusza z dyskretną dumą, że wielu spośro wanych bankierów było jego klientami. ^$ — A wie pan, dlaczego ludzie ufali tym o zapytał, mierząc szerokość pleców. — Pontev 354 Nic nie budzi takiego zaufania, jak dobrze się ^bierall'rnitur; każdy złodziej to panu powie. Tak, skrojony g ana> jeśli chce pan mieć powodzenie, musi tak, ProSfliać na człowieka, któremu się powodzi. pan wy? przyznał, że brzmi to nader logicznie, tak fraka i wieczorowej peleryny zamówił sobie więc oprOCgarnitur wizytowy. Po chwili przyszło mu do wytwoi y§ jecjno ubranie pomoże mu osiągnąć suk- głowy, ze 3^ ^^ z pewnością dwakroć skuteczniejsze, ° zego zamówił jeszcze jeden garnitur. Pan Hugo lulował mu niezwykłej dalekowzroczności. Może mi pan wierzyć, łaskawy panie, że to świetna Wchwę później dodał, że inwestycja ta kosztować ędzie Klaudiusza nieco ponad trzysta franków. Klau-iusz przełknął ślinę, ale oświadczył, że cena wydaje u się umiarkowana. — Czy wystarczy sto franków zaliczki? — Oczywiście — zawołał krawiec i wyrwał mu z ręi banknot Mendesa, dorzucając, że krawiectwo jest zaodem dżentelmeńskim, w którym obowiązuje dżenteleńskie słowo honoru. Klaudiuszowi bardzo to odpowiadało. Może pan liczyć na to, że będę pańskim stałym lientem — powiedział na pożegnanie. oczywiście, kiedy w ów wieczór prelekcji Catulle 1 ukazał się we fraku z jedwabnymi klapami, icuusz wyglądał zaiste na człowieka, któremu się >owodzL Obaj z Raoulem Pugno równocześnie siedli d^fSCen^ g,łęboko skłonili się publiczności, za- ortepianów, równocześnie odrzucili poły fra- ę^rĆJa2:dę walkirii"- Publiczność była r wypadł nadspodziewanie dobrze. Menc^sa miala miejsce 6 maja 1893; premie- przedstawienie Peleasa i Melisandy 17 maja. życie przechowywał bilet na pamiątkę tego Usz Przez 355 W jedenaście dni później Klaudiusz znowu we fraku. Tym razem na premierze głośnej \ 2 oczekiwanej sztuki Maurycego Maeterlincka Pelea lizanda. Przed kilkoma laty wpływowy krytyk fr* uznał młodego Belga za geniusza dramatycznej tąd wykwintna publiczność wciąż odnajdywała * kłe i tajemnicze piękności w jego długich i bardz * nych sztukach. Tego wieczoru kurtyna poszła \ w atmosferze wielkiego podniecenia. Okazało s nak, że nawet snobizm ma swoje granice, i po ludzie zaczęli ukradkiem opuszczać teatr. W drugiego aktu sztuka dogorywała. Przedstawienie', niło się w stypę, a widzowie uciekali, nie dbając o pozory. Pod koniec piątego aktu na wpół i aktorzy słaniali się na nogach i wymrukiwali swe tie przed publicznością składającą się z kilku śpir starszych panów, drzemiących bileterek i samot całkiem rozbudzonego i pełnego napięcia Kiaudius balkonie. Wyszedł z teatru jak w transie. Przez kilka spacerował po ciemnych i opustoszałych ulicach.! ło mu się, że całe życie czekał na tę chwilą. S w powietrzu dźwięki dzwonów i czuł owo dziwne, czące uniesienie, które poeci nazywają miłością. R# wiście, zakochał się — w sztuce teatralnej. Ale kiej? Prawdopodobnie jednej z najgorszych, jakie dykolwiek napisano... Ani akcji, ani napięcia, ani budowy dramatyc; ani żadnych innych zalet. Osnową — jeśli w można tu o czymś takim mówić — był trójkąt tf ski; najbanalniejszy, najbardziej zużyty temat. kobieta, zagubiona, przestraszona, zdeptana VnQl je jest żoną mężczyzny w średnim wieku, której . cha. Spotyka potem młodszego brata swego n ci dla niego głowę. Wszystko kończy się * zwykle w podobnych przypadkach. Mąż < mans i uniesiony zazdrością zabija własnego 356 że wcale to nie rozwiązuje problemu. mlera bynajmniej nie kochając go bardziej on zaś zostaje ze złamanym sercem i btze&i6*11?1? te WSZystkie mankamenty, jakich sztuka 3al.a, nje powinna. Właściwie nie był to wcale ^piękny poemat prozą, w którym niepraw- drarna^ * wyrażają nieprawdziwe uczucia. Prawdzi- zvkiem uczuć jest muzyka, nie słowa, i dlatego wyT -ą peleas był martwy. Należało by go śpiewać, a ^ówić Była to opera, a nie sztuka. Czekała na mu- Lke która ją ożywi. lwit zastał Klaudiusza we fraku na ławce w parku. Niebo nad nim zaczynało różowieć. Ptaki przeskakiwały gałęzi na gałąź, rozplotkowane jak kumoszki. Przyglądał się przez chwilę ogrodnikowi podlewającemu klomb z gumowego węża i przypomniał mu się Verdi pracujący na swej grządce sałaty. Zerwał się z ławki i ruszył do domu. Jeszcze tego samego dnia po południu poszedł do Bailly'ego i kupił egzemplarz dramatu Maeterlincka, który ukazał się był przed rokiem. Przez następne trzy dni studiował tekst, skrócił kilka scen, kilka innych wykreślił w ogóle i zabrał się do opracowywania szki-libretta. Wkrótce potem był już pewny, ie oto i wreszcie dzieło, do którego pragnie napisać muzykę. iele myśląc, wybrał się do Henryka de Regniera, m słyszał, że jest bliskim przyjacielem Maeterlin- ladczył mu, że chce napisać operę do tekstu - Pew" P°P.rosił ° P°moc w uzyskaniu zgody autora. cią _ 0(jIen ;)estem> że udzieli jej panu z przyjemno- 1 2robiłaPtTedział poeta' Przecierając monokl. — Sztu-a 3 klapę, że nie wyobrażam sobie, aby kto-n Ł pana nia- sie- zainteresował. Jeszcze &zi;ś ^erimcKa, ale ostrzegam pana; że on ^ korespondencję wrzuca do Szuflady, gdzie 357 leży nie czytana tygodniami. Proszę się więc n-wić, jeśli na odpowiedź przyjdzie poczekać. Wyszedłszy na ulicę, Klaudiusz pogratulował przedsiębiorczości i zręczności w załatwieniu spra — Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy I wiadał Gaby podczas ich następnego spotkania. ^ raz nie pozostaje mi już nic innego, jak cierpHwP kać na przychylną odpowiedź. — Słusznie. Musisz tylko być cierpliwy, a zobac kochany, że wszystko będzie dobrze. W końcu napj tę swoją operę. Nigdy nie była na żadnej operze i w ogóle nie ^ działa, co to takiego, ale nie miało to dla niej najmnie szego znaczenia. Jego pragnienia były jej pragnienia] a skoro on marzył o napisaniu opery, to musi tę c mieć... W głębi serca żałowała, że Klaudiusz nie kupcem czy rzemieślnikiem, a więc kimś poważnj człowiekiem, na którym można by polegać; lecz cóż k bić, był tylko muzykiem. Nie jego wina, że urodź: się z ową potrzebą pisania na papierze nutowym takie małych znaczków... W tym czasie widywali się często. Po każdym spotk niu czuła, że coraz bardziej się do niego przywiązuj Kochała uśmiech jego czarnych, nieprzeniknionych < i delikatny dotyk jego dłoni. Nawet jego niezaradr i brak zmysłu praktycznego budziły w niej tyleż 1 co irytacji. Jakby od niechcenia, nie wysilając się, ® był jej serce i teraz nie mogła o nim zapomnieć chwilę. Czasami pośród nudy kolejnej „wesołe; czuła tak ogromną tęsknotę serca, iż z trudem po1 mywała się, by nie krzyczeć o 3wej miłości. I teraz, kiedy znowu trzeba było się z nim po prostu nie mogła się na to zdobyć. — Co ci jest, kochanie? — pytał, widząc, że niała. — Masz jakieś przykrości? Zaprzeczyła ledwie zauważalnym ruchem g*< dal wpatrywała się w ścianę w głębokim zamyS 358 »aga łóżku oparłszy podbródek na jego piersi ^c nogą w górę i w dół. Była to jej > powoli przeczesując palcami jej roz- „myślenia". 'nie chce mi się odchodzić — powiedziała Po P— m w końcu. Milczał burzone w osy. dlategQj ze tej zimy było nam za dobrze zepnął. __ Nic nie trwa wiecznie. Wiedzie- z sobą ¦- s ^ będziesz musiała wyjechać na lato, to "^ dna niespodzianka — dodał pocieszająco. — A zre-Urótce przyjdą upały i miasto stanie się okropne, idziesz zadowolona, że jesteś na wsi. pewnością — odpowiedziała bez entuzjazmu. — Jeszcze przyjemniej byłoby na jachcie. Od kilku tygodni informowała go o „pertraktacjach" z młodym milionerem, Gontranem. Toczyły się one w domu Leonie pod pretekstem skromnych herbatek, na które Gaby wpadała niby przypadkowo. Przy herbacie i ciasteczkach omawiano różne szczegóły i rozwiązywano konkretne problemy. Gontran zgodził się kupić Gaby nie tylko „powóz i parę koni", ale także luksusowo umeblowany apartament w okolicach Etoile. Nie był to jeszcze ów cel ostateczny: rezydencja, hotel particulier — przedmiot marzeń każdej kokoty, ale jak Leonie słu-ńe podkreślała, warunki prawie doskonałe. zostawała jeszcze do ustalenia data przenosin do ana. Chciał, aby nastąpiło to jak najszybciej, żeby ^eć Gaby wyłącznie dla siebie i zabrać ją na ^wyprawę jachtem. słyszałeś kiedyś o miejscu, które nazywa się sza. i.aG"^ niesP°dziewanie zwróciła się do Klaudiu-;ran chce, żebyśmy tam pojechali. Mówi, że dała p0 ?es!: .tam bardzo pięknie. A czy wiesz — doili milczenia, wybuchając dziewczęcym °Czywiś * ZG mężczyzm chodzą tam w spódniczkach? > ie, ze wiedział. Opowiedział jej też o kompo- 359 zycji, którą napisał dla generała Mereditha, 0 kich góralach/którzy nie tylko chodzą w spódnic i ale też lubią walczyć przy dźwiękach swych rod ^ pieśni. Bardzo się jej to spodobało. Miała n ' Wv" zobaczy taką klanową bitwę; to by ją trochę w czasie nudnej podróży z Gontranem. — Kiedy masz dać odpowiedź? — zapytał, — Pod koniec tygodnia. — A więc zostaje nam jeszcze tylko kilka dni wiedział po długiej przerwie. — Będę tęsknił za Po chwili milczenia zapytał: — A kiedy powiesz niby dwie Połowy tego zbliżające się i oddalające, splatające się • ,nim wreszcie nie zwarły $ią mocno w Tego dni ^ie pul^u^cego zachwytu. Tak S ndlechętnie opuszczała łóżko. ob z tobą, że coraz trudniej mi stąd 361 odchodzić — odrzuciła głowę, a jej włosy ro się. — Ileż bym dała, żeby móc tu zostać! Przez kilka dni nie widział jej, wreszcie pe popołudnia wpadła na poddasze. — Zgadnij, co się stało! — zawołała, z trudem h tając oddech. — Nie muszę wyjeżdżać! Była tak podekscytowana, że wprost nie mogła m'< Krążyła po pokoju w takt wymyślonej przez siebie1 lodii, powtarzając jak refren: „Nie muszę jechać! muszę jechać!", zachwycona niczym dziecko, które przed sobą perspektywę wagarów. Przyglądał się * z uśmiechem, siedząc przy stole wciąż jeszcze z pió w ręce. Podziwiał jej zgrabne ruchy. — Jestem wolna! Rozumiesz? Wolna jak ptak! powtarzała między jednym a drugim pocałunkiem Nie muszę pływać na żadnym przeklętym jachcie i muszę wyjeżdżać nigdzie na wieś. Mogę robić, co mi $ię żywnie podoba! Wiesz, co zrobię? — Pojęcia nie mam — roześmiał się głośno. -A w ogóle nie rozumiem, jakim cudem zdołałaś się wyrwać... — To bardzo proste. Powiedziałam mu, że nie mogę się do niego przenieść przed wrześniem... Tyle miała Klaudiuszowi do powiedzenia, że zacz mówić o wszystkim naraz. Długą chwilę trwało, ni zdołała uporządkować wydarzenia. Tego dnia po południu spotkała się z Gontn u Leonie dla odbycia decydującej rozmowy. — Daję ci słowo honoru, gotowa byłam mu dzieć, że przeprowadzę się do niego jeszcze tego wieczora, zaraz po rozmowie z moim obecnym cielem, gdy nagle myLl, że miałabym zostaw] i całe lato być z nim, wydała mi $ię nie do zni Nie byłam w stanie wydusić z siebie tych * Nie zastanawiając się, powiedziałam mu, : otrzymałam wiadomość o chorobie mamy i r do niej pojechać, a z nim mogę zamieszkać, ale 362 śniu, śi ^ p • i — jej głos zabrzmiał triumfująco — Zgo-?1powiedział, że zwariował na moim punkcie śi powrocie do Paryża. Szczęka mu opadła jak osa, wciąż jednak powtarzałam mu, ^ poradzę i żeby się zdecydował. No i wyże flic na ł bił tifj Z powie, dzil Teka do września. 1 P°cZAekc0 na to Leonie? " Omawiałam z nią po wyjściu Gontrana. Począt- • rdziła, że jestem skończoną idiotką i że zmar- ^/m^okazję, jaka trafia, się raz na całe życie. Lecz wytłumaczyłam jej, że wszystko zostaje po sta- i rhce tylko przez kilka miesięcy odpocząć, że je- i zmęczona i że nie mam najmniejszej ochoty na ten holerny jacht, przyznała mi w końcu rację i życzyła ,wodzenia... Mówiłam ci, że to prawdziwa przyjaciółka. Potem Gaby pojechała do domu i zawiadomiła swego dotychczasowego przyjaciela, że go opuszcza. -1 Oświadczyłam mu, że jestem bardzo wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobił, ale znalazłam kogoś innego i rzecz jasna, muszę myśleć o swojej karierze. Powiem ci tylko tyle, że usłyszawszy to, zbladł jak płótno. Nie zrobił sceny. Wręcz przeciwnie, przyznał, że rzeczywiście muszę myśleć o sobie i gospodarować swoimi 'żliwościami jak najrozsądniej, dopóki jestem młoda. Potem, nie podnosząc głosu, dodał: L czy u nowego przyjaciela będziesz miała tyle % co u mnie? Czy on pozwoli ci widywać się 2 kochankiem? t teraz, gdy opowiadała o tym, wciąż jeszcze Wiła ukryć zdumienia. A więc ten jej cichy, r°mansif • *• przyJaciel Przez cały czas wiedział o ich ą kochał Y*116 .°de2:wał sie- ani słowem? Dlaczego? Bo ° wiedział, że sam jest starym nudziarzem, ?nie chciał wstradć- Ze ;i'eśli z nim z°stanę, nadal pozwoli y^ \ tObą* Ze łzami w oczach błagał, bym y ał tez więcej pieniędzy. Bardzo mi go ona i 1 363 żal. Ale nie mogłam znieść myśli, że będę niUsi jechać na wieś i spotkam się z tobą tylko kiHr w ciągu lata. Powiedziałam mu więc bez owii bawełnę, że to wykluczone i że nie zostanę z żadne pieniądze. Przez chwilę siedział w* m^ i przyglądał mi Się, po czym wstał i wyszedł z r — A co ty zrobiłaś? —¦ Zaczęłam się pakować. Powiedziałam pokoi gdzie ma odesłać rzeczy i przyszłam tu. — Znów nowała ją nieposkromiona radość. — Kochanie teraz trzy wolne mie$iące. Jestem wolna jak i Wprost wierzyć mi się nie chce. Wiesz, co j Urządzę sobie wakacje. — Wakacje? — A dlaczegóż by nie? Od przyjazdu do Paryża miałam ani jednego dnia dla siebie. Czyż ja nie m mieć wakacji tak jak wszyscy? — No oczywiście, że możesz. To znakomity pomys Dokąd chcesz pojechać? — Pojechać? — roześmiała się. — Ależ głuptasb ja nie chcę nigdzie wyjechać. Zamieszkam z tobą! Na myśl by mu nie przyszło, że ona zechce kiedyś wiek dzielić z nim niewygody poddasza, ale i wszystko było niespodziewane. Jeśli ma ochotę s] z nim kilka tygodni, nie będzie jej odradzał. Po co I skutować ze szczęściem? — To najcudowniejszy ze wszystkich twoich czasowych pomysłów — odpowiedział. —Postaw żebyś była szczęśliwa. — Kochanie, pomyśl, jak nam będzie dóbr obraź sobie, całe lato razem... Pocałowała go i usiadła mu na kolanach zbyt szczęśliwa, aby móc usiedzieć spokojnie, się i pociągnęła go za sobą. — Chodź, tańczymy! do ta I śmiejąc się, zaczęli tańczyć szaloną polK( jaki wybijały im ich naiwne serca. 364 Rozdział 10 ranka dwóch rosłych mężczyzn w niebie-e§h wniosło na poddasze dwa wielkie kufry, uferek na buciki i kilka pudeł z kapelu-rócz tego uklQkła i zaczęła rozpakowywać pierwszy szami- ^aD{erW pojawiły się suknie — najrozmaitszych kufer. NaJ? olor6w, i z najprzeróżniejszych materiałów. in„ OQ drugiej Klaudiuszowi, który ostroż-^tldf je n? łóżku. ty Kiasz sukien! "~* zawołał> widząc, że rośnie ^ch^oraz wyższa góra. To jeszcze nic — wzruszyła ramionami. -— Zoba-r7vłbvś garderobę Leonie! Potem przyszła kolej na halki, które ułożyły się na óżku w piękną tęczę; dalej szły tiurniury, gorsety jak pancerze, które tyle wysiłku wymagają przy wkła-laniu, a tak łatwo się je zdejmuje, oraz miękkie i ulot-3 biustonosze. Następnie podwiązki. Gaby miała ich całą kolekcję, od zwyczajnych na co dzień, ozdobionych tylko wstążką, po wymyślne, wieczorowe, obszyte paje-tami lub imitacjami drogich kamieni. Skończyła z pier-szym kufrem i niezwłocznie zabrała się do drugiego, a w nim bielizna, najważniejszy atrybut jej profesji, ¦onkowe koszulki składające się głównie z otworów srnie obrębionych, majtki cieniutkie jak pajęczyna, e culottes prawie że niedostrzegalne gołym okiem. Uważaj, kochany, to się tak łatwo drze. "¦ał i zaniemówił. Na kupce bielizny leżał re- ^ A to co? ik Ach> to! smy na wsi i - • - «. i musiał na kilka dni wyjechać. ^onywWZlął rewolwer do ręki. Mały, zgrabny, [ową macicę, ze ślicznie grawerowanym iała g^źnie krótka lufa z polerowanej stali wy- to masz? ^ go w zeszłym roku, kiedy by-musiał na kilka dni wyjechać. mssym 365 — Czy wiesz, że tym można zabić C — Oczywiście — z głębi kufra doleciał go drw chot. — Właśnie po to mi go dał. Na wypa(j ^ ktoś chciał się włamać do domu. ł — Tutaj nikt się nie będzie włamywał. M • wyrzucić. 2l — Na razie lepiej niech zostanie. Połóż to gd • chanie — podała mu kolejne zawiniątko. -J j się do końca. Wyprostowała się, odetchnęła głęboko, poprawiła dający na oczy lok i znowu zagłębiła się w i Przez chwilę pracowała w milczeniu, wyjmując dycznie naręcza perfumowanych, obszytych koron fragmentów swej garderoby niby nurek wyławia skarby. Chusteczki do nosa, wachlarze, pończochy kawiczki — kilka tuzinów. Rękawiczki na rano, łudnie, a także wieczorowe, niemal tak długie i czochy, sięgające pachy i mające zakryć ślady po szi pieniu ospy. Rękawiczki niebieskie, czerwone, ] rękawiczki przeznaczone na wyścigi i imprezy s] we. Rękawiczki z siatki, by „ręce mogły oddychać";? lowe, przybrane koronkami, oraz zimowe, z najdelik; niejszej skóry, a mimo to ciepłe. Sięgała coraz głębiej. Fryzura całkiem się jej i rzyła, na czole pojawiły się kropelki potu. Teras warstwa kosmetyków. Kryształowe buteleczki p słoiczki najrozmaitszych kremów, pudry, tusz proszek do czernienia powiek, róż na policzki, cie najzwyklejsze utensylia toaletowe: szczypczyk' życzki, szpilki do włosów, papiloty, pilniczki, z do ondulacji. — Na tym koniec! — zawołała, podając mu przybory. — Szybko się uwinęłam? Prawda? — Ale gdzie my to wszystko podziejemy? Spojrzała na niego z politowaniem. — Nie twoja sprawa. Zostaw to mnie. Podniosła się, poprawiła makijaż i wyszła 366 prowadząc za sobą niewielki oddział p0 godz&e^~.ących dwie olbrzymie szafy, potężną ufladami, toaletkę z trzyczęściowym lustrem k kol ją ^ z kolan. - A ,teraZ„ "e ze wcale niezłe gotu]ą. w domu. Przekonasz ^^ kuchenkę spiry..^ Gotowała świetnie... »> P królewską ^ i przyrządziła na *™*L% z ciebie taka 1_ Nie miałem pojęcia, kawie kucharka - P°chw abłJ^P ^ na dopiero gotuje! __ Nie znasz n»jej roat*• od czasu do m __ A będziesz dla.mnie goto » waha _ Ale b dTJtŁSl drogo kosztowało. Z tysiąc całutów dziennie. itSa^rna ciecie nie jest warta,, SUJ°oSmSe.l TO moje ostatnie *w»> — Niech już ci będzie y Uśmiechali się do siebie, nasyceni i szczęśliw wali, zabawiając się w tę dziecinną grę w Miłość nie wstydzi się dziecinady. Mieli nowyi język, którego nikt poza nimi nie rozumiał, a oni mogli sobie powiedzieć tak wiele. — Płatne z góry — powiedziała po nat I nie zamierzał wykłócać się o szcze nawet czasem wypłacać ^^oy okazjach. Powiedzmy, ałusów- rok. Na niebie płonęła jeszcze Pta oknami uv»***°g im sie rozmawiać. Była to J schodu- fie ^domu i podświadomie wyczuwali, de prawdziwym kamieniem mi- jnej rok temu zobaczyli Pta oknami uv Ja schodu- fie L ierwsza ko^J imansie prawu^wjm ««--------- TŁej więcej rok temu zobaczyli Iowym. wsr7"no raz pierwszy, a oto teraz siedzą * u „Webera P° ^J małżeństwo... Oczywiście, to °bie P°Kkwa która skończy się we wrześniu ale na k0 zabawa która x ^ samQ będzie de to wszystko jest na dni Dq września tak w jego oczach szczeliwa - wyszeptała. Wszystko poszło tak gładko i tak szybko, że chwilami zastanawiał sie., czy to przypadkiem nie sen. Jeszcze kilka dni temu był samotny, sam sobie prał i gotował, a oto teraz ma przy sobie tę wspaniałą dziewczynę. Podczas posiłków, w łóżku, wszędzie i nieustannie. Budził sią i z radością stwierdzał, że jest przy nim, zaspana lub uśmiechnięta. Wracając z lekcji, z przyjemnością astawał pokój posprzątany, koszule schnące na balko->ie, kwiaty na biurku i dochodzące z kuchni rozkoszne zaPachy... mógł się nadziwić, że tak łatwo weszła w jego e już zdążył się przyzwyczaić do jej obecności. ¦ jwiście wymagało to pewnego przystosowania. Na • tógdy teraz nie był sam, nie miał też czasu ue, na pracę, na wystawanie w oknie, co daw- 369 368 niej często zwykł był robić... Ale któż chciałby jeśli mógł rozmawiać z tak niezwykłą żeć obok niej, lub chodzić z nią na spacer? \ właściwie myśleć? O Peleasie? Przecież i tak zabrać się do pisania, dopóki nie otrzyma a od Maeterlincka, który jeden Pan Bóg wie, kiedy sze. O nowej kompozycji chwilowo nie myślał; x zawodu spowodowane La Damoiselle elue ochł' jego twórcze zapędy. Nie chciało mu się nawet korekty wyciągu fortepianowego nadesłanego prze. czulka Bailly. Najbardziej zadziwiające było jednał że nie musiał troszczyć się o pieniądze; wciąż ] miał znaczną część honorarium, które otrzymał od desa. Właściwie powinni wybrać się gdzieś na wak cje. Czy można sobie wyobrazić coś rozkoszniejsz niż wywczasy z tą zdumiewającą i cudowną dziewcz Codziennie dokonywał nowych odkryć. Umiała „( nasz" po łacinie, a równocześnie znała słowa wszystli możliwych świńskich piosenek. Namiętnie czytywak dzienniki, i to nie tylko notatki o morderstwach i mes d'amour, lecz także kolumny sportowe oraz w mości polityczne. — Gdzie jest Morze Beringa? — zapytała go k podczas kolacji. — Gdzieś niedaleko Bieguna Północnego. ! mniej tak mi się zdaje. A dlaczego pytasz? — Bo Anglia i Stany Zjednoczone walczą < do rybołóstwa na Morzu Beringa. Co za idiot: Interesowała się również Wystawą Światową właśnie otwarto w Chicago. Jej zdaniem, była indiańska wioska. t Nudziły ją sentymentalne powieści i pikant se. Twierdziła, że •miłość należy uprawiać, o niej. Nie bawiły jej przyjemności zastępcy jakby próbować się najeść, czytając menu. lacje o wielkich kradzieżach klejnotów, °^ narkotyków i czadami o zwyczajnych 370 republikanką, wierną córką Rewolucji. że w dniu wzięcia Bastylii w nowiem jej, że w dniu wzięcia P , _.v, zaledwie siedmiu więźniów, nie u wie- twi rzy*a |Lło z erdzy D.yedziała mu, że jest „zwyczajnym kłamcą" " Jj tk d ligii łł ia m rojalistą". Jej stosunek do religii łączył i ,,^tf?,; bardzo niejasnymi wyobrażeniami. Z Panem żarliwość z zogtawaja w chłodnych stosunkach, za to PBoską przyjaźniła się blisko. Jej wiara była le przykrojona do jej potrzeb. Nie zawracała ia' świętymi, aniołami i wszelkimi innymi nie- fikimi0 pośrednikami. Jeśli Matka Boska nie może mi załatwić tego, o co , to nie mam po co zwracać się do kogo innego — Sierdziła z niezachwianą pewnością. Skromność była jej czymś całkowicie obcym. Nierzadko paradowała po pokoju w stroju Ewy, za to przed każdym posiłkiem odmawiała modlitwę — nawyk z dzieciństwa, który przetrwał u niej do końca życia. Skróconą wersję tej modlitwy, polegającą na przymknięciu powiek i ledwie widocznym ruchu warg, stosowała w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, na przy-rtad podczas późnych kolacji w nocnych lokalach przed żdą butelką szampana, którą przy niej otwierano, dzo poważnie traktowała swe ambicje zawodowe awiała o nich w sposób rzeczowy. Chciała zo-inde biche, choćby nie wiadomo ilu mężczyzn iła w tym celu zrujnować. A jeśli któremuś przy-J ao głowy popełnić przez nią samobójstwo, to już ^ sTJego sprawa- 1 3rz tylko na Alice Howard. Dwaj książęta sto-niertelny pojedynek, a ona zrobiła karie- Lh^y dBGd'• kiedy cały Paryż będzie mówił ° - de ia g. e urz^dzała wspaniałe przyjęcia jak ^ak Paivlgne' będzie miała łazienkę ze szczerego aiv r miała łazienkę ze szczerego k Paiv nę ze szczerego a takżer l- Zł°ty serwis do herbaty jak Judyta • P^kny dom jak Leonie. Będzie lan- 371 sowała modę; a jej imieniem zostaną nazwane my. A potem, mniej więcej po dziesięciu latach, ^ ^ się, zamieszka w jakimś wielkim chateau w oko]^ Lisieux, wtedy będzie już właścicielką niezlicz hektarów ziemi, wielkich ilości świń i kur. Oczyw! kupi rodzicom ładną fermę, żeby na starość żyli s nie i wygodnie. Wybuduje też sierociniec. Za mą' wyjdzie, ale dzieci bardzo kocha. Może nawet czy dwoje zaadoptuje. — Wszystko już sobie obmyśliłam — powiedziała ] dyś Klaudiuszowi. To lato spędzone z tobą, to \ moje jedyne wakacje. Pełny odpoczynek. We wrześ będę w świetnej formie i wrócę do pracy. I zapewnij cię, że od tej chwili nie spocznę, póki nie znajc na szczycie. Tymczasem do września wciąż jeszcze było bardzc daleko. Po cóż psuć sobie humor myśleniem o p szłości? Teraz ma być szczęśliwa i beztroska. I Chwilami czuła się tak szczęśliwa, że radość omal ni rozsadzała jej piersi. Oczy jej błyszczały, a uśmiec! nie schodził z ust nawet we śnie. Bez powodu z; czynała śpiewać lub wirować po pokoju z miotl w ręce. Było to szczęście proste, gwałtowne, potrzebujące uj Wyładowywała się w nagłych przypływach aktywne myła okna, aż raz omal nie wypadła na ulicę; szor< ła i woskowała podłogę, a potem wybiegała na r< powała całe naręcza kwiatów, upodabniając poi kaplicy cmentarnej. Któregoś dnia wróciła do domu objuczona r tapet, torbami z klejem i szczotkami. — Spójrz! — zawołała, rzucając wszystko Spojrzał na rolkę tapety i przeszył go dresz Powtarzał się na niej bez końca pan Sadi Car zydent Republiki, na tle błękitnego nieba. U» frak i przepasany wielką wstęgą Legii uśmiechał się radośnie wśród gęstwiny czL 372 . pozdrawiał cylindrem niewidoczne tłumy. r<*eczn*łoW3 wesoło trzepotały skrzydełkami girlan- * S kto kocha bardziej, Kiedyś oznajmił jej, nad wynalezieniem miłościomierza, który !? l 373 będzie działał na zasadzie termometru, i dowiedzie • racji. Odpowiadała na to, że nie potrzebuje żadnych ^ pich przyrządów, bo i tak w i e, że jej miłość * większa. Mieli jeszcze inną zabawę, głośno zastanav li się nad tym, dlaczego właściwie są teraz z sobą — I pomyśleć tylko, że mogłabym być w tej na jachcie, przyjemnie spędzać czas z jakimś nym milionerem! A ja siedzę na tym poddaszu, got i sprzątam dla jakiegoś nieudanego, niewdzięcznego n zyka. — Po czym następowało długie westchnienie-O, Boże, dlaczego właśnie mnie to musiało spotkać?" — I pomyśleć, że mógłbym być wolny jak ptak i zmie. niać wspaniałe kobiety jak rękawiczki, a zamiast teg męczę się całe lato przykuty do jakiejś wieśniaczŁ o zielonych jak sałata oczach i cholernym charakterze. — Tu następował głośny jęk. — O, Boże! I 2 jakie grzechy to wszystko? Po chwili oboje dochodzili do wniosku, że padli ofiarą jakichś sztuczek i niecnych podstępów. — To wszystko przez te twoje zielone żmijowate oczy! — To przez te twoje uwodzicielskie spojrzenia! — To przez te przyprawy, które dodajesz do potraw! — To przez to twoje całowanie. Powinny być jakieś przepisy, które chroniłyby kobiety przed takimi mężczyznami jak ty! Wszystkie spory z reguły kończyły się w łóżku. Nie znudzili się sobą. Zażyłość i nawyk nie tylko nie zmnit szyły ich pożądania, lecz przeciwnie — potęgowały j Chwilami cień obawy pojawiał się na jej twarzy. — Czy myślisz, że kiedykolwiek przestanę cię Pr8 gnać? Uspokajał ją. — Przecież jesteśmy z sobą dopiero trzy tygan. boską, a cóż ty wyprawiasz! — zawołał ch.elX1gip| ^ miednicy nie można się przecież po-^mvć Kiedyś będę miała największą i najpięk-::Sn^ w Paryżu! nieJ Najprawdopodobniej ze szczerego złota. — Usiadł •a/u wanny. — Jak długo już tak siedzisz w wan- U!l Powiem ci, jeśli mnie pocałujesz. - Ale jak? Masz całą twarz w mydle. - Dobrze! Nie będzie pocałunku, nie będzie obiadu. Uniosła nogę niby przypadkowo i gwałtownie opuściła ją, rozpryskując wodę. — Ach, strasznie cię przepraszam — zachichotała. — Noga mi się poślizgnęła. — Nie szkodzi, kochanie. — Pochylił się, niby to chcąc ją pocałować, a wepchnął jej głowę pod wodę. — A teraz obiecaj, że będziesz grzeczna. Odpowiedziała fontanną baniek mydlanych i ślepym wymachiwaniem rękami. Puścił ją, wynurzyła się, ła- c oddech, plując i krzycząc, że postąpił jak brutal chciał ją utopić. Nim się spostrzegł, chlusnęła na o pełną garścią wody. Gdy się otrząsnął, oparła się *ej i wanna na kółkach potoczyła się po pokoju. A widzisz! Masz! — piała w dziecięcym zachwycie, [^okazji zalewając całą podłogę. son naieżlł°h d2iewi^ćdztesiątych ubiegłego stulecia bain d la mai-kosztowna a k° przy;jemności nader luksusowych. Procedura była 'raz ze zb- mplikowana- Mosiężną wannę przywożono na wozie nezona°hnikiem gorące;j wody; kilku robotników w żółtych Sorące Wnosiło ją po schodach do mieszkania wraz z wia-e Wody. O oznaczonej porze wannę zabierano. 375 _ Przestań! Za chwilę będziesz mogła pływać po koju!... Kiedyż wreszcie ci przeklęci robotnicy p^ no tę wannę? po tę wannę W południe. j. Lada chwila tu będą. \y„ łaź z wody! __ Za dwadzieścia całusów. - Mowy nie ma. Chcesz, żeby zobaczyli cię nagą? - Wcale się nie obrażą. rr - Ale ja się obrażę. No, wychodź. Dosc błaznowania Wsunęła się głębiej pod wodę. __ Zdrzemnę się trochę. Jak zwykle postawiła na swoim. Musiał przeprosić ia za pTóbę utopienia i obiecać dwieście pocałunki nlwfesz - mówił, wycierając ją ręcznikiem^ - By-łem z wizytą u Chaussona. Jego żona stwierdziła , wglądam Znakomicie i że widocznie ktoś o mme dba No nroszę, moja kuchnia! , 1 To samo & powiedziałem. Chce, żebyś złożyła,, wana ujrzeć jakąś wyzywającą «.sobęjlb „ szwaczkę, zaskoczona była, widząc P^knJeJała si trannością ^^^^ szwaczkę, zaskoczo y ^JeJała ną z wytworną starannością. ^^^^ z niosłej damy, która zmierzy 3ą Przez ^m &# dół, a spotkała sią z jasnym, zyczliwyn 376 bie do $iebie i instynktownie uścisnęły $o- e Ahaugson z Klaudiuszem wrócili z biblioteki, *iedy e plotkowały już jak stare przyjaciółki. • e oboje przyjechać latem do nas do Luzan-Uf°iadczyła Madame Chausson, odprowadzając drzwi. — Nigdy wam nie wybaczę, jeśli spra-ich ' a 1'usz i Gaby wracali tonącym w słońcu bulwa- l' Tak się cieszę, że przypadłyście sobie do gustu. " To wspaniała kobieta. Nie myślałam, że będzie taka bezpośrednia. _ Takie są zazwyczaj prawdziwe damy. Jej mąz jest równie miły. Wiele mi pomógł. — Wygląda na sympatycznego. Umilkła zamyślona. — O co chodzi, kochanie? — zapytał. — Chciałabym, żeby czas nie płynął tak szybko — westchnęła. — Już koniec czerwca... Jak ten miesiąc szybko zleciał... Bardzo mi się nie chce, ale wierz mi, muszę jechać do Lisieux. Zmartwiliby się, gdybym nie przyjechała. Pierwszego lipca są imieniny mojej matki, w dwa dni później zaręczyny Blanche. znów już po raz któryś z rzędu zdziwiło go jej ywiązanie do rodziny. Tamci ludzie zawsze będą 1 ™ej na pierwszym miejscu... ak długo masz zamiar pozostać? 1 wiem. Cztery, pięć dni. Ale nie martw się, J Się wrócić jak najszybciej. Będziesz tęsknił ? a się do siebie i przez chwilę szli trzyma- jak dzieci. tery tygodnie temu obecność kobiety na szu uważał za coś niezwykłego. Teraz, kie- 377 dy był w domu gam, gdy gam sobie gotował, -nie czując na ramieniu ciężaru jej głowy, gdy z kim droczyć się o całusy, o śniadanie w czuł się dziwnie. A już najdziwniejsza była owa* • " i pustka, jaka zapanowała po jej wyjeździe. Ch *' Bogu, że to tylko na kilka dni... Zajął się korektą La Damoiselle elue i pierws wieczora w ogóle nie wychodził z domu. Był t0 dłuższy wieczór w jego życiu. Odzwyczaił się od s tności i nie wiedział, co z sobą począć. Czas, który niej mijał tak szybko, teraz wlókł się bez końca. Następnego wieczora zjadł kolację w bistro na rog i poszedł odwiedzić swego przyjaciela Erika Satie „L'Auberge du Clou". Lubił towarzystwo tego dow( nego i melancholijnego cygana, jeszcze biedniejszego n: on sam, który sypiał na podłodze, bo nie stać go był na kupienie sobie łóżka, za to starczało mu energii, b wdać się w zupełnie zwariowany romans. Klaudiusz zastał Erika pogrążonego w czarnej rozpaczy. Satie, z trudem doczekawszy przerwy, gdy tylko mógł oderwać się od fortepianu, podszedł do Klaudiu sza i zaczął się przed nim wywnętrzać. — Bigui 1 mnie rzuciła — oznajmił grobowym głosen z oczami pełnymi łez. — Wróciła do swego kochan — Myślałem, że to ty jesteś jej kochankiem. — Jestem, ale on też. Rozumiesz, miała nas obu. K dni ze mną, kilka dni z nim. Ona ma takie dobre ce! Taki układ trwał od samego początku. Erik pra wtedy jako pomocnik tapera w „Chat Noir". kiedyś późnym wieczorem ze swym ówczesnym P cielem, bankierem Paulem Moussisem. Kiedy sta progu lokalu, poczuł, że traci panowanie nad so tru. Uważała się za 378 do uwagi na towarzyszącego jej mężczyznę, pod- stolika i zaproponował, by natychmiast i** za mąz. że nie może, bo jest druga w nocy szedł wySZ p wiedziała, ¦ *Tstanu cywilnego o tej porze jest zamknięty, ale tnie zostanie moją kochanką. Mówię ci, ona ma złote Swa została omówiona i ostatecznie wszyscy troje i Przez kilka miesięcy Bigui i jej er a d0 porozumienia. Przez kilka miesięcy Bigui i j • kochankowie tworzyli szczęśliwy trójkąt. Banki oewniał jej wygody — spała na puchu i jadła w naj-eoszych restauracjach. Z Erikiem sypiała na podłodze, kszule cer i koszule, cerowała skarpetki i jadła, co po- Z biegiem czasu jednak pieniądze zwyciężyły. Miękkie łoże bankiera okazało się atrakcyjniejsze od twardej podłogi Erika. Bigui zaczęła przychodzić coraz rzadziej, a przerwy między wizytami stały się coraz dłuższe. — Teraz porzuciła mnie definitywnie — oznajmił złamanym głosem. Zdjął pince-nez, aby otrzeć łzę. — Powieszę się, jak tylko skończę pisać mój balet. — Ile ci potrzeba na to czasu? — Nie wiem. Jakieś dwa, trzy lata... Klaudiusz, uspokojony, zaczął go wypytywać o nowy UnWÓr' „Do.wiedział się, że balet zatytułowany będzie md"> libretto zostało oparte na Kuszeniu św. Auto-yo Flauberta, i ma być tańczony tylko przez jednego J: Po chwili Erik zapomniał o Bigui i z zapałem wych planach artystycznych i finanso-mu się poprawił, ale właściciel lokalu odwołał go do fortepianu, ^obecności Gaby Klaudiusz odwiedził Hen-ter, od którego dowiedział się, że Maeter-odpowiedział na list. — doradzał poeta. — Lada dzień za- f. Cierit 379 «r*tv i na pewno do tws . oTzeglądania poczty •bierze się d° p nigułką rozczarowania napisze- nrzeiknał &oX7f\Ite La Damoiselle elUe. n L,„,„Uusz Przeut,..j.„,vt korektę spotk.ał dziat- Rozkaz tez poszU do łóżka i wszystko było jak )mniałam, jakie to przyjemne - po- jjo września nie wolno ci więcej podróży! Zrozumia- Podobał się jej ten władczy ranka wrócili do tra, ^szą sp depeszo Wreszcie Gaby zec na W . Poszedł na a nl d przy]SCieffi nie mogącslą się z okna lii. za- Po drooze "r-g znakomic--^ tortów, , . ^ \ nie QabU . _ J ^ wybierzmy się do Longchamps na defiladę proponowała Klaudiusz miał okazję od- W dzień święta » ^a ^ znał Gaby-patnot-kryć nową Gaby, jatoj J«^^n okrzykiem: „Vive la ką, witającą "^^^^ottą prezydenta Carnota France!", pozdrawiającą P^gJ^ w galowych na trybunie V°f*VW™™* pgioupious maszerującym mundurach i małym dzielnym pw»p kon_ w zwartych szeregach. Kiedy po raz ostatni.n a czanie defilady zabrzmiała Morsyhonfco, Gaby była chrypniąta i nieprzytomna ze zmęczenia. Jakimś cudem zdobyli miejsca na dacnu konnego i w godzinę później z powrotem 2 w mieście. Całe popołudnie krążyli po zł.— - . Gwarach, słuchali ulicznych śpiewaków 1 W" Ostępy akrobatów. Kolację zjedli w bistro, gdzie męz-Vini pozdejmowali kurtki, a dziewczęta miały na tbeiP«u^-''m*'o% Vach słomkowe kapelusze. Gaby odzyskała siły Blanche w »** ^ l^«gniona była nowych rozrywek. Obeszli wszystkie ^S z glo^ teg ^rne we^te miasteczka, zatrzymywali się przy Wy -Ao^ n«ach i jeździli na karuzelach. Przede wszystkim tańczyli. -wi -w ^ 381 380 — Chodź — ciągnęła go za rękaw. — Dziś r? * duje! Najpierw tańczyli pod pasiastymi markizami przygrywały orkiestry ze zmęczenia bliskie apo\^ a potem, gdy bale ludowe się skończyły, przyłąc! do par wirujących na ulicy do dźwięków akor Do domu wrócili dopiero nad ranem. Nie rozb się, padli na łóżko, zbyt zmęczeni nawet na to kochać. — Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bawiiair Gaby westchnęła głęboko i natychmiast zasnęła. Byli z sobą już sześć tygodni i wciąż nie mogli dość nadziwić, że to się im jeszcze nie sprzy Zamknięci w swym zaczarowanym świecie, pozosta całkiem obojętni na wszystko, co się wokół nich d Nawet kiedy Leonie napisała, że w kasynie w I spotkała Gontrana, który powiedział, że chce już cić do Paryża i urządzić Gaby w nowym mieszkani nie bardzo się tym przejęli. Przez chwilę stała oknie, zamyślona, po czym wzruszyła ramionami i darła list. Mimo upływu czasu co raz to robili nowe odkryć Zaskoczona była nagłymi wybuchami jego chłopię wesołości, psotami, głośnym śmiechem, gdy oglądał stępy klownów w cyrku, jak gdyby pozostały mu z ciństwa niewyżyte zasoby radości. Był zabobon stara baba. Dokuczała mu, że nie potrafi zasni sprawdziwszy przedtem, czy buty stoją tak jak On natomiast nie mógł się nadziwić jej skom1 nemu charakterowi. W jednej chwili wyr; i sprytna, w następnej stawała się rozbrajająco n Zorientował się, że podobnie jak większość lubi teoretyzować i potrafi brać do siebie przypadkowe słowa. Wystarczyło, że kiedyś dziwiał błękit nieba, a już wyciągnęła z teg że niebieski jest jego ulubionym kolorem, l że nie ma niebieskich oczu. Gdy raz podczas 382 VV1 że lubi chude mięso, uznała to za dowód, mu się chude kobiety, i zagroziła, że odobaja.^chudzaćł aż łZOstaną z niej same k(> że /s I wtedy będziesz mnie naprawdę kochał. )op^e^j jednak zdumiewał go jej talent do flir-izm, z jakim się tym posługiwała. Zabrał ją > księgarni ojczulka Bailly'ego. Stary księgarz ;dyS vckę z głowy, pocałował ją w rękę i oznajmił, rbv ma twarz greckiej bogini. Z miejsca zaofiaro-a* ułożyć jej horoskop. Słuchała go z ową zachłanną ' która jest najsubtelniejszą formą pochlebstwa Sowi nader groźną broń w rękach pięknej kobiety, czulek Bailly natychmiast wpadł w jej sidła, rzucił zystko, zostawił klientów, by z przejęciem tłumaczyć tajemnice okultyzmu. Patrzyła na niego szeroko wartymi ze zdumienia oczami, a na koniec pocałowała go w policzek. — A cóż on ci takiego niezwykłego naopowiadał? — przekomarzał się Klaudiusz, kiedy wracali do domu. — Pojęcia nie mam, nie słuchałam. — Nie wstydzisz się tak oszukiwać miłego staruszka? — Przecież ja to zrobiłam dla ciebie — spojrzała na ego szczerze zdumiona. — Jeśli on mnie polubi, tobie będzie pomagał. i jej kosę spojrzenie i zmienił temat, ale słowa mu się w pamięć i potem często go niepokoiły. *zy raz spotkał się u kobiety z taką gotowością I takim przejęciem się jego sprawami. Po-a między nimi jakaś wspólnota interesów, nie-effW\ktÓrej byna3mnieJ nie pragnął. Chciał, by >cznie .°, cnanka-> a nie narzędziem sukcesu. Wi-ak dla niej miłość oznaczała coś więcej niż ^anie swego ciała; musiała oddać wszystko, ch kobiet, które gotowe są dla swego męż-kraść, frymarczyć sobą, dzielić je- 383 go triumfy i upadki. Przejął się tym odkryć' i zaniepokoił. W tym beztroskim, letnim romans/* niespodziewanie głębię i namiętność, które nie rf do tego typu przygody. Pod koniec lipca znowu zdarzyła się jej kazi próbować swe uwodzicielskie talenty; tym raz krawcu, panu Hugo, który pewnego popołudnia' wściekły do mieszkania Klaudiusza. Nie był to j j wymowny dżentelmen, który tłumaczył, jajj J rolę w życiu mężczyzny odgrywa dobrze skrojony1 nitur. — Pan, zdaje się, nie ma zwyczaju regulować raehu ków? — zapytał drwiąco. — Albo mi pan natychm zwróci garnitury, albo udaję się na policję. Klaudiusz patrzył na niego zdumiony, nie mogąc wy. dobyć z siebie słowa, lecz w tej chwili wtrąciła Gaby. — Oczywiście, ma pan świętą rację. To bardzo ir z pana strony, że zechciał się pan pofatygować tu di nas po tylu schodach, zamiast od razu przysłać policjanta. Zawsze mówię, że dżentelmena poznać po n nierach. Proszę, niech pan chwilkę spocznie. Biedny krawiec opadł na krzesło i teraz już wyglą dał znacznie mniej groźnie. — Miałam właśnie zamiar napić się herbaty, napije się pan ze mną i opowie mi, o co wła chodzi. — Uśmiechnęła się czarująco, po czym zwró się do Klaudiusza: — Skocz do cukierni i przynieś c ka. Pośpiesz się! — dorzuciła ostrym tonem. Mrugnęła do niego porozumiewawczo i usiadł krawcu. — A teraz proszę mi opowiedzieć, co znowu głupi i lekkomyślny mąż nabroił. — OdruchoW' go za rękę. — Przecież pan wie, że artyści bwa] niemądrzy. 384 dołał usłyszeć Klaudiusz, wybiegając z Ty*e tylkLZ wrócił, a sprawunki zajęły mu trochę koiu. & Lłfl herbatę i gawędziła z panem Hugo. tv przepadł? — znakomicie udawała, że _Jpan Hugo chciał już odejść. Czy ty nie się LnfeW%p on jest bardzo zajęty? Całe szczęście, że S^n awanturę, że jest lekkomyślny i rozrzut- 1 dzięki, że pan Hugo to człowiek szlachetny ouniały- Zgodził się skreślić część długu, a po-^nrzedłużył kredyt jeszcze na trzy miesiące. In- >nt z krawcem zakończył się wymianą uprzejmości i uśmiechów. ¦ A teraz zabierzemy się do ciastek — oświadczyła po wyjściu krawca. — Jesteś mi winien pięćset cału- sów. - Masz jednego a konto! — Pocałował ją. — Naprawdę, nie mam pojęcia, co ja bym bez ciebie zrobił. Dziś wieczór idziemy do „Alkazaru". Była zachwycona. Uwielbiała kabarety, szczególnie zaś lubiła „Alkazar", zadymiony hałaśliwy lokal na Polach Elizejskich, otwarty przez całe lato. Program zawsze budził w niej niekłamany entuzjazm. Śmiała się : najgłupszych dowcipów, z szeroko otwartymi ustami oglądała występy akrobatów i tresowanych fok. Podchwytywała refreny piosenek. Po kabarecie poszli je-do kawiarni, gdzie zaczęli swą stałą zabawę: odgadywanie zawodów osób siedzących przy sąsiednich stolikach. wię. ci, że to admirał w stanie spoczynku — g!ąd . a' kieruJąc wzrok w stronę bardzo poważnie wyru śJilCeg° pana ° wygolonych gładko policzkach koło-Jjezo wędzonej szynki. iatrz, jakie ma rumiane policzki. Widać, że ca-ycie spędził na morzu. 385 — Założę śię, że jest właścicielem zakładu Po wego. Wygląda mi na człowieka, który z przyieS pochowałby swego najserdeczniejszego przyjaci — A może jest sędzią? — wahała się. W końcu uzgodnili, że musi to być 2amożnv kant misek klozetowych, co oczywiście spow ia nowy wybuch śmiechu, który starali się ukryć jąc twarze dłońmi, kiedy poważny jegomość zaj im gniewnie przyglądać. Ponieważ serca mieli przepełnione radością, ^s wydawało im się zabawne. Każdy dzień przynosił < ży zapas słońca i śmiechu. Ale dni płynęły coraz ciej i pewnego ranka Gaby ze ściśniętym sercem #3 dziła, że minął lipiec. — Jakże szybko mija czas, kiedy się jest szczęśl wym — powiedziała cichutko, tuląc się do niego. — Wybierzmy się na piknik — zaproponował oderwać ją od smutnych myśli. —- Dokąd? — Dokądkolwiek. Wybrał Asnieres nad Sekwaną, o trzy mile od Paryża. Płynąć mieli statkiem. Następnego dnia o dziesiątej rano weszli na pokła „Le Touriste" przy Pont Royal. Dzień był przepiękn; słoneczny, na niebie ani jednej chmurki. Gaby, k po raz pierwszy w życiu znalazła się na statku, s: onieśmielona, trzymając koszyk z jedzeniem na nach i podtrzymując jedną ręką swój słomkc i pelusz. Paryż przepływał jej przed oczami. Wkrótce jednak ośmieliła się na tyle, że postawiła koszyk siebie na ławce, a jeszcze później zaczęła zwie statek. Teraz już czuła się jak stary wilk morski stko ją zachwycało — omszałe łuki mostów, rymi przepływali, sapanie maszyny i powaga Statek bez pośpiechu dobijał do kolejnych Vx7^s wreszcie dotarł do Asnieres. Nad rzeką były już tłumy wycieczkowiczów, a 386 ali sią dla siebie wolny skrawek łąki. Rozłożyli ie znaleźć yjmowali przywiezione zapasy i za- na traW^'zenia, mając iluzję całkowitej samotno- d°A3niu senni od wina i słońca, leżeli patrząc śd ? ^«v W* nieba. ¦ ; ^ bezkresr%n bvło cudownie, gdybyśmy mogli zamiesz- ' JaSudnej wy^ie. Tylko we dwoje... kac na bezlitfJ tam robili? libyśmy na plaży, łowili ryby, jedli banany \L — Głos jej zniżył się do ledwie słyszalne-i kochali się- Ł szybko byś się znudziła. ciał zapytać, a co z powozem, własnym domem, icieLtami, o których tak marzyła, lecz ujrzał, że za- i Uniósł się na łokciu i zaczął wpatrywać się w jej warz, ozłoconą promieniami słońca. Gaby, najdroższa Gaby... Wargi miała lekko rozchylone w półuśmiechu, a przez cienki materiał bluzki prześwitywały różowe piersi. Było w tym widoku coś niezwykle naturalnego. Spała na trawie rozmarzona i zmysłowa — niby starożytna nimfa wskrzeszona nagle na jedno letnie popołudnie i przemieniona w młodą Francuzkę ubraną w płócienną spódnicę i bluzkę z otwartym kołnierzem. Nagle wstrzymał oddech. delikatny powiew wiatru pojawiła się w jego iźni długa, wijąca się melodia grana na flecie. uej usłyszał dźwięki harfy nanizane jak szklane pa-Ji a jeszcze później leniwe budzenie się orkiestry — ¦ająca stopniowo fala pożądania, która na koniec Je slę w jęku rozkoszy. W miarę jak pożąd " dźwięki cichły, by wreszcie całkowicie roz- lyn* sie' w • dchły' fay wreszcie całkowicie roz-Obudzij*a w. C1szy. liym oczam?Żał Pochylony nad ^ą i Parzył nie-ł0> kochanie? — zapytała z uśmiechem. 387 Zamrugał powiekami, wyrwany z marzeń — Mam! — jego wargi drżały. — Mam . Szcie! — Co masz? — Moje Popołudnie... Słyszałem je, słyszałem nie, dźwięki czyste jak kryształ... Pomyślała, że może zwariował, ale on nie 2 jej zdumionego spojrzenia. — Nareszcie przyszło!... Długo czekałem, ale w cu pojawiło się. I nie będzie to symfonia, jak myś ale krótki utwór na orkiestrę. Jedna fraza, wiją i narastająca do granic wytrzymałości, która poten gle wybucha i rozsypuje się... Spoglądała na niego ze zdumieniem. Jeszcze nigd< był tak podniecony. Oddychał szybko, niemal c patrzył na nią niewidzącymi oczami, nie zdając < sprawy z jej obecności, zabłąkany w jakimś swoi własnym świecie. — O czym ty właściwie mówisz? — zaśmiała głośno. Jej śmiech Sprowadził go wreszcie na ziemię. Przet oczy, westchnął głęboko i uśmiechnął się z zakłop taniem. — Myślisz pewnie, że zwariowałem? — W każdym razie takie odniosłam wrażenie. — Przepraszam cię. Ale to pojawiło się tak i a ja od tak dawna na to czekałem, że... Po czym opowiedział jej o poemacie Mallarmei którego chciał napisać muzykę. Od dwóch lat o marzył. — Tytuł brzmi: Popołudnie fauna, poniewaa dzieje się po południu, w upalny letni dzień, opowieść o faunie, który wytropił śpiącą wśr^ nimfę, a kiedy ta zerwała się i zaczęła uciekać, P za nią, dopadł ją i zdobył. Mam nadzieję, 2 stronnemu zadowoleniu — próbował żartowa< nie śmiała Się. Wciąż jeszcze widziała go taki 388 Lą. Dziwne uczucie towarzyszyło temu ył Przed ° więc on potrafi skryć się w swoim wła- do którego ona nie ma dostępu. świecie^ ^wił dalej __ prZyglądałem ci się) ' ieSZ r i nagle stałaś się ową śpiącą nimfą. Tak kiedy spał^ opołudnia przeszła gładko. Wrócili na przy-#eszta łvnęli z powrotem do miasta w liliowej mgle )0Stali razem na rufie i patrzyli na pieniący się Mku na wodzie, żartowali, ale ich rozmowy i prze-rzania nie były już tak naturalne jak rano. Nzaiutrz uznała, że musi wyzbyć się obaw. Bo Lnże się właściwie przejmowała? Tym, że kiedy ona drzemała, przyszedł mu do głowy pomysł jakiegoś mu-cznego utworu? I co z tego? Wiadomo, że Klaudiusz ) artysta, a zatem jak wszyscy artyści jest trochę niespełna rozumu. Cóż to jej przeszkadza? Powinna raczej udawać, że interesuje się muzyką. Nakłonić go, by mówił o muzyce. Mężczyźni lubią rozmawiać o swoich sprawach... Jeszcze tego samego dnia zaczęła wypytywać go o fau-nów i nimfy, jakby ją to naprawdę obchodziło. Stała przy nim cicha i uśmiechnięta, gdy pisał pierwszy szkic Popołudnia fauna, a kiedy skończył, poprosiła, by za-ł jej to na fortepianie, po czym bez zająknienia wiadczyła, że ta muzyka bardzo jej się podoba, ydzień później Henryk de Regnier przyszedł z li-od Maeterlincka; list nie tylko zawierał zgodę zerobienie sztuki na operę, ale także na wszelkie zmiany, jakie kompozytor zechce wprowadzić i. °y wpadła w zachwyt. Musimy to uczcić! — oświadczyła Klaudiuszowi, Regnier wyszedł. — Ja się tym zajmę! wieczora do kolacji był szampan. Przy deserze nieco już wstawiona, pełna była entuzjazmu. wany 8 sierpnia 1893 i zaadresowany do de Re-decydującą rolę w burzliwych losach Peleasa. 389 — Założę się, że napiszesz absolutnie najlepszą na świecie. uśmiechali się do siebie. Je- zamglone trochę pltł t — Postaram się. — Więc wypijmy! Wychylili kieliszki e lone oczy były trochę zamglone, trochę plątał sit język, mimo to wygłosiła długi monolog, aby przeko ^ go, że jest całkiem trzeźwa. — Jasne, że jesteś trzeźwa, ale czy nie chciałabyś na chwilkę położyć? — Najpierw musimy skończyć butelkę. — Spojrzy w zamyśleniu na pusty kieliszek. — Gorąco dziś, prav da? — rozpięła szlafrok i zaczęła się wachlować serwe ką. Nagle jej wargi złożyły się w milczący pocałunek. Strasznie cię kocham. — I ja ciebie. — Ale ty za bardzo kochasz tę swoją cholerną muzykę. Ja ciebie bardziej kocham, bo nie mam do kochani niczego, prócz ciebie... — po czym dodała bez związku: -Wznieśmy jeszcze jeden toast. Ale jaki? — Nic mi nie przychodzi do głowy. — Już wiem. Wypijemy za zdrowie prezydenta Carno-ta. — Napełniła kieliszki i uniosła swój, ale nagle zi trzymała się. — Ten toast musimy wznieść na stojąco. -Usiłowała wstać, ale zaraz opadła z powrotem na krz sło. — Boję się, że jestem trochę wstawiona — F znała. — Jesteś kompletnie wstawiona — uśmiechnął i I naprawdę lepiej będzie, jeśli położysz się i * prześpisz. — Wykluczone. — Tak, tak. I to zaraz — wstał od stołu. Wychyliła jednym haustem swój kielich szafl westchnęła głęboko z ulgą, po czym dostała ki. — Przepraszam cię — zakryła sobie dłonią Nie przejmuj się, wiem, co trzeba zrobić. usta- 390 różnych metod, jej zdaniem skutecznych, pr^ zaWOdziły. Na koniec położyła się na poje ws2ys . . jedną nogę i wykonała kilka skompli-nl°wiczeń zatkawszy sobie nos palcami, tak że *oW-nie udusiła. oinal się ¦., -e samo — powiedział Klaudiusz, podnosząc Ziając na nogi. — Połóż się, zobaczysz, że po- ją * **ie lepiej- pierała się, kiedy prowadził ją do łóżka. ^pocałuj mnie — wyjąkała z trudem, gdy wygładzał °pochylił się i pocałował ją, ale ona już spała. Deli-nie uwolnił się od jej ramienia i przez chwilę pa-I na nią. Spała spokojnie jak dziecko. „Gaby, moje kochanie..." < Podszedł na palcach do okna i spojrzał na niebo usiane gwiazdami. Teraz dopiero mógł się nacieszyć do woli. Wyczuł, że Gaby jedynie udawała zachwyt, kryjąc swą niechęć do jego umiłowanej muzyki, do rywalki. Przez cały wieczór starał się nie pokazać, jak bardzo jest szczęśliwy. Teraz już nie musiał się hamować. Ma zgodę na wykorzystanie Peleasa, bez żadnych zastrzeżeń i warunków. Może robić z tekstem, co mu się podoba. rótce zabierze się do roboty. Jeszcze nie teraz. Gdy ko Gaby się wyprowadzi. Praca wypełni mu samot-ność, którą ona po sobie zostawi. Rozdział 11 zabrać się d0 swej py yiefiał * ~ Nie będe- ci P^eszkadzać. autor dał m 2e me przyszło mu t0 do giowy. To, że nUsi n%chrn-PraWa d° Peleasa> nie oznacza jeszcze, że ' mU2yce niast rzucić wszystko i zakopać się po uszy 391 Ch( — Mamy przed sobą jeszcze kilka tygodni i wykorzystać do ostatniej minuty. Tego wieczora zabrał ją do „L'Auberge du Cl0 » drodze opowiedział jej o Eriku Satie i jego z Bigui. — Kiedy widziałem go ostatnim razem, mówił o bójstwie. Może się już powiesił do tego czasu? Erik jednak był zbyt wściekły, żeby w ogóle mV'i 0 samobójstwie. Przesłał swój balet Uspud dyrekto Opery paryskiej, spodziewając się, że zostanie nat miast wystawiony, tymczasem ten łobuz nawet nie kwitował odbioru partytury. — Pomyśl tylko! Dzieło poświęcone Trójcy Święte' Zapłaci mi za to! Wyzwałem go na pojedynek. Potne na kawałki, posiekam jak kotlet! Był w niezwykle krwiożerczym nastroju i długo szcze kontynuowałby swą perorę, ale właściciel dał i znak, że czas już wrócić do fortepianu. — Jak ci się podobał? — zapytał Klaudiusz, gdy wracali do domu. — Idiota. — Chyba nie. Jest bardzo wrażliwy i inteligentny. Szkoda, że mało zna się na harmonii i kompozycji, ale ma talent. Dwa lata temu prosiłem mego nauczyciela, pana Guirauda, aby pozwolił mu chodzić na nasz kur lecz studenci wyśmiali go i przegnali z klasy. Mimo 1 zobaczysz, on się jeszcze wybije. Umie się zareklair 1 jest sprytny. Nie darmo jest pół Szkotem i pół N mandczykiem. Takiej kombinacji nikt pod wzgW sprytu nie dorówna. — A ja ci mówię, że to idiota. — Powiedzmy. W każdym razie należy do t idiotów, którzy innym potrafią wmówić, że są & szami, co już samo przez się jest czymś genialny1 wda? a Cfr Przez cały sierpień trwała upalna pogoda, y myślał o Peleasie. ale tylko ukradkiem, gdy 3e3 392 ich życiu nic się nie zmieniło. Śniadania / )ku wychodzili na spacer, zamawiali sorbety jedli # Xoz kaWiarni i bawili się w swą grę w domysły, nadali do ojczulka Bailly'ego albo też szli do Czasaml Wesołego miasteczka lub do kabaretu. Na jego cyrku> d°znoWU urządzili sobie piknik, tym razem w le-urodziny Qioxxd. Opowiadał jej o cioci Tavie i o tym, !!-! ił z nią na grzyby. Gaby z kolei opowiedziała wych wyprawach z siostrą nad rzekę Touąues, ° łowiły ryby i zawsze spotykały pana Martina, któ-lłvnął w miasteczku z tego, że wszystkie jego córki, rymiał ich pięć, zostały zakonnicami i. __ Cały dzień łowił ryby, a wieczorem zostawiał pod bramą klasztoru koszyk z połowem. Ta wymiana wspomnień z dzieciństwa zbliżyła ich w jakiś czuły i melancholijny sposób. — To były najszczęśliwsze dni w moim życiu — powiedziała z westchnieniem. — A teraz marzę tylko o tym, aby czas stanął w miejscu. Czas jednak biegł szybko naprzód. Zbliżał się koniec sierpnia. Właśnie przyszedł list od pani Chausson, w którym zapraszała ich na tydzień do Luzancy. - Będę miała okazję włożyć mój ogrodowy kape-usz - ucieszyła się Gaby. — Wiesz, ten który kupiliśmy w „Luwrze". - A ja ci pokażę mój kapelusz rybacki. Jeśli ci się >a, będę ci go wypożyczał za pięćdziesiąt całusów od godziny. yfkfćdziesiąt! ~~ była oburzona- — Toż to yfk Slę' pakując walizki. Wreszcie zmuszony był znacznie niższe wynagrodzenie. zna- > św. T1C był nie kt0 inny Jak Therese Martin, lepiej zna- Patronk r°kU> ma^c 24 lata A została później uznana za Frarw* H ta x zosiaia później uznana za ncji, Teresę z Lisieux, wespół z Joanną d'Arc. 393 — Nie mogę robić z tobą żadnych interesów y postawisz na swoim — narzekał. Jak zwykle, wielki dom Chaussonów był r> \ ści. Klaudiusz znowu mógł obserwować niezwytf lent Gaby do pozyskiwania sobie ludzi. Panie, kt czątkowo odnosiły się do niej z rezerwą, a nawet ną niechęcią, potrafiła rozbroić skromnością i su^t ^ komplementami, a gdy zorientowały się, że Gab* interesuje się ich mężami, zapomniały 0 wszi uprzedzeniach i przyjęły ją do swego grona. Skror i cnotliwa Gaby spędzała z nimi całe popołudni rozmówkach i robotach ręcznych pod dużym wiąże głębi ogrodu. Klaudiusz natomiast niemal nie rozstawał się z Eui niuszem Ysayem, skrzypkiem z Belgii, który przyjet tu na krótkie, lecz bardzo zasłużone wakacje 2 i trojgiem dzieci. Muzykowali razem, grając przeważ! utwory na skrzypce i fortepian, a w przerwach popi jali piwo na tarasie domu, rozmawiając o swych p nach na przyszłość. Tęgi, z wygolonymi policzkami i lwią grzywą Ysay< wyglądał na wirtuoza w każdym calu. W ciągu kilk lat zdobył sobie światową sławę i teraz, w trzydziesty piątym roku życia, uchodził za najświetniejszego skrz ka europejskiego. Występował w wielu krajach, 1 to znajdował jeszcze czas na wykłady w Konserwal rium brukselskim, na prywatne lekcje, a także wadzenie „Kwartetu Ysaya" uchodzącego za najlepszych zespołów kameralnych Europy. Pr rana do nocy, był pełen energii i niezwykle szcz< wydawał pieniądze równie szybko, jak je wspomagał ubogich muzyków, zbierał stare ins muzyczne i prowadził wytworny dom otwa uosobieniem artystycznego sukcesu. . ^ — W Brukseli nie mam chwili czasu dla s czas wyjazdów jest jeszcze gorzej. Zarabiał bardzo dużo, ale pieniądze to nie wsz^ 394 bogaci zawsze tak mówią. rta mieć więcej czasu, chciałbym mieć więcej pieniędzy. Wynika ^ ja-irł nie ma tego, na czym mu najbardziej za- «rie Klaudiusz wspomniał, że napisał Kwar-W rgm^st w tej chwili w druku. tet' k!?pryzainteresował się. Bardzo chciałbym to zobaczyć. Ludzie są już trochę • Haydnem i Mozartem; chętnie zagrałbym dla coś nowego. W okresie Bożego Narodzenia ^eżdżam z moim „Kwartetem" do Paryża, dajemy cert dla „La Nationale". Może moglibyśmy wtedy agrać pański Kwartet, jeśli oczywiście zdążymy się go nauczyć. Kiedy mógłby mi go pan pokazać? - Jak tylko będą gotowe korekty; prawdopodobnie w listopadzie. — Proszę przysłać mi je jak najszybciej, a my zaczniemy próby. — Możliwe, że sam je przywiozę. Bo wie pan, wybieram się do Gandawy; chciałbym pokazać Maeterlin-ckowi zmiany, jakie poczyniłem w jego sztuce. W drodze powrotnej mógłbym zatrzymać się w Brukseli. Na dzień przed wyjazdem Klaudiuszowi udało się zobaczyć z Gaby na chwilę. • Madame Chausson prosi, żebyśmy zostali jeszcze tydzień. — Bardzo to miło z jej strony, ale nie mamy czasu, tomy wracać. I więc następnego popołudnia, żegnani ser-rzez wszystkich. Madame Ysaye wymogła na Brukseli etniCę> Że odwiedzi te> Sdy *yIko będzie w [ __Zę zaParniętać nasz adres — wołała, gdy powóz drod Venue Brugmann 48. e powrotnej Klaudiusz gratulował Gaby suk- 395 — Masz mnóstwo nowych przyjaciół. — Wszyscy byli dla mnie bardzo mili — odpOv ła półgłosem, patrząc przez okno. Zrozumiał, że ona nie chce rozi się jej więc w milczeniu. Siedziała naprzeciw. Zrozumiał, że ona nie chce rozmawiać. Przyp ciw, ^ ? się w rytm stukotu kół pociągu, zwrócona d do profilem. Znów zafascynowała go jej uroda. Jeg0 wędrował z wolna od prostego, krótkiego nosa i r warg, do długiej, gibkiej linii szyi. Gaby, naj sza... Do końca życia zapamięta to cudowne lato i tę pjc kobietę, która wybrała jego pokój na poddaszu, , mogła spędzić je na jachcie. Będzie miał o czym o wiadać swoim wnukom, o ile kiedykolwiek będzie miał... Wydało mu się wręcz niewiarygodne, że to już wrzesień, że za tydzień, dwa, ona zniknie z jego życia. Wiedział przecież o tym od początku, ale była to jedyn odległa, niejasna perspektywa, jak świadomość teg że kiedyś trzeba będzie umrzeć. Teraz nie jest to ji nic odległego ani nieprawdopodobnego, ale rzeczywist i trudna do zniesienia myśl o rozstaniu. Ciężko będzie przyzwyczaić się do życia bez niej. Ciężki będzie p wrót do dawnego trybu życia. Nawet już teraz, po powrocie do Paryża, nie będzie tak samo. — Kochanie — jego głos wyrwał ją z zamyśleni; Muszę zacząć rozglądać się za pracą i znowu będę siał dawać lekcje. — Wiem o tym. — To znaczy, że będę przebywał dużo poza c Będziesz cały czas sama, obawiam się, że saffiot dokuczy... — Mnie to nie przeszkadza. — Mówisz tak, żeby mnie pocieszyć. Może prz< się do hotelu, nim nie wróci twój przyjaciel. — Nie martw się. Nie będę się nudziła. Zna] 396 . L A skoro już o tym mówimy... Nie chcę, i^ wychodzić wieczorami do miasta. ¦ Crhcę, żebyś zaczął pisać swoją operę. l6' może poczekać. Będę miał czasu aż nadto, °T sie wyprowadzisz. x o tym słyszeć. Klaudiusz musi pracować Nie Ch r^ Musi & naPisaó Jak najprędzej Nie swoją °Per^ Musi & naPisaó Jak najprędzej, i Pisa°,j eperować swoje finanse. Nie pozwoli mu mar-żeby ?°wieczorów tylko po to, aby ona miała trochę °^ i ^vwki Mowy nie ma. Będzie mi bardzo dobrze z tobą w domu. Dopóki s~teśmy razem, nic więcej mi nie potrzeba. •ce wypełniła mu potężna fala miłości do Gaby. Kochana! Tak więc po powrocie wszystko się zmieniło. Skończyło się wylegiwanie do późna w łóżku, pikniki, przesiadywanie w kawiarniach. Przez cały prawie dzień Klaudiusz był poza domem. Gaby nie miała nic do roboty. Próbowała czytać, ale groszowe powieści o napadach rabunkowych i przemycie narkotyków przestały ją ba-vić. Prała, szorowała, przestawiała meble, robiła porządki, mimo że dopiero przed chwilą skończyła sprzą-ać. Wpadała na pogawędkę do Madame Senegal, z którą się zaprzyjaźniła. Czasami wczesnym popołudniem wychodziła na spacer. bulw r°kU Przedłużało siS> a Przez liście drzew na rtjvWCiąŻ Prześwitywało słońce. Elegancką sa-tecą !r!?iet^ spacerującą bez celu i co raz to przystali wystawami sklepów, przed plakatami, przed ' zaczepiali uśmiechnięci i uprzejmi panowie, te Poznają, i próbując nawiązać rozmowę. Ona w^2ania Zn . zon^ miną przerywała wszelkie próby na-jomości i wracała na poddasze do sensacyj- Debussym 397 Wreszcie popołudnie się kończyło. SłySZąc k schodach, wybiegała na podest, obejmowała Ki i całowali się, jakby ich rozłąka trwała wiele * — Połóż się, a ja tymczasem przygotuję kol • Wyciągał się na łóżku i zapominał o swym z i rozczarowaniach, słuchając jej paplaniny i w ( nią wzrokiem po pokoju. Codziennie czuł ten sar pływ wdzięczności na widok świeżo wypranych w oknach, świeżych kwiatów na stole. Potem następowała cudowna kolacja. Jadł z lei? wyrzutami sumienia, zdając sobie sprawę, że nie c przecież ani grosza. — Jestem ci chyba winien strasznie dużo pieniąd; powiedział pewnego razu. — Nic mi nie jesteś winien. Ach, prawda, masj mnie inny dług. Należy mi się od ciebie dwieście demdziesiąt osiem tysięcy całusów. Nie wiem, jak ty spłacisz. Ta stara sprawa przypominała im beztroskie dni 1 podkreślając różnicę między czasem przeszłym a tera niejszym. — Zapomnijmy o pocałunkach i porozmawiajmy p ważnie. Ile ci jestem winien? — Już ci powiedziałam, że nic. Nie pamiętasz, j^ się umówiliśmy? W czerwcu, kiedy zamieszkali razem, Klaudiusz czątkowo nalegał, że będzie płacił za wszystko, bo < jest jego gościem. Po tygodniu jej sposób robienia pów całkowicie zrujnował jego budżet. Zmusiła g czas, by przystał na jej warunki: on będzie mieszkanie i rozrywki, czyli kawiarnie, teatry J dalej, a ona zajmie się wydatkami domowymi. Sumy były mniej więcej równe, tyle tylko nie było już żadnych rozrywek, on zaś jadały — Odtąd będziesz zapisywała wszystko, a j cę, gdy tylko zarobię. Obiecała i zmieniła temat. 398 — zapytała, siadając mu na ko-Rozmawlaieś z jakimś wydawcą? Ciężki mia- 'lnie. Przeważnie wysiadywałem w po-6Już się do tego przyzwyczaiłem. zek*lnia zekał, czytając jakieś stare pismo ilustro-siadał * newien czas zerkał na zegar. Trwało to go->kiedy dwie. Potem wchodziła sekretarka i mó-wydawca musiał wyjść i że dziś już nie wróci A ieśli jakimś szczęśliwym zbiegiem okolicz-^arzało się, że wydawca go przyjmował, to za-miną człowieka szalenie zajętego i ogromnie ego się, któremu ledwie starczy czasu, by unieść znad biurka i powiedzieć, że sytuacja jest bardzo [ i że nie ma dla Klaudiusza żadnej pracy. Czy głby przyjść za tydzień? Może wtedy coś się znaj- — Teraz już wiesz, jak ja żyję — mówił dalej. — Codziennie ten sam beznadziejny młyn. Prawda, że to nie jest bardzo wesołe? Ale to moja wina. Profesor ostrzegał mnie i radził, bym wziął jakąś posadę stałą. A ja cóż, chciałem mieć czas na komponowanie... — uśmiechnął się drwiąco. — No i jestem wolnym człowiekiem. Nikt nie może mi zabronić głodować i marznąć w zimie. Dla mnie nie ma to większego znaczenia, martwię się tylko o ciebie. Jesteś sama prawie przez cały dzień. Co dziś robiłaś? Czekałam na ciebie — przytuliła się do Klaudiu-T ~k °ZaS tak womo miJa> kiedy ciebie nie ma. ao * ^zas Płynął bardzo wolno, kiedy czekała na A ale tym, co jeszcze bardziej utrudniało jej to Leonie16' -^ ^ Walka z sobą samą' Wiedziała> ze umówił •Wr^C^a> a*e wc^z zwlekała z wizytą, chociaż dej jen^' Że PrzyJdzie. Z dnia na dzień coraz trud- is2em p° po&°dzić się z myślą o rozstaniu z Klau- •fce nou >zs^dek mówił, że powinna go rzucić, ale nakazywało zostać. 399 Wreszcie wpadła na pomysł, który rokował dzieję. Zaczynała rozumieć, jak beznadziejna * sytuacja i co ją czeka, jeśli przy nim zostani^ dzienne czekanie, pranie, gotowanie, wieczorem G ^ danie mu się, jak komponuje, i wyczekiwanie ** lę, kiedy wreszcie się położy. Która dziewczyna łaby się na takie życie? Pobędzie więc z nim kilka tygodni, potem znudzi się i wtedy już bez ż skrupułów opuści to nędzne poddasze. Ucieknie d trana, a jeśli okaże się, że nie czekał na nią, sobie innego przyjaciela, równie bogatego i Szukała pretekstu, by zostać jeszcze przez mi€ nego. Pretekstu absolutnie pewnego, tak żeby sama ] uwierzyć... Któregoś dnia po powrocie do domu Klaudiusz j Leonie. Piły herbatę. — Niedobre wiadomości — powitała go Gaby. — Właśnie dowiedziałam się, że Gontran będzie jeszcze kill tygodni poza Paryżem. Leonie była niebrzydką, dość pospolicie wyglądającą I kobietą o obfitych kształtach, dobrotliwym uśmiechu i wspaniałych oczach. Miała na sobie czerwoną aksamitną suknię i kapelusz z dużym pióropuszem. W trakcie rozmowy starała się zwrócić uwagę na swe piękne n ce. — Nie pozostaje nic innego jak czekać cierpliwie. Ciotka Gontrana tydzień temu umarła w swym z ku gdzieś w Cevennes. Były jakieś komplikacje z stamentem. Gontran oczywiście musi być na miej i pilnować, by prawnicy go nie ograbili. — Wie pan, jacy oni są — dodała Leonie z uśmie osoby doświadczonej. — To pijawki... — Mam nadzieję, że nie potrwa to zbyt długo • zwała się Gaby. Leonie wzruszyła ramionami. Dysponowała « zestawem gestów i potrafiła nimi wyrazić bardz* 400 wała do zrozumienia, że trudno przewi-0 r*zeTr\}1L potrwa nieobecność Gontrana. zięć, Jak ^sz wiedzieć, co myślę — zwróciła się do - JeŚl1 -tarsza i mądrzejsza siostra — to radzę ci Gaby> i I sią na co najmniej dwa miesiące. Te praw-Tnrie zwykle ciągną się bez końca. \rvisciu Klaudiusz i Gaby przez chwilę mil- robić? - zapytał w końcu. jjszzam py a wiem. Ale nie martw się, nie zostanę tu. Poczuł się obrażony jej tonem. _ Tak ci tutaj źle? Wręcz przeciwnie. Jeszcze nigdy w życiu nie by-Ttak szczęśliwa, ale ty na pewno chcesz już być — Skąd ci to przyszło do głowy? — Wyobrażam sobie, co myślisz. — Naprawdę? A według ciebie cóż ja takiego myślę? — Że miałam zostać tylko do września i że nie chcesz, bym ci siedziała na głowie jeszcze przez miesiąc. — Pozwolisz, że ja sam będę myślał za siebie? Czy kiedykolwiek wspomniałem ci, że chciałbym, abyś się wyprowadziła? Czy dałem ci to w jakikolwiek sposób do zrozumienia? Nie, ale wspomniałeś kiedyś o hotelu. Bo myślałem, że zaczynam cię nudzić. — A ja myślałam, że masz mnie dość. ¦^uptasku! Nawet nie wyobrażasz sobie, jaki je- z tobą szczęśliwy. mnie też Jest z tobą dobrze. ^c do licha, dlaczego nie chcesz zostać? le Chc bć ci ciężarem. Wiem, jak bardzo lubisz h ?le Chcę j»z byc sam j y s => samo. Ty wiesz lepiej ode mnie, co my-ę? M czego nie lubię. A wiesz, co zrobię za 401 — Nie. — Spuszczę ci solidne lanie. Chodź no tu! czym gestem rozkazał, by usiadła mu na koi" Zaraz dostaniesz lanie. Wykonała posłusznie jego rozkaz. Przełożył * przez kolano i udawał, że wymierza jej klapsa — A teraz siadaj i odpowiadaj na moje pytani ko bez żadnych wykrętów! Tak lub nie. Czy \ * choć trochę kochasz? — Bardzo! — Jesteś ze mną szczęśliwa? — Najszczęśliwsza w świecie. — Chcesz zostać ze mną? — Ale tylko jeśli ty chcesz. — Wiesz, że chcę. — Jesteś pewny? — Oczywiście, że jestem pewny. Ale słuchaj, kto 1 zadaje pytania? Wiesz przecież, że Strasznie chcę, abyś została. Chciałbym, żebyś została jeszcze przez i miesięcy. — To chyba będzie niemożliwe — roześmiała się g śno. — Ale zostanę, jak długo będę mogła. Oczywiście, jeśli naprawdę tego chcesz. — Już raz ci powiedziałem. Co jeszcze mam zrobić Mam klęknąć przed tobą? — Nie musisz. — W jej oczach dostrzegł błysk ti fu. — Ale możesz zacząć spłacać te dwieście tysięcy c łusów, które jesteś mi winien. Był wściekły, kiedy w kilka dni później zawiado go, że musi wyjechać do Lisieux na ślub siostry. — Znowu! I jak długo tym razem zamierzasz siedzieć? d, — Trudno przewidzieć. Tydzień, dwa. Zależy, 1 go będę potrzebna rodzicom. Ciężko im będzie Vr' czaić się do życia bez Blanche. 402 nie będzie ciężko bez niej? O niego to troszczy. ci do głowy, że mnie także będzie rieźko bez ^^awalerskiego życia dobrze ci zrobi — ^ lCii^d ___^ ^ może nawet tak ci przypadnie do Docieszała L°\ ie będziesz chciał, bym wracała. jd cale n ę wcale nie przypadło mu do gustu kawaler- ł bi tć ć i e sain mUSiał sobie gotować, sam spać, a wie- całym dniu wracać samotnie do pustego po-L> *+ wcale nie było zabawne. Ze zdumieniem k°3u L° d tł i od iej zależn jak ol w u' Lł°jak bardzo stał się od niej zależny, jak ol-StW1mia rolę zaczęła odgrywać w jego życiu. Odkąd echała, wszystko szło na bakier. Nie mógł znaleźć iek do' koszuli, nie pamiętał, gdzie są sznurowadła o butów, i nawet kuchenka spirytusowa, na której ona potrafiła wyczyniać istne kulinarne cuda, teraz nagle przestała funkcjonować. Brakowało mu Gaby, tęsknił za nią i nie mógł już doczekać się jej powrotu. Na szczęście sytuacja finansowa poprawiła się nieco. Monsieur Fromont dał mu nową transkrypcję, wygłaszając przy tym długie kazanie o cnotach oszczędzania i pracowitości; wręczył mu także pokaźną zaliczkę. Klaudiusz mógł więc nie tylko uregulować czynsz, lecz ^ spokojnie pisać swą operę, i to nie tylko wieczorami, także po południu. W ciągu kilku dni skończył scenę, którą zaczął przed trzema tygodniami. Zaniósł ją do oceny Chaussonowi *. ¦¦ Co pan o tym myśli? — zapytał, skończywszy grać. } wspaniałe. Ale naprawdę nie wyobrażam sobie, __Pan^zdoła napisać pięcioaktową operę, robiąc równo- ^k ^f002^ PiSaĆ Peleasa od czwartej sceny czwartego aktu. ervatory Uf U ~"~ Pierwszego z licznych — znajduje się w Con-*ernik i893»MUL!ie W Bostonie (USA) i ma datę „wrzesień—paź-^ cł. " Partie wokalne pisane są zwykłym ołówkiem, orkie-s* oznaczona niebieskim. 403 cześnie transkrypcję, dając lekcje i biegając od w cy do wydawcy. Po roku takiego życia ujrzym * na marach. — Chausson w zamyśleniu przez cłw^n' cierał podbródek. — A co by pan powiedział i watne recitale z fragmentami z oper Wagnera? t my będzie sporo wieczorów wagnerowskich urząd * przez panie z towarzystwa. Grał pan w świętym bytku, jakim jest Opera, wobec tego uchodzi pi specjalistę od Wagnera. Przypuszczam, że moja " * Za specjalistę od Wagnera. Przypuszczam, że moja żona potrafilibyśmy załatwić panu kilka koncertów, się panu znacznie bardziej opłacało niż dawanie L Po powrocie na swe poddasze Klaudiusz zastał t fug Jana Sebastiana Bacha, który przyniosła mu p łudniowa poczta. W środku była kartka od Pic Louysa, który zapowiadał nazajutrz swą wizytę. — Posłałem ci te fugi, ponieważ wspomniałeś kiedyś, że bardzo cenisz Bacha — zaczął od progu. — T samo jak ja. A poza tym chciałem ci podziękować z egzemplarz La Damoiselle elue, który mi przysłałeś. Rozsiadł się przy biurku Klaudiusza, położył cylinder na stosie arkuszy papieru nutowego i zaczął ściągać rękawiczki. — A teraz pomówmy poważnie. Proszę cię o szcze rość. Nie owijaj niczego w bawełnę, mów mi tylkc prawdę. Jak ja wyglądam? — Wspaniale. Pobyt nad morzem doskonale ci bił. Louys westchnął głęboko. — No cóż. Spodziewałem się, że to powiesz. Pochylił się do przodu, wyjął złotą papieros wziął sobie papierosa i zapalił. — Mój lekarz, strasznie drogi i godzien najwy zaufania, powiedział mi sześć miesięcy temu, 2 gruźlicę i nie doczekam końca przyszłego rok dmuchał nosem gęsty kłąb dymu i mówił dale] rzywszy mu, stosownie do tego ułożyłem s?kie z- , cząłem wydawać pieniądze, które odziedzicz; 404 rza, w dniu mojej śmierci nie zostało ani rozporządzenie, aby pocho^ano mnie ie, tak jak Mozarta oraz innych wielkich zgodnie z przepowiedniami mego leka_ pluć krwią. A ja tymczasem czuję gię jak koń, palę jak lokomotywa i mam apetyt na kobiety, szczególnie młode J0irpo7ed^T, co ja mam robić? - zapyta} z patosem PS, obawiam się, że będziesz musiał zyć dalej piotr zaniein6v^ił- * Czy zdajesz sobie sprawę z tego, cos ty powie_ dział? Przecież może jeszcze dojść do tego, ze będe musiał pracować! Tymczasem praca — jak posiada Pismo Święte - została pomyślana jako kara; nie rozu_ miem więc, dlaczego ja miałbym zostać ukar^ny za to że mój lekarz jest osłem. Milczał przez chwilę, zamyślony, wpatrując się w dym z papierosa. — Zastanów się! Mam dwadzieścia trzy lata, jestem bogaty, utalentowany i aż do przesady ^]iwy na ^dzięki kobiet. Powinienem być szczęśliwy, 9 tymcza-Seni jestem kłębkiem nerwów. A że prócz tego był głodny, zaproponował, afy wy|Jr u się na kolację. jszli do „La Maison Doree", eleganckiej Ugtauracii ^iof 1Warze DeS Italiens- podczas wystawnej kolacji ^ od^rył jeszcze jeden powód swej rozpaczy__ ^ nie chodziło ° zdl>owie, lecz o kobietę, 0 pe^ damę, która przyczepiła się do niego jak r ^ go ogona. p Jróbowałem już wszystkich sposobów -ozna-|mił '"~ Wytłumaczyiem jej, że jestem łajdakiem -e zostałem wyrzucony z mego kluby [ ze . ' ki przez P°lic^- Nic nie Poni^ło Za~ - ^wała, że możemy ukrywać się razem |f0'wi~ Szyłem jej, że w chwilach wolnych i inn;ych 405 zajęć handluję narkotykami, że jestem utrz prostytutki i niewątpliwie skończę na giioty g wiedziała, że będzie się za mnie modlić. b znałem, że cierpię na pewną dyskretną chorób abym pozwolił jej opiekować się sobą, i 0^' mnie wyleczy. Czy ty słyszałeś kiedyś coś pJ Klaudiusz oświadczył, że jeszcze nigdy nic p mu się nie zdarzyło. Wszystkie kobiety, które • rzucały go po kilku dniach odżywiania się i herbatą i po spędzeniu kilku nocy w jego lOdo pokoiku na poddaszu. — Szczęściarz! — zawołał Piotr. Przez chwilę obserwowali, jak maitre d'hótel poi crepes suzette koniakiem i zapaliwszy zapałkę, j dował wybuch niebieskiego płomienia. Piotr odcze aż entremets znajdą się przed nim, spróbował, podj kował kelnerowi, który ukłonił się i oddalił. ] ciągnął dalej. — Z kobietą zawsze trudno jest się dogadać; ale 2 bietą zakochaną jest to po prostu niemożliwe. Kiedy zakocha się, traci trzy czwarte swojej inteligencji, zapomina o godności, o wstydzie i rozsądku, jeśli go w ogó le kiedykolwiek posiadała, i zamienia się w jedną z owych przeraźliwych, na wpół obłąkanych bohater greckiej tragedii. Kobieta nie potrafi po prostu przj do wiadomości, że mężczyzna, którego ona kocha, n, jej nie kochać albo że już przestał ją kochać. To w jej próżność, rozbija jej wiarę w siebie, poty \ zazna spokoju, póki nie doprowadzi do koszmarn ry. — W zamyśleniu nabrał łyżkę leguminy, afe-zełknąl iy. — vv zcuiiysieiiiu iiaurai lyznę legujuha*j, r--i osuszył serwetką swój zabójczy wąsik. — Ą czenie nauczyło mnie, że istnieje na to tylko j sób, a mianowicie zniknąć jej z oczu. Dlatego tak często zmieniam mieszkania. Przekonałem przeprowadzka jest znacznie łatwiejsza niż zerwa mansu. Jadł w ponurym nastroju, utkwiwszy wzroJ 406 czy® gdyby pochylił się do Klaudiusza i z mi-spłynęło nań natchnienie, uniósł chciałbyś się przeprowadzić i zamie-zapytał. — Być może udałoby się nam duży stary dom, którego nikt już nie chce ,aleźć ja*lS wynająć właściwie za grosze. Mogłoby który ®°zn »byĆ '/^Taktownie odmówił. bardzo przywiązany do mego poddasza. Łą-tyle wspomnień. Właściwie zrosłem się 16 pokojem i nie wyobrażam sobie, ze mógłbym jUŻZ5ać gdzieś indziej. :as nieobecności Gaby widywali się prawie co- inie choćby tylko na kilka minut. Klaudiusz poił wypoczywać jedynie w męskim towarzystwie. Od żenku Vitala nie miał przyjaciół, dopiero teraz pojawił ę ten gadatliwy i zdolny młody pisarz. Mimo istniejącej między nimi różnicy wieku ośmiu lat i choć nie zga-zali się niemal w żadnej sprawie, przebywali ze sobą przyjemnością. Wkrótce nie mieli już przed sobą żadnych tajemnic. Klaudiusz oczywiście opowiedział mu o Gaby. Jaka śliczna i czuła, jak nalegała, aby zostać z nim je-cze kilka tygodni. Piotra ogarnęła zazdrość. Jawet nie zdajesz sobie sprawy, jaki z ciebie jczęściarz! Coś podobnego! Piękna dziewczyna, która lce wyjść za ciebie za mąż, nie chce zostać z tobą z^, nie chce ci matkować ani cię pielęgnować, *ć na dobrą drogę, przenicować i ułożyć w łó- znać?U dziecko. Kiedy będę miał zaszczyt ją po- rót PaK dziernik Y przypadł na 3eden z owych pięknych Sądi °?Tycłl, dm#> kiedy lato wraca na chwilę, aby 3 óźi Sądzić s ?T, m> kiedy lato wraca na chwilę, aby 3 spóźniony benefis. Miała tyle rzeczy do 0 ślubie siostry, o pięknej ceremonii ko- 407 ścielnej, w czasie której popłakała się, 0 Kaz dza proboszcza i wreszcie o tradycyjnej gar^a^ uczcie weselnej *. — A co ty robiłeś przez ten czas, kochany? — Głodowałem. Opowiedział jej o kłopotach z kuchenką spir Była zachwycona, słysząc, jak tęsknił do iei ml obiadów. Udov' — Zdaje mi się, że jest to jedyny powód, dla fc chcesz, żebym została tu u ciebie. Przysięgał na wszystkie świętości, że kocha ja siąca powodów, ale czy to jego wina, że jego z także się w niej zakochał? Później opowiedział wizycie u Chaussona, a w końcu o swoim nowym jacielu Louysie. — Marzy, aby ciebie poznać. Ona też była ciekawa Piotra; tak więc już nastąpi go wieczora jedli kolację we trójkę. Gaby — jak to zwykle ona — słuchała z zapart tchem, podczas gdy Piotr rozprawiał na różne tematy a wreszcie zaczął opowiadać, w jak niezwykle dram; tycznych okolicznościach przyszedł na świat. — Nigdy tego nie zapomnę — mówił. — Było t( czasie wojny. Moi rodzice przez cały dzień szl śniegu i błocie, uciekając przed najeźdźcą. Mój o pięćdziesięcioośmioletni młodzieniec, zachował trochę energii, ale moja biedna ciężarna matka 1 kresu sił. Ja byłem jeszcze w środku. W obrz; grudniowy wieczór dotarliśmy do belgijskie Gandawy. W kilka godzin później urodziłem nic więcej już mnie stać nie było. Po wojnie rodzina wróciła do Eperney, mał< steczka w Szampanii. Dzieciństwo Piotra nie śliwę, ponieważ ojciec serdecznie go nie lub1. ^ wiątym roku życia stracił matkę. I tylko cizi* 1 Ślub Blanche Dupont z Julesem Riffautem śnią 1893. 408 bratu, Jerzemu, mógł pojechać do Pary- sie świetnie. I na pewno byłbym prymu-. dolega z tej samej klasy, Andre Gide, X przyjaciel, okropnie pruderyjny protezo j na:i!eP był jeszcze zdolniejszy. Udało mi się jednak stanti kt( rykoj z najlepszymi stopniami z greki, łaciny, skończ^0 &ż j i wszystkich tym podobnych bezuży-orzedmiotów. Przez krótki czas wahałem się, \ ać literaturę czy muzykę. W końcu zdecydo-na literaturę i napisałem tak świetne tomy m poezji, że moje dzieła zrobiły kompletną klapę. J tylko na to, że sława przyjdzie po śmierci. :ieczór był przyjemny. W drodze do domu Gaby świadczyła, że przyjaciel Klaudiusza jest sympatycznym i zabawnym facetem. Niebawem Klaudiusz zauważył, że Gaby się zmieniła. Zmiany te były prawie niezauważalne, ale niewątpliwe. W jej śmiechu pojawiły się jakieś ostre tony, których dawniej nie słyszał. Raz spoglądała na niego czule, to znów za chwilę z nieskrywaną pretensją. Kiedy pytał, czy może nie czuje się dobrze lub może ma jakieś zmartwienia, odpowiadała monosylabami, że nic jej nie jest. umiała go owa zgryźliwość. Dawała mu wyraźnie do ienia, że nie chce rozmawiać z nim o swoich ach. Nie nalegał, ale wytworzyła się między nimi 'tmosfera pewnego napięcia. 1 wybiegała na podest, gdy wracał do domu, ale Prostu UZHnie było w ty111 spontaniczności. Niekiedy po vvnlSa' że nie s*yszy 3eS° kroków, i w ogóle mu na spotkanie. Pewnego razu, kiedy !!m Piotra Claude Farrere, sugeruje, że prawdziwym oj-3 przyrodni brat, o dwadzieścia trzy lata razie taki był stosunek Jerzego do ambasadorem Francji w Petersburgu wojną światową. Zmarł w roku 1917. 409niespodziewanie wrócił do domu, $iedziała n i płakała. Wiedząc, że Gaby lubi wychodzić do miast nował niekiedy, aby poszli wieczorem do kaw' kabaretu. — Mu$i$z pracować — odpowiadała krótk Tymczasem praca w jej obecności nie szła rozmawiała z nim ani też nie przeszkadzała m den inny sposób. Wręcz przeciwnie, nawet nie & ze stołu i nie zmywała naczyń, poruszała się na 1 i wcześnie kładła Się do łóżka. Leżała nie odzywa", słowem, bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym ^ dius"zu, który siedział w świetle lampy, zgarbiorr arkuszem papieru nutowego, od czasu do czasu p wając na chwilę pisanie, by zatemperować ołówe Czując na sobie jej spojrzenie, nie potrafił się pić. Łagodnie prosił ją więc, by usnęła. — Nie jestem śpiąca. — To spróbuj poczytać. — Nie widziałam cię przez cały dzień. Czy nawt wieczorem nie mogę na ciebie popatrzeć. Proszą cię, i zwracaj na mnie uwagi, pracuj. — Ależ kochanie, ja być może jeszcze kilka godzi: posiedzę nad tym. — Poczekam. Mnie to nie przeszkadza. Cóż mam do roboty? Jej cierpliwość była wzruszająca, lecz rówm irytowała go — rozumiał bowiem, że nie wyni cunku dla jego pracy. Przypominała mu pod tyn dem matkę —- żywiła to samo plebejskie uprzed wszelkiej pracy nie związanej z wysiłkiem i regularnymi zarobkami. Jak wszystkie kobie stwy robotniczej uważała, że człowiek pracy posługuje się swymi mięśniami, a w sobotnie przynosi do domu zarobione pieniądze. Mę2 pół nocy spędza na pisaniu muzyki, jest duri jeśli jest mężczyzną, którego ona kocha. 410 wno myślisz, że to wszystko to strata cza- ^ Ty na.P<5ział do niej pewnego wieczora, przysiada- ? _. P°w^zegu Józka. — Może masz rację. Nie wiem, \c sią n% skończę tę operę, a już naprawdę nie mogę y * °L° czy kiedykolwiek zostanie wystawiona. Dla- rzewid2 iec, ^ ^ muszę. Zrozum, kiedy w głowie arty- °Jniesią jakiś pomysł, wówczas staje Się on po- do brzemiennej kobiety. Musi ten pomysł wyra- • k kobieta musi urodzić dziecko. Na tym pole- \ ść Jeśli ktoś nie odczuwa owej konieczności 'niTswych myśli na papier, płótno czy wyrażenia jakikolwiek inny, sobie właściwy sposób, to nie L prawdziwym artystą. Widział, że Gaby go nie rozumie, mimo to mówił dalej Żył kiedyś słynny muzyk, nazywał się Beethoven. Kiedy wpadł mu do głowy jakiś pomysł, zapisywał go itychmiast na tym, co miał pod ręką. Zdarzało się, że węglem na ścianie. — Prawdziwy wariat— roześmiała się. — Mam nadzieję, że ty nie będziesz pisał muzyki na moich ślicznych tapetach. :¦;'.-•. •:. y •* Nie> martw^ się, kochanie. Nie zniszczę ci twoich ^nych:tapeta przerwał i~ wrócił do biurka. »wmi: jej tamdr się znńeniąl Podbiegała wtedy, M na -kolanach, prosiła o wybaczenie, a on J»ym głosem mówił, że wszystko wybacza. Godzili óbowałi przywrócić pogodny nastrój letnich dni, ™o° kl>uche szczęście trwało bardzo krótko. Na- oWa y dniai za dwa dni wszystko zaczynało się od czuły i radosny stosunek przemieniał się w ^Cla> przygnębiające wspólne mieszkanie ¦ sobie ludzi. Podczas kolacji unikali swego % w d*ły długie chwile milczenia. Pozostając 1ym pokoju, który uniemożliwiał odsepa- zukali ucieczki w przesadnej grzeczności. 111 Tylko wtedy, gdy jego nie było w domu, mo , upust swej rozpaczy. Miesiąc temu była pewn $obie wmawiała — że kilka tygodni samotnoś * 1 wygód zmusi ją do zejścia na ziemię. Zainscen* l wizytę Leonie i wraz z nią wymyśliła historię 0 ^ tach Gontrana. Ale na nic nie zdał się cały -je-ai Październik mijał, a ona wciąż jeszcze się nie Jj wadzała. Codziennie rano modliła się o odwagę 2e ^ z nim i codziennie wieczorem od nowa czekała, aż dzie do niej do łóżka. Łóżko!... Oto prawdziwy powód i nie było ża< sensu upiększać owej prawdy. Ten mężczyzna poi ją uszczęśliwić, przez cały dzień czekała więc na c lę, gdy on weźmie ją w ramiona. Właśnie z pow< tej jednej chwili nie mogła odejść. Jedynie o to jej cl dziło i na nic nie zdawały się tłumaczenia, że to tylko fizyczne pożądanie i że takie pożądanie jest głupoi Cóż z tego? Głód też jest głupotą. Na nic nie zdały perswazje, że inny mężczyzna potrafi ją tak samo j dowolić. Z równym powodzeniem można by tłumaczyć matce, że jest rzeczą obojętną, czy całuje własne d cko czy cudze. O, Boże! Wpadła w pułapkę. Że też właśnie jej t siało się to zdarzyć! Zakochała się i jest teraz jed z owych głupich dziewcząt, które rzucają wszystko jakiegoś idioty. Musi... Musi coś zrobić, zanim o zrujnuje życie. Próbowała. Próbowała zdusić swe pożądanie, s je przesytem. Wypalić je w sobie rozpustą. J wość, która dotąd była zdrowym apetytem kr dziewczyny ze wsi, teraz stała się neurotyc2 ona była stroną prowokującą, ona doprowadza tycznego szału, po którym zamiast czuć uspo grążała się w męczący sen. — Co się z tobą dzieje, Gaby? — zap^' dnia. — Może jesteś chora? Masz Jakies?ZpoV A może to ja zrobiłem coś niewłaściwego. 412 isTic jest Czuję się dobrze — odpowiedziała onuro- , czeg0 tak dziwnie się zachowujesz. Jesteś " T° ta i rozdrażniona. Może byłoby lepiej, gdy-1 °tS5ieszkaU osobno? ^prosiłeś, żebym została ^tp myślałem, że sprawy tak się ułożą. t I? Nie wiem, o czym mówisz. ł na nią wściekły. Wzruszył ramionami, chwy-¦5usz i parasol i wybiegł z domu. łrpdv wrócił, siedziała przy stole i drzemała, podparta Była pokorna, skruszona, obiecywała wszystko, co chciał. Tak, miał rację, ostatnio była trochę zdenerwowana. - Zobaczysz, odtąd wszystko będzie dobrze. Tej nocy tulił ją mocno do siebie. Usnęła z głową na jego ramieniu. Obietnicami jednak nie dało się zaklajstrować rysy, która między nimi powstała. Już wkrótce nie potrafiła opanować swego rozdrażnienia nawet w jego obecności. Pogoda jeszcze bardziej ujemnie wpływała na jej humory. Deszcze jesienne nie ustawały. Dzień i noc bez itanku do niebieskich emaliowanych miednic kapała woda. On nie zwracał na to uwagi — przywykł do tego tu, polubił go nawet, ale dla niej były to tortury. 2 wytrzymam tego dłużej! — pewnego wieczoru 1 się nagle z krzykiem, zatykając sobie uszy rę-Dlaczego nie powiesz właścicielowi, żeby na-awi* ten cholerny dach? I ™wałem. Bez skutku. - Ma* ^ mU nagadam do słuchu! nadzieję, że tego nie zrobisz. Stosunki między 3- ZawszSlę V?°^yły i wolałbym, żeby się to nie zmie- o wy^ sp,oźniani się z czynszem, nie mogę więc od T trzeci ^^ robił remont. a pewno ^y się PrzeProwadzić- w znajdziemy lepsze mieszkanie. 413 — Ale ja nie chcę się przeprowadzać j Listopad nie przyniósł żadnej poprawy. pog r sunki między nimi pozostawały bez zmian, z I dniem coraz wyraźniej zarysowywała się różni( sobień. Po pięciu miesiącach wspólnego pożycia H^flli 7:p nin o sobie wzaiemnie nie wiori^n t^, dzali, że nic o sobie wzajemnie nie wiedzą. Ri niegdyś otwarty i pogodny, stał się skrytym mile śmiał się rzadko, nie słuchał, co ona mówi, i J tylko o swojej muzyce. Ona z kolei stała się nieznajomą, która gotowała dla niego i prała, ale cały czas myślała o jakichś swoich sprawach. Coi trudniej było im przebywać pod jednym dachem, t wał, że przygoda nie skończyła się we wrześniu, tak to sobie założyli. Teraz nie pozostawało mu już nic nego, jak czekać, aż wróci jej przyjaciel, i ona wre się wyniesie. Pewnego popołudnia po powrocie do domu zastał J z papierosem. — Nie wiedziałem, że palisz. — Kiedyś paliłam, ale mój przyjaciel nie lubił tego, więc rzuciłam palenie. — Po co zaczęłaś od nowa? ~ Lubię palić, a poza tym to mnie uspokaja. Mas coś przeciw temu? Wruszył ramionami i usiadł przy biurku. — Cóż to, nie wolno mi już zapalić peta, jeśli na to ochotę? . r0. Klaudiusz wzdrygnął się, słysząc to słowo, stytutki nazywały papierosa „petem". „Masz było najczęstszym sposobem zaczepienia klienta To słowo cuchnęło rynsztokiem. Było synonii słonego trybu życia. — Ależ bardzo cię proszę, pal sobie, i*e chcesz! 414 mu, powiedziała po dłuższej przer-mieszkanie. ? — Był wściekły. — Dlaczego żeby przyszedł, jak ja będę w rozzłościł. Zaczęłam mówić o dachu, na r że nie ma zamiaru robić remontu dla loco P°wi w,rV nie płaci czynszu regularnie. Powiedziane, c0 o nim myślę, na koniec nie wytrzy-* Trzasnęłam: „Ma pan ten swój cholerny czynsz wrz "! pan i Ach, żebyś widział, jaką zrobił ' jv kazałam mu się wynosić! — wybuchnęła ŚDAteSudiusz się nie śmiał. L przykro mi, że się tak zachowałaś. To nie jest zły towiek. Zawsze okazywał mi wiele cierpliwości. - Wiedziałam, że to powiesz! — krzyczała, podchodząc do biurka. — Zawsze to ja jestem winna! Nigdy nie przyznasz mi racji! Żal ci gospodarza, ale nic cię nie obchodzi, że przez cały dzień muszę słuchać tej cho-jrnej kapaniny. — Nagle w jej oczach pojawiły się łzy. — Kochanie, błagam cię, wyprowadźmy się stąd, Ten pokój mnie denerwuje i drażni. Gdybyśmy zamieszkali gdzie indziej, znowu bylibyśmy szczęśliwi jak dawniej. Pamiętasz przecież? 'robiło mu się przykro. Biedna Gaby, była tak zmę- • miała prawo się skarżyć. Mógł przewidzieć, że się źle czuła w tym pokoiku. Nowe mieszkanie erwie, będzie miała jakieś zajęcie, kiedy on będzie lem- Zresztą stosunki z gospodarzem zepsuła Kutecznie, więc wcześniej czy, później i tak ¦¦ będzie wyprowadzić. Lepiej zrobić to od razu, ^spadnie śnieg. ze< Rozejrzę gię za nowym mieszkaniem. a dni później wrócił wcześniej do domu i po-* właśnie odebrał pierwsze egzemplarze e jutro rano wyjeżdża do Belgii. 415 — I znalazłem dla nas cudowne mieszkani mówiąc, znalazł je Piotr. Ale razem je oglądali^' ^ jesteśmy zachwyceni. Wszyscy będziemy mogr' zamieszkać, miejsca jest dość... — Olbrzymi, stary dom, prywatna rezydencja nie zamieszkała. Osiem pokoi na piętrze, w 1° kominek. Wspaniałe schody wewnętrzne,' a olbrzymi salon z wysokimi oknami wychodząc' prześliczny mały ogródek. Oczywiście, dom jest zaniedbany, ale czarujący i pełen staroświeckiego ku. A jaki solidny! Pośrednik, który nam towai powiedział, że dom ma już osiemdziesiąt lat, umieli budować1. — Osobiście skontrolowałem wszystkie sufity. Nie ani jednej szpary. Nie mówiąc już o tym, że w k pokojach pozostały śliczne stare meble, zasłony, a nav dywany... Przerwał, oczekując słów zachwytu, ale Gaby milcs ła nadąsana. Speszyła go trochę jej obojętność. — Być może nie jest to dom idealny, ale przynajm nie będziesz musiała słuchać kapania kropel z sufi Dom jest przy avenue Bourdon pod numerem 62. N daleko BastyHi. Możesz go sobie obejrzeć, jak wyjąc Wrócę za trzy albo cztery dni i wtedy trzeba będzi odpowiedź. Jeśli ci się spodoba, zacznij się pak to przeniesiemy się od razu po moim powrocie — Po co jedziesz do Belgii? — Muszę porozmawiać z Maeterlinckiem o ]< ce. Poza tym chcę zawieźć Ysaye'owi egzemplarz tetu. Być może, wykona go w grudniu w Par; — Jedziesz sam? — Piotr jedzie ze mną. — A dlaczego ja nie mogę z tobą pojec — Ponieważ mam wiele spraw do załatv 1 Pierre Louys wspominał w liście do swego brata'urdor zamieszkać z Debussym, i opisał dom na avenue 416 wa udna, męcząca i nie sprawiłaby ci żadnej awa bc \ poza tym chcę, żebyś obejrzała dom. zyjer^osC1adres> Mam nadzieję, że ci się spodoba. kiedy Klaudiusz i Piotr wyruszali do Opadał, kiedy przyjechali na miejsce. Przed Gandawy, l P ^kiś staroświecki wehikuł, który pięk-vorcem z ^iecznymi uiiczkami starego miasta zawiózł ego domu. Stara służąca w nakrochmalonym Oprowadziła ich do gabinetu Maeterlincka. czepku z^eleasa okaZał się spokojnym, krępym mło-a w brązowym welwetowym ubraniu i ciężkich torach. Palił fajkę i wyglądał bardziej na flaman-ego chłopa niż na poetę i dramatopisarza. Rozmowa )Oczątku nie kleiła się. Maeterlinck i Klaudiusz przylali się sobie w milczeniu, uśmiechając się, i na . zapewne skończyłoby się owo spotkanie, gdyby nie Piotr, który wyczuwając niebezpieczeństwo, gadał sa dwóch. Że urodził się w Gandawie i że z przyjemnością wraca do swego rodzinnego miasta. Chwalił je jako idealne miejsce dla pisarza, gdyż zapewnia mu samotność i pozwala oddać się marzeniom. To z kolei naprowadziło go na Peleasa, którego co prawda nie czytał, n niemniej twierdził, że to arcydzieło. Robił to taktownie i z nader przekonywającą miną. Wreszcie wspom-) swoim przyjacielu, Klaudiuszu, który tak za-\ się owym dziełem, że przyjechał specjalnie ^ai>yza, by porozmawiać z autorem. żvc7vł tr!mck ożywił sic- nieco i wyjmując fajkę z ust, ^Klaudiuszowi powodzenia. niepotrzebnie się pan fatygował. Przecież napi- Hioba. ivpm0Że pan robić z moją sztuką, co się panu :, mu2lekZnam Si(* zuPełnie na muzyce; prawdę mó- a nudzi mnie śmiertelnie i usypia. % lody ZpJ roześmiali się; słowa Maeterlincka przedmowa potoczyła się swobodniej. Klau-B pokaże pisarzowi zmiany, jakie wpro- 417 wadził w tekście. Maeterlinck zaś wszystkie an a nawet zaproponował jeszcze kilka dodatków Ożywiona dyskusja trwała blisko godzinę. Des czasem przestał padać, wyszli więc, aby zwied ^ tedrę ze słynnym tryptykiem van Eycka. Potem3 pili do kawiarni na Place d'Armes i popijali piw kając na pociąg do Brukseli. Klaudiusz i Maeterlinck rozmawiali z sobą jak przyjaciele. Ustalili, że urodzili się w tym sarnv godniu i że ich rodzice nie okazywali najmnie zrozumienia dla ich pracy. — Pisarzem zostałem z konieczności — mówił } terlinck, ocierając pianę z wąsów. — Studiowałem p wo, jak życzył sobie tego mój ojciec, i zostałem adwi katem. Kiedy przegrałem wszystkie sprawy i gdy wet kilku moich niewinnych klientów powędrował kratki, doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, zajmę się literaturą. Rodzice oczywiście nie czyt moich książek, nie byli też na żadnej z moich szti Uważali mnie za nieszkodliwego marzyciela i niedorajdę. Właściwie cała Gandawa jest tego samego zdania -ciągnął dalej, uśmiechając się swymi jasnoniebieski Oczami. — Mnie to zresztą wcale nie przeszkadza. N wet tak jest lepiej. Powodzenie budzi niechęć, a i wiekowi, któremu się nie wiedzie, wszyscy współ* i niczego już się po nim nie spodziewają. Mógł więc sobie marzyć, ile tylko chciał, pisać ki, tłumaczyć eseje Emersona, dłubać w ogródfc różach, zajmować się pszczołami, majsterkować renie, gdzie urządził sobie warsztat stolarski, i na długie piesze wędrówki. Lubił samotność I a towarzystwo swego psa przedkładał nad tow< kobiet. Paplanina kawiarni literackich i świa nie pociągały go. Od czasu do czasu opadał seli do swego przyjaciela Edmunda Pica pośpiesznie wracał do swego sennego mia* szczęśliwy. 418 t>ardzo szczęśliwy! — oburzał się Piotr w ^ Aż l rc0 nieuczciwe, to wbrew naturze. Artyści po to, aby byli nieszczęśliwi. Tak zostało lanie stworzenia. Wspomnisz moje ćłowa po to, aby byli nieszczęśliwi. Tak zostało planie stworzenia. Wspomnisz moje ćłowa, tistelone ?rt? iakaś niewiasta pochwyci go w swoje już niedługo J f- k$eli dotarli wieczorem. Ysaye czekał na nich ru. yj cylindrze i palcie z futrzanym kołnie-^awiał wrażenie jeszcze wyższego i jeszcze tęż-rZem ^niż to Klaudiusz zapamiętał. '°bostałem pańską depeszę dziś rano — mówił, ści-r. Klaudiusza serdecznie. — Przywiózł pan Kwar- ; typowo belgijską gościnnością zaproponował obu młodzieńcom, by zatrzymali się u niego. Piotr podziękował, wyjaśniając, że chciałby obejrzeć zabytki miasta. Klaudiusz zaproszenie przyjął. - Jedziemy więc do mnie — powiedział Ysaye, wsiadając do dorożki. — Pan na pewno umiera z głodu, a w domu czeka na nas kolacja. Pierwszą próbę Kwartetu wyznaczyłem na pojutrze. Jeśli pan się śpieszy, będzie pan mógł jeszcze tego samego dnia powrócić do 'aryża, ale mam nadzieję, że zostanie pan u nas kilka dni. tylko przyjechali na miejsce, zaprowadził Klauna do swego gabinetu i pokazał mu kolekcję skrzy- mój Guarneri del Gesu — ostrożnie wyjął i instrument. — Lepszych skrzypiec nie znajdzie ie. Zabiorę je w przyszłym roku na tour-AI*ieryce. Proszę tylko posłuchać, jaki mają ginetu weszła Luiza Ysaye. :hodź skrzypce! Kiedyś przez nie zbankrutu-z wle; P^owie. Kolacja czeka. cnnieniem włożył skrzypce do futerału * P°d nosem, zaprowadził Klaudiusza do 419 jadalni. W czasie kolacji wspominali urocze dn' zancy. Pani Ysaye dopytywała się o Gaby. j^j W : przekazał pozdrowienia. Ysaye mówił o Chaussonie, dla którego żywił * kły szacunek i podziw. — Gdyby Chaussonowie nie byli tak bogaci świat by wiedział, że on jest wielkim muzykiem * nie wiadomo dlaczego, bogatym równie trudn zdobyć reputację artysty jak wejść do Królestw bieskiego. Na szczęście, gdy trzeba pokryć deficyt ] certu lub gdy chodzi o zapis na rzecz kościoła, < i artyści, i pastorzy zapominają o swych uprzedzeni^ Po kolacji pani Ysaye zostawiła panów samych dzieli rozleniwieni dobrym jedzeniem, pijąc likiery ląc cygara. Przez chwilę rozmawiali o Gounodzie i Czj kowskim, którzy niedawno zmarli. Rozmowa powoli gasała. Nazwiska te przypomniały Klaudiuszowi dawną, mai zapomnianą przeszłość. Wspomniał pana Gounoda zawsze w czapeczce na głowie, grającego na organach lub opowiadającego o latach spędzonych w rzymskii Villi, czy o swych rozmowach z Mendelssohnem i „Cafe Greco"... Potem myśli Klaudiusza powędrował) ku Madame von Meck i jej ukochanemu Piotrowi czowi. Co się z nią teraz dzieje? Czy żyje jeszcze jeszcze urządza swe popołudniowe koncerty? A S Co się z nią stało? Prawdopodobnie nigdy już dowie... — O czym pan myśli? — zapytał Ysaye z uśi — Przyszło mi na myśl, że życie jest serią nowel bez zakończenia. Spotykamy się, rozstajei nigdy później nie słyszymy o sobie... — Rozstajemy się nawet sami z sobą. Spo goś, zakochujemy się, a potem pewnego dnia P my kochać. Dlaczego? W większości wypad trafimy na to odpowiedzieć. Nasze serc; nas o radę... 420 •zasnął z fajki popiół do popielniczki i za- y hLgłośn 3ro zaczęliśmy filozoficzną rozmowę o ży-, No» sf . t0 znaczy, że pora spać — uniósł się oproszę, niech mi pan da swój Kwartet, po-z fotela- ~~ bie przed zaśnięciem. cZytam &° ranka Ysaye wpadł do sypialni Klaudiusza NSKŁ ^czął go budzie. 1 e Łał pan arcydzieło! zym pan mówi? — pytał Klaudiusz, przecierają Op,fński Kwartet jest cudowny. Pół nocy nad nim iedziałem. To będzie sensacja! A krytycy! Ach, jacielu, nie wyobraża pan sobie, co powiedzą kry-Ale niech się pan nie martwi. Pański Kwartet Szie grany jeszcze długo po ich śmierci. A teraz czas ia śniadanie. Mamy mnóstwo roboty. Odtąd Klaudiusz nie miał już ani jednej chwili dla siebie. Ysaye stanowczo nalegał, aby zwiedzili miasto, potem przedstawił go swoim kolegom z Konserwatorium, a także wielu innym osobistościom, między innymi Edmundowi Picardowi. - Wieczorem idziemy do Opery — zapowiedział w czasie obiadu. istępnego dnia członkowie „Kwartetu Ysaye'a" od-pierwszą czytaną próbę Kwartetu Klaudiusza. Po nastąpiła dyskusja, która skończyła się dopiero \ Sdy trzeba było jechać na dworzec. 1^ i ParyŻU P°d k0niec PowiH^?^ ę W ParyŻU P°d k0niec Srudn ¦iał Ysaye, żegnając się z Klaudiuszem, i Piotr mieli cały przedział dla siebie. Piotr ł pod wrażeniem cudownej architektury j Poświęcił jej zbyt wiele czasu, ale widok atusza oraz Maison de Roy natchnął go z res2tv l- Wzni°słych postanowień — poświęci tworzeniu nieprzemijających arcydzieł li- 421 - Zamierzam napisać wielkie i niezwykle budj oświadczył uroczyście. - Traktat o P0cz. uj __ Zamierzam napisu w-— ~r™"**ą dzieło - oświadczył uroczyście. - Traktat ^ana Boga. ził że teologowie nie potrafili, jak d i cechy Boga. Stworzyli straszny wjzetu :;7yżliwego, wiecznie zagniewanego Wszechmogące Kaczego - zdaniem Piotra - bardzo niewielu otO...!!„Ld wierzących, marzy o tym, by ^ _~™ T^crn książka radykalnie ?r«;n.: cg Sośród wierzących, marzy o tym by staJ Jego obliczem. Jego książka radykalnie zmie„ ft. ^^ cudownej historii świętej Pauli Broda- hiszpańskiej zakonnicy słynącej z cnót której „ wyrosła kłująca broda, gdy chciano dokonać . na iei cnotę. Potem opiszę smierc Świętego E pierwszego biskupa Paryża, skazanego na ś w chwilę później oddalił się z miejsca egzeta własną głowę w jednej ręce, a Palmę qrt J^h autentyczność została Zabawnie A igSfe Czyż nie przypominają one^ cim j pędzla artysty obdarzonego f eio 1* Co krok napotykamy dowody Stwórcy!... . nrzeczytaniu »°] - Jestem pewny, ze po V™*¦ ' i chątn« ludzie wyzbędą się wszeltach obaw . ^ó, na spotkanie z tak wesołym Stw 422 straszne, a ja oddam ludzkości praw- Jak myślisz? Tsię, że to olbrzymia praca i że nie star-bv 13 ukończyć. Nie przychodzi ci do gło- f Ci CZamńieji ambitny plan? . f k — Piotr Louys niedbale machnął ręką. — " ^6Ż to będzie zwyczajna powieść. Historia Chrysis, zek{ kt5ra żyła w starożytnej Grecji. Nigdy nie Grecji, ale mało kto tam był. A prostytutki "dobrze Nie sądzę, by się bardzo zmieniły w ciągu Iwóch lub trzech tysięcy lat. Przypuszczam, że _ tę powieść w ciągu tygodnia. No właśnie, tym powinieneś się zająć — powiedział Klaudiusz bez wahania. — Nie będzie to wyma-ło większego wysiłku, wyprowadzisz się ze swego mieszkania i uciekniesz od kobiet. Zaczęli rozmawiać o domu przy avenue Bourdon. Mam nadzieję, że dom spodoba się Gaby i że będziemy mogli przeprowadzić się tam natychmiast. Może uda nam się spędzić spokojnie tych kilka tygodni, które nam jeszcze zostały. - A co się stało? Wyglądaliście na bardzo szczęśli-I parę, kiedy byliśmy razem na kolacji. wtedy byliśmy szczęśliwi. Nie wiem, co się e coś się stać musiało, to pewne. Nie poznaję az jest cudowna, a za chwilę okropna. I wciąż ęy n działem, że to nie potrwa długo. To było zbyt o to T ?rawdoP°dobnie zakochała się w tobie o siebi o to ?P akochała się w tobie siebie pretensje. A ty, też... Wiem, że to nsu»ł ale jednak zdarza się, i to stale. tną 0 t Z1 mnie> skąd się biorą te jej nastroje, 2abJ tną 0 2t°nu Jej już Przeszły- ob°je jesteśmy Dawniej lękałem się myśli o dniu, lł* ode mnie odejść, a teraz nie ia doczekać. Dlaczego romanse zawsze 'zyc tak fatalnie? 423 *2 — Tylko słońce zachodzi pięknie i 2 kochankowie muszą się rozstawać we łzach Tak już jest od stworzenia świata. Szczęśl' impotent, eunuch i człowiek bez serca wyższy nad erotykę, pożądanie, miłość I*uL bzdury. Jego jest królestwo spokoju. Do Paryża przybyli późnym popołudniem r-ciąg podjeżdżał do stacji, za oknami pr2e czarne, lśniące od deszczu ulice. W mokrych odbijały się światła powozów i kawiarń. * — To właśnie lubię w Paryżu — narzekał Kla zdejmując walizkę z siatki. — Jeśli idzie o pog wsze można spodziewać się najgorszej i nigdy s: wiek nie zawiedzie. Piotr odwiózł Klaudiusza do domu. W doroża milczeli. — Dziękuję ci za towarzystwo. Dam ci znać, myśli o domu. Być może uda nam się przeprowad już zaraz. — Powodzenia! Przyjaciele rozstali się. Klaudiusz przeszedł chód znalazł się w sieni i zaczął wchodzić po schodach. Zastał Gaby przed otwartym kufrem. Pakowała Klaudiuszowi serce mocniej zabiło. Widocznie dom dobał się jej i wszystko jest w porządku... Obejrzała się przez ramię, zerwała się i podb niego: — Kochany, znalazłam mieszkanie! — Co takiego? — zamarł. — Takie właśnie, jakiego potrzebujemy. ^ i kuchnia. Podpisałam umowę i zapłaciłam miesiące z góry. Patrzył na nią, nie mogąc wydobyć z s — Powiedziałam, że jestem twoją żoną -lej. — I że ty wyjechałeś w interesach. ! że wszystko jest w porządku i że możemy się natychmiast. Zobaczysz, jakie jest 424 6 zrobić coś podobnego! — nagle opa-go WŚC^!atnie mieszkanie, jakie mieli do wyna- porozumieć, bo nie ¦ nie mogłam się Bourdon? jzywasz domem! — roześmiała się histe-0 Sie ma tam żadnego ogrzewania, tylko te minki, podłoga pod dywanami jest przegniła, dziurawe. Poręcze schodów wymagają re-jeszcze się ktoś zabije, cały dom ma tylko 'Ji'bikację, a okna się nie domykają... wiście miała rację. Nie dała się zwieść urokom >go się domu; obejrzała go na trzeźwo i uznała, n nie nadaje się do zamieszkania. Ale jej zdrowy ;ądek tylko podsycał w nim irytację. Nigdy jej tego nie wybaczy. — Jakim prawem to zrobiłaś! — krzyczał. . Chodziło mi tylko o to, żeby ci zrobić przyjemność. — Przyjemność! — teraz on przejął drwiący ton. — Skąd ci przyszło do głowy, że w ogóle możesz wiedzieć, co sprawia mi przyjemność? Sam mówiłeś, że chciałbyś mieć pokój do pracy. ' tym mieszkaniu jest taki pokój. Jest także mała sy-a i prawdziwa kuchnia z piecem. Nie będziemy usieli jadać w kuchni, bo jest pokój jadalny. > Jakiego diabła będzie mi potrzebna jadalnia, ,ty odejdziesz? Sam będę sobie podawał obiad? ' "} M.oze *y masz zamiar zostać ze mną na zawsze? 1 l nagle pojął, że przypadkowo natrafił na >sta<5 naScłleime masz zamiaru się wyprowadzić, chcesz ¦ Chce li ,' 9 t0 ci chodzi? postać tm,*o dłużej. Proszę hce li , P e buchaj tr°Chę dłuźej' Prosz^ ci^- storie 7 v> lóc zostać? p°potami Gontrana wymyśliłaś po to, Pl>zyznaj się. Ściągnęłaś Leonie, żeby 425 wszystko wyglądało bardziej wiarygod wreszcie prawdę! Nawet nie próbowała zaprzeczać, słowa. — Chciałam zyskać trochę czasu... Byłam pewna, że potem sama będę chciał — I teraz już nie chcesz? A co z twoia i wozem? J4 *arxerą? Z — Nic mnie to nie obchodzi. Chcę 2o t j Pozwól mi zostać do wiosny. Potem się wa° Obiecuję ci — zaczęła szlochać. — Nie wyprowadzisz się. Ani na wiosnę an* Ani nigdy! Ty chyba oszalałaś. Chcesz zrujńow życie i moje. Ale ja do tego nie dopuszczę. ] wynieść! I to natychmiast! Zabolało. Gaby zachwiała się i powoli opadła lana. — Najdroższy, błagam, nie wyrzucaj mnie! Patrzył zdumiony na tę rozczochraną, płaczącą czynę, która całowała go po rękach. Czyżby to b sama Gaby, która zaledwie kilka miesięcy temu chic tała w wannie i tańczyła na ulicy w rocznicę zdot Bastylii! Czyżby miłość aż do tego stopnia mogła z nić kobietę? Pochylił się i delikatnie próbował podnieść ją czek. — Gaby, daj spokój. Wstań. Nie chciała się podnieść. Znowu narastał gniew. — A więc dobrze, klęcz sobie! — krzyczał, łzy niczego tu nie zmienią. Kończ pakowan: się! — wyrwał się jej i ruszył ku drzw: za godzinę i żeby cię tu już nie było. I Czołgała się za nim, błagała, aby pozwo do wiosny, powtarzała ze szlochem swą za „Kocham cię... kocham cię... kocham cię- 426 Wyszedł trzaskając drzwiami. Je-, Usłyszał jej płacz. schodacn ^ór. gwiatło ulicznych latarni prze-ż późny w^asłonę deszczu. Wszedł do pobliskie-Gnustej sali bilardowej zamówił kawę. Rozegrała się przed chwilą, stawała mu niby jakiś koszmarny sen. „Kocham cię... m» _ powtarzał drwiąco. Tylko o tym my-'"tyle niiała mu do powiedzenia. Widocznie \L najważniejszy argument, nie do odpar-tłumaczyła wszystko i wszystko starała się •'dliwić „Kocham cię." I to daje jej prawo wy-i mieszkania bez pytania go o zgodę... Ko- „ __ i tylko dlatego można wedrzeć się Rżycie i odebrać mu wolność... ste, wygodny argument. I wyłącznie kobieta może nim'posługiwać. Kiedy jej przyjaciel powiedział, l kocha, i błagał, by wyjechała z nim na wieś, wówczas ten argument nie działał. Śmiała się ze starego •ubasa. Powiedziała, że z tego, iż ją ktoś kocha, je-zcze nic nie wynika, bo i ona musiałaby tego kogoś kochać. Bezmyślnie mieszał kawę, po czym wypijał łyk i od- ił filiżankę. Przez godzinę sycił swój gniew refle- *f nad jej przewrotnością. I pomyśleć tylko, że cała z Gontranem była wyłącznie po to, aby mogła ostać, jak długo jej się spodoba... jeszcze czuł dotknięcie jej warg na swoich to tylko jeszcze bardziej go denerwowało. e wyobrażała sobie, że zaszantażuje go kilkoma oma pocałunkami i tym głupim „kocham cię". fi tyó2^ r 0?a. Się' Że kiedy Potrzeba> to i on P°~ ^dność T fc^ ^acnwycała go jego własna bez- e Prze t *^S* — postąpił właściwie. JeLli teraz ; szkodzi, to ona zniszczy ich oboje. Ale on ao tego. W żadnym wypadku. 427 Spojrzał na zegar wiszący na ścianie i płacił za kawę i powoli skierował się w Padał deszcz. Gdy tylko otworzył drzwi dział, że ona jest w pokoju. Zapalił laiń °( łóżku, skulona, z twarzą ukrytą w dłoniach*'" * kała. A więc nie wyniosła się... No, cóż, a z I ( ją za kark i wyrzuci. Postąpił kilka kroków i stanął nad nią Nagle jego zaciśnięte pięści rozluźniły sie powstrzymało. Nie potrafił zmusić się do \ Próbował rozbudzić w sobie gniew, ale na pr tarzał sobie, że jeśli teraz nie zdobędzie się ność, to już nigdy nie zdoła zerwać tego stosu! ny mężczyzna ująłby ją za ramiona i wyrzucił. on nie był silny. W każdym razie nie na tyle. Moż zmęczony... A może żal mu się zrobiło tej kobiety w tej teraz z wszelkiej dumy i czekającej jak zwie rzeź... A może było to pożądanie, bo nawet teraz \ dzała w nim pragnienie... Pochylił się, wziął ją w ramiona, odwrócił do si twarzą i usiadł obok. — Nie płacz — mówił, głaszcząc jej włosy. -musisz się wyprowadzać. Wszystko się jakoś ułoży. staramy się znaleźć wyjście... Wiedział, że postępuje niewłaściwie, ale t odwagi, aby ją wyrzucić, a dyskusje nie miały s Pozostało więc tylko jedno wyjście. Skoro ona nie chce odejść, on odejdzie. Rozdział 12 Ale dokąd... Wszystko jedno, gdziekolwiek kład do jakiegoś małego miasteczka, dale dzie mógł spokojnie pracować i gdzie ona n znajdzie. Na to jednak potrzebne są pieniądze. 428 . j gię przekonać, że tylko ludzie bo-• wa-- ^dzić, dokąd chcą. Biedni muszą cze-2%* s0b*Jlogą tylko wtedy, kiedy kto^ ich po-a vvyJeZClz edznych posad, jakie ewentualnie mogł-orowincji, wymagało podań, zaświadczeń, ? kże dwóch lub trzech tygodni korespondo-encjh a ta . t0 klęskę, bo przecież musiałby przez ,*ać w mieście. Tu zaś czekało wynajęte mieszkanie, i nic nie można już było na to ' dzili się więc z poddasza i zamieszkali przy tave Dore. Mieszkanie znajdowało się na JSpiCtrze w stojącej na końcu podwórza jednej i ponurych, tanich kamienic szczycących się wo-aiem, światłem gazowym, ubikacją w mieszkaniu wszystkimi „nowoczesnymi wygodami", które iusz znienawidził od pierwszego wejrzenia. Musiał zrezygnować z fortepianu, bo nie mieścił się w jego „gabinecie". Miał więc teraz swój „gabinet" — ;ny pokoik rozmiarów dużej szafy, który przeznaczony był właściwie na spiżarnię i stanowił jedną z owych „nowoczesnych wygód". Linne także musiał zo-wić na starym miejscu. Kotka nie chciała śię przesadzić. Ledwie zaczęli wynosić rzeczy, ukryła się, ^ceJ jej już nie widzieli. Zresztą nie próbował jej kać Należała do przeszłości, do beztroskich, cygań-i, do wspomnień. Była częścią człowieka, które->stawiał w pokoju na poddaszu. Pelargonie na zwiędły kilka tygodni przed przeprowadzką, ^egal stała w bramie i ocierała fartuchem rs.. y Woz z meblami znikał za zakrętem. -ona była nowym mieszkaniem. Nie nacieszyć tym, że nie ma przeciągów, ?rmu« -• Le jes^. ^ znacznie wygodniej o to prawda i Klaudiusz przy- to zaczął rozglądać się za ja-incji. Gaby mogła Pracą ssym 429 Dowiedział się, że orkiestra kasyna miejsk* poszukuje dyrygenta. Była to miejscowość^0 W * nad morzem, w sezonie żyjąca z turystów roku — z połowu sardynek. Ale najważnieif że znajdowała się kilkaset kilometrów od ! Natychmiast napisał podanie. Czekał jeszcze na odpowiedź, gdy otrzymał engagement jako wykonawca Wagnera. Hec olbrzymim sukcesem, tak że w niedługim c diusz musiał kilka razy powtórzyć swój wyst? nych salonach. Jego fortepianowa wersja ope cieszyła się powodzeniem. Stał się modnym jak niegdyś Chopin, i tak jak on do najbogatsr zydencji wchodził drzwiami dla służby. O % godzinie zjawiał się w salonie w nieskazitelnie nym fraku, kłaniał się, uśmiechał i grał dla dam wesoło paplały podczas jego koncertu, a potem oklas wały go powściągliwie. Tak samo przed laty zachov ły się ich babki, słuchając biednego Fryderyka... Pote lokaj dyskretnie wręczał mu kopertę. Klaudiusz wkł; dał palto i wracał do domu ulicami zimowego Pary Miał więc pieniądze. Więcej niż kiedykolwiek dot Mógł dawać Gaby złote luidory na węgiel i zakup] Stać go było na kupienie pianina oraz trochę n Wracał teraz do ciepłego domu. Gaby ciężko praco\ uszyła nowe firanki, pomalowała półki, wywosl podłogi. Starała się, jak mogła, aby był zadou Gotowała jego ulubione potrawy, ustawiała kw jego gabinecie. Wzruszały go jej starania i jej czasem drobne podarunki. Oboje starali się ] z sytuacją. Być może w innych okolicznościach czulił śliwi, ale zbyt wiele było wzajemnych pr1 wypowiedzianych nie dało się już cofnąć; wci im w uszach. Ona winiła go za to, że ją l sobie i zrujnował jej karierę; a on zarzuca mąciła wspomnienie cudownego lata, siłą w 430 Ona modliła się o cud, który wyzwoliłby ie'czaru i umożliwił powrót do dawnego ży-°marzył o ucieczce i o kasynie gry w da-' „im Nie zdradzali przed sobą swych mvśli ki& r% \j *~~-------------- ~--------»/---¦>-< to*«7 vv Via,— Nie zdradzali przed sobą swych myśli. " • ał grudzień. Do Paryża wraz ze swym zespo-^iichał Ysaye i na dwa dni przed końcem roku "' ' \ Kwartet Klaudiusza w „La Nationale". Jak L'vkona vał, utwór zaskoczył krytyków. Nie mogli I utwór zasky rytyków. Nie mogl ^dlaczego słynny skrzypek marnował swój, czas na „kocie miauczenie pana Debussy'ego". Że krytyków nieśmiało zaryzykował przypuszczenie, r jest niezwykły, nazwał go „kwartetem gitaro-} ośmielił się porównać go z „kwartetem harfo-wym» Rpethovena. Mimo tych lekceważących recenzji świecie muzycznym zrodziło się przeczucie, ze oto ,jawił się wybitny kompozytor. Niekiedy nawet szeptano słowo: „geniusz". fsaye przywiózł poza tym ważne wiadomości. „La i Esthetiąue", najpoważniejszy klub artystyczny Brukseli, zamierzał poświęcić cały koncert utworom Klaudiusza. Miano wykonać nie tylko Kwartet, ale także La Damoiselle elue oraz pieśni. Urządzimy ci koncert, jakiego nie miał u nas je-cze żaden kompozytor. Pełna orkiestra, wspaniały iór, a pieśni będzie śpiewał nasz najlepszy baryton, De-Brak nam tylko sopranu do La Damoiselle elue, * mi wiadomo, Teresa Roger umie tę partię poprosisz, może zechce przyjechać do Brukseli, reja była kusząca, Klaudiusz jednak wahał się. ł się odbyć pierwszego marca, a być może 5 °n już będzie w Royan. Czy uda mu się -2! dn?0JeChaĆ do Brukseli- Sędzia? vna dzieó sPodziewam się odpowiedzi — ć*saye'owi. ~ Gdy tylko będę coś wiedział, d ^Powiedź Brukseli g yszła w przeddzień powrotu skrzypka y*o to kolejne rozczarowanie. Nie potrze- 431 bowano dyrygenta. Kasyno w Royan żem 1. — A więc wszystko w porządku ~-dowiedziawszy się o tym. — Natychmia próby. Tak oto przypadek sprawił, że KlaudiUsz zetknął się z Teresą. Znowu siadywali razem przy fortepianie tali te same nuty, które śpiewała w zeszłyi^ r wu wpatrywał się w jej jasną, czystą twarz, < śmiechu i radował się ich przyjaźnią. Coraz tru< było mu wracać do Gaby. Na ulicy Gustave Dore sprawy układały się nie piej. Nowe mieszkanie przestało być już atrak Gaby. Nie dbała o nie tak jak na początku; biurku przestały już pojawiać się kwiaty. Gdy y do domu, nie zawsze też czekała na niego kolac niekiedy zdarzało się, że Gaby nawet nie zab jeszcze do jej przygotowywania. Zastawał ją poj w lekturze gazety lub jakiejś powieści krymi albo leżącą na łóżku z rękami założonymi pod g i z oczami pełnymi łez wpatrującą się w sufit. Znowu była niespokojna. W okresie świąt Bożego Ji rodzenia w wybuchu rozpaczy powiedziała, że s: niesie. Dość już miała czekania na niego po dniach, a wieczorami patrzenia, jak wypisuje i tki". Chce bywać w świecie, bawić się. Za mł aby siedzieć tu jak w kurniku. Ale kiedy propo aby wybrali się do jakiegoś lokalu, zawsze odn Spokojnie powtarzał, że przecież może wyprowa kiedy zechce. Przpominał jej o karierze, błagał, a opuściła. Wszystko na próżno. ---------------------- • 1894, * W liście do Chaussona, datowanym 8 stycznia ^^ pisze o swym rozczarowaniu spowodowanym tym e nym liście opisuje swoje odczucia w roli pianistę poznaję sam siebie. Można mnie teraz oglądać po jącego uśmiechy i ukłony..." 432 • wyprowadzić — mówiła — bo nie slJbie Aie nie martw się, już wkrótce 'f dębie z głowy- Wtedy odeJdę { ob°Je W sZCZdn1ak1zostav/ała, spragniona jego miłości, myśl że jakaś inna kobieta dzie drości na myśl, że jakaś inna kobieta *. jeLi[ to się stanie! — powiedziała pew-nn'wcale nie był pewny, czy to tylko zdaw- onwca ia' a Nie można było z nią rozmawiać. Od razu 7si łzyj błagania, krzyki, które słychać było łomu. Nie wiedział już, co robić. Czy można z domu kobietę tylko dlatego, że go kocha? iny spędzane z Teresą stały się wytchnieniem, towarzystwie zapominał o łzach i histerii Gaby. Przyjemnie było przebywać w towarzystwie tej ślicznej ety, tak kulturalnej i inteligentnej, a nade wszystko ;umnej. Jakąż ulgą było dla niego obcowanie z kimś, kochał i rozumiał jego muzykę. Stopniowo ich przy-ń zamieniała się w miłość. Dlaczego wcześniej tego nie spostrzegł? Oto dziewczyna, jakiej potrzebował i pragnął. Nie na tydzień czy miesiąc, ale na zawsze. Wreszcie pewnego dnia ich palce spotkały się na lawiaturze. Spojrzeli sobie w oczy i uśmiechnęli się. fcyła swą twarz do jego twarzy, wargi jej się rozchyliły. Ucałował je. chałam cię od pierwszego dnia, kiedy tu przy-;dłeś ~- szepnęła. i snuć plany na przyszłość. Był biedny, ale nie izarzem. Występy w salonach przynosiły mu teraz 'chód. Miał kilku uczniów, ale może mieć ich ^i więceJ- Niekiedy trafiała się jakaś tran-. udawało mu sie- sprzedać jakąś pieśń ianowy za sto franków, a czasem i dro- już o operze, którą skończy za kilka teŻ kabinetu, a w uszach wciąż jeszcze brzmiały mu iei wa. Usiadł przy biurku, próbując zebrać myśli, ale mato go coraz większe zmęczenie. Myśli zaczęły mu iecCJTekl ^^^ ^ C°raZ CięŻSZe' M«*> ¦ ***Z^m ym me potrafił myśleć-Do diabła nymTnemT °padła' PodP«* ^ię ręką i zasnął kamień- ¦w ^^oTó^^lfr03' Tel ćtait Claude Debussy pasteur 2Uca «wiatfc! nltlT hSt Piotra Louysa - 22 marca 1894, któ- a"Młał Ju* dow /^° d°tąd Znany epiZ°d Z 2ycia Debus' akgocinie... GdYbl } A ChCiał Się ozenić- Próbował ze- im- być może t^fZGńStWO nie ZOStało °głosz°ne z takim C, nie Ul*iał Lo° y Się udało- Nie P°trafił tego zrobić °tki ° ^go trvbiZr°biÓ Ż Z°Stał okrutni* ukarany... Jeśli -hausson i zttZ ZyCla ł ° nim samym' tacy ludzie te* lenne Dupin, którzy znają go od wielu lat, 437 Gaby osiągnęła swój cel. Zraniła eo u tkliwie. g0> brutalIlie Od Teresy otrzymał krótki, smutny bilec znajomość. To był pierwszy cios. Spodzii ale zabolało go, iż przed wydaniem wyroku szansy wytłumaczenia się lub napraw**** Wkrótce nastąpił drugi cios. Był anonimowi boleśniejszy, choć również łatwy do przewd którzy spośród przyjaciół Teresy i jej matki szukiwać się powodów zerwania. Już wkrótc' wiedzieli o Gaby i zdołali odtworzyć sobie ko] darzeń. To coś, czego nie wiedzieli, uzupełnia słami. Plotka biegła z szybkością błyskawicy. Gorszt unoszono wysoko brwi, potępiano jego podstęp: wanie wobec Teresy i brak serca względem Chwalono Teresę, że rozprawiła się z niewierj ratorem. Gaby darzono powszechną sympatią, i nieszczęśliwa porzucona kochanka wzruszała wszy kich — piękna kokota, która poświęciła wszystko i łości do ubogiego i okrutnego artysty, stała się r tyczną postacią budzącą najwyższe współczucie. Dla Klaudiusza nikt nie miał dobrego słowa. L których nigdy w życiu na oczy nie widział, nagle zali się zaciekłymi wrogami. I oni właśnie się najgłośniej. — Czy wiesz, co różni głupcy opowiadają o spytał któregoś ranka Piotr, zabierając się nia. — Że hipnotyzujesz kobiety jednym sp swoich magnetycznych czarnych oczu. — Co takiego? — To co słyszysz. Hipnotyzujesz je i c wolę. W ten sposób owe nieszczęsne bi< powiedzą panu, ile są warte. Nie spotkałem się JeS d % tak okrutnym jak widok mężczyzny zniesławionej nagle zamykają się wszystkie drzwi, i to właśn e^ świat zaczyna sobie uświadamiać, że on ma talent... 438 r rami. Oczywiście, sycisz się ich ciałami, , jeł łamiąc im serca. Są nawet tacy, zrozumienia, że zabierasz im także ich Piotr zaczął namydlać policzki i z uśmie-się Przez ramie-- "~ Byłem zdumiony, kie-| ale może to i prawda. yś mi wytłumaczyć, dlaczego ludzie takie rzeczy ( Ponieważ są podli i głupi. Nie zapominaj, że czło-est jedyną istotą, która zadaje ból i zabija dla przyjemności. Plotkowanie to powszechna rozryw-jyby plotka zginęła, świat by zaniemówił. jak ludzie mogą wierzyć w takie bzdury? D bardziej absurdalne kłamstwo, tym łatwiej się ie wierzy. Nie pytaj mnie dlaczego, ale tak już jest. - Jednego tylko nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie w ogóle się mną zajmują. Jestem najzwyczajniejszym, lospolitszym człowiekiem na świecie, a nie żadnym egzotycznym cudzoziemcem. Mieszkam tu przez całe życie. Nie robię niczego szczególnego. Żyję jak tysiące artystów pragnących wypłynąć... ) prawda, ale tak się składa, że tobie właśnie zają się rzeczy, jakie nie zdarzają się nikomu innemu. Co masz na myśli? rzerwał ostrzenie brzytwy i spojrzał na Klau- 'siwj*ciekai się, tylko spróbuj zrozumieć i spój-- cudzymi oczami. Mówisz, że nie ma w Zwyczajnego i jesteś taki sam jak inni ***** wszt f DŻG> tobie tak si^ zda3e> ale nie innym, y tn :im nie wygadasz jak inni. 7 Udzie mów\mie* Chc! ci Wko Uwiadomić, dla-hcesz czy • t0bie- Weźmy choćby twoją 5 jest to t tWarZ maSZ nieP°sPolitą. Nie twarz najładniejsza na świecie, ale 439 niewątpliwie niezwykła, zwracająca uwa która każe kobietom przyjrzeć ci się do-kł d ^ czoło. Nikt poza Beethovenem i jeszcze k'11^' ^ wariatami nie ma takiego czoła. Wniosek-rzewają, że jesteś albo geniuszem, albo ^ jednym i drugim przypadku jesteś osobą qł i wielce podejrzaną. Wariata od nikczen tylko jeden krok. W średniowieczu uznan heretyka i spalono. — Ależ... Piotr uniósł brzytwę gestem zniecierpliwień — Nie przerywaj. Pozwól mi skończyć. pot( dziesz mógł mówić, ile zechcesz. A więc tw( Masz najczarniejsze, najgłębsze, najbardziej upi i prawdopodobnie najbardziej niepokojące ocs kiedykolwiek widziałem. Ludzie uwierzą we ws co mówi się o człowieku, który ma takie oczy. j także bym uwierzył. I ty też, gdybyś nie był j dzony. — Idiota. Piotr stanął przed lustrem i zaczął jsię golić. — Właściwie dziwię się bardzo, że tak przysto i rozsądna młoda dama jak Teresa Roger, znam waczka koncertowa, córka wybitnej nauczycielki wu, wdowy po wysokim oficerze, mogła poważn śleć o wyjściu za mąż za człowieka bez grosza ] szy. — Jej podoba się moja muzyka. — Nie łudź się. Kobiety kochają sztukę 1 jak gołębie kochają pomniki w parkach, i w celu. Dzięki niej mają o czym rozmawiać z m< mi, mogą zaskakiwać ich swą kulturą i inte spróbuj mi znaleźć dwie kobiety, które z sobą o sztuce. Kiedy są same, rozmawiają o mężczyznach, o modzie, o cenach na ryn cjach, o trawieniu, o dzieciach, ale nigdy < — Jesteś cynikiem. 1' 440 ńec- ;twa °dw * po- «l czy mówi, kiedy nie wiadomo, co odpo-rajmy jednak z tematu. Onegdaj łem, 3ak t0 Pewna dama z towa-acię'w Villa Medici, nie mając na x obrączką i futrem. Otóż powiedz ludzi, którym zdarzałyby się tego oam po trosze zaczynam wierzyć J3' twych właściwościach hipnotycznych. \ z nie nazywano cię w konserwatorium Ciemności"? Przydomek to raczej niezwykły, przyznaj się, przyjacielu, przyznaj się, że w ludzkim ciele. wp L Idź do diabła. . , . , Oto podziękowanie za to, ze mówię prawdę —- otr golił się przez chwilę w milczeniu. — Ale nie ejmuj się — powiedział po chwili, wycierając brzy- . Za kilka tygodni ludzie zaczną mówić o kimś innym. — A tymczasem odbierają mi chleb. Miałem mieć ilka koncertów w domach prywatnych i wszystkie odwołano. Straciłem też trzy lekcje, i to bez uprzedzenia. Dowiedz się, że jestem hipnotyzerem, który wkrótce rze z głodu. — Klaudiusz usiadł w fotelu stojącym u pokoju. Chwilę spoglądał przez tiulowe firanki, czym uśmiechnął się z goryczą. — I pomyśleć tylko, właśnie nie chciałem nikogo urazić! Oto nagroda jnoje dobre intencje. mi intencjami piekło jest wybrukowane, może powiesz mi, co jest wybrukowane złymi? ™ast zadawać mi kłopotliwe pytania, lepiej bom wł, nną do »webera" i opowiedz tam kilku oso-,ną. werste całej tej historii. Jakże mają cię Żałui C1lele\ skoro ty sam się nie bronisz? sPraw h nle potrafie- mowić o swoich prywat-lote twarz Z °bcymi- A zreszta- co bY to pomogło. 111 Przecie'2^' Z mo^m czo^eni, z moimi oczami nie ; zadnej szansy — roześmiał się. — Ludzie 441 zawsze uwierzą o mnie we wszystko Niech sobie gadają! — wzruszył ramionami* nadzieję, że wkrótce im się to znudzi. Klaudiusz wrócił do dawnego trybu życ* i do posiłków złożonych z chleba i herbaty* t!° nie usiłował Się tłumaczyć, jego milczenie p no jako przyznanie się do winy. W wąskim g jomych zdobył sobie reputację człowieka nie nego i donżuana pozbawionego wszelkich < Znowu przyszły okresy nędzy, trzeba było złoty zegarek i wszystko, co nadawało się do z nia. Mijały dni. Klaudiusz mieszkał sam, nie widuią( wie nikogo oprócz Piotra Louysa i Ernesta Chau którzy dyskretnie wspomagali go drobnymi ] karni. Znowu chodził po wydawcach, a wieczorami Peleasa. Pod koniec kwietnia pierwszy akt był g Dla odpoczynku zaczął więc orkiestrować Popolń fauna. Tęskniąc za jakimś towarzystwem, znalazł s nową kotkę, którą też nazwał Linne. Kotka stała i towarzyszką jego samotności i zachowywała się podob jak jej poprzedniczka. Chwilami zdawało mu s znów jest na swoim poddaszu. Rzeczy Gaby wciąż jeszcze były w mieszkań: ona sama nie dawała znaku życia. Gdzie była, co ła?... O dziwo, nie czuł do niej żalu. Osobę nieoto niemal równie trudno jest nienawidzić, jak kogo jącego. Poza tym Klaudiusz nie umiał nie Uważał to za bezcelowe: niczego nie rozwiązy czego t nie zmieniało. Co złego już się stało, t odstanie. Powoli zapominał o kłótniach, o jej pach, o piskliwym głosie, gdy wpadała we Za to coraz częściej przychodziły mu na p* szlochy* żałosny lament: „Kocham cię... koc widok łez spływających po policzkach, bezwie jej ciała w owej straszliwej chwili, kiedy Pad lana i całowała go po rękach. 442 i • • i siebie. Tęsknił za jej pieszczotami, żall Je^ te poranki w łóżku, przekomarza-*at° V Teraz znowu musiał prowadzić ka-Fjcaiu^arStwo, i "to także przypominało mu ;lerskie LoSpbOieliznę w miednicy, sprzątając mieszka-irąc sobie skarpetki, wspominał te czasy, czy cerują biurku zaWsze były świeże kwiaty, narj czyste koszule. Nie mógł dać sobie rady ł * -która tak dobrze funkcjonowała przy Gaby. ą'ie wody na herbatę wymagało sterty gazet jmuchania w węgiel, że brakowało mu tchu, k był żaden. Znowu kupił sobie kuchenkę spiry-1 'ak za dawnych dni na poddaszu. Z westchnie-przyznawał, że kobiety mają jednak wiele zalet. •dybyż tylko były bardziej rozsądne! Dpniowo plotki cichły, aż wreszcie ustały zupełnie. Uwagę ludzi pochłaniały teraz inne sprawy. Nadcho-nowa wiosna i na bulwarach pojawiły się pierwsze tomobile. Konie, które dopiero co zdążyły przyzwyczaić się do rowerów, znowu się płoszyły. Paryżanie też. Twierdzono powszechnie, że maszyny zatruwają powietrze i wszyscy poduszą się na śmierć. Zewsząd dolaty-ały dźwięki rosyjskich dzwonów i akordy Preludium ichmaninowa. Towarzyszyły temu wybuchy bomb. geście anarchiści, którzy owe bomby rzucali, naj-wj sami ginęli podczas zamachu; tych zaś, któ-ocaleli, posyłano na gilotynę. Ludzie odetchnęli 83- Anglomania stała się tak modna, że w elegan-dzielnicach żebracy żebrali teraz po angielsku. Jakiś fii I :.^L ^oracy zeor Z fllatehsta zabił człowieka Zaś po za znaczek. ^0 romont> kochany, miły pan Fromont, dał ^wiedyin^1 niewielką transkrypcję, a jednocześnie "" Co iście sensacyjnego. i WajQ mnie> to nie sądzę, żeby pańska muzyka - A^ ^^yJ116 — zaczął, głaszcząc swą siwą e Yni*\~ m°*1 WsP°lnik uważa, że już wkrótce bę- 443 Klaudiusz nastawił uszu — pan Fromont nigd, nie wspominał o żadnym wspólniku - iec2 p milczał. x ,lt . — No cóż — wydawca pobłażliwie wzruszy* | imi. — Każdy ma prawo do własnego zdania ,,. '. _x___Ur,rinrr»D Pnnieważ iednak w «.*„ ' nami. — Każdy ma prawo do własnego zda jeśli jest ono bzdurne. Ponieważ jednak w n ] resie wszystko jest bez sensu, niebawemS okazać, że mój wspólnik ma racją. Gusta puk zmieniają się tak szybko, że już nikt nic nii jest co. Weź pan choćby to Preludium Rachm-Ot kawałek napisany przez dwudziestojedno] szczen podobnego? A mo 7acząłem również szkicować i«ie 1aunai tvtuł Nokturny i będzie pra- "K*»oS*!L 7 orkiestrę. Pan Ysaye przy- *6 iest co Weź pan cnocuy tu * i«=.n*u,*«*.,* j.vauiimanii Ot kawałek napisany przez dwudziestojednoletn szczeniaka!... Czemu pan nie miałby napisać czeg0 Leso? — A moje Clair de Lunel — Klaudiusz napomk ostrożnie. — Dlaczego nie zaryzykuje pan wydania? Pan Fromont wydął wargi. _ To jest zbyt kruche, zbyt mgliste. Brak tam c2 goś... ~~ Sn°czeeoś na czym wydawca od razu siępozn; ans xs "w f3tSvI wspólnikiem. Jego gabinet jest na końcu Nazvwa się Monsieur Hartmann. niemie* NSSt pana Hartmanna brzmiał teod* ^ d Oświadczył Klaudiuszowi, ze K««^^po ^ Słyszał go na koncercie w „La Nafaonaie ^^ fŁ, że jest tylko tytularnym wspo^m ^ Wydaje samodzielnie, a korzysta tylko z i iego kolportażu. . 3J Szkoda, że Kwartet jest ?uz* stchnął. - Ale pan na pewno cos pisze teraz pracuje? ^frmicznym — Nad operą i utworem symfoniczny 444 lk0 skończę. ^rozpromienił się. - Uwa- Ską przyszłość przed sobą. talent *Jjf^ mi pan swoje nowe Wym ° czy nie przydałaby się panu W oka^zka powiedzmy sto franków? *»*a **„* ?'wyszedł oszołomiony. Czuł, itW L t niespodziewanym dosts Piotr. Czas na; okazał si ^ nam g< sp od Fromonta, i 0 — Trzeba to uczcić! wyższy, abyś wyszedł już ze światu. Urządzam dziś małą k towe fragmenty Peleasa — po czym z stą gości oraz menu. ^ - Jak myślisz, czy podać poulet au 2adneJ1Cipowiedzi. Piotr obejrzał się. Klaudiusz L ,ui___ . n , -, ___, w^ał zamknięte. Zadne^dpowiedzi. Piotr obejrzał sę ał rozparty w fotelu, oczy miał zamknięte. 0 czym myślisz? , -0 Gaby. Byłaby szczęśliwa, gdyby > że znalazłem wydawcą. ^ uaoy. Byłaby szcz^snwa, &-j ¦« . że znalazłem wydawcę. wszystk: • Wciąż jeszcze o niej myślisz? Po tym wszys dobiła? 445 — Gdybym przynajmniej wiedział że „• nic złego... ' ze nie — Dała sobie radę, możesz być tego śliczna dziewczyna zawsze sobie porad,- P bawi się znakomicie i zastanawia sie w pe właściwie w tobie widziała. A może tv\n ' Co tj za nią? y po Prostu J — Ależ nie, skądże... Myślałem tylko dobrze z sobą. y 0> — Zostaw ją w spokoju i pomóż Tak oto Klaudiusz opuścił swoją u Piotra udała się znakomicie, wina bTy mowa błyskotliwa. Potem zagrał pierwL i?' opery na fortepianie specjalnie wynajętym^ Wszyscy mu gratulowali i wrócił do domu w lepszym nastroju K W doskonałym humorze zabrał się do pisania a go aktu. w kilka dni później, pocMongy" a "8 usłyszał, jak Gaby wchodzi do mieszkania Zal ją dopiero wtedy, gdy stanęła przy jeg0 biurku — Wybacz mi! — szepnęła. Spojrzał na nią, uśmiechnął się i zerwał się z krze sła. Bez słowa padli sobie w ramiona. nam * Rozdział 13 Tym razem oboje postarają się, aby nie było żadn; zgrzytów. Przeszłość została zapomniana i przebaczo Przekonali się, że nie potrafią bez siebie żyć, i wdic byli losowi za to, że dał im jeszcze jedną szansę Czasami, kiedy leżeli przytuleni do siebie, szeptem ciężkie tygodnie rozłąki. ¦— Próbowałam cię znienawidzić — mówiła. - * Kolacja odbyła się 31 maja 1894. Klaudiusz poznał W« deusza Natanśona, redaktora „La Revue Blanche", oraz j< Misie, protektorkę artystów i przyjaciółkę Toulou/ 446 sobie, już nigdy nie wrócę, ale nie mogh .pinieć- nwtarzałem sobie, że nie chcę cię już nig • ' ale cały czas martwiłem się o ciebie, 'f kchanie Już nigdy nie będziesz prze le cały ę ebie, kochanie. Już nigdy nie będziesz prze uPłf moia wina. Stwierdziłem, że nie potrafił T° Chciałem zerwać z tobą tylko dla twej pełni szlachetnych postanowień. Nie z O żadnych pytań. Kiedy mówiła, że wyj jj i P d0JLisieux, udawał, że jej wierzy. Pytania by pieczne. Szczęście wymagało dyskrecji, zaufan woli. Oboje będą uważać. Będą się wzajemn pilnowali. ¦ *; ' Z rozkoszą odkrywał ponownie jej obecność: aążi j głowy na swoim ramieniu, regularny oddech, gć pala u jego boku, mały pieprzyk pod lewą piersią. K nowo poznawał wszystkie zakątki jej ciała. Lato przeżyli spokojnie: nie było tak wesołe i be: troskie jak poprzednie, ale czułe i spokojne. Przesta liczyć pocałunki. Nie chodziła już nago po pokoju. Teg rodzaju zachowanie nie przystoi w statecznym stadL • południu wstępowali zwykle do ojczulka Bailly alb siadywali na tarasie kawiarni. Wieczorami szli d lub do kabaretu. Zupełnie zerwali z cygańskir życia. W dzielnicy uważano ich za idealną, spc ™jną parę małżeńską. ny? *ato- Klaudiusz intensywnie pracował nai Dzięki zaliczkom Hartmanna mógł niemal cal ^poświęcić się swojej operze. Praca szybko po wprzód. Zorkiestrował Popołudnie fauna, na \ nową wersję Nokturnów, tym razem n W ^strumentów. Od czasu do czasu, dla roz * Jakiś utwór na fortepian. Wypełniała g< °y nie przeszkadzała mu. Zajmowała si( 3 „pety" i czytała dzienniki. Czasam 447 przychodził list od Piotra Louysa, który wylądował w Biskrze! — na końcu nie zwariowawszy od upałów, szalał ; rzem. Z uśmiechem pobłażania czytali młody, z czasem i on się ustatkuje. j Pod koniec sierpnia spędzili tydzień u ru w Luzancy. Klaudiusz z pewnym zdziwienie dził, że Gaby stała się bardziej popularna wśród dam, jego natomiast traktowano znacz życzliwie. Oczywiście, nikt nie wspomniał c brukselskim, ale wyczuwało się, że sympatie stronie. Świadczyły o tym wyraźnie surowe spo jakimi go obrzucano, podczas gdy jej nieustannie wano wylewną czułość. Nie ulegało wątpliwości, wszystkich jej powrót jest dowodem szlachetnej baczającej wszystko natury. W tym samym czasie mniej więcej wrócił do Pan Piotr, opalony jak szejk. Przywiózł burnus, parni nocy spędzonych z Meriemem, oraz Pieśni Bilitis, zdołał napisać w wolnych chwilach. — Czuję się wspaniale — oznajmił. — Jestem tylk trochę zmęczony. Ale to na pewno dlatego, że za di pisałem. A potem znowu była jesień, szare niebo, podrr wiatru, trotuary zasłane liśćmi. Pewnego październikowego wieczora na ulicai legły się wykrzykiwania gazeciarzy sprzedający tek nadzwyczajny z wiadomością o aresztów jakiego kapitana Dreyfusa. Ku swemu przerażeń cuzi dowiedzieli się, że ów spokojny, zanioż rodziny sprzedawał tajemnice wojskowe amba mieckiej. Chociaż, łotr, nawet we śnie zaprzecz dząc, że jest niewinny, i tak nikt mu nie i ys armia oświadczyła, że jest winny, i to wys Opinia publiczna jednomyślnie pochwaliła wyj nału wojskowego, który w grudniu skazał 448 dożywotniego zesłania na Wy „rad*** \ kauważało? że należało go rozsto ^ielU n wydaniu wyroku, 22 grudnia 'tf trzy drU tPa°ł0 wykonane Popołudnie fauno Jionale" ^Klaudiusza sukces był olbrzyn Ku ^durnlSŁi zmusiły muzyków d0 bisowa Mastyczne Kompozycja spodobała się nawet ki 0 utworu- . łaskaWie, że Debussy stwórz óy I Jv i osiągnął w nim absolutne styl XK AUvn po raz pierwszy poznał smak prav ale radość nie trwała długo. Gaby znc cóina. Rozpoznawał objawy: dobrze m lwy głos, nadasane wargi i rzucane ką ętne spojrzenia. Odżywał stary konflikt m ilością a karierą. Znów te same skargi, że „dl zygnowała z powozu i pięknego apartamem i konsternacją stwierdził, że popełnił duży błąc ę na jej powrót. Nic się nie zmieniło: dzie przepaść była równie głęboka jak dawniej. Nawet sukces Popołudnia fauna stał się pr do złośliwych uwag. Zdobył sławę, ale co z im to daje? Pieniędzy jak nie mieli, tak n z oklasków żyć nie można. Coraz częściej po się nagłe wybuchy nienawiści. ,,Co ty właściv ego wypisywania tych wszystkich nut?... I cć , w którym jedynym wynagrodzeniem czym znów następowała skrucha. Płaks > przebaczenie. A on przebaczał. Wspom wyprowadzi, nawet zaczynała się pakować, s nie starczy jej siły woli, aby naprawd rozerw*-^^20^1' by 3*ą wyrzucić. Nie byli lebr ncucha> którY ^h skuwał. | Porozmawiałby z Piotrem nie tylko ale p}otZe ° Peteasie i o muzyce, którą powol 2n™"" wyjechał z Paryża. Tym razer 449 willi — na inspekcję dziewcząt pracuiacvnk cygar i. * ych w Klaudiusz szukał więc ucieczki w zimę pisał swego Peleasa. Noce spęa O świcie, wyczerpany, lecz szczęśliwy, ^ * pisanych arkuszach papieru nutowego'. St • cofywał się w świat dźwięków i fantazji, a& pomnieć i o pretensjach Gaby, i o nieobecn^ -^ cielą. Muzyka znów zastępowała mu wszystk* Wreszcie pewnego kwietniowego dnia Pelec tów. Klaudiusz niemal nie wierzył własnym c sał tę operę dwa lata i oto właśnie ją skończ świtał promień nadziei. Być może, skończy się wr jego biedowanie; to życie z dnia na dzień, jakie i dził od powrotu z Rzymu. Może będzie mógł skoi z lekcjami i dorywczymi pracami dla wydawców wie, może nawet będzie mógł sobie pozwolić r ście z Gaby do restauracji czy do teatru. Or miała za sobą długi i ciężki okres wyrzeczeń. Ale t już będzie lepiej. Może znowu będą z sobą szczęśl Przecież Gaby go kocha, choć tak często się na n gniewa i miewa napady złego humoru. Właściwie t niewiele od niego wymagała: trochę rozrywek i d miłości. Teraz stać go będzie na wszystko. Zaniósł partyturę Hartmannowi, który powitał go e tuzjastycznie: — Proszę się pośpieszyć z orkiestracją. Ch możliwie szybko złożyć Peleasa w Opera Comic Klaudiusz obiecał, że zorkiestruje utwór w ciąff * Najlepszą ilustracją odmiennych temperamentów ciół jest ich korespondencja. Debussy pisał: „Tworzę o zykę, która będzie zrozumiana dopiero w dwudzi( Louys odpowiadał: „Nadal nic nie robię moimi dziesi mi, prócz rzeczy, które nie nadają się do opisania". Kie^ y^ ( wspominał, że zbliża się do końca opery i z „drżenie blant) pisze śmierć Melizandy, Piotr w odpowiedzi P*2 stę imion i zalet swoich kochanek. 450 u lub iździerniku dzieło będzie gotowe do nie poskąpił kolejnej hojnej zaliczki. am powiedzie, to byc może, opera zo-Jeśli s*ś .nna w przyszłym sezonie. Poza tym mu-ta^ ^Siedzieć, że rozmawiałem z Colonnem. panu P0^ chce on wykonac Popołudnie fauna. aniemówił ze zdumienia. To oznaczało sła- si.!fcolonne'a była jedną z najlepszych or- flicznych Paryża. Krytycy mogli kręcić no- certy „La Nationale", ale nie na koncerty °Nawet na Gaby zrobiła wrażenie wiadomość, a Klaudiusza będzie wykonana w wielkiej sali fet A jej zachwyt był jeszcze większy, gdy usły- e Klaudiusz dostanie za koncert pieniądze. Szczę- passa trwała. W „La Nationale" ponownie wyko- o jego Kwartet, który tym razem spodobał się wie- słuchaczom. Kilku krytyków zdobyło się nawet na stwierdzenie, że chociaż dzieło jest dziwne i herme- zne, zawiera momenty wielkiej piękności. Uwieńcze- em wszystkiego był powrót Piotra z Sewilli. Pisarz z nostalgią wspominał kręte uliczki, szklanecz- manzanilli wypijane pod markizami kawiarń, stukot obdrapanych, lecz dumnie wyglądających pojazdów iluzyjskich po Paseo, a także lokalne prostytutki, rych skompletował sobie prawdziwy harem. Roz- już cały spadek i wściekły był na swego le- 'za który wciąż utrzymywał go przy życiu. jcał przecież, że do tej pory umrę! No i co? drow jak koń i nie mam grosza przy du- eniem myślał o tym, że będzie musiał zacząć o ż« ma aby pisać powieść, która miała ukazvw - a! * w Ocłci kach w „La Mercure de France". - Tego lata Klaudiusz i Gaby wybrali się d Przedstawiła go swoim rodzicom jako kole mód, gdzie rzekomo pracowała. Rodzice wygi jak ich opisała: ojciec — starzejący się, małomia wy donżuan, wciąż jeszcze dumny ze swych kęd wych włosów i zabójczych, choć już siwiejących < Matka zaś była drobna, krucha, siwiutka i tyłki szczące niebieskie oczy wyglądały jak klejnot wionę w pomarszczoną skórę twarzy. Gaby nie n wała się, nie paliła, podawała ojcu fajkę i robiła m zakupy. Była znowu niewinnym podlotkiem i nawet; kłamstwa brzmiały niewinnie. Wybrali się do Orbec, tu jednak szwagier krzy1 patrzył na Gaby i zabronił swej żonie przyjmowa w ich przyzwoitym domu. Siostry spotykały i ukradkiem, a Klaudiusz albo spacerował po przesiadywał pod wiatrakiem nad rzeczką I która przypominała mu srebrzysty strumyk w Po powrocie do Paryża pogodny nastrój i * \j j/wwiuuc ulu jrcuyzci puguuiiy iiaow^j »*—-v się jeszcze przez resztę lata. Próbowali wprowi dzi kiś ład w swe pożycie i na czas pewien osiągn coś bardzo zbliżonego do szczęścia. Żyli w ati oczekiwania. Powodzenie zdawało się bliskie, a 1 Na krótko przed śmiercią Gaby oświadczyła, z diusz, zaskoczony nagłą, letnią ulewą, naszkicował prer sous la pluie. 452 . , e i łatwiejsze życie. Klaudiusz ogro-próbami Fauna. Spodziewał się oczy-*jW który wrócił tymczasem do Paryża, na koncercie, ale przyjaciel pracował nad :*y bą Inkiem swej powieści i musiał się śpieszyć, K 'czekała, nie mógł więc przyjść. 3 mi przykro, ale sam rozumiesz... ^ Próbował sobie nawet wytłumaczyć, że 1 'nie ma większego znaczenia, ale jego roz- [ było bardzo dotkliwe. Wykonanie Fauna ^kiestrę Colonne'a stanowiło wszak dla niego ,ne wydarzenie. Był pewny, że przyjaciel zechce M z nim ową krótką chwilę triumfu. tym samym mniej więcej czasie spotkało go jeszcze rozczarowanie. Znacznie poważniejsze. Pracując nstrumentacją Peleasa, stwierdził, że owoc jego ruletniej pracy sprawił mu zawód. Z rozpaczą uznał, nie udało mu się wyrazić tego, o co mu chodziło. To był cios straszliwy. Poszedł do Hartmanna i błagał o sprolongowanie ter-inu o jakieś dwa lub trzy miesiące. Musi poprawić kilka scen. Wydawca jednak uważał, że opera jest znakomita i nie trzeba nic zmieniać. esztą, skąd pan wie, że ta nowa wersja będzie ewiem, ale muszę spróbować. nieoddamvCnniŚ+Cie' Zdaje Sobie sprawc- z teS°' ze Jeśli ł" PrzenieL y natychrniast, to może spowodować - tt^Jieme Premiery na przyszły sezon. mierze nie mn^I?Sf ?,mi wierzy^» że zależy mi na pre-panu, ale nie mogę wypuścić ope-1 me bpHta Pewny, że napisałem ją na- ri -r°mnie:-;J^ Iylko rogiem. ^onałość sw PSnU °hwali taka troska ° artystycz-ego dzieła, ale proszę mi wierzyć, że 453 to nierozważne. Pieniądze są panu rozpac y ne, a pan wycofuje gotową już pracę! W końcu wydawca ustąpił. Zgodził się n \ liczkę na poczet przyszłych tantiem. — Tylko na litość boską, niech się pan prosił, żegnając się z Klaudiuszem. Tak więc znowu zasiadł do pracy nad pei czątkowo dokonał zmian tylko w kilku scen^ wem jednak zaczął przerabiać całą operę qC ła, że nie jest to już kaprys, lecz perwersy cieństwo. Żyła nadzieją, że po wystawieniu c dzie im lżej, i oto jej nadzieje rozwiały się 1 Dawała upust swym żalom, nie szczędząc mu drwin. — Nigdy tej opery nie skończysz! Nigdy! — krzy< ła. — Zawsze znajdziesz coś do poprawienia. ciebie znam! I za dwadzieścia lat wciąż jeszcze dziesz malował te swoje nutki. Odpowiadał jej krótko, że nie musi przecież tl przy nim i przypatrywać się jego dłubaninie. I bardzo. Drzwi są otwarte. Nikt jej nie trzyma, w każe chwili może odejść. — Dlaczego się nie wyprowadzisz i nie zosts mnie wreszcie w spokoju? Nie potrafili już rozmawiać spokojnie. Krzyczeli siebie. Rzucali sobie w twarz słowa, które miały z i które istotnie raniły. Przez zaciśnięte zęby, z p ^ od złości twarzą wypowiadała słowa, których n na było już cofnąć. Przyglądał się tym atakon kłości z mieszanymi uczuciami litości i pożądani wnej chwili chwytał kapelusz i wychodził. Nastała zima. Kłótnie powtarzały się już niei dziennie, stały się właściwie ich jedyną rozrywW nym sportem, w którym oboje dochodzili d0 wprawy. Kłótnie rozładowywały nagromadzeń ^ ne pretensje i kończyły się zazwyczaj szal J łóżku, czasem na podłodze. Poten i któryś strawę. Nawę ych awantur i rozpalonej na 3akiś rodzaj porozumienia * ZdŚĆ ?teraj? statnią szansę Jak postę * nie3 gorączkowe myśl ku-Dla obO3ga zycie r «ł do domu, witała go teraz podejrzliwyn racał ao . pytaniami. SoU tak P6ino? 5dZi6 Swie starał się rozproszyć jej oba* Niekiedy cl"Pprzechodził bez awantur. Ale zazdro: i wtedy wie"°'e żvwi się własnym cierpieniem i n i ieKc,a przedłużyła się o czterdzieści minut Chcesz, żebym w to uwierzyła? — Gaby śmiała i ironicznie. . . - Nie obchodzi mnie, czy uwierzysz mi, czy tez n Ale tak się składa, że to jest właśnie prawda! - Prawda! Od kiedy ty mówisz mi prawdę? Dlac; go nie chcesz się przyznać, że widujesz się z tą 1 bietą? Bo nie widuję się. ¦ Nie zawracaj głowy, tylko się przyznaj. Jak c ''Sąda? Czy jest dobra w łóżku? Lepsza ode mnie JeJ oczy były teraz koloru stali. Przyszło mu do L ze chyba zwariowała. Tylko ktoś obłąkany m Bl^ać tak jak ona w tej chwili. Mow! Czekam! - warknęła. - Jak ona wyglą ™ ci z nią przyjemnie? 454 455 Nagle cała krew spłynęła jej z tw - Ostrzegam xńą, że któregoś dnia miesz? — mówiła cicho, niemal ' cię! - Skończ z tym melodramatem - Nie wierzysz mi? A więc dobr2e wt , konasz. ^ wkrótCe t Wzruszył ramionami i skierował si. Na schodach goniły go jeszcze iei )zległ się zdławiony jęk i usłyszał iak i łała go. Przez chwilę gotów był ^JJJJ rozległ się zdławiony jęk i usłyszał iak gf°Żki' łała go. Przez chwile eotów hv» ,Lv...szIochają(: cl i paczy, że nie może sobie" poradziTz właśni' Z «*» Cnora z samntnnśpi i hKAo+,tt« ^t_. «aii4 po jej g chwilę gotów był wrócić, po w ramiona. Ale było już za późno. Nic jej pomóc. Jest chora. Chora z miłości, z zazdrość paczy, że nie może sobie poradzić z wł py, e nie może sobie poradzić z własną s Chora z samotności i ubóstwa, chora z miłości wieka, którego nie chciała kochać... Spała, kiedy wrócił, przesiedziawszy pół nocy w | wiarni. Nie obudziła się, kiedy wślizgnął się ułożył się obok niej i przypatrywał się jej twarzy, której widoczne były ślady łez. Biedna Gaby... szcie ma spokój, nareszcie uwolniła się od cierpień, re sama sobie zadaje. Bogu niech będą dzięki za se Sen jednak nie trwa wiecznie. Każdy dzień przynosił nowe podejrzenia i udręki. Kłótnie nie kończyły teraz pieszczotami, lecz bezmyślnym wymyślaniei którym trzaskał drzwiami i uciekał z domu. W t warunkach praca była niemożliwa. Gaby osiągnęła wreszcie to, czego się najbar wiała — przestał po lekcjach wracać do domu. v się po mieście, jadał w jakichś nędznych 3 a wieczory spędzał w kawiarniach. Czasami wp< „Auberge du Clou", by posłuchać dowcipnej I i dziwacznych kompozycji Erika Satie. w jego życiu zaczęły też pojawiać się kob pocieszały go swą przyjaźnią, inne dawały J objęciach chwile zapomnienia. Do domu wrac wieczorem. Gaby czekała na niego wściekła 456 z słowa zamykał sjię w $woim pokoju rodzinę lub dwie, dopiero potem szedł ił PrzeZ 8 zaczęlo tracić wszelki sens. Uchodziła ie PoW k powietrze z przekłutego balonika. Sto-nadzieJa J. ja g0 cicha rozpacz. Niczego się już nie rnL,odził się z myślą, że wszystko zakończy porażką i bankructwem. Tak, rację miał kiedy przepowiadał mu, że nic z niego nie e°Ńawet wykonanie Fauna przez orkiestrę Co-przyniosło zamówień od wydawców i nie ładnego większego zainteresowania dla jego Skończyło się na oklaskach i kilkuwierszowych Siankach w prasie. -dział, że nic się juz me zmieni, ale przynajmniej się złudzeń. Cokolwiek zrobi i tak zawsze bę-e bez grosza. Nadal pracował nad Peleasem, choć rzestał wierzyć, aby operę kiedykolwiek wystawiono. ruszony, zaproponował wydawcy wystawienie jej w trze kukiełkowym. W końcu Hartmann stracił cierpliwość i odmówił udzielania mu dalszych zaliczek. Sytuacja finansowa stała się rozpaczliwa. Znikły nawet pozory rodzinnego budżetu. Gaby sprze- iała swe suknie, by nie dopuścić do eksmisji. Klau- i zastawił w lombardzie wszystko, co tylko nadawało zastawienia. Żyli z dnia na dzień, modląc się o ja- transkrypcję, pożyczkę od przyjaciela, o banknot, -hausson wciskał mu niekiedy do kieszeni pod Pierwszym lepszym pretekstem. idał się jej czasami, jak siedziała przy stole 'tkami żałosnego posiłku. Schudła straszliwie. w\\SIa Zapadły i Płonęły niepokojąco. Dziwnie ja- •zucony ą a w liche3 spódnicy i bluzce, z szalem na- ? ?a ramiona. Lecz o dziwo — była teraz je- eJsza. Jej wychudła twarz chwilami budziła żądanie i litość. Dlaczego nie chciała go rzu- 457 W czerwcu Gaby skończy trzydzieśo' jej, że przez niego zmarnowała swa * iat% dość ma tej nędzy? Ileż kobieta moż Jak długo może zadręczać się miłością h Tysiące razy miał te pytania na koń wiedział, że słowa tylko pogorszą sytu' nieporozumienia, a więc milczał. Wątpij trafiłaby odpowiedzieć na jego pytania On sam już dawno przestał zastanaw* swym stosunkiem do Gaby. Wiedział tylk| bardzo ją kochał. Teraz wszystkie jego ucz się w jakiś dziwny węzeł pożądania, litośl gniewu, wdzięczności i desperacji. Nie był j a mimo to droższa mu była od wszystkich i biet. Z takich właśnie sprzeczności zbudowane i kie serce. Mijały tygodnie. Mżawki zapowiadały wiosnę, w wiarniach ludzie znowu mieli o czym rozn W Afryce jak zwykle się gotowało. Włosi, któr razili się kolonialną gorączką, nie potrafili sobie p( dzić z Abisynią. Okazała się twardym orzechem zgryzienia, wobec czego radzi nieradzi powrócili swej pięknej ojczyzny. Anglicy też mieli kłopoty, ali oni byli już do tego przyzwyczajeni, i w wypróbow sposób prześlizgiwali się po kolejnych kryzysa w końcu wyjść na swoje. Najszczęśliwsi byli I Zawsze mieli powodzenie u kobiet. Tym razei im się przekonać królową Madagaskaru, by odda swoje państwo, i tak oto w wytworny sposób nową kolonię. W Paryżu natomiast znów sprawa Dreyfusa, którą wszyscy uważali już z Krążyły niepokojące plotki o machinacjach zwią z wyrokiem. Wszyscy generałowie i minisi oburzeniem twierdzili, że proces toczył się z§ prawem, i ręczyli za to własnym słowem r leźli się jednak ludzie, którzy żądali bardzie] 458 a byli nawet tacy, którzy podejr: vodÓW> tał skazany niewinnie. oSt lk0 sytuacja Klaudiusza. Nav ^iła ^gorszyła się. Za to w tym sam; trochrzez okno, podpali dom, otruje mnie czy też p rniesie się... Nic mnie już nie zaskoczy... Umęczonym ruchem ręki przetarł oczy ze zn -7 Nie wiem, nic już nie wiem... e poczuł się zmęczony całą tą rozmową. * «amu żadnej ulgi. Słowa niczego nie rozwi naSle H°ia godzina? ~ zapytał, przypomniaws elenę. — ^ie mam przy sobie zegarka. lz*e jest pański zegarek? — zapytał C swój z kieszeni kamizelki. chem K, ' fdzie zwykle bywa — odpowiedział audlusz. — W lombardzie. Miła pani v 469 nawet nie przypuszczała, jak , zegarek w moim życiu. Wielok] śmierci głodowej. Urzędnik w iOinitłar. . -„„ ń do mego przywiązał. Ma nadziei? le M me wykupię go, i w ten sposób Ze P6wn jego własnością. P SOb ^Sarefc — O Boże! Już prawie szósta! -_ son. - Ledwie starczy nam czasu, by sip2aw°}ał o, cic na koncert. Nawet jeśli nikt me^f/^ać i simy tam być o ósmej. Aha, żebym 1^'J ta powiedział, wyciągając portfel - na]I" Zapoi»ni norarium za dzisiejszy wieczór wiec Z SIę Pam panu już teraz, bo prawdopodobnie nie fn *T^ po koncercie. Chyba nie zostanę do końca ^ Położył stufrankowy banknot na stój przeciąć podziękowania Klaudiusza, szvbtn P/ag się i zawołał na kelnera. y ° odw'óc Rozstali się przed domem Chaussona na bulwa™ „' Courcelles. Klaudiusz ruszył w kierunku uli^! Śnieg przestał padać, wiatr ustał, ale robiło sie core zimniej. Powietrze znieruchomiało, jak to zwykle b™ w prawdziwie mroźne noce. Gwiazdy błyszczały na ni, bie ]ak okruchy lustra na czarnym aksamicie. Dotarł wreszcie do domu i wspiął się na piąte pi tro. Gaby była w jadalni i grzała sobie dłonie p ogniu płonącym na kominku. Usłyszawszy jego krok odwróciła głowę. — Co cię tak długo zatrzymało — rzuciła przez'» mię. — Myślałam, że już nigdy nie przyjdziesz. — Po próbie poszedłem z panem Chaussonera n liszek koniaku. — Cały czas z nim byłeś? — Tak, omawialiśmy program następnego k°n' _ Przyglądał się jej twarzy napiętej podejrzli* jej oczom zaczerwienionym od nieprzespanych 470 uroda Gaby pozostała nietknięta, wiał się nad fenomenem jej piękna, dotąd naruszyć ani nędza, ani dołały i kawiarni byliście? - zapytała. \ Pchanie. Muszę byc z powrotem w „La a°m'mej Tramwaje nie chodzą z powodu ° °Scie więc, oszczędźmy sobie awantury. Pr°SZka to była kawiarnia, zapomniałem sobie 1 tym i tak b^ś mi nie uwierzyła- A zresztą P°ecież zapytać o to panią Chausson, kiedy się Z z — dorzucił z mieszaniną znużenia i nie-i nią zobaczysz •prDiiwości. —v stole. ś do zjedzenia? Z Jest trochę zupy. ikła w kuchni, a po chwili wróciła z dymiącym talerzem, który postawiła przed nim. 1 0 której skończyła się próba? — zapytała, siadając przy stole. gnorował pytanie i uniósł łyżkę do ust. - Znakomita zupa. Zawsze mówiłem, że nikt na świecie nie potrafi gotować tak jak ty. Przestań gadać głupstwa. O której skończyła się próba? rudno mi powiedzieć, bo chwilowo nie posiadam zegarka. nie wyczuła ironii. Uporczywie wpatrywała się w jego twarz. Jednak kilku świadków, którzy mogą ci przy-e byłem na próbie i że graliśmy Kwartet forte-Lekeua, który wykonamy dziś wieczór dla ^ więcej sześciu słuchaczy. Co jeszcze chcesz wie- odpowiedziała. Patrzyła, jak je. - 3edz tak prędko. To niezdrowo.. eszę śię. Chausson chce, żebym był punktu- 471 alnie o ósmej. — Włożył ręce do kie to. Pewnie ci się przyda. Wzięła banknot i wsunęła go za dek — Chcesz jeszcze? — zapytała, gdy — Nie mam już czasu, ale zjem ban * po owoc leżący na paterze na środku sto/*9 nie ze strony Piotra, że nam je przysłał Skinęła głową w zamyśleniu. — Wyłożyłam ci frak na łóżko i wpięło mankietów. — Dziękuję, to mi zaoszczędzi czasu. — tt« się, wzruszony jej troskliwością. Dość często zdarzały się jej takie nawroty 0 czości w stosunku do niego. Zamęczała go swa cią, ale potem drobnymi przysługami łagodzi irytację i budziła w nim uczucie wdzięczności przypatrywała się z uśmiechem, jak walczył 2 karni albo z krawatem, i wtedy na jej twarzy p się wyraz macierzyńskiej czułości. „Jesteś bezradny jak dziecko" — z uśmiechem kiw głową. „Chodź no tu, ja to zrobię. Zawsze będziesz p bował kogoś, kto by się tobą zajmował." Może i prawda, że w oczach kobiety mężczyzna przez całe cie pozostaje małym chłopcem. Napięcie ustąpiło. Próbował skierować rozmowę, inny temat: — Masz jakieś wiadomości od ojca? Zaprzeczyła. — Być może to dobry znak. Kiedy widziałeir raz ostatni, odniosłem wrażenie, że czuje się leV11 wszystko będzie dobrze. Ale jeśli chcesz, to wybi do Lisieux i pobądź przy nim. Dam sobie ra< — I w tym czasie weźmiesz sobie kochan Podskoczył, jak użądlony przez pszczołę. —. Idź do diabła! chvVjv Wyszedł z sypialni, trzaskając drzwiami, później usłyszała jego kroki w przedpokoju. 472 lto zawołała od drzwi. ci*z- , na kiamce. iPf°cf kiedy będę mógł. Dobranoc. fl wiern- ^\ m' przy kominku i zaczęła popra-Zpasający ogień. Przez chwilę wpa-ńczące płomienie. W głębokiej ciszy I ku wyraźnie odmierzał czas. na koimiie powinna była wspominać o kochance doprowadzi do tego, że on sobie J Kiedyś Jese -uż niedługo. Co ją właściwie zmu-1 hienia takich idiotyzmów? I dlaczego?... Bo bvt mocno. Kiedy kocha się zbyt mocno, kocha powiek staje się zazdrosny i wszystko robi serze żałowała swych słów. Cóż z niej za jędza! irdziej że on przecież chciał dobrze i miał ra-^Powinna pojechać do domu. Ostatni list od siostry : przynaglająco: „Tatuś jest naprawdę chory, m wykończona. Gaby, proszę cię, przyjedź..." Tak, powinna pojechać, sama tego chciała, ale bała się, że liusz znajdzie sobie inną. Albo inna kobieta znaj-»jego. Tyle jest tych bab, a każda chce z nim pójść do łóżka, chce go jej ukraść, czekają tylko na okazję. Ale ona nie dopuści do tego. Zostanie i będzie czuwała. A przecież powinna pojechać do domu... powinna... powinna... dobrze" —. powiedziała do siebie półgłosem — am na następny list i jeśli stan zdrowia tatusia awi się, wtedy pojadę." Kompromis przyniósł ulgę. Oddychała teraz spokojniej. W chwilę i wró^ Slę budziła, poczuła głód. Poszła do kuchni stole* m talerzem zuPy> który postawiła przed sobą ć cza a er Z5adte banana, żując powoli, aby lyśle<5 0 p.1 ZaPaliła papierosa i podparłszy się, zaczęła l°trze Louysie. Ten to pfawdziwy spryciarz! 473 Z jednej małej książeczki potrafił wyCia forsy, niż Klaudiusz zdoła zarobić prze Znowu jest bogaty i bawi się w Algier2e C Gdyby tylko Klaudiusz skończył wreszcie t rę i napisał kilka łatwych kawałków, też h ^ niądze i wtedy mogliby urządzić sobie pr J kacje. Nie musiałby grać na fortepianie w ° Ale oni nigdy nie będą mieli pieniędzy... ja^ j musi być w Algierze. Mężczyźni podobno ch! w długich Sukniach, po ulicach krążą wielbł* marańcze są tak wielkie jak melony. Wszędz' Cudowne słońce... Miły ten Piotr, że przysłać • nany. To na pewno miał być dowcip... Nagle postanowiła mu podziękować. Nie ma nic lepszego do roboty, a to ją trochę zajmie. Ws* i poszła do pokoju Klaudiusza po pióro i papier V ciła do jadalni, usiadła przy stole, mocniej owinął szalem i pochylona nad kartką papieru, zaczęła z I kiem kreślić litery *. List był krótki. Pisanie zajęło jej mniej czasi się spodziewała. Paląc następnego papierosa, raz szcze przeczytała go, a potem znowu usiadła przy ki minku. Spojrzała na zegar. Było jeszcze wcześnie. K się czeka, czas stoi w miejscu... Ogień na kominku: Na zwęglonym polanie żarzyło się tylko czerwone r sce, tam gdzie przed chwilą tańczył płomień. 1 sce było symbolem jej klęski. Płomyk szczęścia ] w jej życiu tylko przez chwilę, po czym zgasł. F ból, żal i lęk przed przyszłością. i Prostota i smutny ton tego listu, datowanego 23 stj trafnie charakteryzuje Gaby i nastrój, w jakim by* czora. Kwartet Le*el „Klaudiusz poszedł do «La Nationale», gdzie gra Jestem sama i smutna, smutniejsza nawet niż Pogo 'bardz° mówi... Dziękuję za banany; rozpieszczasz mnie, bo J ^ owoce... Napisz nam, czy w Algierze jest ciepło. T że twój list nas rozgrzeje... Całuję cię w lewy 1 mała przyjaciółka, Gaby." 474 iszył jej serce. wiv smutku boleśnie prze: yP dłoniach. Wstrząsnął nią szloch, któ-^nanować. Straciła go... Wyszedł i nawet nie powiedział, kiedy wróci. Oto jak g pocał°watQ ze go kocha, że mu gotuje i pierze, 1 dla niego bez reszty. Kobieta nigdy nie oświęca sl° . °.cllała So tak bardzo, że już na nic innego »# -----------------y----^----------------------c^ — Je3 sił. Ani dumy. Trzymała się go, cho-I nie chciał. Utraciła resztki godności, poniżeniem, bo teraz to ona miłości, prosić, by łaskawie 475 zechciał ją kochać. Zasłużyła sobie na t bo za bardzo kochała mężczyznę! °' ^° byj W miarę jak narastał jej gniew, 2a mówić sama do siebie, pragnąc zwalczyć żenię. W jej umyśle otępiałym od 2ni^ rodziły się jakieś wizje nieskładne. A w* ' kochać, porzuca go... Teraz to on błaga j° a ona śmieje się z niego... Im więcej błj głośniej się śmieje... §a> ty^ Usłyszawszy swój śmiech, oprzytomniała — Wariuję — powiedziała na głos. — że tracę zmysły. Próbowała myśleć o czymś innym, ale żadne i przychodziły jej do głowy. Zerwała się i z przerażeniem zauważyła, że cała się trzęsie ze mną dzieje? Może jestem chora?" Nie. Była po prostu zmęczona. Ogromnie zmęcz( motnością i czekaniem na niego. Wiecznym cze] Dlaczego do diabła on nie wraca? Przecież na już skończyli grać ten przeklęty Kwartet! Dlaczegc ma go jeszcze w domu? O Boże! Taka jestem zmęc2 Gdybym tylko mogła zasnąć i zapomnieć o nim, o ojc o wszystkim... Przynajmniej na chwilę... Spróbują. Skręciła płomyk w lampie wiszącej nad stołem i szła do sypialni. Tutaj lampa wciąż jeszcze się p Z irytacją pomyślała o lekkomyślności Klaudiusza po prostu wyrzuca pieniądze przez okno. Ona ch drugi koniec dzielnicy, by zaoszczędzić kilka gr< wiktuałach, za to jaśnie pan zapomina zgasić kiedy wychodzi! Potem spojrzała na rzucone ^ dzie ubranie. Była wściekła. Oczywiście, tal szył, że nawet nie miał czasu powiesić ubrani fie... Zresztą, po co? Ma przecież głupią służącą, po nim posprząta i zadba o takie drobiazgi. Gestem pełnym oburzenia porwała jego dn i zaczęła ją wygładzać. 476 .mptrznej kieszeni jest jakiś papier. Wh ła się, ale pokusa była zbyt silna, ^tfneła z' kieszeni list Heleny, kiein pierwsze linijki, ale ręce jej tak bvła w stanie czytać dalej. Zresztą ? ęstf* ź . Teraz już wiedziała, dlaczego tak na-otrzebowai ¦ do rodziców. Nie z życzliwości, nie D0 prostu chciał się jej pozbyć, aby do tamtej kobiety, która na mego czekała... polecieć a ^ kochankiem? Ile. razy chodził do . że idzie na lekcję? I tego człowieka ona, 1ÓWhą?Dla niego właśnie poświęciła wszystko! aby? k°bez ruchu, bez łez, ściskając w dłoni list. źął się jej kręcić przed oczami, pomyślała a chwilę chyba zemdleje, ale właśnie w tym ncie usłyszała szczęk otwieranych kluczem drzwi. ,dbiegła do szafy i gwałtownie ją otworzyła. n wszedł do mieszkania i skierował się w stronę sy-ilni, gdzie świeciło się światło. Delikatnie otworzył ii spojrzał na łóżko. Miał nadzieję, że ona już śpi. Rozczarowany, obejrzał się i zobaczył ją. Stała w kącie sztywna, z kredowo białą twarzą, w której płonęły olbrzymie oczy. Celowała do niego z pistoletu. Kochasz ją, prawda? — na wpół krzycząc, na wpół hając wyrzucała z siebie słowa w przypływie żalu lenawiści. — Kochasz ją bardziej niż mnie? Nie Zlła ci się jeszcze tak jak ja... Powiedz, czy całują tak, jak kiedyś mnie całowałeś?... Na pewno! D luki? Oczywiście, i to bardzo... I chce więcej. L*go czeka na ciebie! jwą ZaS2^yT,ały iei P° policzkach, a ona dalej podsycała i wv i°S^ wy°brażając sobie ich pieszczoty. Na jej ytąpijy grube niebieskie ż j w kącikach ust a S1S Piana. 477 — Ale ona już nigdy wiec^i • A wiesz dlaczego? 1 rozIS ę n ja ciebie zabiję! rozesm'ała si(? Dostrzegł obłęd w jej 0C2ach Plecach poczuł zimny dreszcz — Tak! Zabiję cię! SłySZyszl Urwała w pół słowa. Stała z ła na niego, jakby nie iał odd Cieb się .„—j .«-^; — wrzasnęła. Stała bez ruchu. Cisza zdawała się rozsadź — Daj spokój, Gaby — powiedział wresz ię o krok. — Oddaj mi rewolwer. Rozległ się suchy trzask; a potem zaczęła się tanina. Z wściekłością gryzła go, kopała i draj całej kamienicy zaczęły się otwierać drzwi. Lo] biegli na górę. Gaby rozczochrana i wychudła v zaciekle. Walczyła po kobiecemu, nieumiejętnie, i to całym ciałem, wykrzykując najstraszliwsze wyzwisk jak prostytutka aresztowana przez policję. Razem pj na łóżko. Zacisnąwszy zęby odpychała go od siebie o nim wysiłkiem ciała, po czym nagle, nieprzytoi opadła na kołdrę. Na schodach słychać było coraz więcej głosów, łono pięściami w drzwi. Nie ruszał się. Sti łóżku, oszołomiony, z rewolwerem w jednej r zaś trąc podrapany policzek. W chwilę późnię konsjerzkę, która zdyszanym głosem pytała, ( je, a zaraz potem chrobot zapasowego klucza Nagle w pokoju znalazło się pełno ludzi, pod* na wpół ubranych i gapiących się na trupio — Niech nikt jej nie dotyka! — rozległ głos. — Pan ją zabił! — wrzeszczała jakaś bab* 478 na- Odwrócili się od niego i zaczęli • kobieta w szlafroku z włosami apierowe papiloty, jacyś mężczyźni w »nych koszulach pośpiesznie wetkniętych ° znał też panią Turpin z trzeciego pię-z którą czasem zamieniał kilka słów na Ta trzymając w ręce nie zapaloną świecę, epica, dentystę, który mieszkał pod nimi. 'ukradkiem spoglądali w jego stronę, czy przy-Q próbuje uciec, a może zabić kogoś jeszcze. ,ba wezwać policję — oświadczyła konsjerżka. | Turpin kazała swemu dwunastoletniemu sy-tożyć palto i pójść na plac Wagram. Tam zawsze fakiś policjant. A kiedy chłopiec popędził do drzwi, l? że ma wezwać również karetkę pogotowia. szczęście plac Wagram był zaledwie o kilka kro-v od domu, tak że już w chwilę później zjawił się rliwy i zadyszany stróż porządku publicznego. A gdzie mój syn? — zapytała pani Turpin. Posłałem go po karetkę — powiedział zasapany policjant. — Za chwilę wróci. i spojrzeniem ogarnął sytuację, podszedł do audiusza i wyrwał mu rewolwer z ręki, po czym wyciągnął z kieszeni notes. - Nazwisko, imię, zawód. Sprawnie zapisał dane. wyTtaJrczvSięsLZe Debussy?- W Porządku. To na razie ! kŁzpiJ * Żadnych kawałów- Niech pan ^ ew z policzka. ant był w średnim wieku, niski, gruby, z wy-L oczami i niezwykłymi bokobrodami. Kepi > osadzone na łysinie sprawiało nader ko-zenie, żywo kontrastując z jego pełnymi na-^ ^enia minami. t 1 '.ócił się do obecnych-~~ Czy ktoś świadkiem zbrodni? — grubym palcem ią Turpin. — Widziała pani cokolwiek? 479 Niczego nie widziała. Nikt niczego wszyscy słyszeli strzał. Tak, kłótnie dawniej... Ta para nie żyła z sobą W*C Konsjerżka pośpieszyła z informaciaZg°d*ie-zawsze spóźniał się z płaceniem za mi Lepie szczegółowo opowiedział, jak to ^i miar nnM7Tm air\ r4^ i^ —i p głowo opowiedział, jak to w miar położyć się do łóżka, gdy usłyszał k a zaraz potem odgłos strzału. rz^ 1 — Pomyślałem więc sobie, że powinienem baczyć, co się tam dzieje... Policjant przerwał mu i kazał lokatorom wV' chali niechętnie, rozczarowani, że tak małe padły im do odegrania w dramacie. Nawet koi która koniecznie chciała zostać, musiała wrócii bie. — A teraz spójrzmy na ofiarę — powiedział p kiedy wszyscy już wyszli. Ukląkł przy łóżku, obejrzał dokładnie twarz i sprawnie przebiegł rękami po jej ciele. — Oddycha i nie widzę ani rany, ani krwi — ozna mił. — Widocznie zemdlała. Kobiety zawsze tak r Z jego głosu znikła oschłość. Z ulgą stwierdził, że r nie został zabity, a to, co zrazu wyglądało na trage okazało się zwykłą awanturą między kochankam Stękając, podniósł się z klęczek. — A teraz opowiedz pan, co się stało? — sobie krzesło i usiadł. — Proszę nie pomijać szczegółów i zacząć od początku. Słuchał z uwagą i współczuciem. Od czasu kiwał głową albo przerywał Klaudiuszowi wygł* jakąś życiową sentencję. — A więc znalazła w pańskiej kieszeni 1 głupio pan postąpił zostawiając list w kieszei nie głupio... Ale nie szkodzi. Proszę mówić Kiedy Klaudiusz skończył,, policjant przyjrz wolwerowi. 480 , m wcześniej, że to damski rewolwer, patrz pan, to prawdziwa kość sło- przyglądał się rewolwe- sZCie^ pozwolenie na broń? ?zy ona przypuszczam, że tak. e wiem# z pUnktu widzenia prawa, wszystko Z1 tylko do tego jednego. Gdyby pan był jej si a potem potrzebny jej y P py jj odP°czynek. Co najmniej miesiąc lub pocieszający uśmiech. „Nic jej nie bę- 481 ¦ dzie, proszę się nie martwić. Teraz • do domu i próbuje zasnąć. Widzę a*116* dałby się odpoczynek." Potem pieszo powrót do domu z nor w roli strażnika, lecz przyjaciela usił,,?3ante* szać. lu^ceg0 g — Kobiety są bardzo dziwne, pr0S7 są do wszystkiego. Pojęcia pan nie n? Pana- 2 człowiek nie napatrzy na służbie. C2e§o t< Na placu Wagram pożegnał się i podał ^ rękę. poaał ^laudiu — Muszę, rzecz jasna, napisać meldunek i dzę, aby pan miał jakieś przykrości W koń pańską żoną. Można by powiedzieć, że to a* Z trudem przemierzył pusty plac. Śnieg J^"' piał mu pod butami. Wreszcie z powrotem 2 w domu, gdzie panowała teraz głęboka cisza zdawały się nie mieć końca. Spokój pokoju oświetlo lampą. Łóżko. Ciemność. I sen. Litościwy, wybac sen... Rozdział 14 Po mieście rozeszły się pogłoski, że Gaby usiłowała popełnić samobójstwo. Strzelała do siebie i teraz walc o życie. Niektórzy twierdzili, że jest umierająca. Los tej pięknej dziewczyny, którą miłość pchnęła tak desperackiego czynu, budził powszechne współc cie. Postępowanie Klaudiusza oceniano bardzo Odżyły plotki o zerwanym narzeczeństwie z 1 ger, o jego złowrogiej władzy nad kobietan Klaudiusz milczał. Nie bronił się, nie zależą tym, by skompromitować plotkarzy, pytając i goły, na przykład, gdzie mierzyła Gaby. C2 jak przystało na prawdziwą romantyczną 1 A może w usta lub w głowę, albo ostrożniej 482 Lkomu, że w kilka dni po owym samobójczym ta rzekomo umierają-dość sił, by pojechać do Lisieux, żadnej rany, i zdążyć jeszcze >go chu lazła bandaza' s m zaszkodził sobie najbardziej. Kiedy :ZeI1Gaby została przygarnięta najpierw przez a potem w Brukseli przez panią Ysaye, °oficjalne potępienie Klaudiusza. Wszyscy ae biedna dziewczyna w ciężkich dla siebie !ie' nalazła przynajmniej pomoc i schronienie dłego kochanka. Nie zaprzestano jeszcze po-P to dobrze, iż los zesłał jej takich cudownych aC'rT edy na początku marca Gaby we własnej f zjawiła się na ulicy Gustave Dore. Ty? Tutaj? — ujrzawszy ją w drzwiach, Klaudiusz stanął jak wryty. - Jeszcze ci mało? — Klaudiuszu, proszę cię... Znał, i to aż nadto dobrze, ten rozpaczliwy szept, órym tylokrotnie potrafiła obudzić w nim litość. Ale nie tym razem... - Po co przyszłaś? — sączył jadowicie słowa. — Czyżbyś już wyczerpała listę swoich przyjaciół? Za- ikło ci już dam, u których mogłabyś pomieszkać kilka ygodni? — Wreszcie z okrutnym uśmiechem dorzu- Chyba nie zamierzasz znowu się tu wprowadzić? jej bladych policzkach spływały dwie duże łzy. Na arzy malował się tragiczny smutek. Dkąd mam pójść? Nie mam co włożyć na siebie, 1 Pieniędzy... Błagam cię... pozwól mi zostać... robić dai° • ^yle tylk:o> zebym mogła zastanowić się, co Heż t* ej\" Nie sprawię ci kłopotu. razy słyszał te same słowa! Ile razy wyrzu-e dał się na nie nabrać! Jednak i tym razem zdobyć na to, aby ją wyrzucić. Znów sła-§orQ> a litość stała się namiastką miłości. 483 — Dobrze — westchnął. — Spróh Została. P b — Według mnie, jesteś zwyczajnym dział Piotr, który wrócił w kwietni Przecież w ten sposób nigdy się Od ^ Louys przywiózł sobie z Algieru ^ siostrę Meriema, Zorah, która strojach Po szkaniu w swych egzotycznych srebrnymi bransoletami. — Urządzę kiedyś małe przyjęcie, żeby m czyć swój taniec brzucha. Zobaczysz — rnó Zat to bardzo pouczające... A co z tą twoia mZ — Nie miałem na nią czasu, ale teraz wezi roboty. Rzeczywiście, znowu zabrał się do pracy nad 0 W domu panował spokój. Gaby dotrzymała słowa i sprawiała mu najmniejszego kłopotu. Można t pomyśleć, że jej zazdrość przeminęła bez śladu. S z nią teraz więcej czasu niż dawniej. Po kolacji si wali przed kominkiem jak stare małżeństwo, popij; kawę i słuchali pluskania deszczu o szyby okien, roku bowiem wiosna była deszczowa i chłodna. Rozmawiali niewiele, za to czasami spotykały się ich d a wtedy uśmiechali się do siebie, po czym znów pogr żali się we własnych myślach. Gaby z wolna wn do sił i coraz bardziej panowała nad sobą. Blad częła ustępować z jej twarzy. Po raz pierwszy miesięcy czuli się sobie bliscy, niemal szczęśliwi, wiście było to szczęście kruche, wciąż jeszczi dopiero co powracające do zdrowia, ale im, * długo nie zaznali szczęśliwej chwili, wydawałc czymś cudownym. Gaby martwiła się o swoją matkę, w miarę czuła się coraz lepiej, wzrastał jej niepokój. ^ —- Jest taka stara, nie może pracować. I Jes sama. Gdybym tak mogła zabrać ją z Lisi 484 beC Tam przynajmniej byłaby blisko ĄnV wstydząc się swej bezradności .zki smak nędzy. Okrutna i nienawi-nie pozwala mu przyjść z pomocą W ! I pomyśleć tylko, że są głupcy, któ-\e szczęścia nie można kupić za pie- ewnego wieczora, w maju, kiedy pracował d stołem w jadalni, podeszła i powiedziała: chylony n* zdobyłam właśnie pieniądze, by pomóc ¦ K°?o 4Vstko: Rozumiesz? wtał o nic; wyczytał prawdę w jej oczach. Rozumiem. *Iy następnego dnia przyszedł po lekcjach do domu, \ na stole kwiaty i pożegnalny list. Wróciła na krótko przed świętami Bożego Narodzenia; czki miała zaróżowione, a ubrana była w nową elegancką suknię-. - Kochany, tak się za tobą stęskniłam! — zawołała obejmując go jak za dawnych dni. Stała chwilę przytulona do niego, z wargami na jego ustach, po czym szybko odsunęła się. Poczekaj, niech ci się przyjrzę. — Zdejmując ręka-i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. — Znowu teś; gdy mnie nie ma, zawsze chudniesz. Nie jadasz regularnie. hwili wszystko było tak, jak gdyby nigdy się nie izała. Już zapomniała o mężczyźnie, z którym z sześć miesięcy. Zresztą nie musiała wcale za- ^ -- rzeczywiście nie istniał dla niej. Nie był ¦) wyitT • mlał ^ednak d°syć pieniędzy, aby zaspokoić ni^ze n°Sl" ostała od niego kilka sukien, a także pie- > je, a urz3dzenie matki w Orbec, a przecież tylko l Kied On z kolei otrzymał to' ° czym ma- przestał jej być potrzebny, spółka została 485 rozwiązana. Jakże proste są stosunki kiedy miłość nie staje na zawadzie! i — Chciał, żebym została, ale ja martwił bie — mówiła z uśmiechem. — Wiem ż dajesz sobie radę beze mnie, ale nic iUż radzę. A teraz powiedz, co ciekawego ?AnnB czas mojej nieobecności? J1C Pokręcił głową. Nie zdarzyło się nic ważne napisał muzykę do dwóch wierszy Piotra* Chansons de Bilitis, a teraz kończy muzykę /e go. Pracował również nad Nokturnami. Na wersję, tym razem na pełną orkiestrę. — I możesz mi wierzyć albo nie, ale Peleas prawie skończony. — Nie wierzę! — Kiedy to prawda. Zrobię jeszcze tylko kilk łych poprawek i zmienię kilka scen. Hartmann j( dzo podniecony; uważa, że nowa wersja jest : lepsza od poprzedniej. Chce,żebym natychmiast posk czeniu pracy przegrał Peleasa Messagerowi. — Kto to jest? — Dyrygent z Opera Comiąue. — Ależ to byłoby cudownie! Siliła się na entuzjazm, ale dawno już straciła że kiedykolwiek skończy ten przeklęty utwór. całe życie będzie go dłubał... — A co się dzieje z Piotrem i z jego Arabką' pytała, chcąc zmienić temat. — Jak mu się spra żyły? 1 Niewiele wiadomo o efemerycznym „przyjacielu" tym, że był człowiekiem zamożnym i malarzem amato portret Gaby nagiej, który zachowała do śmierci. W cza tego romansu Gaby często odwiedzała matkę i wynajtf' w Orbec na rue Petit Four. We wrześniu tego roku I urodziła córkę. Zmienił się też radykalnie stosunei ^ Gaby, która odtąd traktowana była u Riffautów 4oko c dziny. 486 Zorah miała dosyć Paryża, szarego ^skniła za algierskim słońcem, za wiel-piotr za kilka dni wybiera się do się odwieść ją do Marsylii, skąd już i zg0 'tatkiem do siebie. opływba będzie najlepiej dla obojga. z oczami wbitymi w ziemię, a po chwi-aby &1 c dala od siebie będą chyba szczęśliwsi, był JeJ słowami. Wyczuł, że coś się za tym -hciała przez to powiedzieć, że i oni z dala ^byliby szczęśliwsi? W takim razie dlaczego f?ejuż miał to pytanie na końcu języka, ale pojmał się. Czas przyniesie odpowiedź. ojrzał na złoty zegarek, którego dotąd u niej nie Mon Dieu! — zerwała się. — Muszę się zabrać do robienia obiadu. Niepostrzeżenie życie ich potoczyło się tak jak daw-j. Wróciły dawne kłopoty; sytuacja finansowa Klau-iusza nie uległa bowiem poprawie. Wprawdzie zaliczki od Hartmanna, a także lekcje oraz dorywcze prace stanowiły pewną pomoc, jednak bieda nadal wzostała ich najwierniejszym towarzyszem w ciągu tnych zimowych miesięcy. Bieda i muzyka — nie-rozdzielna para. aryż ogarnęło wzburzenie. Odwieczna, zdawałoby się, sprawa Dreyfusa wkraczała w swój końcowy, histerycz-• Widmo człowieka z Wyspy Diabelskiej krążyło ach miasta. Artykuł Zoli J'accuse\, który ukazał Pierwszy dzień nowego roku, był jak uderzenie ^ Gabinety tworzyły się i upadały. W Pałacu kim siwobrodzi senatorowie wygrażali so-a^bonWpymi pięściami- w kościołach księża grzmieli generałowie usiłowali powstrzymać narasta-i wrL aro?anckimi błyskami monoklów i tymi sa-' nieudolnymi kłamstwami oraz dramatycz- 487 nymi gestami. Ale ich linia Oh Kilku odważnych oficerów zanS? di prawdę. POWoli 5L Niezależnie od tego wszystkiego cje gry na fortepianie i pracowa? Srała się domem ' Wróciła do Klaudiusza wbrew własne i mogła się powstrzymać. Wciąż jeszcze za bj chała. W ciągu tych sześciu miesięcy spęd20 domem miała czas, aby wszystko przemyśleć ocenić bezsens swej namiętności. Powrót do li rozkoszą. Dotknięcie gładkiego jedwabiu przy jej dawny tryb życia. Od nowa rozgorzały jej lecz tym razem towarzyszyło im przeświadczę] trzeba się śpieszyć. Skończyła wszak trzydziesty ń wszy rok życia. Jeśli chce zrobić karierę w półświat nie ma chwili do stracenia. Codziennie powtarzała sobie, że czas ucieka, ale v nie mogła się zdecydować. Zdrowy rozsądek mówił że powinna rzucić Klaudiusza, lecz myśl o tym, że i łaby żyć bez niego, wydawała się jej nieznośn ciało wciąż jeszcze spragnione było jego pieszczc miarę jak mijały tygodnie, czuła, że jej stanowczość bnie. Nigdy nie zdobędzie się na to, by go rzucić więc robić plany? Jak narkoman poddawała s mu losowi. On zaś doszedł do wniosku, że wreszcie wy] i wszystko jest już dobrze, ponieważ przestała rn awantury i nie zadręczała go swą zazdrością. V błędnie ciszę za spokój, pogrążył się w swe^^ Zapominał wtedy o całym świecie... I o niej. łował ją, wracając do domu po lekcjach* z nią w czasie kolacji, uśmiechał się do niej P i brał ją na kolana. Ale wyczuwała, że stko w jakimś roztargnieniu, jakby mimoc 488 . stannie wokół muzyki. Miała uczu-r kimś bardzo miłym, kto jednak S ii ^pomnieć jej imienia, czymś przykrym, ale ona już przy-Jtcość by przez te wszystkie lata nauczyła się } niC^ Vmś kto jest tuż obok, a równocześnie eszkać z klAle' nawet w najgorszych okresach nie ieszczoty. Miłość fizyczna była dla nich rkotykiem, magnesem, który trzymał ich Mewie i czułości, w radości i smutku nie ' i¦ -e kochać Ona sama mawiała nieraz: „Nie SfcLale przynajmniej to jest nasze". To wiele rzeczy. ^ió wiele y zauważyła zmianę. W jakiś tajemniczy, za-sposób muzyka zdawała się zaspokajać jego owość. Kiedy wracał w nocy do łóżka po wielu godzinach spędzonych przy biurku, nie pieścił reagował też na jej pieszczoty. Spał spokojnie, 3dczas gdy ona leżała obok niego w napięciu, nie mogąc zasnąć. Bywało, że pragnęła go tak bardzo, iż czuła gwałtowne pulsowanie krwi w żyłach. Wchodziła wtedy do ego pokoju i próbowała oderwać go od pracy: „Już )źno, najdroższy. Proszę cię, chodź do łóżka". Unosił *ę, uśmiechając się i obiecywał, że przyjdzie za kil-iut, lecz mijało pół godziny... godzina... Wreszcie się, stawała w ciemnym przedpokoju i patrzy-sdi ld spoglądając przed siebie niewidzącymi i pglądając przed siebie niewidzącymi »*, z ołówkiem w ręce. Zapomniał... Tłumiąc łka- rr^ d° łÓŻk |to zaczęła przemijać harmonia seksualna, która ich najcenniejszym i bodaj jedynym skarbem. °PieChU gwałtwi ie dbj t 1 ls'a: gwałtownie' nie dbając o to, czy dawna już była samotna, teraz poczuła Mimowolnie zaczęła narastać w niej na:*bardziej niewybaczająca kobieca pre-a się urażona w swej kobiecości. 489 I wtedy właśnie zdarzyło się coś jesz Andre Messager przyszedł posłuchać partV Przystojny, postawny mężczyzna o wytwy rach, ze wspaniałymi wąsami bardzie ^ ubranego po cywilnemu oficera kawalerii* -Opera Comiąue. Słuchał gry Klaudiusza a rzy malowało się kolejno zaskoczenie, zdzi dziw, wreszcie niepohamowany zachwyt — Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę napisał pan arcydzieło! — zawołał. -— Qd' • ideę dramatu lirycznego. Nigdy dotąd nie*5 opery. Pomówmy teraz o interesach. Oczyw^ trzebna jest tu zgoda dyrektora Carre, ale jes konany, że się zgodzi. Wystawimy pańskie c przyszłym sezonie, ma pan na to moje słowo. Pa] zostaje tylko skończyć instrumentację i możliwie ko dostarczyć mi partyturę. Gaby ucieszyła się, gdy Klaudiusz powtórzył słowa. Tytuły urzędowe robiły na niej olbrzymie ^ żenię. Choć nigdy nie była wewnątrz, dobrze gmach Opera Comiąue — olbrzymi, imponujący, sut diowany przez państwo teatr przy placu Boieldieu. D; rektor muzyczny takiej instytucji musi być pra1 wie ważną figurą, dysponującą niemal nieogran mi funduszami. Nareszcie Klaudiusz zacznie z i to zarabiać dobrze. — Mówisz, że opera mu się spodobała? szcze nie mogła w to uwierzyć. — I jesteś f nie były to tylko zdawkowe pochwały? — Mówię ci, był zachwycony. I widać było, * na serio. — To cudownie!... A jaką zamierza ci — Zaliczkę? — twarz mu się wydłuży — Przecież obiecał wystawić twoją ope obiecuje, należy wpłacić jakąś sumę, na pozycja jest uczciwa. — Wiesz, kochanie... 490 ustąpiła miejsca zniechęceniu. — •*eŚ grzepraszam. Nie pomyślałem o tym. — powtórzyła z żalem. — Kon-e P°myllała dziś rano i pytała, kiedy zapłacimy estem zadłużona w całej dzielnicy, a ty • szła z pokoju. do sypialni. Siedziała na skraju łóżka de cię przepraszam. Naprawdę... Dkój Ty się już nie zmienisz. W głowie !lkoPmuzykę, nie potrafisz myśleć o niczym in-osuszyła oczy i wytarła nos chustką. — Taki ,esTeś i inny nie będziesz. Nigdy! >cywał, że się zmieni. Jutro pójdzie do Messagera zaliczki w wysokości trzystu, nie — pięciuset franków! Słuchała z smutnym uśmiechem. -zywiście zapomniał. Wszystko pozostało bez zmian. edała swój nowy złoty zegarek, a on dostał kolejne ranków od Hartmanna. Zapłacili za mieszkanie, spokoili kupców. Jakoś sobie dali radę. Nie mogła jednak zapomnieć mu tej „zaliczki". To a ostatnia kropla goryczy. Zdawała sobie sprawę, k dalej być nie może. Jej odtrącone ciało bunto- :M, a jej serce nie wytrzymywało już ciężaru sa- lości... Była zmęczona... zmęczona... dość miała biedy. |ny Klaudiusz, zawsze będzie bez grosza... całe życie bujał w obłokach... a najważniejsza będzie «zaw- tfa, że poniosła ostateczną klęskę. nil t* • *° trwa*0' lecz wreszcie przekonał ją, c Jest sprawą beznadziejną. Osiągnął to bez -^jąc *\- ° 0^ruc^ens^wa CZY rękoczynów, nawet K niS0 e z ^ego sprawy; po prostu był sobą — etycznym, opętanym przez muzykę ma- 491 Nie pozostawało jej więc nic innego • się do odejścia i wrócić do dawnego' t k Ale nie mogła przecież tak po prost^ i odejść. Zresztą, dokąd miałaby pójść?\P°Że^ latarnię? O, nie! Nie miała najmniejszeg tować od początku. Musi zacząć od sz ** sz tego potrzebne są stroje. Piękne, drogie s^S pieniędzy, z których mogłaby żyć, póki właściwego mężczyzny... Wszystko to mus'1 przemyśleć. Potrzebuje na to kilku miesięcy Przez całe lato zastanawiała się nad tym Klaudiusz niczego nie zauważył, bez reszty prawianiem partytury. Był zachwycony, ze ( tak spokojna i zadowolona. Pewnego dnia, pod koniec sierpnia, weszła pokoju, zapaliła papierosa i jakby od niechceni miła mu, że znalazła sobie pracę. — Jaką pracę? — zapytał. — Pracę modelki. — To świetnie. — Prawdę powiedziawszy, tobie zawdzięczam ten mysł. — Mnie? — Tak. Pamiętasz, stale mówiłeś, że powinnam leźć sobie jakieś zajęcie, a nie przesiadywać po cał dniach w domu i zamartwiać się. I właśnie c południu poszłam do tej firmy, gdzie dawniej wałam swoje suknie, i dyrektor powiedział mi, żi by mnie zatrudnić jako modelkę. Po raz setny podziwiał jej skrytość. — Znakomity pomysł. Czy to znaczy, że wy] dzisz się do własnego mieszkania? — Skądże. Wszystko pozostanie bez miałbyś coś przeciwko temu, żebyśmy się Prze?p gdzieś bliżej firmy, w której będę pracowała^ — Ani trochę. Nigdy nie lubiłem tego wiesz o tym przecież. Mam tu tyle złych wsi 492 ulicą Cardinet i zobaczyłam , mieszkanie? . uśmiechnęła się. — Tym razem 1111 chociaż mieszkanie jest naprawdę niatym piętrze, ale ma ładny salonik, spodoba. spodobało mu się, wkrótce też przepro-ulicę Cardinet 58. Rozpoczęli nowe życie. gacały dzień była w pracy. Wracała późnym *L 7meczona, ale w dobrym humorze. Znowu zmęczona, ale w dobrym humorze ne stroje, które firma odstępowała sztów własnych i na kredyt. „Moja kochana oświadczył kierownik — zawsze była pani lientką, a kto wie, czy wkrótce znowu nie będzie I u nas ubierała... A zresztą modelka musi być cowna. To jest dobra reklama dla firmy..." Co ty-i kasjer potrącał ratę z jej zarobków. Obliczyła, a sześć miesięcy pozbędzie się długów. rzy kolacji opowiadała Klaudiuszowi o swej pracy, uwagach klientek, kiedy, demonstrowała suknie, o iziach zatrudnionych w firmie: petit es -mains, które i paplały na zapleczu; vendeuses — uniżonych wo-ientek i wyniosłych w stosunku do koleżanek; leuses — zawsze z ustami pełnymi szpilek. Barwnie sylwetkę kierownika, pana Flannela, chu-zakiecie i białej kamizelce, wciąż mrużącego J szkłami pince-nez i wszędzie wtykającego a podejrzliwego jak prokurator, choć w grun-l człowiekiem o złotym sercu. Kasjera sie-pz cały dzień w szklanej klatce jak małpa v lib Zo.ol°Sicznym. Portiera Louisa, który wy-1 Jak admirał i z którym zawsze zamie- i Ligi°ebraź sobie> pochodzi z Mezidon! To dwa o d m 493 Zabawiała go plotkami z garderoby m bine — i relacjami o wojnach, jakie mi°H elc — Szkoda, że nie mogłeś widzieć, ^i-que rzuciły się dziś na siebie. We liśmy je rozdzielić. Czasami opowiadała o swej koleżance — Każe się nazywać Lily, bo to szyków uważam, że to lepiej brzmi, nie sądzisz? dwadzieścia cztery lata i jest bardzo ładri ctwo, nie ma szczęścia u mężczyzn... Słuchał z uśmiechem — niekiedy rzeczywiśc ny, kiedy indziej zaś w ogóle nie słysząc tego ła. Wiedziała o tym, ale nie zwracała na to uwa co dawniej doprowadziłoby ją do szału, teraz i ło nawet jej zirytować. On zaś jak zawsze t uszy w swych kłopotach. Skończywszy Peleasa się dręczyć wystawieniem w Opera Comiąue ¦ sala za wielka, że jego muzyka zginie w tych rach... — Zrozum, kochanie. Peleas powinien być granj małym przytulnym teatrze. Szkoda, że nie znam ps de Montesąuiou. Słyszałem, że ma uroczy małyti w swych posiadłościach. To byłoby idealne miejsce.. Cierpliwie potakiwała. — Masz rację, absolutną rację... — Nie wai z nim dyskutować i przypominać mu na przykł w „uroczym małym teatrze" nie otrzymałb tantiem. Prawdopodobnie ten drobny szczegć jego uwadze. Prócz tego opętała go jeszcze j żeby wystawić Peleasa w teatrze kukiełkowym. CJ na już o tym marzył. dziwaC. — Zdaję sobie sprawę, że brzmi to troc nie, ale idea jest absolutnie logiczna. Nie 2 postaci są tylko symbolami uczuć. Obawiar konana przez prawdziwych śpiewaków opei zbyt realistyczna... Zajęty roztrząsaniem tych tak 494 być risama •hciał oddać partytury ani też skoń-biedny pan Hartmann przeklinał, i rwał sobie włosy z głowy, co bynajmniej nie wzruszało... że zależy mu, aby jak najszybciej które we mnie włożył, ale tu trze-bardzo ostrożnym... . sobie dziwiła, że wysłuchuje cierpli-J^kich bzdur, że wciąż jeszcze żyje z tym człowiekiem. Zarabiała tyle, że mogłaby mwłasną rękę. Dlaczego więc nadal dla niego 'erze i ceruje, marnując wolne niedziele? Dla-jnieważ jest bezradny i głupi... ponieważ wy-ieki... ponieważ nadal go kocha i darzy jakimś macierzyńskim uczuciem, którego nie potrafi so-wytłumaczyć. Kto wie, czy koniec końców wszy-e formy miłości kobiecej nie są wariantem miłości macierzyńskiej? Pewnego ranka powiedział jej, że po południu spo-iewa się gościa, jakiegoś autora sztuki, który chce, aby Klaudiusz napisał do niej ilustrację muzyczną. Umówiłem się z nim na szóstą, ale zapomniałem, e o piątej mam się widzieć z panem Messagerem. Jeśli J zdążę na czas, poproś go, by poczekał. Może da coś zarobić... była pewna, czy zdąży na szóstą, ale obiecała, ze się postara. Flannel patrzył na nią podejrzliwie spoza pince- >rawdę ma pani zamówioną wizytę u lekarza? Wizyty 1blaga? Ani Jakaś głupia randka? ezmienniU ?a b^ły najlepszym wykrętem. Szefów trapił lęk, że jeśli odmówią zwolnienia, ^ Bard! Pa.dnie martwa u ich stóp. - C2y ? S1^ martwię - dodała. 10 Przypadkiem nie ciąża? 495 — Mam nadzieję, że nie. — No, dobrze. Może pani wyjść o wpół żeby mi to było ostatni raz. Punktualnie o piątej trzydzieści Gaby m-uśmiechnęła się do pana Flannela i w Pokiwała ręką Louisowi, który rozprom widok. — Wcześnie dziś, panno Gaby. — Tak. Ale i tak jestem już spóźniona Szybkim krokiem wyszła na ulicę, wciąga- czki — jeszcze jedna z owych eleganckich * śpieszących gdzieś na wysokich obcasach i rzyznę październikowego zmierzchu. Palcami przytrzymywała spódnicę, świadoma spojrzeń, jakimi obrzucali ją mijani mężczyźni dobrze, że znowu jest elegancka, że znowu r oglądają się za nią... Nawet Klaudiusz, kiedy c zdarzało mu się wrócić na ziemię, stwierdzał, że nio ślicznie wygląda. Po kolacji brał ją na kolana mował jak za dawnych dni na poddaszu. Mogą sobie dzie mówić, co chcą, ale nic tak nie zachęca mężczy do rozbierania kobiety jak piękna suknia. Przystanęła i popatrzyła na kwiaty wystawione chodnik. Były drogie, ale także okazja była niecodzi Być może Klaudiusz tym razem coś zarobi... Pieni przydałyby się im, i to bardzo. Wybrała kilka ż chryzantem. Były już trochę przywiędłe, zaczęła targować z kwiaciarką. Oczywiście Gaby postawił swoim, ale było już po szóstej. Prawie biegnąc dotarła wreszcie do domu. Zdyszana otworzyła drzwi i zapaliła lampę w saloniku. Zaledwie zdążyła zdjąć kapelusz i rękawiczi rozległ się dźwięk dzwonka. Mrucząc coś pod deszła do drzwi. — Czy tu mieszka pan Debussy? — Tak. Wyszedł, ale za chwilę będzie z Stał przed nią łysy i dość korpulentny młody 496 saCh i uśmiechniętej twarzy. Ubra-ale widać było, że drogo. Stać go bę-5kretnv,nenorarium dla Klaudiusza... o h Pan we3dzie ~"~ uśmiechnęła się do pani przeszkadzał? Mogę przyjść dżentelmen. Pan Debussy prosił, by pan zaczekał. Za leż nie. ? wr°edł za nią do saloniku, zauważył jej kapelusz cz.am sięf Ze przyszedłem w najmniej stosownej powiedział, stając obok krzesła. — Zechce mi powiedzieć szczerze. Nie mam żadnych pilnych i mogę wrócić później. i uprzejmy! I jak wytwornie się wyraża. Prawie nic nie rozumiała... - Wręcz przeciwnie, proszę pana. To właściwie moja wina. Zatrzymałam się po drodze, aby kupić kwiaty, dlatego się spóźniłam: Proszę wybaczyć nieporządek .. - Czarujący pokój — odpowiedział, mierząc ją oczami. — Niezwykle czarujący. Uchwyciła jego spojrzenie i kokieteryjnie przygładziła włosy. Dozwoli pan, że wstawię kwiaty do wody? Zwię-ieżeli nie zrobię tego natychmiast. • Ależ proszę się mną nie krępować. Kwiaty są tak ;ałe! Ich piękno trwa tylko krótką chwilę... 0 prawda — westchnęła i wyszła z salonu. pośpiesznie poprawiła makijaż. Wróciła : wazonem w ręce. ze lubi pan kwiaty — powiedziała, stawiana stole. nógłbym ich nie lubić? Jestem poetą, Ma-^e poetą amatorem, gdyż niestety muszę interesami. 497 — Interesami? — nastawiła uszu. — Tak, Madame. Gdy wracam z bank dniu pracy, z radością siadam do cyzelow U- — Pan pracuje w banku? — zapyn kwiaty. — Nie, proszę pani. Jestem właścicielem Powiedział to tak skromnie, że gotowa łować go w różową błyszczącą łysinę. — To ładnie. Czy to pan jest założycie^ — Ależ nie — zrobił lekceważący ruch Mój ojciec. On urodził się we Francji, lecz p0 1848 wyemigrował do Buenos Aires. Tam otworzy który po jego śmierci ja odziedziczyłem. Skończyła układać kwiaty, po czym usiadła nar niego po drugiej stronie stołu. — Jak długo zamierza pan pozostać w Paryżu? — Co najmniej przez rok. Kocham Paryż. Interes; w Argentynie, lecz moje serce jest tutaj. Nigdzi świecie sztuki nie ceni się tak wysoko. — Pan zdaje się pisze sztuki teatralne? — Jestem tylko amatorem — znowu lekceważąco i chnął ręką. — W wolnych chwilach bawię się płsar sztuk. Napisałem właśnie tragedię wierszem pod tytu Córka Pazyfae. — To szalenie ciekawe! Proszę opowiedzieć o swej sztuce — widząc, że się waha, dodała s bardzo proszę. Takiej prośbie nie mógł się oprzeć. — Skoro pani nalega, zacznę od tego, kim by* fae. Jest to grecka postać mityczna, żona kr< kobieta gwałtowna, o niepohamowanej Pewnego dnia jej mąż otrzymał w darze byka... Patrzyła na niego, udając zainteresował słyszała ani słowa. Ten łysy młody ban sobie coś sympatycznego. Cóż z tego, - 498 e Kiedy ma się pieniądze, można być - pisać wieriiersze, ile dusza zapragnie. U l tS tego wspaniałego zdrowego byka Pazy- • łka, anormalna żądza. Zdarzyło się to gdy mąż musiał wyjechać... *oraz bardziej, przyjemnie było opowia-j kobiecie, która potrafiła słuchać z taką tf !liCZnszcie kobieta, która interesowała się nie ro- uwag3- pieniędzmi... wiec pozostała sama i nie miała nic do z częściej powracała myślą do byka. W wy- a*dzę ją w długich welonach, jak spaceruje po walcząc z sobą, kobieta niezwykłej piękności, ^Zaryzykował komplement, spodziewając się skarce-ale nic takiego nie nastąpiło. Zaryzykował jeszcze >den komplement, potem następny. Przyjmowane były bez protestu. Jej ręce przypominały płatki jakiegoś uęknego tropikalnego kwiatu. Włosy lśniły jak loki Flory na obrazie Tycjana. Jej wargi... Nie odpowiadała. Chwilami tylko dostrzegał drżenie jej powiek. Niebawem zupełnie zapomniał i o Pazyfae, i o byku. Mówił tylko o urokach Gaby, nie ukrywając, jak bardzo mu się ona podoba. Nade wszystko wszakże podziwiam pani inteligen-itow Jestem zapłacić, ile... ¦ chodzi o pieniądze. Pańska sztuka jest po 3aby Pna* A teraz- wybaczy pan... [tótkie US. ysza*a» ze obaj panowie wstają. Nastąpiły eS2n p^zeSnania, po czym dał się słyszeć odgłos po- kroków. Przez moment zobaczyła bankiera, ał cylinder i pędem skierował się do drzwi. 501 Podczas kolacji zapytała Klaudiusza, rozmowa. — Powiedziałem mu — niecierpliwie wzr nami — żeby zaniósł swoje głupie sztuczyd/ kob innego. Nie będę pisał muzyki do historyjki która przespała się z bykiem. — Przespała się? — Gaby spojrzała nań z cią. — I co było potem? — Miała z nim syna, który był pół bykiem i wiekiem. Miał głowę byka, a resztę... mąż( — Jaka szkoda! Powinno było być odwrotni miała także córkę? — Tak, ale nie z bykiem, tylko z mężem. Lecz była niewiele lepsza od matki. Zakochała się w s^ pasierbie, a kiedy ten nie chciał pójść z nią do zabiła się i zostawiła list, w którym oskarżyła n snego, że usiłował ją zgwałcić. — O Boże! Co za rodzinka! — Gaby zgorszyła sią. -Ale i tak szkoda. Mogłeś zarobić masę pieniędzy, szałam, jak powiedział, że gotów jest zapłacić, ile z chcesz. A wyglądał mi na takiego, co by zapłacił. — Możliwe. Ale pieniądze to jeszcze nie wszystl Uśmiechnęła się. Biedny Klaudiusz, nigdy nie potra! wykorzystać okazji. Ale ona ją wykorzysta. Nazajutrz poszła na obiad z panem Wil Odtąd widywali się często, ale zawsze ukradku krótko. Po pracy chodziła z nim do małyc stauracji. Oczywiście sprawdziła jego syti sową. Okazała się świetna. Niezależnie od jedyi * H. Pellerin relacjonując rozmowę z Gaby, Poa^ jedna bankier był „hrabią de B." Bankier-poeta życzył so nazywała go „panem Wiktorem". W swym aparta™yczną rze Hausmanna podejmował towarzyską i art?^ ryża. Słynął z olbrzymiej fortuny. Jego sztuK nigdy nie została wystawiona. 502 miał jeszcze plantacje tytoniu na Kubie, ,nOs Air630iiwii i hodowlę bydła w pampasach. Był Jpainfe T to bardzo bogaty. ,dzo, ale V sympatyczny. Lubiła go za skromność, machanie ręką, a nawet za przydługie ¦c*Lh używał, a których ona nie rozumiała. Uwiadomiła sobie, że nie jest to zwyczajna on nie jest cynicznym hulaką. Był wrażli- ia"> atałcony, trochę naiwny. Doszła do wniosku, *y< WLa specjalnego podejścia. wała swą partię z niezwykłym sprytem. Uważ- lała tego, co mówił, mężczyźni za tym przepa- )dniecała go, nie dopuszczając jednak do zbyt • poufałości. Nie brała od niego pieniędzy, nawet przyjmowała podarunków. Wzruszającymi opowieś- o swej przeszłości budziła w nim żywe współ- cie. Była kiedyś cnotliwą, ciężko pracującą szwaczką, popełniła błąd, ponieważ uwierzyła w miłość i obiet- ice mężczyzny. Romans z Klaudiuszem to długie, nie kończące się pasmo cierpień. Nie może oczywiście wta- miczać pana Wiktora w szczegóły, ale wyraz jej twarzy mówił więcej niż słowa. Pan sobie nawet nie może wyobrazić, jak wielką zywdę on mi wyrządził! — powiedziała Wiktorowi kiedyś przy kolacji. biedna moja przyjaciółko! — wyciągnął do niej onad stołem. — Dlaczego pani z nim nie zrywa? 2 natury jestem wierna — opuściła oczy. — ^ Jeszcze mam nadzieję, że on się zmieni. - Tak' S° nadal kocha? - Prr, Ul się zdawało, póki nie poznałam pana... - No ę mÓWić dale3- A w^2' "f rzestałam go kochać... / Czeg0 Pani S° nie rzuci? a ^ wszyscy mężczyźni są tacy sami. Kłamią, tem łamią serce. Nie należę do dziewcząt, 503 które zmieniają mężczyzn jak rękawicy-mogę kochać, to lepiej już, że zostanę 2 ^ działa ze znakomicie powściąganym W2^m Był ogromnie przejęty i zapewniał ją, mężczyzną, wcale nie jest taki jak inni' — Kocham panią, Gaby — oświadczył B> rękę. — Naprawdę. — Pan mnie kocha, Wiktorze? — spójrz ł z wyrazem niepewności w oczach - i\rQn ' — Pani mi nie wierzy? N*Prawd* — Chciałabym uwierzyć, ale nie mogę tak Mężczyźni tak łatwo kłamią. Czas wszystko Tak to stopniowo Gaby zmieniała atmosferę j jemnych kontaktów. On miał już dość zuchwałyc pieżnych dziwek; jej zawdzięczał romantyczne Zachowywali się jak zakochani. Trzymali się patrzyli sobie w oczy i całowali się na ulicy. To, co r gło być dla niego kolejną paryską przygodą, przero< się w czuły romans. Kiedy nadeszły święta Bożej rodzenia, pan Wiktor zakochany był po uszy. Pierwszy prezent przyjęła, udając, że toczy 2 walkę. — Tylko dlatego, że to na gwiazdkę! — powiedział gdy otwierał pudełko od jubilera. — Wybrałem bardzo dyskretny drobiazg z pudełka sznur idealnie dobranych pereł. -co nie będzie zwracało uwagi. — Ach, Wiktorze! Pocałowała go i powiedziała, że jest najhc człowiekiem, jakiego spotkała w życiu, co 2 prawdą. — Chciałabym ci się odwdzięczyć. — Możesz — uśmiechnął się, widząc ; i ujął ją za ręce. — Jedź ze mną do Buer. Była zdumiona. —- Przecież powiedziałeś... — Tak. Zamierzałem pozostać w Paryzt 504 lecz pewne nieprzewidziane oko-iej Pr il°mnie do wyjazdu — uśmiechem pro-___ jyfogę być poetą, ale muszę także pytaniami. Jak długo będzie w Buenos dopodobnie kilka miesięcy. Trudno po-^? ^Kiedy wyjeżdża? odpłyWa z Marsylii za trzy dni. Możemy Paryża pojutrze. Kochanie, proszę cię, jedź ^Powiedziałaś... ała go. Za trzy dni!... Musiałaby zostawić [ bez opieki. Nie miałaby od niego żadnych fci Mógłby zachorować, mógłby nawet umrzeć, ^tTnic by o tym nie wiedziała... |ęła decyzję natychmiast. Gra była niebezpieczna, ale musi ją rozegrać. - Nie, kochanie — przerwała mu cicho. — Nie pojadę z tobą. Tym razem, nie. - Co masz na myśli? Przypomniała mu, o czym rozmawiali przed trzema tygodniami w restauracji. Powiedział wtedy, że nie chce, aby ich stosunek stał się zwykłą przygodą, że nie jest ti jak inni, zmienny i obłudny. Teraz ma okazję dowieść prawdy swych słów. - Jeśli wrócisz na wiosnę, będę wiedziała, że mnie kochasz. ¦- Ależ ja kocham cię. Kocham! uśmiechnęła się boleśnie. mówisz teraz, ale mężczyźni zmieniają zdanie. - ciebie pewna. Jeśli powrócisz w kwietniu, zas pojadę z tobą, dokąd zechcesz. zno błagał ją i przekonywał. Była nieustępliwa, I i wspaniale odegrała rozpacz. t mieć pewność — powtarzała. — Gdyby się byłb "JGSte^ ^a^^ sam Ja^ inni mężczyźni, nie teg0' wtedy ja... — nie dokończyła. Na Pojawił się wyraz cierpienia. 505 Zrozumiał. Ogarnęło go rozkoszne pr2er . nareszcie jest kochany! Zaczął ją pocie* * i pewniał że trzy miei t f 2e na i zapewniał, że trzy miesiące to niedługo wróci. — Czy zobaczymy się przed moim pytał. W jego głosie wyczuła niepokój. — Oczywiście. Spotkamy się jutro po Dr — Tak jak zawsze? — Nie. — Obdarzyła go długim, obiecują rżeniem. — Nie, kochanie. Jutro ziemv nhi.l mieszkaniu. Klaudiuszowi powiedziała, że noc musi chorej koleżanki. Została u pana Wiktora, star usilnie, aby nie zapomniał tego przeżycia.' Następnego dnia wyjechał do Marsylii, z truder nując nad sobą. Teraz była pewna, że wróci... Pozostawały jej i już tylko trzy miesiące z Klaudiuszem; nie chciała cić ani jednej chwili. Bez względu na pogodę biegfc pracy do domu i była szczęśliwa, gdy zastawała w pokoju piszącego swe nutki albo grającego na p: nie. Nie złościła się już, że marnuje czas i nie zara Wystarczyło jej to, że był i przestawał pracować, k: tylko wchodziła do mieszkania, że brał ją na i całował, a ona opowiadała mu o tym, co przez cały dzień w salonie mody. Skończyło się długie, gniewne i pełne napię< czenie. Przy kolacji rozmawiali o wszystkim, który znowu jest w Algierze; o okropne o tym, jakie zmiany przyniesie nowy, dwud* który nastanie w przyszłym roku; o deficytowy żecie państwa, który rząd zamierza pokryć dąży pozwoleń na umieszczanie reklam na F od zapałek; o przeziębionym hipopotamie dzie zoologicznym, o którym codziennie c nikaty w gazetach, śledzone z uwagą Prze: 506 wi iśde mawiali też o prezydencie Republiki, ^ lrtÓrV ~vv>rk'r%} ™T faryimno^ T\4"rj_ [ ih ł na czkę U w... ramionach Ma-udzieleniu audiencji arcybisku- oburzała się pijąc kawę. dodał Klaudiusz nie zapomni po^ tach piszą> że ona czekała na ^g0 w sy~ - W ? znajdowała się obok jego gabinetu. lko dowodzi, że prezydent był człowiekiem który najpierw załatwia interesy, a dopie- jśich któy ^S' myśli o przyjemnościach. a uważam, że był starą świnią. Vinią być może, ale stary nie był. Miał pięć- ć lt Mżcyzna w sile wie^u się .^dziewięć lat. Mężczyzna w sile No i widzisz, co się stało. ^ czy to nie jest najlepsza śmierć? — zaśmi Klaudiusz. nowu wrócił spokój. Więcej — wybaczająca czułość, lione koleżeństwo, które czasami wyładowywało się w wybuchach śmiechu, a czasami w nagłym przypływie zułości rzucającej ich na łóżko. Niekiedy nawet wyglądało na to, że znowu się w sobie zakochają, ale oczywiś-I na to było już za późno. Zbyt wiele zadali sobie ran; zbyt wiele pozostało po nich śladów; zbyt wiele minęło zbyt wiele rzeczy się zdarzyło. Te chwile szczęścia, 1 teraz były ich udziałem, przypominały głownie 0 J'eszcze żarzące się po wygaśnięciu płomieni. Nawali się przyjaciółmi. sz, kochanie — powiedziała pewnego dnia, gdy uczeni miłością — strasznie cię lubię. jL ciebie też bardzo lubię. Bardzo.. mocno, wT1.0211^ sie- tak — przytuliła się do niego Ma w- ?ąc sie- nad wyborem słowa .— jakbym ^ cw°ją siostrą. ~~ Klaudiusz zaśmiał się — mówisz c rzeczy. 507— Nie rozumiesz, miałam na myśli... Miała na myśli, że nareszcie pozbyła sie wynikających z owej nieszczęsnej namiętnoś ' nie odkrywała czystą przyjemność przyjaźni — Być może, na tym właśnie polega miło'1' P nawiała się głośno. — Cały garnek przyjaźń'0*^ seksu. Gdy tylko udawało mu się zdobyć jakieś i kupował jej paczkę papierosów albo nową Vo^\ sacyjną, którą czytała podczas przerw w zaś kupowała kwiaty i croissants na niedzielne nia. Miała rację — coraz bardziej czuli się jak i stwo, z tym tylko że ich stosunek od czasu do° przyprawiany był miłością kazirodczą. W miarę jak mijała zima, coraz trudniej było j< godzić się z myślą o czekającym ich rozstaniu, jej będzie bez Klaudiusza, bez wiadomości o nim. przestanie przecież niepokoić się o jego zdrowie, czy jadł coś... Pewnego popołudnia wróciła z pracy wraz z wysoką bardzo ładną blondynką. — To Lily Texier. Pamiętasz, opowiadałam ci o ni Lily niewiele odzywała się podczas kolacji i zrobiła na nim większego wrażenia. — Jak ci się podoba? — zapytała Gaby, kiedy zosta; sami. — Taka sobie. — Nie uważasz, że jest śliczna? — Owszem, ale jakaś milkliwa. Bez wyrazu. To dlatego że jest nieśmiała Zobaczysz, V , j — To dlatego, że jest nieśmiała. Zobaczysz, miła przy bliższym poznaniu. z py y p — Jeśli mam być szczery, to ci powiem, na tym nie zależy. Gaby jednak zależało. Wciąż mówiła « chwalając ją pod niebiosa. — Nie wyobrażasz sobie, jaka gotowa oddać przysługę koleżance... vnna- i 2 508 ta kolei w ndobnie jak Gaby Lily pochodzi z małego mia gf „ Może właśnie dlatego tak się zaprzyj^" Nie jest taka dumna, jak te paryżanki w S -bi%Bóg.wie co-. ^ ojL S t^ ¦! ta kol ejś mieścinie, o której nikt nie sły- nnego dnia poprosiła, by przyszedł po nią do ora Wyszła razem z Lily. * ° Pra" Wyobraź sobie ona jeszcze nigdy nie była „ zawołała Gaby podlegając do niego działam jej, że możemy ją zabrać z sobą! Zjedli kolację w skromnej restauracyjce edzip modelki zwracały na siebie powszechną uwfgf razem Lily przezwyciężyła nieśmiałość i k;ita ostrożnie zagadnęła Klaudiusza o jego 0Derp K -a dzie premiera? Czy dumny jest z tefn y łe&dd. wystawiona w^SŁS wie czuje się człowiek, który DoSZedł do wniosku, żeyS Sentniejsza, niż początkowo sądził nteli" «rtury poprzedzające! by' Lily śmiał ąC^ » któ spacerowa! ją! Znl jaby' Lily śmiał ą^ ^a"^e c2nematographiqWe. »*», który spacerowa! no n?aP Z PGrypetii dżentel-piel°wym,z monokiem P fy W pasiasty^ kostiumie ««• kłaniając się i f], t " ' W słomkowym kape- tA d0 siedzenV p^S?' ZUPSłnie "-świadom f!"^ Później Gah, uP ą mu Slę olbrzymi rak dzie- dnia. 509 Zima tego roku trwała krótko. Po kilku &w-wych ulewach nastały prawdziwie wiosenne dni \fni' łowię miesiąca panie chodziły już w lekkich suk' i bawełnianych rękawiczkach. Na ulicach rozkw'i lorowe parasole. Wiktor wrócił do Paryża. — Widzisz, kochanie, że te twoje obawy był podstawne — powiedział, podkręcając wąsa. — j pomniałem o tobie. Jedli obiad. Przypatrywała mu się uważnie nudny, wierny Wiktor! Dotrzymał słowa, i tak już bę< zawsze... — Teraz wiem, że naprawdę mnie kochasz. ; przeprowadzam się do ciebie. Tego popołudnia wymówiła pracę i pożegnała się wszystkimi w salonie. Modelki ucałowały ją i \ szczęścia. Dyrektor natychmiast domyślił się prawe — A nie mówiłem, że pani znowu będzie r klientką? Wychodząc, zamieniła kilka słów z portierem. On też życzył jej powodzenia. — Ładny dzień wybrała sobie pani na odejście, p: no Gaby. Ale tak między nami, czym jest wiosna w I ryżu w porównaniu z wiosną w Normandii. Pewne dnia rzucę to wszystko i wrócę tam. — Ja też. Klaudiusza nie było w domu. W mieszkaniu ła cisza. Wychyliła się przez okno w jego po. myślona spoglądała na kwitnące drzewa. > deszła ta chwila... Tysiące razy usiłowała * obrazić, jak będzie wyglądał jej ostatni dzień szem... Teraz już wie. Dzień jak każdy i« kwietniowy dzień. I wspomnienia, setki WJ wracające, spowijające ją... I już sama n szczęśliwa, czy nie, czy ma się śmiać, ^7^ Oderwała się od okna i poszła do k ^ _lnniicu ! fartuch, po czym zabrała się do sprzątai 510 oiu Klaudiusza i na koniec sypialni. Wróciła ńn 33 wyprasowała mu koszule, żeby miał ^ teS. Odtąd sam będzie musiaf LL Jać. Uważa się za eksperta w tych sprawach Smonstro-ł jej swe umiejętność? »TSt katastrofalnym: Jak wtedy, gdy zabrał J wania- Gdy na krótko przed szóstą prz wesoło, właśnie układała koszule w _ Hartmann to naprawdę cudowny człowi^ czął całując ją z roztargnieniem w kark ^ ~ Za~ dalmi kolejną zaliczkę, ale nawet wybrał „• •* tyIk° wą uczennicę. Zgadnij, ile kazał jej SS 7 ^ ° H°-mocno!... Dwadzieścia franków! piacic- Trzymaj się Spojrzała na niego. Cieszył = J T ejSCach- te sa- «le małe, smak" . 511 Kiedy odszedł do kuchni, Gaby powiedział szowi, że rzuciła pracę. — I wiesz, kochanie — dodała cicho. — qh Zawsze wiedział, że któregoś dnia słowa i wypowiedziane, ale teraz siedział jak rażon G Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słów — Nie mam do ciebie żadnych pretensji ! dział wreszcie. — Musisz już mieć dość tej bied się, że tak długo wytrzymałaś... — a gdy jUż wzruszenie, dokończył: — Mam nadzieję, ze człowieka, który będzie mógł dać ci to wszystko ja ci dać nie mogłem. — O, tak. On może mi kupić wszystko, czego z gnę. Ale to nie będzie krótka przygoda. On mnie prawdę kocha, a i ja go lubię. Przypuszczam, że będ my z sobą długo. — Czy będziesz szczęśliwa? — Szczęśliwa? Wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w lampę. Patrzył na jej twarz jaśniejącą w złotym kręgu świat Wieczór był ciepły. Wiał lekki wietrzyk. Róg księżyca w ostatniej kwadrze płynął nad dachami jak żagiel p pychany wiatrem. — Z tobą przeżyłam tyle szczęścia i tyle biedy, ii było mi potrzeba — mówiła półgłosem, wciąż wpatr się w lampę. — Teraz pragnę tylko spokoju. Jes pewna, że sprawy między nami ułożą się dóbr jest żyć z mężczyzną, którego się lubi. Kłopoty ją się dopiero wtedy, kiedy się kocha — spo; Klaudiusza. — Chwała Bogu, jego nigdy koc będę. — A skąd wiesz, że on ciebie kocha? — Bo wystawiłam go na próbę i wyszedł z n cięsko. — Widzę — roześmiał się — że praktyczna. Z tego, co mówisz, nego człowieka. 512 iymPa1 f c ympatyczny. Czy wiesz, że poznałam go dzię-[ zachichotała cichutko, widząc jego zdumie- teL° Pana' który Przyszedł ze swoją i Boże! Nigdy nie przyszłoby mi to do głowy! No przynajmniej raz w życiu zrobiłem coś sensownego Kochanie, zrobiłeś znacznie więcej. Zawdzięczam ^szczęśliwsze dni w moim życiu. Nigdy nie zapo- ! naszego pierwszego lata. Pamiętasz pokój na pod- zu? - naLle łzy P°J'awiły siS jej na końcu powiek — Byliśmy głupi, prawda? . Byliśmy szczęśliwi. A byc może i jedno, i drugie 1Z chyba nigdy w życiu nie będę tak szczęśliwy. W każdym razie nie tak samo. -Wiem, że będę tęskniła za tobą i martwiła się o ciebie. Dlatego chciałam, żebyś poznał Lily. Od czasu do czasu będzie do ciebie przychodziła i będzie mi pisała, jak ci się powodzi. Pozwolisz? Gaby kochanie. Ja także będę za tobą tęsknił Bardziej, mz przypuszczasz. Spojrzeli sobie w oczy, próbowali się uśmiechać, z tru- SS^J3? Slę b i ś sobie ó ii "7 - W°ln° odchodzili każde razem sP^d^nych latach. ~~zapytał'starajac si P żegnać. °Statnia Póna całej nocy na to, by się N U N Rozdział 15 Wyszła kilka minut temu. Miejsce, na którym leżała, było jeszcze ciepłe N duszce, tam gdzie spoczywała jej głowa, pozostało V bienie. Spędzili noc miłosnych uniesień i wielkie łości. Zasnęli strudzeni, nie powiedziawszy sobie \ „dobranoc". Stał teraz boso przy oknie, nie całkiem jeszcze rozt dzony, i wdychając świeże powietrze poranka, starał oswoić z myślą, że jej już nie ma. Odeszła, tym r na dobre. Siedem lat to szmat czasu. Zostawiła mnó wspomnień oraz swoje rzeczy — kufry, stroje, przybory toaletowe. — Wpadnę po to wszystko któregoś dnia — powiedziała już w drzwiach. — Nie masz nic przeciwko te mu? Nie, oczywiście, że nie. Jeśli chce, może nawet stawić to tu na zawsze. Zadowolony był, że w r ** niu są jej rzeczy. Będą mu przypominały o chwilach, które z sobą przeżyli. Jeśli zaś pozosta^ aby upewnić się, że na jej miejsce nie wpr< żadna inna kobieta, to niepotrzebnie zaprzątano głowę. Nie ma najmniejszego zamiaru wplą^ nowy romans. Wszystko, tylko nie to! Na naj sieć lat ma już dosyć kobiet, miłości i P°cj wiedzmy, na najbliższe dwa, trzy lata. i nie chce być kochany. Chce być sam. ^ Sam ze swoją muzyką. Ją kocha napr; 516 ¦ Oczywiście i muzyka potrafi doprowadzać ale przynajmniej zawdzięcza jej najcu-'i-Jrile Szkoda tylko, że nie przynosi mu do*n I 7arobków... nei niedzieli przyszła z wizytą Lily. icałam Gaby, że będę jej dawała znać, jak pan gorzej niż ona, ale poza tym wszystko w ¦ Tęskni pan za nią? Z chwilę patrzył przed siebie, próbując skupie potem skinął głową potakująco. przez SlTak^bardzo tęsknię. Bardziej, niż przypuszczałem... MiTła pani od niej jakieś wiadomości? - Tak. Gaby napisała do mnie przemiły list. Czuje \ znakomicie, a jej nowe mieszkanie na avenue Niel t po prostu rozkoszne. Kazała też panu powiedzieć, :e ma cudowną łazienkę i pół dnia spędza w wannie. Poczuł, że oczy mu wilgotnieją, bo przypomniał sobie ową kąpiel w domu i Gaby śmiejącą się i pluskającą w mosiężnej wannie na kółkach. - Zawsze była zwariowana na punkcie własnej wan- — powiedział z uśmiechem. — Wanna i wspaniały z to były dwie rzeczy, o których nieustannie ma- Cieszę się, że znalazła kogoś, kto może zaofiaro- iej jedno i drugie, i jeszcze wiele innych rzeczy na A czy pani wie, że poznała go dzięki mnie? iział jej o południowoamerykańskim bankierze sztuce. Śmiali się oboje. Nie za dużo, nie za gło- anin i udyby Gaby wciąż jeszcze była w tym miesz- - 2ab°a rW°Wała ich' na historia — powiedział ze smutnym uśmie- ią g2tuk cy człowiek przychodzi, by pokazać mi :zynę ę' Ja S° wyrzucam, a on zabiera mi moją nie0C2eu.0 ^ak ż^cie potrafi nam płatać najbar-Jlwane i niewiarygodne kawały. lwane 517 Przez chwilę rozmawiali o kaprysach nie można przewidzieć. Teraz dopiero st • U' któ ly jest bardzo ładna. Nie piękna i me ^ jak Gaby, ale przyjemnie na nią popatrLP°Tci^ mnie było, że ma z kim porozmawiać o G — Czy mogę przyjść w przyszłą niedziele?' tała przy pożegnaniu. — Oczywiście. Bardzo bym się cieszył Kr się herbaty. Przekona się pani, że nikt w p potrafi parzyć herbaty tak jak ja. Kiedy przyszła w następną niedzielę, była i ciastka. Lily przyznała, że herbata rzeczywiśc świetna. Znowu rozmawiali o Gaby, ale tym r mniej niż poprzednio. Właściwie nie miał nic do powiedzenia prócz tego, że za nią tęskni. — Kiedy przez siedem lat mieszkało się z kob trudno z powrotem przyzwyczaić się do kawalerskie stanu. Dawniej mogłem być cały tydzień sam i nic to nie przeszkadzało; teraz nie wiem, co zrobić z jednym, wieczorem. Oczywiście miał swoją muzykę, przekonał śią jedna] że nie potrafi mu ona zastąpić kobiecego towarzystwa. — Za to jest pan wolny — pocieszała go Lily. A to dużo. Tak, wolność jest przyjemna, ale prawdę mówią to właściwie znaczy? Jest wolny, ale co ma robić1! kać przygodnych miłostek, które nie dają ani ani bólu? Woli już obejść się bez nich. — Chyba już jestem na takie rzeczy za stary. siedzieć w domu z dobrą książką. , Jej pogląd na te sprawy był taki sam. WoJ dzić wieczór w domu na szyciu lub prasowaniu dzić na miasto z mężczyzną, którego nie lut — Z początku, kiedy przyjechałam do Pary wychodziłam na miasto, ale teraz sią skon* Opowiedziała mu o swoich rodzicach. MatK 518 przes hi ją ojciec. Mówiła o nim jydziestu latach pracy na stanowisku zedł niedawno na emeryturę i teraz To taka wioska w departamencie mały domek. Oczywiście nic nadzwyczaj-^ Tto Sgr6d jest ładny. ego, a - Kiedy ą g warzywa w całej okolicy — malą dziewczynką, lubiła łazić po drze-zapałem oraz dużą znajomością rze-wiała swoją grządkę w ogrodzie. czy jraamy najlepsze warzywa w całej ^ Hczyła z dumą. Bpnym razem, kiedy go odwiedziła, wybrali się ację. Rozmawiali na różne tematy, ale o Gaby et nie wspomnieli. Było im bardzo przyjemnie. [ pan jest naprawdę bardzo sympatyczny — powie-ziała przy kawie. — Nawet nie wyobraża pan sobie, jakim utęsknieniem czekam na nasze niedzielne spotkania. On też. Przyjaźń stwarza taką miłą, pozbawioną napięć atmosferę. Można być sobą, nie trzeba uważać na każde słowo jak wtedy, gdy człowiek zaleca się do kobiety albo po prostu z nią flirtuje. Lily była naprawdę bardzo ładna, chociaż może trochę zbyt wątła jak na wiejską dziewczynę. Była niezwykle szczupła, nienial chuda, i blada pomimo makijażu. Uważa pan, że jestem strasznie chuda? — powie- a z uśmiechem, jakby czytając w jego myślach. — e pod koniec sezonu wyglądam mizernie, ale zo- y Pan, jak się poprawię po wakacjach w Bichain. 1 widywali się częściej. Czekał na nią po pracy. 1 wpadała do niego bez zapowiedzenia. Nie kryli dohr SWą gam°tnością, otwarcie przyznając, że jest im jjrze razem. ^NieWlelką °Ptymist;ką- Zapytał ją, dlaczego. ^iuż e,w*em' P° prostu, tak to czuję. I pewna jestem, krotce będzie pan sławny. 519 Uśmiechnął się pobłażliwie. Powiedział Był jednak wzruszony i bardzo zadowolon** -° b*ii nim interesuje. ^> że 0 Pewnego wieczora przyszła z zakupami " że zrobi mu kolację. Okazało się, że świetn°Z Chwalił ją, dodając, że jest to pierwszy smao* 8ot* jaki zjadł, odkąd Gaby odeszła. ZTiV Posil, Odprowadził ją potem do domu na rue d t> bramie niespodziewanie się objęli. Jakby WD snej woli odepchnęła go. Nazajutrz czekał na nią po pracy. Poszli do i* szkania. Znowu zrobiła kolację i on znowu ją pochwalił T razem jednak nie odprowadzał jej do domu. Następnej niedzieli przeniosła się do niego. Sam nie wiedział, jak to się stało... Jeszcze niespeł dwa miesiące temu był pewny, że już nigdy wiece zamieszka z kobietą, i oto miał u siebie Lily! Jesz jeden dowód na to, że nigdy niczego nie można widzieć... Żadne z nich tego nie zaplanowało. Wpadał do niego, aby zobaczyć, jak mu się wiedzie. A tak sif złożyło, że oboje byli wolni i samotni. Był czerwiec noce były ciepłe, a więc cóż — rzecz zdawałoby się r prostsza w świecie. Po co zresztą łamać sobie gło i zastanawiać się, czy znowu nie wpadł w pułapki jest miła, oczywiście, ale to nie Gaby... A zres; koniec miesiąca ona wyjeżdża do Bichain na c Prawdopodobnie zapomną o sobie. , W dwa dni po wprowadzeniu się Lily otrzymał od Piotra Louysa zaproszenie na czystość miała się odbyć 24 czerwca w eleganc ciele Świętego Filipa. Piotr zapytywał, cz; nie podjąłby się napisania marsza weselnego. być pompatyczny, zmysłowy, nabożny i zW1' dwustu taktów. Klaudiusz odpowiedział konwencjonalnym 520 • źń do tego stopnia wychłodła, że miał I *ch VVZVedo obcego człowieka. m tygodniu dowiedział się o tragicznej Chaussona, który zginął jadąc na rowerze, pociągnęła za sobą mnóstwo wspomnień kle — wyrzuty sumienia. Żałował, że nie V^ zenia na obiad, że nie uścisnął raz jeszcze a?kiego artysty, który był jego dobroczyńcą lem. Teraz było już za późno; znowu — za • , iewanie zachorowała Lily. Wezwany lekarz że coś jest nie w porządku z nerkami; dach dodał, że powinna pójść do szpitala. ! chce, żebym poszła do szpitala? — zawołała, ^ tylko Klaudiusz wrócił do pokoju. —- Tak powiedział? Pra wda? _ ^ Patrzyła na niego szeroko otwartymi, przerażonymi zami. Jak większość ludzi ze wsi, śmiertelnie bała szpitala. Uważała go za przedsionek cmentarza. W wyobraźni widziała ponure sale z wąskimi żelaznymi łóżkami, olbrzymie czarne krucyfiksy na ścianach, siostry zakonne w rozłożystych kornetach i księży udzielających szeptem ostatnich namaszczeń. - Kochanie, błagam cię, nie pozwól, by mnie zabrali! starał się jej wytłumaczyć, że w szpitalu Biała lepszą opiekę i szybciej wróci do zdro- cię odwiedzał regularnie. na prosiła, aby pozwolił jej zostać w swoim mie-P Płakała, przykładała jego dłoń do policzka, -2 h ŻG WyzdrowieJe- aczysz, za kilka dni stanę na nogach. a lek lelęgn°Wał Ją' dziś wyglądasz — rzekł, przypatrując się • ,— Za kilka dni na pewno będziesz mogła Z °nowracała do zdrowia. Wkrótce poczuła się C°lna że zdecydowała się na podróż. Z począt-na tyliioca wyjechała do Bichain. wrócił z dworca, mieszkanie wydało mu się nie puste. Próbował pracować, ale żadne pomy-izyczne nie przychodziły mu do głowy. Dokuczała samotność. Długie letnie dni wlokły się bez końca. zasami myślał o Lily, ale naprawdę tęsknił za Gaby. kufry przypominały mu dawne szczęśliwe czasy, ale to była za pociecha. Nie mógł wprost uwierzyć, że jeszcze tak niedawno marzył, aby się wyniosła, że pozwolił jej odejść bez słowa. Był niespokojny i złościł ę na siebie, wyrzucając sobie brak ambicji i lekkomyślne marzycielstwo. Peleas był gotowy, ale Klaudiusz w żaden sposób nie mógł zmusić się do zinstrumentowania opery. Biadolił, że nie wiadomo, czy ktoś zechce ] wystawić, choć dobrze wiedział, że głównym powo-m owej niepewności jest on sam. Miał już dość biedy, nie robił nic, aby się z niej wyrwać. Nie wiedział, M zabić czas. kając towarzystwa, wpadał do Cafe Weber, ale irzyjaciół czuł się osamotniony. Pragnął współ-a gdy je znajdował, złościł się. Miotały nim U(^cia- »Sam nie wiem, czego chcę", powta-żonę T1.edział Jednak doskonale — chciał mieć Wynie bn -Ci"' Ale ° tym nie mo&ło być mowy. 6 życie bń * g° StaĆ na załozenie rodziny. Przez dzie Pisał e zaP°znanym» samotnym biedakiem. ^e trochemL2ykę> która wywoła wiele kontrowersji blasków, ale żadnej zmiany w jego sytu- 523 acji materialnej nie przyniesie. Nie mógł s czytał, by nie myśleć o przyszłości. Nie posiadał się z radości, kiedy pod kon' do Paryża wróciła Lily. Nie wprowadziła si^ d i ć ó \ a s Udało się jej wynająć swój dawny pokój \ Berne i tam właśnie pewnego wieczoru zawi CZY ty naprawdę chcesz się 529 — Ona chce wyjść za mąż — „ ktował i usiłował obrócić to w żart__|as* ożenić. Bardzo. Przemyślałem to wszystk * ^ s mnie już czas. W głębi duszy jestem człowiek nym. Lem r0d; Jest. — To śmieszne, bo chyba naprawdę — Tylko co? — Czy jesteś pewny, że dobrze robisz? Li] dziewczyna, ale to nie jest żona dla ciebie Dl mężczyzny, owszem, ale nie dla ciebie. — A czymże ja się różnię od innych? — Nie jesteś zwykłym sobie, przeciętnym mej — Jestem taki sam jak inni. Zobaczysz, dofc inne ysz, z Lily bardzo szczęśliwi; oboje pragniemy 'spo' życia i dzieci. Mamy takie same upodobania — wargach pojawił się chytry uśmieszek. — Wien masz na myśli. Nie mam pieniędzy, marnuję masę < na jałowe mrzonki o muzyce i nie jestem człowiekiei praktycznym. No, ale właśnie dlatego potrzebuję : Przy Lily ustatkuję się i będę pracował znacznie wię niż dotąd. Przede wszystkim mam zamiar... Nie słuchała dalej. Wyjęła papierosa ze złotej papierośnicy i paliła w milczeniu. Biedaczysko! Nic się i zmienił. Święcie wierzy w to, co mówi, i naprawdę n śli, że małżeństwo potrafi go odmienić. Jest o krok popełnienia największego błędu swego życia i sposobu, aby mu to wytłumaczyć. Chce się ożenić tylk< dlatego, że nie może z powrotem przyzwyczaić kawalerskiego życia. W pewnej mierze to Przez siedem lat dawała mu iluzję domu, a t umie wrócić do takiego życia, jakie wiódł r Cerowała mu skarpetki, gotowała, prała kosz raz boi się samotności. Prawie wszyscy męż zbliżają się do czterdziestki, zaczynają choroWJ i alj2L ją ę , rodzinną febrę. Nagle zaczynają im się pantofle, gazeta przy kominku i kobieta się nimi opiekowała, gdy zachorują 530 iu gotów poślubić pierwszą napotkaną ko- Ifiła się L^y* więc ożeni się z nią, nawet ła głucha, ślepa i kompletnie głupia. Skoro hce widzieć prawdy, nie warto otwierać mu ła się z zamyślenia i przyglądała mu się przez (ierosa z czułym, smutnym uśmiechem. 1?1 nadal perorował. erz mi, poznałem Lily i wiem, że będzie z niej , żona. Ma wszystkie te zalety, których mnie _ mówił szybko i z owym zapamiętaniem czło- g łh ji f I nadal perorował. Wierz mi, poznałem Lily i wiem, że będzie z niej żo M tki t lt k mówi y y pamiętaniem czło- eka niezbyt pewnego własnych racji. — Poza tym 3t to najsłodsza, najmilsza... Z Mam nadzieję, że się nie mylisz. Życzę wam oboj-szczęścia — westchnęła i zgasiła papierosa. — A teraz muszę zabrać się do pakowania. Znowu miał przed sobą dzielną, energiczną Gaby. W niespełna godzinę spakowała swoje rzeczy i pozamykała wszystkie kuferki. To wszystko — wyprostowała się i rozejrzała po pokoju. Podeszła do lustra i włożyła kapelusz -Coś ci powiem. Żałuję, że wtedy nie pozwoliłam ^81' * ** ^^ T° był*by Właściwa żona oczach - alP f!2ła d pozwolić ~ mówiła jakby do iurosna Za hoZi teg° nie rozumiałam. Byłam za-bardz°,'łatwo ri ° °lę kochałam- A kiedy kocha się za GWco 2Ir na wyrz^dzić krzywdę. zanr^ył Twierdził> że Qddała mu przygługę soliła mi ożenić się z Teresą, nie mógł-. Lily. Poza tym... Clła się i z uśmiechem zamknęła mu usta sP°k6j. Nie wiesz, co mówisz. Nie próbuj się oczerniać — spojrzała nań uważnie.__. ^ i chyba zawsze będę cię kochała, ale rozum * masz za grosz. Pocałowała go. Pocałunek trwał wystarcza' aby mogła się przekonać, że wciąż jeszcze i J?° urokiem. j — Ty diable... — szepnęła. — Pójdę już sobie, bo • zrobiłabym jakieś głupstwo. Ruszyła do drzwi, ale zatrzymał ją. — Poczekaj. Chcę ci coś podarować. Coś, co ci h przypominać nasze pierwsze lato. Pamiętasz pik Asnieres, kiedy zasnęłaś po południu na trawie i szedł mi do głowy pomysł Popołudnia fauna? poc! chwileczkę. Chcę ci podarować rękopis. Zaczął szukać, przerzucał stosy partytur, otwierał szuflady, zajrzał nawet za pianino. — Do diabła! Kilka dni temu miałem te nuty w ręku — mruczał. — Same się przecież nie schowały? Wreszcie znalazł nuty w sypialni pod łóżkiem w stosie starych rękopisów. — Wiedziałem, że muszą gdzieś tu być — oznajmił triumfująco. — Zawsze wiem, gdzie co jest. Wrócił do stołu i napisał kilka słów u góry na marginesie rękopisu. — Masz, kochanie, na pamiątkę dawnych czasów. Przeczytała dedykację i podziękowała. W drzwiach raz jeszcze pocałowali się gorąco. < wała się od niego i zaczęła schodzić. Z podestu raz jeszcze pokiwała mu ręką, a on odpowi tym samym gestem. A potem słyszał już tylko dalające się kroki *. * Gaby przechowywała rękopis przez trzydzieści lat, znalazłszy się w trudnej sytuacji, zmuszona była g ., Obecnie znajduje się w kolekcji Alfreda Cortot. .D® Jdz0 do&re datę „Październik, 1899" i brzmi: „Mojej drogiej i udiusza ] małej Gaby, z wiernym afektem, od oddanego jej bussy". 532 amyślony do swego gabinetu. W uszach yftócrt * jeszcze echo jej słów. A może ma rację? ^iał° łnia błąd, żeniąc się z Lily. »hwilQ czuł się tak, jak gdyby znalazł się na C epaści, ale uczucie to szybko minęło. Wróciły e robi żadnego błędu. Lily będzie wspaniałą żo- lztą za późno już na wahania. Formalności są S ałatwiania. Sommation respectueuse zostało wy- UZawiadomienia o „zamiarze zawarcia związku 16 'skiego" wywieszone. Ojciec Lily napisał, że przy- |ndo paryża na ślub córki. Data została ustalona: Zaździernika. Kupił sobie już garnitur i kapelusz na >kazję. Lily nawet słyszeć nie chciała o tym, aby óeł wystąpić w swoim sombrero. Słusznie. Ślub to sprawa poważna, pierwszy krok ku stabilizacji. Żegnaj, sombrero. Na tydzień przed ceremonią cywilną Lily zaskoczyła go, żądając ślubu kościelnego. Oznajmiła, że poty nie poczuje się prawdziwą żoną Klaudiusza, póki nie przemaszeruje u jego boku przez kościół w długiej białej sukni, takiej samej, jaką miała narzeczona Piotra. Ona też chce mieć kadzidło, przemówienia i organy. — Chcę, żeby Pan Bóg pobłogosławił nasze małżeństwo. Klaudiusz zwrócił się do proboszcza i z przeraże-isłyszał, że najskromniejszy ślub kościelny będzie kosztował osiemdziesiąt pięć franków. Oświadczył ?c Lily, że po prostu nie stać go na taki wydatek. ć ich na błogosławieństwo Pana Boga. Nadszedł wreszcie ów wielki dzień, piękny, perłowo- y dzień jesienny. Klaudiusz wstał wcześnie, włożył *dł doarni-Ur i kaPelusz- Obejrzał się w lustrze i doił ^ Wniosku, że wygląda bardzo poważnie. Przeszu-yha]rS2enie i stwierdził, że jest bez grosza. Zegarek Cykle w lombardzie. o dziesiątej rano miał jeszcze lekcję. 533 Poszedł do swej uczennicy i po iek .. mogłaby mu zapłacić, bo za godzinę ły Ze złotym luidorem w kieszonce kamb* B ślu*> tirzędu. Przybył spocony, z trudem łapiąc h ] rżał się pośpiesznie w nadziei, że być °C ostatniej chwili zmienili zdanie i przw?1^ go zawód. yoyu> ^e r Była natomiast Lily z ojcem, który czuł skrępowany w swym odświętnym garnitur* nym kołnierzyku, oraz świadkowie. Wprowadzono ich do dużego pokoju. Za st krytym zielonym suknem stał brodaty urzędnik sany trójkolorową szarfą. Świetnie udając t wypowiedział z namaszczeniem kilka głębokie o znaczeniu tej uroczystości. Przypomniał młodej o obowiązkach, jakie na nią spadają, i 0 radość jakie odtąd przez całe życie będą dzielić. Z łaska^ uśmiechem oznajmił, że tu, na tej sali, jego skre osoba reprezentuje Francję. Wezwał ich, aby byli brymi, przestrzegającymi praw obywatelami i spłocfc wielu zdrowych, patriotycznych młodych Francuzów. Po czym groźnym tonem oznajmił, że od tej chwili $ą mężem i żoną. Rozdział 16 Małżeństwo jest czymś cudownym. Nadaje życiu sens i nową godność. Jakimś szczególnym duchom blaskiem opromieniło ich skromny byt powszedni. Wśz; stko Stało się prostsze. Był oto człowiekiem żona Jego obowiązkiem było kochać Lily, kochać ją na dzień coraz mocniej, pracować dla niej, i t0 pracować, dbać o nią, poświęcać się dla niej, i 1 Uczennicą była panna Wormg de Reilly, która poi dziła całą hi$torię. Debussy dostał od niej tego ranka d piąć franków. 534 $0 l .,• ni , ^mierci. Dawniej taka perspektywa ale teraz czuł wyłącznie radość. Mał-rozwija w człowieku najlepsze cechy, yał się odpowiedzialnym, zapracowa-z zasadami. Skończyły się marzenia ne wylegiwanie się w łóżku i popo-'siesty. Koniec z wyrzucaniem pieniędzy etbne głupstwa, z oglądaniem się za ładnymi na u^cy* Praca> oszczędność, wier-0j d#e nowa dewiza. tym podniosłym nastroju, a tymczasem wiek Tr^a| wgt dokonywał swych ostatnich dni wśród jesiennych deszczów. Nareszcie skończyła się reyfusa. Skończyła się haniebnie, nie zadowala-^'k Lo W dziesięć dni po powtórnym skazaniu ka-^Dreyfus niespodziewanie został ułaskawiony przez ezydenta Republiki. Biedny człowiek był już tak schowany i zmęczony, że nie potrafił zdobyć się na odtrącenie tej ostatniej obelgi *. Pod koniec roku gazety zaczęły przepowiadać, jakie to wspaniałości przyniesie światu nowe stulecie. Będzie to wiek cudów nauki. Marconi za pomocą telegrafu przekazał już pierwszą depeszę przez Kanał, a wkrótce takie depesze można będzie wysyłać na cały świat. Postęp radykalnie zlikwiduje nędzę. Ale najważniejsze — [ będzie to stulecie pokoju. Położy wreszcie kres bar-tfzyńskim i anachronicznym wojnom. Chwilowo jednak wojny prowadzone były z nie mniej-^ niż dotąd zapałem. Tyle tylko, że obecnie ludzie li się w imię szczytnych zasad i praw człowieka, gęściej w imię wolności. Im większą ilością zasad * się jakiś naród, tym bardziej był wojowniczy. Kuby wojska amerykańskie niosły teraz fczvk n°m' Przy °^az^ wycinając w pień Fili- W Chinach tubylcy strzelali do „cudzoziem- w jedenaście lat po degradacji, Dreyfus otrzymał n°rowąf 535 skich diabłów", a w Sudanie drogę cywili karabiny maszynowe. W Południowej Ąf * i Anglicy wyrzynali się nawzajem bez lit^ kupiwszy Rosję jako sojusznika, czuła • ^r pod ochroną kozackich szabel. W Paryżu przygotowywano się na powitań* roku. Przez całą noc łączącą dwa stulecia ni* bywać zabawy publiczne, uroczystości, pr i tańce na ulicach. W ostatnim dniu grudnia • nak padać deszcz, a wieczorem lało jak z cebr więc było zrezygnować z tych wszystkich pubr objawów radości. Nowe stulecie wyruszało w < drogę przemarznięte i przemoczone. Pierwsze miesiące nowego wieku były dla Klaud i Lily okresem wzajemnego poznawania się i trze nia. Jak to zwykle bywa z ludźmi, którzy zbytnie śpieszyli się z zawarciem małżeństwa, gdy minęły sienią miodowych miesięcy, oboje stwierdzili, ż ciwie nic o sobie nie wiedzą. W szarym świetle n skiej powszedniości wyłaniać się zaczęły duże i n problemy, których dotąd nie dostrzegali. Wiedział, że Lily świetnie gotuje; teraz miał się prze konać, że jest także bardzo oszczędną gospodynią, k ra potrafi czynić cuda przy pomocy dwufrankowej n nety. Szczyciła się swym talentem do robienia zakupów. Wróciwszy z rynku, odgrywała mu scei gowania się z przekupkami sprzedającymi ryby wa, z reguły zakończone jej zwycięstwem. Jasne, ż< nikt nie oszuka. . nje; Wszystko to było tym dziwniejsze, że Lily byr nie odznaczała się fizyczną odpornością, drobne prace, jak sprzątanie pokoju, kończyły szką i kroplami potu na czole. Po powrocie z e sto zastawał ją leżącą na łóżku, bladą, z tr tającą oddech. Łatwo przeziębiała się migreny. W kilka dni po ślubie napisał do jedneg 536 „niewiarygodnie jasne włosy, piękne iak „ bajki". Kolor włoków stał śią mniej niekiedy Klaudiusz zorientował się, że jest iem odpowiednich zabiegów kosmetycznych przepadał za jej ulubioną piosenką o „gre-mianym z czapką zsunięta na bakier" °Wruroia"nyin z czapką zsuniętą na bakier" słowa wzruszały go. Wkrótce jednak odkrył, ae ta to prawie cały jej muzyczny repertuar. od rana do wieczora. Naiwny tekścik przezabawny, zaczął marzyć, aby nauczyła się ja-i piosenki albo w ogóle przestała1 śpiewać. Tak "awet lepiej, stwierdził bowiem, że fałszuje i ma tkliwy głosik zało się, że właściwie nie ma o czym z nią rozma-k Nie wiedziała nic o muzyce, nigdy nie przeczytała »j książki, nie interesowała się polityką ani niczym mym, trzeba więc było nie lada pomysłowości i wysił-y znaleźć jakiś temat do rozmowy. A przecież jeszcze nie tak dawno wyobrażał sobie, że roztoczy przed ą skarby wiedzy i piękna! Jakiż człowiek jest głupi! Skąd u licha przyszło mu do głowy, że ona w ogóle spragniona jest wiedzy i piękna? Niewątpliwie dla wielu ludzi małżeństwo stało się ódłem szczęścia. Klaudiusz jednak musiał przyznać, nałżeństwo zawiodło wszystkie jego oczekiwania. 'ało mu wiele niespodzianek i trochę rozczaro- Być może, była to przede wszystkim wina powsze- nieodwracalności i tej nieznośnej konieczności P. Trudno powiedzieć. Jedno tylko było nie- • małżeństwo wymagało olbrzymiej cierpliwo- ^eJętności dopasowania się, dobrej woli, kom- ^ wyrozumiałości i panowania nad sobą. prze2 nejWiele. małżeństw staje się wspólną wędrów-*" >ia ? ? ^ycie dwojga osób darzących się wzajemną 2y'liJak w zakończeniu bajek: „A potem się po niw. ^zern długo i szczęśliwie aż do samej śmier-stało się inaczej. Przekonał się, że przyjaźń 537 nie rodzi się w wyniku zawarcia zwią2k lecz że na niej trzeba związek taki op! że wymiana myśli możliwa jest tylko dziom w ogóle jakieś myśli przychodzę *y> L mówiąc już o tym, że lepiej było zach °,g*°^y owe myśli, które przychodziły mu do i czynał zastanawiać się nad swoim małże Tak, tak, małżeństwo okazało się przedzi radosną przygodą. Najsmutniejsze jednak by Czymś u jak bardzo szkodliwy jest wpływ małżeństw" trafi uporać się z miłością! Jak szybko człowiek^ Oczywiście każdy wie, że miłość jest bzdurą rodzaju nieszkodliwego obłędu, który zamień zaczarowaną bajkę. Nikt nie wyobraża sobie8 trwać wiecznie. Jakże szybko jednak małżeńst wieje! Nawet pieszczoty miłosne stają się jakieś inne., wet sen nie jest już tym samym co dawniej. [ nie jest przyjemny odpoczynek dwojga nasyconych ciał, lecz ucieczka w zapomnienie. Czasami budził w nocy i patrzył na śpiącą Lily. Zwinięta w klęto nie kładła głowy na jego ramieniu, jak to zwykle czyniła Gaby, lecz odwracała się do niego plecami. Może tak właśnie sypiają wszystkie małżeństwa — odwrócoi do siebie plecami? No, cóż, sen jest w małżeństwie dyną okazją do samotności... Biedna Lily! Chwil zastanawiał się, czy i ją tak samo dziwi ta nowa sytu cja. Dziwiła. Lily także zastanawiała się nad sens żeństwa w ogóle, a swojego w szczególności. I przyzwyczaić się do nonszalancji swego mQza'bje ^e; marnowania czasu. Obiecywał, że zaraz po slu bje lu y mie się poważnie do roboty. Ale tymczaseir. dział przy biurkuj zamyślony nad zapisanym arkuszem papieru nutowego, a gdy pytała g na litość boską, marzy — odpowiadał z ca 3 538 . pracuję". Widocznie on tak właśnie ciężką pracę. że nigdy nie mieli pieniędzy. Gdyby ' 'zaliczki od wydawcy, pana Hartmanna, raNie znaczy to bynajmniej, że nie myślał jiyaliky* yjVęcz przeciwnie, martwił się i wciąż J pieniądze są ważne, że muszą zacząć odurzał, 2 ^ jakieś oszczędności, gdy pierwsze ich y ^zie na świat. Stale miał na podorędziu \ niesprecyzowane, ale obiecujące pomysły, i miała to być sztuka lub balet, który napisze tek. Iki z przyjacielem i na którym obaj zbiją mają- ił a iego opera także okazywała się mirażem. Przed tygodniu albo zapominał o wszystkim, albo po- iysł okazywał się nieaktualny. I opowiadał jej o tantiemach. Z ołówkiem w rę-wyliczył, że z samych tantiem będą mogli żyć dodatnio. Nie kłamał. Dyrektor Opera Comiąue naprawdę liecał, że wystawi Peleasa. Ale było to osiemnaście iesięcy temu! Klaudiusz zadowolił się obietnicą i nie zażądał pisemnej umowy. - Gdybyś przynajmniej miał jakiś list od niego — powiedziała. — Można by mu wytoczyć sprawę i zmusić go do wystawienia opery. Proces sądowy! Nigdy by się na to nie zdobył. A zre- ą to przede wszystkim z jego winy Peleas nie został stawiony. Przez wiele miesięcy upierał się przy śmie- |znym pomyśle, by wystawić Peleasa w jakimś małym rku ogródkowym albo kukiełkowym... Głupio?... fi*1, prawdę mówiąc, wciąż jeszcze nie skończył lnstrumentacji. • przejmuj się, kochanie. Lada chwila wezmę Miał GS° i skoneze- w mgnieniu oka. *Pom SZCZery zamiar to zrobić, ale prawdopodobnie SCle, był sympatyczny i miał wiele dobrej woli. 539 Był dla niej czuły. Często proponował swą p zmywaniu naczyń po kolacji. Czasami, widząc ] ta pokój, wyrywał jej szczotkę z ręki i zmusza? położyła się i odpoczęła. Gdy tylko stać g0 by} zabierał ją do kawiarni albo do kina. Trudno °h ^ nie kochać. Kochała go bardzo. Ale też trudno czyć, że pod wieloma względami ją rozczarował25 Początkowo imponował jej tytuł laureata p Prix de Rome", a także owa opera, która miał wkrótce wystawiona. Wiedziała, że jest marzy i że nie ma zmysłu do interesów, ale była pewn* wystarczy, aby miał u boku dobrą żonę, a natychmi wszystko się zmieni. Snuła niejasne marzenia o r szłości, kiedy to wprowadzi ją w wielki świat i j żona świetnego kompozytora obcować będzie ze sławnymi ludźmi, dzieląc jego artystyczne triumfy, przy mując u siebie wybitne osobistości będące przyjaciół] jej męża. I będzie urządzała herbatki dla swych przyjaciółek, jak owe damy, o których czytała w gazetach. Oczywiście, wiedziała, że nie stanie się to w jakiś cudowny sposób z dnia na dzień. Zapewne musi minąć kilka miesięcy, zanim on zmieni swoje nawyki. ( kała więc. Była cierpliwa. Nikt nie mógł jej zarzucić że nie jest dobrą żoną, że nie potrafi oszczędnie i darować każdym groszem, że nie dba o domowe ogn To on nie spełnił jej oczekiwań. Nie zmienił się. Po sze miesiącach ich małżeństwa sytuacja materialna wca się nie poprawiła i nic nie wskazywało na to wkrótce miała się poprawić. Chwilami Lily wszelką nadzieję. Klaudiusz nigdy nie odni a ona nigdy nie zrobi kariery towarzyskiej. ^ zrobiła, że nie poczekała trochę dłużej i nie lepiej przed podjęciem ostatecznej u^^j;- pierw^' Oboje jednak usiłowali przezwyciężyć i rozczarowania. Kryli się ze swoimi ^f 'jakiś n czali wzajemne pretensje. Dręczył ich y1*^ t 540 jakeś przeczucie nieodwracalności kroku, jaki iza się wiosna Otwarto kolejną Wystawę gWia-, tym razem, P°sw^coną cudom nowego stulecia 5TS* Cardinf- ^ Pły^ły beZ Żad^ch katastrof aTe fie bez widoków na jafas widoczny postęp. Lily nadal rgowała fie z przekupkami, aby zaoszczędzić kilka ków. Klaudiusz nadal dawał lekcje, snuł fantastycz- ne plany dumał o swojej muzyce. A kiedy mimo gospt darności Lily cukiernica okazywała się pusta, zwraSł * do swego wydawcy z prośbą o kolejną zaliczkę peszcie nawet Hartmann zaczął tracić cierpliwość U pewnego kwietniowego dnia stracił ją ostatecznie _Nie dostanie pan już ode mnie ani grosza! - za wolał, nim Klaudiusz zdążył podejść do jego biurka - Nie ma pan po co tu przychodzić, póki nie przyniesie mi pan skończonej partytury Peleasa. ymesie — Ależ właśnie kończę S3. IŁ e Tak. i gy Plemądze> które ku nie do- wypłaci- tak kompozycji-ann zrobił pojednawczy gest - 541 październiku i mowy z Opera Comiąue i być może ud °wić prowadzić do premiery w przyszłym s wreszcie zaczęłyby napływać prawdziwe rygent „Concerts Lamoureux" chciałby ie wykonać Nokturny. Oczywiście potem wez^ orkiestry. Nie tylko we Francji, ale i za gra^ t cali się już do mnie w tej sprawie dyrygenci Austrii, Anglii, a ja wszystkim daję pozytywn wiedzi. Pańska muzyka zaczyna zdobywać s nie, szczególnie za granicą. Za dwa, trzy lata b grali na całym świecie! Przerwał i patrzył przed siebie niewidzącymi jak gdyby wpatrując się w jakąś daleką wizję łości zrodzoną w duszy. — Jeszcze zrobię z pana bogatego człowieka! I s się wzbogacę. Ale musi pan pracować. — Będę pracował! — zapewniał go Klaudiusz pałem. — Wyjeżdżamy z żoną na lato do jej ojca n wieś. Tam będę miał dość czasu na pracę. Czas, spokój, żadnych przeszkód... I tylko praca od świtu do nocy, a w październiku odda Peleasa i Nokturny. — Daję panu na to uroczyste słowo honoru. — Wolałbym dostać pańskie rękopisy — powie Hartmann wzdychając ciężko. — No cóż, przypus że przyszedł pan do mnie, bo jak zwykle jest f 3 Wyczytawszy na twarzy Klaudiusza potwie zrezygnowanym gestem sięgnął do szufla — Zgoda. Dziś jeszcze panu pomogę, ale p bie zapamiętać, że to już ostatni raz. — Odli< franków, położył banknoty na biurku, po czyn: sumę w swoim notesie. . . t? _- ni^ — Nie mógłby mi pan dać trzysta piąćdzie 542 Klaudiusz. — Miałem duże wydatki, wie to luksus, i trzeba było przewidzieć, Te stać. Każdy dureń może się ożenić. Ale ia * Powinien myśleć o muzyce, nie o małżeń-'#P°zyt0lBeethoven albo Brahms byli żonaci? uńe. &?- u twł Nawet dwukrotnie. I miał di 5 \ Ale ina dwadzieś- dZ| Tylko że niech pan pomyśli, ile pięknej muzyki napisać, gdyby został kawalerem! c się, wyjął z szuflady jeszcze jeden banknot, byłbym zapomniał — dodał, gdy Klaudiusz wał pokwitowanie. — Załatwiłem wykonanie oańskich utworów na koncertach, które odbędą latem w czasie Wystawy. To będzie dobra reklama •'przyniesie trochę pieniędzy. flaudiusz wrócił do domu przepełniony wdzięcznością a swego wydawcy i dobrymi postanowieniami. Wspaniałomyślnym gestem wręczył Lily pieniądze, a w cza- obiadu zaproponował jej zwiedzenie Wystawy. Wybrali się po południu. Z nabożnym lękiem przypatrywali się powiększonej dziesięć tysięcy razy kropli wody, w której roiło się od mikrobów. Już sam jej widok wystarczał, by człowiek chciał stać się alkoholikiem... iziwiali ruchome chodniki, szwajcarską chatę górską, i którą stały krowy z dzwonkami. Trzymając się ręce spacerowali uliczkami średniowiecznego Pa-zbudowanego z papier-mache. Siedzieli w ciemnej, tionej tawernie i popijali wino z cynowych kufli, oznosiły kelnerki w strojach z trzynastego wieku. Pawilonie rosyjskim długo gapili się na dar cara ?ichk U f.rancusk*e&o: mapę Francji wykonaną z dro-uaieni, na której miasta zaznaczone były brylan-IbrzL. ^zeki nitkami platyny. Mapa spoczywała na niaie Ąle^ ^aP^e z gronostajów i prezentowała się wspa-lityC2 Wszystko to wykonane zostało przez więźniów ' y°h zesłanych do kopalń na Uralu. 543 Zwiedzanie Wystawy było kamieniem mu życiu Klaudiusza i Lily. W dwa dni później 2 Hartmann. I tak za jednym zamachem Klaudiusz stracił cielą, opiekuna i wydawcę; jedynego człowiekaw wierzył w jego muzykę i do którego mógł się 2' o pomoc. I teraz owa jedyna słaba podpora jego b * czeństwa przestała istnieć. Klaudiusz i Lily ^ tylko liczyć na łaskę losu. Co będzie, gdy "skończ pieniądze? Lub jeśli ona nagle zachoruje? Pytai spędzały mu sen z powiek. W końcu doszedł do \ sku, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko wierzy że Lily będzie zdrowa, przynajmniej dopóty, dopóki' nie skończy Nokturnów i Peleasa. — Do października wszystko będzie gotowe — p wiedział z kiepsko udawaną pewnością siebie. — Poter pójdę do dyrektora Opera Comiąue, przypomnę i o danej mi obietnicy i zażądam, by wystawił moja operę. Peleas był teraz ich jedyną nadzieją. A ponieważ mieli tylko to, co zostało z ostatniej zaliczki od I manna, Lily uznała, że powinni jak najszybciej wyj chać do Bichain, gdzie przynajmniej nie trzeba t wydawać na jedzenie. Musieli jednak zostać jeszcz ka tygodni w mieście ze względu na jego lekcje. ten czas Lily dokonywała cudów gospodarności, na początku lipca, kiedy przyjechali do Bichain, r jeszcze sto pięćdziesiąt franków. Dom ojca Lily spodobał mu się od pierwszej Tuż obok biegła wąska wiejska droga, która wij prowadziła przez łąki i winnice. Był skromi cinny, otoczony białym drewnianym płoter nicami z niemalowanych desek. Ogród był t* sała go Lily — słoneczny, zarośnięty, peł< ptactwa. zusta*ril Następnego dnia po przyjeździe Klaudiusz 544 fotel trzcinowy pod jednym z drzew owoco-^vOgrążyl się w pracy. Pod koniec miesiąca gotowi l iuż pierwsze dwa Nokturny. Natychmiast za-^flldo trzeciego. tedy właśnie zachorowała Lily. %yła się na silne bóle w plecach. Przyszedł le-ka. zapisał napar z jęczmienia, ale nic to nie po- To nerki — oświadczył lekarz, bezradnie rozkła-c ręce. — Powinien pan zawieźć ją do Paryża i na-ftmiast umieścić w szpitalu. Oni już sobie z tym poradzą,-podróż do Paryża w sierpniowym upale dla obojga stała się męczarnią. Z dworca pojechali wprost do kli-liki Dubois, gdzie przyjęto ją na ostrym dyżurze. Tym razem była zbyt obolała, by protestować. Następnego dnia dyżurny lekarz powiadomił Klaudiusza, że Lily ma kamienie w nerkach i musi być natychmiast operowana. — Właściwie należało operować ją już rok temu — powiedział, zapoznawszy się z historią choroby. — Czy nie miała tych bólów przedtem? -Miała. Jakieś piętnaście miesięcy temu, ale nie chciała iść do szpitala. • Należało ją zmusić — lekarz spojrzał na Klaudiu-za z pewną życzliwością. I byliśmy jeszcze wtedy małżeństwem, p Rozumiem. Otyśl arz zn°wu spojrzał do historii choroby i w za- P stukał ołówkiem w stół. Po chwili westchnął, się w kr2eL]e j patrzył na Klaudiusza ze współ- ' Jak człowiek, który ma do zakomunikowania ^"Musz Wiadomości- eniu kj^.Panu z przykrością oznajmić, że po opusz- lmki Pańska żona nadal będzie potrzebowała pewien czas opieki lekarskiej. Najlepiej wysłał ją pan do sanatorium. Pani De- 545 bussy — kończył — jest chora i Chor h kilka lat. Musi pan zdobyć się na cierpi* miałość. Klaudiusz wyszedł z kliniki. Przeszedł warem Saint-Denis, po czym ciężko Op Dłuższą chwilę siedział bez ruchu, zgarb' kiem wbitym w chodnik. Myśli kłębiły mu°ny' Ze v nie wiedział, co z sobą począć, nie zwracał^ uwagi na ruch uliczny. Powoli zaczął docier*31* sens słów lekarza oraz ich katastrofalne kon Lily jest chora. I nie jest to już zwyczajna skłc przeziębień, delikatne zdrowie. Jest na wpół k chore nerki, gruźlicę płuc i potrzebuje długiej kosztownych lekarstw i wypoczynku. W niespe po ślubie jego żona będzie wymagała stałej opieki, pochłonie każdy zarobiony przez niego grosz wziąć na to pieniądze? Ani Nokturny, ani Peleas nie skończone, a Hartmann nie żyje 1. Życie zmieniło się w koszmarny kołowrót chałtur dl wydawców, odżywiania się chlebem i herbatą, jak w c sach poddasza, i wizyt w szpitalu dwa razy na tydzień. Brak snu i niedożywienie wywoływały zawroty g wy, które zacierały jasność myśli. W sklepach w dzielnicy miał otwarty kredyt. Kupcy po jego wyglądzie p( znawali, w jak ciężkie popadł tarapaty. Wydawcy podsuwali mu drobne prace jako pretekst do udzieleni; mocy. Mógł dzięki temu opłacić klinikę, która koszt wała dwanaście franków dziennie. Jakimś cudem i W liście z 25 sierpnia 1900 Debussy pisał do Piotra Lou operacja Lily miała pomyślny przebieg. „Wydaje się jednaK, jej organizm jest w kiepskim stanie, i mówiąc miąd™ początki gruźlicy obu płuc. Muszą coś natychmiast zrobi koniecznie wysłać w Pireneje na trzy lub cztery miesi żasz sobie, co to dla mnie znaczy, emocjonalnie i fina ściwyCh, aH chwilowo w strasznej sytuacji... Nie należę do ludzi szczerze Ci wyznam, że są chwile, gdy chciałbym -twarzy... Nie wiem, co robić dalej..." 546 łagodzić gospodarza domu. Kiedy chodził U ij bukieciki kwiatów które o tej \ na i iej bukieciki kwiatów, które o tej tanie. y właśnie czasie kilka jego kom- na koncertach Wystawowych. Jego sobie coraz większe uznanie. La ^nTelue miała wiele pochlebnych recenzji w za-h czasopismach muzycznych. Z podobnym ° spotkał się również Kwartet. Drobne tantie-3rzy^cieinotrzyniał, pozwoliły mu opłacić mieszkanie. > w październiku Lily została wypisana ze % Wioząc ją do domu, Klaudiusz kazał dorożka-^echać wolno. Pomógł jej wchodzić po schodach, tymywał się na podestach, by mogła odpocząć, a na e piętro niemal wniósł ją na własnych rękach. pechem powitała kwiaty, które kupił dla niej na podanie i ustawił w sypialni. Pomógł jej się rozebrać, 3na leżała bez sił, szepcząc cicho, jaka jest szczęśliwa, że wreszcie znalazła się w domu. — Spróbuj zasnąć — powiedział, poprawiając poduszkę. Zamknęła oczy i zapadła w drzemkę. Stał przez chwilę u wezgłowia, wpatrując się w nią i słuchając jej krótkiego, lekko zasapanego oddechu. Przez kilka następnych dni czuł się szczęśliwy, że Lily mów jest w ich małej sypialni. Nie musiał już chodzić \ razy w tygodniu do szpitala i szeptem rozmawiać nią pod czujnymi spojrzeniami innych chorych. Ale a jeszcze bardzo osłabiona. Musiała leżeć i wymagała **) opieki. Znowu wszedł w rolę pielęgniarza, sypiał seśle, a równocześnie starał się pracować i dawał J Jej obecność w domu podwoiła ciążące na nim ^. Chwilami z największym trudem zmuszał się jenia pogodnej miny. Siadał na skraju łóżka, ale J Zm^czony, by móc coś powiedzieć. W milczeniu ą 2a rękę- przekonał się, że choroba jedynie bardzo 547 rzadko wydobywa z człowieka lepsze cechy ch Złe humory Lily stawały się coraz bardziej dok* Skarżyła się na samotność, na brak rozrywek w domu, kiedy wychodził na lekcje lub w pos pracy. W szpitalu narzekała, że musi leżeć na ^1 sali; teraz tęskniła do ludzi, do rozmów, do codzi wizyt lekarskich; a tu nawet konsjerżka nie dziła, aby zapytać ją, jak się czuje. -— Na wsi, kiedy się choruje, sąsiedzi przychodzą trzymują choremu towarzystwa, a tutaj można i i nawet najbliższy sąsiad za ścianą tego nie zau\ najbliższy sąsiad za ścianą tego nie zau\ Starał się panować nad sobą i krył swoje zniecie wienie. Usługiwał jej z największym poświęceniem iJ mozaparciem, ale nie czuł już owej czułości i owego niep koju, co wtedy, gdy pielęgnował ją w czasie ich k kiego romansu i kiedy bladość jej policzków oraz rozrzucone w nieładzie blond włosy wzbudziły w nim pie wsze miłosne uczucia. Wyrzucał sobie oschłość, ale wszystko na próżno. Był zbyt zmęczony, aby oszukiwać samego siebie. Miłoś uchodziła z niego jak woda z pękniętego dzbanka. O dziwo, nie miało to nic wspólnego z jej chorobą. N raziły go jej płaczliwe skargi ani długa szrama pooperacyjna, szpecąca jej śliczne ciało. Nie miał pretensji i o bezsenne noce, ani o godziny spędzone przy jej ł kiedy to musiał na głos czytać idiotyczne plotki z wyższych sfer towarzyskich. „Wczoraj Księś dejmowała kilku przyjaciół w swym wytwornym apa tamencie na rue..." Nie, nie o to mu chodziło. v przeciwnie, współczuł tej młodej kobiecie c płuca i nerki. Cały kurczył się w środku, ga jak ona zaciska wargi z bólu. . liwy g Ale już jej nie kochał. Męczył go jej P"* ol jej bezmyślność, brak wrażliwości. Jego mai* ^ ^ zało się olbrzymim, kolosalnym błędem. ^ e w^ to na pewno, a także i to, że to wyłącznie J*^ g ( wina. Błagał ją przecież, aby wyszła za 548 iego prośbę. Była jego żoną, odpowiadał za nią • bić dla niej wszystko, co w jego mocy, łącznie X'etn na krześ^e Przy JeJ łóżku. Spełnianie obo-L nie wymaga miłości. Małżeństwo, podobnie jak jedynie cierpliwości. Ą się październik. Lily poczuła się lepiej. W miarę ^°n cała do zdrowia, poprawiał się także jej humor. *lę skarżyła i dziękowała mu za to, że ją pielęgno-6J chorobie, a nawet przepraszała go za napady f żobaczysz, wynagrodzę ci to wszystko, gdy tylko oj e zależało mu na tym. Powtarzał jej, że wszystko t w najlepszym porządku i że nie powinna się za nic winić. Nadal otaczał ją czułą opieką i spędzał wiele czasu przy jej łóżku. Pewnego popołudnia, gdy czytał jej gazetę, dał się słyszeć dzwonek u drzwi. W progu stała uśmiechnięta Gaby z pudłem ciastek w ręce. Ujrzawszy go, natychmiast przestała się uśmiechać. ~ Kochanie, co się z tobą dzieje? — wyszeptała przerażona. — Wyglądasz okropnie. Jesteś chory? - Nie, nie jestem chory. Tylko trochę zmęczony. — k chorowała — dodał, zapraszając ją do środka. Nie wiedziałam. To może przyjdę innego dnia? ¦ Ależ nie, wejdź, proszę. Stale narzeka, że nikt jej I odwiedza, więc pewnie się ucieszy. Zresztą pocze-^ zapytam. wrócił z sypialni. u źekyś weszła, ale nie przestrasz się jej wy- wi Się> wymieniły komplementy z trochę prze-il3j yJ_ewnością. Jedna przez drugą powtarzały co c2yj bardzo się cieszą, że znowu się widzą. Lily ? ^e Gaby wygląda cudownie; Gaby stwier- w ogóle nie wygląda na chorą, Po wstęp- 549 nych grzecznościach Gaby usiadła na krześle * ściągać rękawiczki. — Przypomniałam sobie, że to pierwsza rocz * szego ślubu, postanowiłam więc wpaść do w wyjazdem. Wyjazd? Dokąd? Na Kubę! Gdzie to jest? — Prawdę powiedziawszy, sama nie wiem -_ P roześmiała się serdecznie. — Wiktor wybiera w interesach. Wciąż mi powtarza, że Hawana w* jest cudowna, pomyślałam więc sobie, że może tam pojechać. Nigdy nic nie wiadomo. Mógłby p^. tam jakąś gąskę, która zacznie robić do niego s oczy i powie mu, że jest największym dramaturg! świata, a on w to jeszcze uwierzy. Wiem, że móg uwierzyć, bo przecież kiedyś uwierzył, jak mu t wiedziałam. Podała Klaudiuszowi pudło z ciastkami. -— Zrób herbatę, a my z Lily tymczasem sobie pogadamy. Wyszedł, zostawiając drzwi otwarte na oścież. V chni dochodziły go ich głosy. Jaka ta Gaby śliczna! Promienieje zdrowiem! Ma trzydzieści cztery lata, a z każdym rokiem wydaje mu się piękniejsza... Koch) pamiętała o ich rocznicy ślubu... A teraz wyjeżdża. B niej w Paryżu będzie się czuł jeszcze bardziej san Nie widywał jej, ale przyjemnie było pomyśleć, ż jest w tym samym mieście, czytał o niej w 1 warzyskiej. Stawała się popularna. Bywali u m plomaci, senatorzy, nawet ministrowie1. Po ko, Gaby wydająca oficjalne przyjęcia! Ta sa z którą tańczył kiedyś przez całą noc na uncji lipcowego święta! Jakże to było dawno! ^ Herbatę pili w sypialni. Rozmowa przesta matu na temat. Lily wydawała się wesel * Częstym gościem we wspaniałym aPartamen~reanCji. Niel bywał Aristide Briand, długoletni premier 550 Oczy jej błyszczały zazdrością. Jakże chętnie Dby si ego siebie Kiedyś w przyszłości będziemy wspominać3 jako najwspanialszy dzień w naszym życiu Ukłonił się Lily i wyszedł. —- Chodźmy — Lily zaczynała być już zła się rozejrzeć po sali, nim zgaszą światła. ' Spojrzał na nią i niemal skurczył się wewnętr widok jej zielonej sukni, rudych włosów i jaj^ makijażu. Ta ładna kobieta potrafiła zrobić brzydką i śmieszną istotę. — Może odepniesz te kwiaty? Jesteś tak wysztaf wana, że aż wstyd mi pokazać się z tobą. — To nie patrz na mnie. — Czy nie rozumiesz, że wyglądasz śmiesznie? — Ja nie wtrącam się do twojej muzyki, więc ty nie wtrącaj się do moich strojów. — A więc dobrze. Chodźmy. Kiedy weszli do loży, wszystkie spojrzenia skierowały się ku nim. Na galerii rozległy się oklaski, które wkrótce podjęła cała sala. Przez chwilę stał oparty o pokrytą pluszem balustradę uśmiechając się, kłan: jąc i kiwając ręką studentom na galerii. Przebiegł wz: kiem po publiczności. Z radością dostrzegł Gaby sie w loży naprzeciw. Klaskała teraz i trącała towarzys2 go jej pana, by klaskał także. Klaudiusz zarezerwow dla niej lożę, ale nie spodziewał się, że przyjdzie. A dnak nie zawiodła go! W innej loży zobaczył W w otoczeniu przyjaciół. Wzrok jego wędrował dal_?j^em się o Misie Natanson siedzącą między Leonem ŁJ^ a Georgesem Clemenceau. Twarze, mnóstwo twarz^obr0-które przyjazne, inne wrogie. Krytycy, koledzy, ¦ dzi profesorowie z Konserwatorium. 560 iaj sobie, że obok niego stoi Lily. Spojrzał :yP^? niała się i uśmiechała. Szybko cofnął się w usiadła przed nim i zaczęła powoli ścią- stanął Messager. Ukłonił się publiczno-się i postukał pałeczką w pulpit. Światła Łi4Ć. W głębokiej ciszy rozległ się pierwszy ^kontrabasów i wiolonczel. *Kieas wyruszał w świat. diusz prawie nie słyszał muzyki. Nie potrzebo- 1 począwszy od tamtych dni na poddaszu, słyszał ją ¦tannie w swej wyobraźni. A teraz, po raz pierwszy, ^eli J3 również inni. Odtąd już muzyka ta przestała f jego wyłączną własnością. Dla publiczności było to pierwsze spotkanie z nią; dla iego zaś — rozstanie. Żegnał owe niezliczone noce pędzone nad partyturą, ciągłe zmiany, długie godziny bolesnych rozterek i krótkie chwile uniesień. Żegnał także — chwała Bogu! — rozgardiasz ostatnich miesięcy i dziesiątki groteskowych incydentów, w które mimo woli się wplątał. Nagle pogniewał się na niego Maeter- linck, który chciał, by partię Melizandy śpiewała jego kochanka. Pustelnik z Gandawy przeniósł się bowiem do Paryża i zamieszkał z damą, która o dziwo była śpiewaczką operową... Z kolei Messager nalegał, aby to jego kochanka zaśpiewała tę partię... Pan Carre nieustan- e awanturował się i po kryjomu zalecał się do prima- onny... Grożono mu pojedynkami... W gazetach rozgo- r% polemiki... reszcie koniec tego wszystkiego. Miał już za sobą arny pośpiech, z jakim kończył instrumentację; l|nQ gońców z Opery, którzy wyrywali mu dopiero Opisane nuty. Koniec poprawiania niezliczonych błę-Jakie porobili kopiści, koniec denerwujących I dyskusji ze scenografami, krawcami i elektryka- 561 Iluż to ludzi potrzeba, aby można bvł rę! A Peleas wymagał szczególnego wv premiera. Na razie wszystko idzie dobrze. Ork" cy — jak to zapowiedział Messager __/es mych siebie. Minęła połowa pierwszego Pakt tąd — bez przeszkód Ani jedneg ę połowa pierwszego ak tąd — bez przeszkód. Ani jednego syknięcia kaszlu. ' ani Nagle, ni stąd, ni zowąd, na sali zapanow dzień. Publiczność zaczęła miauczeć i wyć. Gwizd ły się z oklaskami, głośnymi okrzykami aproba daniami ciszy. Na galerii do akcji ruszyli student skali, tupali nogami i leżąc niemal na barierze krzykiwali barwne wyzwiska. Widzowie na parte" kłócili się głośno. Panie tłukły swych oponentów chlarzami po głowach, ci zaś w odwecie wciskali kapelusze na nos. Jakiś łysy staruszek z kozią bródką wstał z miejsca i wygrażając studentom pięścią, woła „Płatni klakierzy". W odwecie poszybowała przez teatr gliniana fajka, która trafiła krzykacza w nos. Zakrwawionego, wciąż wrzeszczącego jegomościa wyprowadzili dwaj policjanci. Messager, niewzruszony, stał przy pulpicie i wymachiwał pałeczką. Spektakl trwał. Raz po raz zanosiło się na to, że trzeba będzie opu ścić kurtynę. Nie słychać było ani orkiestry, ani waków. Chwilami, kiedy głos Mary Garden, wykonu jącej partię Mezalindy, dochodził do publiczności, j szkocki akcent i poprzekręcane francuskie słowa woływały wybuchy śmiechu. A gdy tylko cichły ś chy, rozległy się syki i oklaski. }Oł Messager nie zwracał na to wszystko uwagi. W wie trzeciego aktu opór osłabł. Skoro nie można f przerwać, to znaczy, że trzeba go wysłuchać, os akt wykonany został w głębokiej ciszy. Kied brzmiały ostatnie dźwięki i kurtyna opadła, P**: 562 biegł dreszcz. Nagle w jakimś niezwykłym 2 ntuzjazmu wszyscy powstali z miejsc. Teatr ie ^laskami, kurtyna raz po raz szła w górę. ° wstał i zdjął kapelusz z wieszaka, i tl jśi ws ^f wymkniemy się tylnym wyjściem, ekaj chwilę — poprosiła Lily, nie przestając Teraz jest najprzyjemniejsza część tego wi- t • i że rośnie z dumy, jak gdyby tryumf Peleasa deż jej tryumfem. Stała wyprostowana, czekając, ócą się ku loży i kiedy będie mo dzie znowu zwrócą się ku loży, i kiedy będzie mo-\ ganiać się publiczności. proszę cię, chodźmy już. — Niecierpliwie uchylił . jQLy — Pośpiesz się, może uda się nam wyjść Jld tłumem. - Jeszcze chwilę — rzuciła mu przez ramię. Otworzył drzwi. Trząsł się ze złości, straciwszy resztki cierpliwości. — Jak chcesz, to zostań. Ja idę. Ale było już za późno. Ze wszystkich stron nadbiegali ludzie. Pierwszy dopadł go student z rozwichrzoną czupryną. — Mistrzu, zwycięstwo! Po raz pierwszy tytułowano go „mistrzem"; poczuł, że sprawia mu to pewną przyjemność. — Spodobała się panu opera? — Jeszcze jak! Cudowne są te pańskie równoległe kwinty! Uśmiechnął się do młodzieńca. Jest zapewne studentem klasie kompozycji. Patrząc na jego błyszczące oczy ttedbale zawiązany krawat, widział siebie, jakim był przed blisko dwudziestu laty. ^Przygotowuje się pan do Grand Prix? — zapytał, dopiec skinął głową. ^ A więc niech pan unika tych kwint. Jury tego lubi i może pan mieć z tego powodu wiele kłopo- 563 tów. Trzeba poczekać, aż mie. Pan O Boże, mówi całkiem jak Guiraud — Tak, mistrzu. Otoczył go już zwarty tłum, który Wep h wrotem do loży. Wszyscy mówili naraz wali uścisnąć mu dłoń i wyciągali ku nieJZySQy * prosząc o autograf. „Mistrzu, autograf. ]u-P nie zechciałby pan udzielić mi wywiadu ivr strzu..." Przyszła sława. Po latach mroku wreszcie wyszedł na światło w dzie, gdzie tylko się pokazał, świeża sława dawała o sobie. Obcy ludzie kłaniali mu się na ulicy W Weber" przysiadano się do jego stolika. Marcel Proi utkwiwszy w nim swe marzycielskie oczy, prosił, pozwolił mu wydać na jego cześć przyjęcie, na któryn rozmaite utytułowane damy pragną złożyć mu hołd. Nie znane wielbicielki przysyłały liściki pisane zielonyn atramentem lub na zielonym papierze. Darł je i wyrzi cał do kosza. Najbardziej jednak nieodpartym dowodem popularności były karykatury, jakie zaczęły ukazywać się w gazetach i czasopismach. Z przerażeniem dowiedział się, że jest przywódcą r chu muzycznego zwanego „Debussizmem". Młodzi mu: cy naśladowali jego styl i pisali muzykę „a la Dębi w której roiło się od kwint równoległych, nie rozwiążą nych septym i akordowych arpeggiów. Jego samozwar czy uczniowie nazwali się „Debussistami", obwoł go swoim mistrzem; podobał mu się ich entuzjazn też trochę go to wszystko irytowało. Nieustanni kreślał, że nie ma żadnych uczniów i nie zami< mieć w przyszłości. Jednak bez skutku. Z kolei, j zawsze, pojawili się snobi. Jego muzyka stała się kowna i „nowoczesna". Rozmarzeni młodzieńc Peleasa z zamkniętymi oczami i twarzą ukrytą 564 czyniły natchnione panny. Wzdychano, i0 SarIzeptem i w omdleniu opadano na kanapy. ^idXi° et aby zeszczupleć i zdobyć „sylwetkę Me-dziesięciu latach powtórzyła się wagnerow-tyle tylko, że tym razem mistrz był L ^ miejsce Festspielhausu zajęła Opera Co- e< v Klaudiusza nadal jednak budziła ostre kontro- Zwolennicy i przeciwnicy . godzinami toczyli ^6 spory Przy kieliszkach aperitifu. Dziennikarze H oliwy do ognia, nazywając go geniuszem, lecz zem zgubnym, tworzącym muzykę, która wzburza \ i demoralizuje serca. Matki zastanawiały się, czy S pozwolić córkom grać Clair de Lunę, obawiając czy tego rodzaju muzyka nie skazi ich niewinności. Dyrektor Konserwatorium zabronił studentom chodzić [ Peleasa, a jednego studenta, który poszedł wbrew zakazowi, usunął z uczelni. Tematem plotek stało się zwłaszcza jego życie osobiste. Jeszcze bardziej niż jego muzyką zaczęto interesować się jego osobą. Opowiadano, że jest niestrudzonym zdobywcą serc niewieścich. Odgrzano historię samobójczego zamachu Gaby i zerwanego narzeczeństwa z Teresą Roger. Mówiono o jego cygańskiej przeszłości i o sombrero, którego już nie nosił. Publiczność domagała się tego rodzaju historyjek, a redaktorzy gazet ie szczędzili jej ich. Dziennikarze pielgrzymowali na ticę Cardinet,'wspinali się na piąte piętro, przystawali, % złapać oddech, po czym dzwonili do drzwi. - Czy Mistrz jest w domu? — padało grzeczne pytanie. - Mój dziennik... ^ly witała wszystkich zapraszającym uśmiechem. ^ Ależ oczywiście. Proszę wejść. °czątkowo owe wywiady nawet trochę go bawiły. crotce jednak miał ich już po uszy. Zabierały mu uls> nudziły go wciąż powtarzające się te same pyta-* bytowało go niedyskretne wścibstwo reporterów. 565 Nadal jednak przyjmował ich, bo byli to 2 * dzi pisarze, którzy próbowali się wybić pliwie, by ich sztuki ukazały się na scen*C wydawca zainteresował się spoczywającym*U powieściami. Była to dla nich także okaz ^ S2Ufla<*a kilku groszy. Artykuł o Debussym oznaczał* Z*T°hi*ni> ków albo opłacenie mieszkania. Aż nadto ^^ p0$i znał, zbyt świeże wywoływało to wspomniani Ze nich tym, czym dla niego jeszcze nie tak < jego transkrypcje. Lily, podniecona, zaglądała do gabinetu. — Klaudiuszu, przyszedł jakiś dziennikarz Odkładał pióro i wzdychając ciężko kazał wadzić. — Mistrzu, jak przyjął pan sukces swej opery? — Oczywiście z zadowoleniem, a także z pewnym z skoczeniem. Pragnę raz jeszcze podziękować tym wsz1 kim... — po raz nie wiadomo który powtarzał banalne słowa. — Pan zapewne wie, że niektórzy krytycy bardzo ob-cesowo obeszli się z pańskim dziełem? Co pan o tym myśli? — Z pokorą wysłuchuję ich pretensji. Na szczęście jestem z natury człowiekiem pozbawionym wrażliwości, co w tej sytuacji szczególnie mi się przydaje. Każdy ma prawo do swego zdania, ja zaś mam zamiar dal komponować tak, jak mi się podoba. Myślę, że w ten sposób wszyscy będą zadowoleni. — Pewien felietonista napisał, że pańska muzyka że podobać się tylko zboczeńcom i ludziom zdeprawowanym. Co pan sądzi o takiej opinii? — Ograniczę się do stwierdzenia, że dezaprobat; których ludzi jest dla mnie źródłem dumy. — Jakie pan ma plany? r^ — Chciałbym napisać jeszcze dwie opery. Jedn tą na sztuce Szekspira Jak wam się podoba, c noweli Poego Diabeł w dzwonnicy. Poza tym P*s 566 t niczny zatytułowany Morze. Pracuję bardzo • c przypuszczalnie zajmie mi to najbliższe ^lat. W tej chwili kończę preludia fortepia- tvtuł v są pańscy ulubieni kompozytorzy? J i... Offenbach. ychodziła kolej na plotki, za którymi po-y>lość przepada. Jaki jest pana ulubiony kolor? ^Zielony- Czy jest pan przesądny? ** rpajc Bardzo. I nie bez powodu. We wszystkim "'truję się jakichś prognostyków i zazwyczaj się nie d dzę Czy automobile zastąpią konie jako środki loko- ? Co pan myśli o kobietach? Uważam, że są czarujące i niezastąpione... — Czy woli pan blondynki czy brunetki? _- I jedne, i drugie... Przypomniawszy sobie, że jest umówiony, Klaudiusz zrywał się i podawał dziennikarzowi .rękę z serdecznym uśmiechem. — Sądzę, że uzyskał pan już ode mnie wszystkie wiadomości potrzebne do napisania artykułu. A teraz proszę mi wybaczyć... Młodemu człowiekowi nie pozostawało nic innego, jak wstać i uścisnąć podaną dłoń. — Dziękuję, mistrzu; przyślę panu mój artykuł, gdy Wko się ukaże. — Bardzo będę wdzięczny. Przeczytam z dużym zain- Siadając z powrotem przy biurku, słyszał, jak Lily Prowadza dziennikarza do drzwi i mówi: L" Jestem pewna, że nie powiedział panu, ile razy uechęcał się i dochodził do wniosku, że jego opera ^y nie będzie wystawiona. Ale ja zawsze wierzyłam Jego geniusz! Może pan również wspomnieć, że pali 567 ach. 2brocł. papierosy, które sam sobie skręca. Nawyk ubóstwa. Proszę mi wierzyć, mamy 2a SqK okres... I koniecznie proszę przysłać mi art ^ widzenia... ^ul.. Prosił, aby zaprzestała tych uwag o ciężkich — Wszyscy wiedzą, że byliśmy biedni, i ni wodu ciągle o tym przypominać. Ubóstwo to n* nia, ale też nie jest żadnym specjalnym chwały. Złościły ją te uwagi. Wymyśliła sobie rolę dziel ny artysty, która, trwa przy nim niezłomnie w d i złych chwilach, i już sama zaczęła wierzyć w t^ gendę. W maju i czerwcu wystawiono Peleasa czternaście zy. Tantiemy stale rosły. Kilka przedstawień miało wv przedane komplety. — W przyszłym sezonie będzie jeszcze lepiej —. m^ wił Carre na kilka dni przed doroczną letnią przerwą w teatrze. — Niech pan się postara dobrze wypoczs Widzę przecież, że przydałby się panu urlop. W październiku opera wraca na afisz. Postaram się, aby grano jj jak najczęściej przez cały sezon. Jeszcze dorobi się pan majątku! 5 lipca zaczęła się letnia przerwa w Opera Comiąue. Tego samego dnia generał Bourgeat ruszył do ataku. Klaudiusza obudził posłaniec z sądu. Spadkobierca i wykonawca testamentu pana Hartmanna okazał się sprytnym strategiem. Czekał, aż wpłyną tantiemy za zon. Teraz żądał zwrotu całej sumy, i to natychmiast. Klaudiusz omawiał tę sprawę z Lily. — Weź dobrego adwokata — radziła. — Będzie ; ciągał sprawę tak długo, dopóki generał nie przyst na jakieś warunki. Miała rację. Znowu podziwiał jej wojownicz: rament. Potrafiła targować się lepiej niż najchytr baba na targu. Ale proces oznaczał długie ko: z adwokatami, koszta, włóczenie się po 568 to siły* Zresztą generałowi faktycznie należała* n* pieniądze. Sam przecież przyznał, że to były na poczet tantiem. Teraz tantiemy wpłynęły ^h* ło żadnego tłumaczenia. Lepiej spłacić dług od mieć święty spokój. Tak więc generał otrzymał • my ^ie starczyło ich Jednak na pokrycie dłu-^Klaudiusz zwrócił się więc o pomoc do swego sta--7Vjaciela Duranda, który został dyrektorem fir-fswego ojca. T cques Durand zakupił wszystkie rękopisy, będące je-a własnością Klaudiusza, i zapłacił za nie bardzo rzyZwoicie. J- Szkoda, że nie ma ich pan więcej — powiedział łody wydawca. — A co z Peleasera? Nie zamierza go pan sprzedać? ^ Nie. Jest pan bardzo hojny, ale to jedyny utwór, który mi pozostał. Mam zamiar rozpisać subskrypcję na wydanie. — Przyznaję, że to jest kuszące — powiedział Jacąues z uśmiechem. — Byli już przed panem kompozytorzy, którzy wpadli na ten pomysł, lecz o ile mi wiadomo, żaden z nich nie zrobił na tym interesu. Niemniej życzę powodzenia. Klaudiusz zabierał się do odejścia, gdy Durand dorzucił: — Gdyby pan jednak zmienił swe zamiary, to proszę mnie zawiadomić. Będziemy dumni i szczęśliwi, mogąc tyć pańskimi jedynymi i wyłącznymi wydawcami. Tak więc generał został spłacony, a Klaudiusz wresz-Cle miał spokój. 11 znowu jesteśmy bez pieniędzy — narzekała Lily. p Ale tylko przez kilka miesięcy. W październiku na- toą nowe tantiemy. Mam zresztą niezłe dochody z lek-jl< ^ §dy tylko skończę Morze, natychmiast zabiorę się °Jen°wej opery. esz nigdy przyszłość nie malowała mu się tak ró- 569 W lipcu otrzymał list od Messagera kt' w Covent Garden i prosił, aby KlaudiuS2° Londynu na tydzień lub dwa. „Obiecuje n*'* dziesz musiał słuchać żadnej muzyki..." — Jedź i rozerwij się — powiedziała Lii nie każ mi jechać z sobą. Nie lubię morza N' "* mnie też wyprawa przez Kanał. Tak więc Klaudiusz pojechał do Londynu miejsca go oczarował. Zamiast nekropolu, o kt' się nasłuchał, zobaczył "ruchliwe miasto przy^ się do koronacji nowego monarchy — sześćdzieC dnoletniego młodzieńca, którego krągła i pulchnj była ucieleśnieniem ducha merry England. Mroki ^° riańskiej Anglii rozpraszały się w słońcu ery ( diańskiej. Królowa —> świeć, Panie, nad jej dus; zmarła przed rokiem. Cały naród pożegnał ją z płacze] po czym odetchnął z ulgą. Żołnierze, którzy walczyli Południowej Afryce, z rozczuleniem wspominali pudeł] czekoladek, jakie przysyłała im na gwiazdkę, niemni jednak zadowoleni byli, że wojna już się skończyła. W hotelu „Cecil" Klaudiusz rzadko widywał Messagera i Mary Garden. Oboje zajęci byli pracą i sobą. Nie miał do nich o to pretensji. Całymi dniami krążył po mieście, oglądając dziwne wystawy sklepów, śmieszne wozy z woźnicami na kozłach umieszczonych z tyłu i policjantów w jajowatych hełmach. Jak na wzorowe go turystę przystało, obejrzał zmianę warty przed pal cem Buckingham i podziwiał stojących nieruchomo w towników. Dawał pensy artystom malującym swe ob na chodnikach, podziwiał złocącą się o zachodzie Tamizę, a raz nawet ośmielił się wpaść do pubu i swej najlepszej angielszczyźnie zażądał: „Uoan pliiiiz". Zmęczenie i napięcie ostatnich miesięcy z wo ło. Nerwy się uspokoiły, mózg ochłódł. W nocy sp dziecko. Jak to przyjemnie być człowiekiem w nie chodzić na próby, nie pisać muzyki, nie 570 onych spotkań. Błogosławiona samotność. ,cłi W° paryża, od domu, od Lily... ?m tu zaledwie trzy dni, a już czuję się o dzie-r ^S łodszy — oświadczył Messagerowi. — Jak tak ^a*, to pod koniec tygodnia wrócę do okresu $ Lect kem następnego dnia portier hotelowy wręczył 1 sZą: Lily zachorowała. Musi natychmiast wracać klinice Dubois lekarz powitał go smutną miną. Obawiam się, że mam dla pana niepomyślne wia-ści. W nerkach utworzyły się nowe kamienie, a ja rostu nie mam odwagi jej operować. Naprawdę jLiele możemy zrobić. Lekarz popatrzył nań ze współczuciem, po czym podał mu rękę, jak gdyby chciał go przeprosić za swą bezradność. - Gdy tylko będzie mogła podróżować, proszę ją wywieźć na wieś. Powietrze wiejskie dobrze zrobi przynajmniej na jej płuca. Zapadło milczenie. Klaudiusz siedział zrezygnowany. Od dawna już przestał buntować się przeciwko nieszczęściu. Do porażek można przyzwyczaić się jak do nieustannego bólu trawiącego dzień po dniu, rok po roku. -Panie doktorze — zapytał w końcu. — Proszę mi powiedzieć, czy moja żona może mieć dziecko? Lekarz cicho i z namysłem odpowiedział: -Nie. W Bichain Klaudiusz i jego teść czuwali na zmianę toż Lily. Obaj mężczyźni zaprzyjaźnili się, bez osten- i bez zbędnych słów. Czasami, kiedy chora zasy- schodzili do kuchni, siadali przy stole i w milcze- Popijali wino. Połowie sierpnia Lily zaczęła wracać do zdrowia *. ^ liście z Bichain z sierpnia 1902 Debussy pisał: „Zdaje się, °ja biedna Lily ma nowe kamienie w nerkach. Cierpi bez 571 Rekonwalescencja postępowała dzieste urodziny czuła się ZmT*bko- Na , kuchni i razem zjedli kolacię P^°br2e. że O dziewiatei oomósł im ,,^aJT fotem gra] okoju. w " ściany. "' "uwrócotia ^lsa o O dziewiątej pomógł jej wrócić doL? g'ali ^!„rni6j Z3Snęła SPoko^e, Odwr^^kilk y Wyszedł na palcach i usiadł w ogrodzi tującym się fotelu trzcinowym. Noc była baltowe niebo usiane było gwiazdami. Na ek° pamięci zaczęły pojawiać się wyraźne obra-ostatnich. Przesuwały się jak przeźrocza w lata gicznej. Pożegnanie na schodach z Gaby, je-i uśmiech przez łzy... Niedzielne wizyty Lily.. icj. Jej pierwsza choroba i odwiedziny w szpitalu... p/ ra Peleasa przeplatana gwizdami i oklaskami.,. Ni! wna podróż do Londynu... Słowa doktora, że Lily może mieć dzieci... Oto znalazł się w połowie drogi, przeszłość stawała si teraźniejszością. Spowity nocnym mrokiem, ocknął s z marzeń w ogrodzie, trochę zdziwiony, trochę zasmucony, że ma już czterdzieści lat. Odpłynęły obrazy... Teraz tylko skłębione myśli, plątanina wzruszeń, żalów i lęków. Spoglądał w groźną ciemność, która była Przyszłością. W październiku wrócili do Paryża. Lily czuła się znacznie lepiej i wyglądała jak za dawnych czasów. Znowu wpadł w wir prób, lekcji, wywiadów, interesów i życia towarzyskiego. Peleas wrócił na scenę. Na 1 certach grano jego muzykę. W grudniu La Damoisel elue została wykonana przez orkiestrę Colonne'a i c niosła olbrzymi sukces. Rok 1902 skończył się deszczem złotych monet i gn tem oklasków. , W styczniu dostał Legię Honorową. Na ulicę Carc napłynęły setki depesz, Lily pęczniała z dumy przerwy, ale teraz czuje się trochę lepiej... Czy to się fcie wiek skończy?... Czy ona wróci kiedyś do zdrowia?..." 572 aczeniu wszystkim kupcom w dzielnicy. ^ który milczał od czasu ich ślubu, na- niego dumny. iedzieli Klaudiusz wybrał się z wizytą do ?a)Olnyślali się, że małżeństwo sprawiło mu W^\ powstrzymali się od uwag. Doceniał ich po-\*'°^ ść Początkowo wszyscy czuli się skrępowani, t nieć wizyty atmosfera stała się niemal ser-^ Wychodząc, wsunął matce do ręki stufrankowy *a't o dziwo, byli mu teraz bliżsi niż kiedykolwiek kilka dni potem zaproponowano mu stanowisko ka muzycznego w jednym z dzienników. Nowa ia wymagała bywania na wielu koncertach i potaniała dużo czasu, ale dawała mu okazję do wypo-adania swych opinii o muzyce i muzykach. A co waż->jsze — pozwalała mu wyładować rosnący niepokój wewnętrzny. Od dawna wiedział, że jego małżeństwo nie jest udane, lecz świadomość, że Lily nie może mieć dzieci, odebrała temu związkowi resztki sensu. Pozostało mu tylko uczucie nieodwracalnego błędu, jaki popełnił, i to odbierało mu całą radość z osiągniętego sukcesu. Znalazł się w pułapce. I żadna to pociecha, że sam tę pułapkę na siebie zastawił! Rósł w nim niepokój i coraz trudniej było go ukryć. Wieczory w domu stały się katuszą i ciężką próbą panowania nad rozdrażnionymi nerwami. Denerwował go jej zgrzytliwy głos i piskliwy śmiech. frzy nieustannym akompaniamencie wciąż tej samej Piosenki o grenadierze, sączącej się przez drzwi jego po-*°ju, nawet praca sprawiała mu trudność. Powtarzał so-le> że jest przecież jego żoną na dobre i złe, ale nie na *we mu to Poma§ało- ... towarzystwie, na oficjalnych przyjęciach, jej krzywe stroje i nietaktowne uwagi wywoływały rumie-ec zakłopotania na jego policzkach. A mówiła dużo, ie tylko z wrodzonej gadatliwości, ale też dlatego, 573 że przejęła się rolą żony wielkiego art usiłowała dzielić jego popularność, PP J? wo do części jego sławy. Kokieteryjni *a^c S<>1 zumienia, że Peleas w jakiejś mierze i dziełem. Tak dobrze przecież pamiętał rÓWnie; ubóstwa. Na ileż wyrzeczeń była skaz- rodziło się arcydzieło! Wspominała wzrusz^ 1 „Pamiętasz, kochanie" — wykrzykiwała n „Pamiętasz ten dzień, kiedy gospodarz pieniądze, a ja mu powiedziałam, że wyszedłeś*82*** p0 Miał wielką ochotę odpowiedzieć, że operę pisać, zanim jeszcze się z nią ożenił, a potem 3 sto chorowała, by mogła rozmawiać z gospodar mu. Ale potakiwał tylko głową i szybko zmieniał t Samotność, która kiedyś ciążyła mu tak bardzo popchnęła go aż do małżeństwa, teraz wydawała się upragnionym szczęściem. Kilkakrotnie próbows odzyskać, choćby na jakiś czas. Pewnego dnia oznaj że nareszcie stać go na to, by wysłać ją do sanatorium. — Tak, kochanie — mówił udając olbrzymią ulgę. -Nareszcie mogę spełnić zalecenie lekarza. Kilka miesięcy w górach przywróci ci zdrowie. Roześmiała się. Czuje się znakomicie, a poza tym zbyt dobrze bawi się w Paryżu, żeby miała teraz wyjeżdżać. Zresztą jest mu potrzebna. Jest dobrą żoną. Obiecała przecież, że zajmie się nim, że będzie dla niego gotowała i prowadziła mu dom. Nie chce teraz wykręcać s od swych obowiązków. Klaudiusz nalegał; tłums że przede wszystkim powinna dbać o siebie. Ma wyst czająco dużo pieniędzy, aby jadać w dobrych restau cjach, może też przyjąć dochodzącą, która będzie tała mieszkanie. swych * Wybitny kompozytor i dyrygent Henri Busser pisze w wspomnieniach, co Lily mówiła mu o Peleasie: „To jes i moje dzieło, bo przecież ja dodawałam Klaudiuszowi o ^ gdy tracił nadzieję, że kiedykolwiek uda mu się skończ} turę'*. 574 myśleć o swoim zdrowiu — starał się, by 'Z brzniiały stanowczo. — Lekarz powiedział... 5jo^a Z mU — nie ma najmniejszego zamiaru ru-^efwa piasta. Na tym rozmowa się skończyła. ^ si a^y z *0^^ porozmawiać. Przejedziemy się ' jeziora i pokażemy się ludziom. ' ruszył- Para lśniących koni pobiegła wesołym dział obok niej uśmiechnięty i zbyt szczęśliwy, aby okolwiek mówić. Na chwilę ich spojrzenia spot- Impulsywnie chwyciła go za rękę. _ 0 Boże! Tak się cieszę, że cię widzę! I taka jestem dumna, że za chwilę pęknę. Co wezmę do ręki gazetę, widzę twoje nazwisko. W salonie widziałam także twój portret. Wyglądasz naprawdę dostojnie i poważnie z ręką na klapie żakietu. I taki zadowolony z siebie. - To nie moja wina. To malarz tak mnie upozował. - Nie tłumacz się, głuptasku. Miał rację. Jesteś teraz sławny! Legia Honorowa i tak dalej! Jeszcze trochę, I a zrobią cię prezydentem republiki. Nagle zupełnie innym tonem, cicho, jak za dawnych czasów na poddaszu, dorzuciła: - Kochanie, tak strasznie tęskniłam za tobą! Szybko puściła jego rękę, odtrącając ją niemal. - Nie mogę cię trzymać za rękę, bo za chwilę się r°zpłaczę i tusz spłynie mi na policzki. już znowu ciągnęła beztrosko, jak gdyby prowadząc rozmowę towarzyską: d to ładnie, że przysłałeś mi lożę na premierę opery. Widziałeś mnie? ' °czywiście- I ogromnie ucieszyłem się, że przyda skarby świata nie opuściłabym tej okazji. Zni- 577 szczyłam rękawiczki 5S — Wydaję. Bardzo była niezadowolona. " Pie. Na budowę pociągów. i. Wkrótce SeSecfciT° R°SJanie Są nam po a wtedy rosyiscv t„7 ! kaiser na nas napadnie, będzie mus a 4lczvrn fZą M nieg° ^ ^ j °n - Ale kozac7hf7 3 dWa fronty- Rozumiesz? ciągi? y będą na koniach, więc po co im po- rek^ ŁeniłaTerat5! ~ hZniecierP"wiona machn^ niądze. Skończysz^ ~ +°b> C° chcesz' WydaWaj ^ - ia nawet paTcenTnie S" ' Wt6dy PrZek°naSZ S" kUka Sekund Próbowała zachować minę wynio- 578 ale nie wytrzymała długo i po chwili śmiały się znowu. się cieszę, że cię widzę! Nie spodzie-dziś spotkam. A najśmieszniejsze jest brakowało, a w ogóle nie wyszłabym T pogoda jest taka śliczna. Poza tym Wiktor zeczytać swoją nową sztukę. To przesądziło że koniecznie muszę zaczerpnąć świe- ]ofle nie id* iet ik on się miewa? t najmilszym i najcudowniejszym człowiekiem cie. Jest ta^ m^y» ze 3uż nawet nie sprawia Ijemności sypianie z jego przyjaciółmi. Doprowa-mnie jeszcze do tego, że stanę się uczciwą kobietą! i wszystko, co chcę, daje mi wszystko, co chcę, J mnie i uważa mnie za najpiękniejszą istotę, n kiedykolwiek chodziła po ziemi. Czasami mam taje uczucie, jakbym wpadła do beczki z kremem. - A co słychać u twojej matki i siostry? - Wszystko w porządku. Mama się starzeje. Ale przecież wszyscy się starzeją... — Znowu chwyciła go za rękę. — A jak tobie się powodzi? Co słychać u Lily? Me widziałam jej od tej mojej podróży na Kubę. Czy jest zdrowa? - Tak. Czuje się znacznie lepiej. - To cieszę się. Bo wyglądałeś wtedy strasznie, kiedy do was przyszłam. I powiem ci szczerze, że teraz wcale nie wyglądasz lepiej. Uważnie przyjrzała mu się zatroskanymi oczami. - Nie jesteś zbyt szczęśliwy? Nie — odpowiedział cicho. — Nie powinienem był S ożenić z Lily. Próbowałaś mnie ostrzec, ale ja wtedy rozumiałem cię. Zresztą prawdopodobnie nie chcia- r°2umieć. Teraz już wiem, że popełniłem błąd... me m na to rady ~~ dorzucił z nSL&h irytacją w Zrozum, ona nie jest zła. Dba o dom, oszczę- grosz. Uważa się za cudowną żonę i w pew- j j 579 nym sensie nawet tak jest istotnie • wymagałoby się niczego innego, tyl]^' dobrą kucharką i służącą. Jestem pewn^ wierzy w te wszystkie bzdury, jakie tach nędzy, które przeżyliśmy, kiedy to i rę. W rzeczywistości, ciężko nam był0 tylk gdy umarł mój wydawca, do grudnia, kiedy °C konane Nokturny. Zresztą ona prawie chorowała. Nieważne. Nie przeszkadzałobyś °.a gdyby twierdziła, że to ona sama napisała Pel okropniejsze jest to, że nic nas już nie łączy \ z sobą nic wspólnego. Może to moja wina M i nienem szukać jakiejś wspólnej płaszczyzny F nia. Ale fakt faktem, że jej nie mamy. Nie mam do powiedzenia i słuchać nie mogę tego, co ona Czasami już sam dźwięk jej głosu doprowadza mnie takiej wściekłości, że uciekam z domu i włóczę g mieście, dopóki się nie uspokoję. Właśnie tak jak teraz — Często się kłócicie? — Nie. A co najśmieszniejsze, że uchodzimy powszechnie za szczęśliwą parę. Nie kłócimy się, bo nie i się o co kłócić. Nasze nieporozumienia nie wynikają z tego, co robimy, lecz z tego, jacy jesteśmy, i dlatego właśnie sytuacja jest beznadziejna. — Nic nie jest beznadziejne, dopóki ona cię kocha. Milczał, więc spytała marszcząc brwi. — A czy ona kocha cię? — Być może, ale nie tak, jak ty mnie kochałaś. Mówił powoli, z zastanowieniem, starając się wyrażać ściśle i obiektywnie. — Kochałaś mnie, kiedy byłem bez grosza, a ty ni łaś bogatego przyjaciela. Zostając ze mną, postaw wszystko na jedną kartę. A Lily miała pokoik na J de Berne, skromną pracę i nie miała bogatego la. Skończyła dwadzieścia sześć lat, miała j J wszystkiego dość i chciała wyjść za mąż. Podo proponował jej małżeństwo jakiś wdowiec, ktoreg 580 cale nie jestem pewny, czy tak było isto-mnie po długich wahaniach, wiedząc, że •pz& za która być może zostanie wystawiona. opei ' zaryzykować i postawić na mój ewen-przez kilka miesięcy wydawało się jej, sulfe Robiła mi gorzkie wyrzuty, że niemal pod- ^ l iłem 33 do małżeństwa. Nie wydaje mi się, r a we ninie wtedy ogromnie zakochana. I właś-r^ kiedy była już niemal pewna, że nic ze mnie ? stał się cud. Peleas został wystawiony, a ona lie[e w loży obok mnie, mogła rozdawać uśmie- łony- O^ teJ cnw^* ^3e 3a^ we ^n^e ^ strasznie 0 podoba. Podoba się jej też moja Legia Hono-^ wywiady w prasie, zaproszenia na przyjęcia. ^rnnie lubi występować jako Madame Claude De-' wkraczać do salonu oparta na moim ramieniu, lawać rękę do ucałowania. Nie spodziewała się aż tak obrej karty. Czasami obserwuję ją na przyjęciach, jak paple otoczona gośćmi, a jej twarz po prostu płonie z podniecenia. Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem nikogo tak bardzo spragnionego atencji jak ona. Zrobi wszystko, byleby tylko o niej mówiono. Przypuszczam, że to silniejsze od niej. Powóz kołysał lekko, okrążając jezioro i słychać było tylko stukot końskich podków. Klaudiusz westchnął, po czym spokojnym, bezbarwnym głosem mówił dalej: - Opowiadam ci o tym wszystkim, żebyś zrozumia-k dlaczego ona nigdy nie puści mnie od siebie. - Obawiam się, że masz rację. Ale możesz się prze-cież rozwieść. Zaśmiał się z goryczą. Na jakiej podstawie? Nie można rozwieść się z żo-| tylko dlatego, że popełniło się błąd, biorąc z nią ślub. !° dlatego, że przestało się ją kochać, albo że ona nie ftueć dzieci, o których się marzyło. Skąd wiesz, że ona nie może mieć dzieci? 581 mi powiedział... Śmieszne, co? o* >dzinę, i oto okazuje się,' ze *Orł?( On — Lekarz aby mieć rodzinę mieć dzieci. I nic na to. nie można poradzić ° pliwie dźwigać swe brzemię aż do śmierci T ^ by człowiek zaczął kopać ziemię w poszukiWan- ' J! po czym zorientował się, że złota nie ma, musi dalej, do końca życia. Oto właśnie caS esencja ludzkiej mądrości; małżeństwo zaś jesf*^11^ cją, na której opiera się cały gmach cywiW społeczeństwa. Spojrzał na nią z uśmiechem, jak gdyby sk -właśnie opowiadać znakomity dowcip. — Nieraz już myślałem o tym, aby odejść i zmusic aby dała mi rozwód, ale szczerze ci się przyznam j samą myśl o czymś takim dreszcz mnie przeszywa T* kobieta postawiona przed alternatywą utraty prawa d nazywania się panią Debussy zamieniłaby się w furię po której nie mógłym spodziewać się ani zrozumienia, ani litości. Jest z natury mściwa, zawsze mówi o adwokatach i sądach, i że trzeba walczyć na śmierć i życie o swe prawa. Wiem, co by zrobiła. Wzięłaby na mój koszt najlepszego adwokata w Paryżu i zadręczałaby mnie tak długo, że w końcu bym zwariował i skoczył do rzeki. Myślisz zapewne, że przesadzam? Otóż nie. Nie tylko by mnie zrujnowała i zdarła ze mnie ostatnią k szulę, ale jeszcze postarałaby się ze sprawy rozwodowej zrobić egzekucję publiczną, krzyczałaby na wszys rogach ulic i opowiadała takie historie, które wzru łyby do łez nawet serca z kamienia. Rozpowszechr tyle kłamstw, że nie pozostałby mi już ani jeden jaciel. Pokiwał głową i zaśmiał się znowu. — Nie, kochanie. Już kilka razy w życiu zacn< się jak wariat, ale nie namawiaj mnie, abym star ^ o rozwód z Lily. Tego błędu nie zrobię. Nie m miaru zrujnować sobie życia. Przynajmniej ni ^ kiedy mam powodzenie i zaczynam mieć Viet 582 zamierzasz zrobić? Zostawić wszystko tak, Znakomicie to ujęłaś. — Jego oczy bły- — w Lisieux powiadają: „Nawarzyłeś $ \o teraz je wypij". I to właśnie, kochana, mam l zrobić. Wypić swoje piwo do ostatniej kropli. a postępował tak, jak tysiące nieszczęśliwych mę-^ postaram się nie myśleć. Będę kupował książki, W' na wyścigi, jak najmniej czasu spędzał w domu, nawet znajdę sobie przyjaciółkę, u której uda - od czasu do czasu spędzić deszczowe popołudnie. \\e próbowała nawet dopasować się do jego drwią-0 tonu. Nawet żart o Lisieux nie wywołał na jej ustach uśmiechu. ^ A co się stanie, jeśli kiedyś zakochasz się znowu, ale tak naprawdę, i zechcesz raz jeszcze spróbować za-łożyć dom, prawdziwy dom? Spojrzał w ciemniejące powoli niebo. Jesienne słońce zachodziło. Znowu uświadomił sobie, jak bardzo jest znużony i w jak beznadziejnej sytuacji się znalazł. Ja-lowość wszelkich rozmów zwaliła się na niego całym swym ciężarem. - Powiedziałem ci, jak postąpiłaby Lily, gdybym kiedykolwiek spróbował rozbić nasze małżeństwo. Miłość, która popchnęłaby mnie do pogodzenia się z życiową ruiną i wszystkimi jej konsekwencjami, musiały być tak nieodparta, że po prostu nie wierzę w mo-żliwość jej istnienia. Taka miłość zdarza się być może ^Powieściach, ale nie w życiu. Pl>zez chwilę przytrzymał jej rękę w swej dłoni. Zrozum. Nie chcę już więcej biedy. Nie chcę już h skandali. Popełniłem błąd; spróbuję się z tym Mam czterdzieści jeden lat i przekonałem się, nie wystarczy się zestarzeć, trzeba również stać się jkim dorosłym. a się, a po chwili zapytała: Jesteś tego pewny? 583 Rozdział 17 W rok później, latem, obiegła Paryż Dl ny kompozytor Klaudiusz Debussy rzuctt z jakąś mężatką. Początkowo ludzie nie dawali temu to brzmiało zbyt niepoważnie, aby Tlk we. y gło Tylko w romantycznych powieściach ] zmuszeni są uciekać. W życiu nic takiego sie a już szczególnie w Paryżu, gdzie wszyscy wied jest miłość, i są w takich sprawach tolerancyjni żonaty mężczyzna i mężatka poczują do siebie sym nawiązują dyskretny romans i wszystko jest w ku. Pozory zostają zachowane, a to najważniejsz^ A takich romansów są tysiące! Wszyscy na przykl wiedzą, że Anatol France, słynny powieściopisarz, z panią de Caillavet. Dokładnie mówiąc, żyją z sob; pierwszym piętrze kamienicy przy avenue Hoche. co tydzień France zjawia się wystrojony, w żakiec i cylindrze na jej niedzielnym przyjęciu, całuje ją w rękę, wręcza jej bukiecik fiołków (które służąca pół godziny temu zeszła kupić) i powtarza nieodmiennie ti sam komplement: „Madame, przechodząc koło pani pięknego domu, nie mogłem odmówić sobie przyjemności złożenia jej wizyty i pokłonienia się jej do stóp". I właśnie w ten sposób należy takie sprawy załatwiać. Ale żeby uciekać! Plotki jednak nie ustawały. Okazało się, że ona j osobą z towarzystwa i żoną znanego bankiera. \ nach niedowierzanie ustąpiło miejsca niezmierner mieniu. Do czego to dochodzi! Żeby panie z towar uciekały z artystami! Jak to się stało, że tak gentna kobieta, jak Emma, 1 mogła postąpić 1 Emmę Bardac Debussy poznał przez jej syna, Raoula, i jego uczniem. Emma de domo Moyse była żoną słynne Sigismonde Bardaca. Gabriel Faurś dedykował jej swą Chanson. (Przyp. red.) 584 erozważnie. Może zwariowała? To prawda, L osamotniona i że małżeństwo ją rozczaro- Sią iście jej mąż był uroczy, ale wiadomo, jak 00 eżami... To jednak wcale jej nie tłumaczy. konwenansami, zrujnować swoją pozycję, gard210 dom! Żaden mężczyzna nie jest wart ta- tfić P1^ rp0 musi być jakieś nieporozumienie; to nie l sób uparcie twierdziło, że są to jedynie złośli- ^a . wkrótce jednak w obliczu dowodów i oni skapitulować. Pan Debussy bywał zimą częstym 61 w domu bankiera. Był niewątpliwie mężczyzną loinyni, a poza tym sławnym kompozytorem. Em- ySatomiast zawsze była muzykalna. Musieli przypaść e do gustu. Ją pociągał jego wielki talent; jego ś — JeJ P^kny głos, wdzięk i elegancja. Jeśli dodać ftego nieudane małżeństwa ich obojga, łatwo zrozu- flieć, dlaczego się zakochali. Obłędnie, rozpaczliwie, jak w powieści. Pewnego dnia, zdesperowani beznadziejną sytuacją, uciekli z Paryża. Byli też mniej życzliwi komentatorzy. Klaudiuszowi zaimponowała pozycja Emmy, wytworne przyjęcia, no i oczywiście jej pieniądze... Zawsze był bez grosza. Nawet teraz, kiedy zdobył sławę i kiedy jego opera odniosła sukces, nadal musiał dawać lekcje, by związać koniec z końcem, bo przecież dla nikogo nie jest tajemni-% że na muzyce dorabiają się wydawcy, a nie kom-izytorzy. Emma stała się dla niego po prostu okazją Ificia do towarzystwa i spędzenia reszty życia w lu--. Debussy ma niezwykłą władzę nad kobietami — wszyscy pamiętają przecież tę śliczną dziewczynę, która ^ka lat temu usiłowała popełnić samobójstwo. Teraz ^a liście jego ofiar znalazła się Emma. Zaplanował \*}n§ ucieczkę chcąc wywołać skandal, który unie-s *wi*ky jej powrót do męża. A sam bez najmniej-h skrupułów porzucił żonę — prostaczkę, ale dzielną J, która w latach nędzy utrzymywała go, ha- 585 rując jak wół. Potem spotkał się z ą umówionym miejscu i razem gdzieś umknął dobnie są w Hiszpanii albo w jakiejś d -i dobnie są w Hiszpanii albo w jakiejś deT wiosce w Alpach. Ale nie mogą tam ' na zawsze. Muszą kiedyś wrócić. A wtedy... — Bądź pewna, że drogo będziemy musieli -za naszą decyzję — powiedział Klaudiusz spok ^ Wiesz o tym, prawda, Emmo? Skinęła głową i dalej patrzyła na morze. Nie uciekli ani do Hiszpanii, ani do Włoch l wyspę Jersey, mały skrawek lądu między a* i Francją. Od dwóch tygodni tutaj właśnie ukryWL ze swym grzesznym szczęściem. Drzewa, trawa nie czyniły im żadnych wyrzutów i nie zadawały nych pytań. Słońce grzało ich tak samo, jak i tych którzy kroczyli drogą cnoty. W nocy migotały im gwia: dy. Czuli się tak bezpieczni i samotni na zielonych łąkach i piaszczystych plażach wysepki, że pewnego ranka, w przypływie wdzięczności za owo szczęście Klaudiusz napisał preludium, które zatytułował Uhle Joyeuse. To prawda, nie mogli jednak ukrywać się tu wiecznie. Ich szalona, romantyczna eskapada zbliżała się 1 końcowi. Nazajutrz powrócą do Francji i będą musie ponieść konsekwencje swego szaleństwa. Ale ten wie czór należał jeszcze do nich. Po raz ostatni wrócił swą ukochaną łąkę na szczycie wzgórza, skąd roztac; się widok na miasteczko Saint-Helier i na zatokę, ktć brzegi wyhaftowane były białą pianą. Usiedli na niskim kamiennym murku. Nadciągająca gasiła ostatnie promienie zachodzącego słońca i r° ^ wała się niby plama atramentu, ogarniając całe — Chwilami zastanawiam się, czy miałem PraW°ot)i. bierać cię tutaj. Powiedz prawdę: żałujesz, że liśmy? 586 ruchem głowy i dalej wpatrywała się i oczami. * rce znów wezbrało miłością do siedzącej obok 0yła drobna, szczupła i delikatna, a mimo ło JeJ przecież odwagi, aby wybrać się z nim przygodę. Podobnie jak on zrobiła nie-krok, wiedząc, że drogo będzie musiała za I teraz podobnie jak on myślała o dniu ju-próbując odgadnąć przyszłość i przygotować a czekające ją cierpienia. U że nie mogliśmy przecież spalić za sobą wszy-mostów, zlekceważyć wszystkich konwenansów tn za siec?... Pamiętasz, jak w listopadzie spotykaliśmy się w małej herbaciarni. Powtarzaliśmy wtedy, że żadne i nas nie chce miłości, a tylko odrobiny czułości i przyjaźni? I wierzyliśmy w to! Na jego twarzy pojawił się nostalgiczny uśmiech. Ona także uśmiechnęła się i słuchała, jak mówił dalej. — A potem, w kilka miesięcy później, kiedy gotowi byliśmy przysiąc, że czujemy do siebie wyłącznie sympatią? I że jeśli kiedyś przypadkiem zakochalibyśmy się, to byłaby to tylko mała przygoda, utrzymana w ramach przyzwoitości. I nic więcej? Tak, tak. Przez cały czas zachowywali się ostrożnie, k dorośli, dobrze wychowani ludzie. Byli pewni, że ^ popełnią żadnego głupstwa. Będą się spotykali w ftkimś dyskretnym gniazdku miłosnym, na kilka godzin, z w tygodniu, a potem będą przykładnie wracać do sw°ich domów. j 7" Tak starannie to wszystko zaplanowaliśmy, praw- • ""- zachichotał cichutko. — A popatrz, co się stało! , ewnego czerwcowego dnia zrozumieli nagle, że wca-' n*e chcą gniazdka ani małej spokojnej przygody. 587 , p y, y gy się jU2 ni^ właśnie wtedy umyślili ucieczkę na wyspp — Obawiam się, że przez najbliższych kilk iłat bdi i idć B " Z przerażeniem stwierdzili, że się kochai miłość ogromna, nie zważająca na formy \ * się na żadne kompromisy. Zapragnęli zacza^ nowa, wspólne życie, aby nigdy się jU2 ni^ I łśi td ślili i 02ł y kilk ey> niełatwo będzie nam się widywać. Będą nas n śledzić i obserwować, będziemy mogli się wid^13 ba tylko od czasu do czasu. Czeka nas ciężki przebycia, ale nie będzie trwał wiecznie. Jestem że twój mąż zgodzi się na cichy rozwód. Co zrotyT^' trudno przewidzieć. Nadeszła noc. Jakiś statek minął wyspę. Nie w'd już własnych twarzy. Ujęła go za rękę. Milczeli i ć jeszcze trwali tak bez ruchu, zatopieni w myślach ] cienie trzymające się w ciemnościach za ręce. Wrócił do Paryża spodziewając się najgorszego, ale jednak nie tego, co istotnie go tu czekało. Lily usiłowała popełnić samobójstwo i przewieziona została do szpitala przy ulicy Blomet. Znajomi zrobili składkę na koszty leczenia — gest współczucia dla Lily i potępienia dla jej bezwstydnego męża. W szpitalu dowiedział się od doktora Desjardin, który operował kiedyś Lily, że chorej już wkrótce nie będzie groziło żadne niebezpieczeństwo. Kula skierowana w serce zmieniła kierunek i przeszyła brzuch. Odtąd nie miał spokoju. Uciekając przed dziennik rzami, wynajął małe mieszkanko w Passy. W lutj Lily wystąpiła o rozwód. Wzięła jednego z najgłośn szych paryskich adwokatów i sama doradzała mu, ; ma bronić jej interesów. Klaudiusz wiedział, że nie spodziewać się po niej litości, nie przypuszczał je< że Lily zechce mścić się tak okrutnie. Z miłości do go najpierw próbowała się zastrzelić, a poteir niwszy zdanie, postanowiła, że go zniszczy... Zawiadomił ją, że godzi się na rozwód i Pr wszelkie warunki/Okazało się jednak, że Lily < 588 nie tylko z powodu niewierności męża, co r°^° ło podstawą zupełnie wystarczającą, ale też ^e? du na poważne krzywdy, jakich od niego do- «^n wało JeJ to okazję do rozgłaszania na cały I*- g^ystkich swych żalów i pretensji. a rozwodowa toczyła się przy drzwiach za-f* cłlj a mimo to wiele intymnych szczegółów prze-•^ ło się do wiadomości publicznej. Niektóre były — inne po prostu śmieszne. Winę za rozbicie ałżeństwa Lily przypisywała żarłoczności męża. L Okazuje się, że aby móc otrzymać kulę i zostać ?tvm, koniecznie trzeba być młodzieńcem tryskają- J zdrowiem. Powiedziałem durniowi, że bynajmniej ct widzę siebie na koniu podczas szarży kawalerii, ale 11 być rnoże mógłbym się na coś przydać. Na cokol-Mógłbym stać na warcie, pilnować mostu lub przy biurku i robić tę głupią robotę, którą on eraz robi. Poczuł się straszliwie dotknięty i powiedział, e jeśli nie przestanę obrażać oficera, a był, jak mi się zdaje, w stopniu porucznika, to każe mnie po prostu zamknąć!!... Nic dziwnego, że Niemcy są już we Francji! Przez kilka dni chodził zły jak osa. Przemierzał swój gabinet mrucząc coś do siebie i gestykulując. Nie odbierał telefonu i nie otwierał listów. Warczał, gdy wieczorem przychodziła służąca, aby mu zaświecić lampę. Rzucał wściekłe spojrzenia na Miss, jakby i ona należała do spisku mającego na celu przetrzymanie go w domu i uniemożliwienie mu spełnienia obywatelskiego obowiązku. Podczas kolacji milczał ponuro, po czym nagle ni stąd, ni zowąd wybuchał i wygłaszał gwałtowną tyradę przeciwko głupocie przepisów wojskowych. Proszę, oto on, mężczyzna w sile wieku, mocny jak tur, pragnie bronić ojczyzny, a oni się z niego wyśmiewają, powiadają, że jest zbyt stary i zgrzybiały. Za stary!... A ile lat ma naczelny generał Joffre? Jest o dziesięć lat starszy od niego! Tak jest, o dziesięć lat!... Innymi słowy — zmę-f^ay, sterany życiem sześćdziesięciodwuletni starzec, Który chodzi spać o dziesiątej wieczór i którego rano ftle można się dobudzić, jest dostatecznie młody, aby dogodzić armią, prowadzić bitwy i brać na siebie naj-ClCższe obowiązki, tymczasem on, Klaudiusz Debussy, ra*icuski patriota w najdojrzalszym okresie swej mło- 615 dości, okazuje się nikomu niepotrzebny! ] go na śmietnik jak stary kalosz. — Właśnie tak, jak stary kalosz! Do diabł obywatel, mam chyba prawo bronić mego kra cja została napadnięta, a jest ona równie dóbr krajem jak generała Joffre'a! Zanudzał tym wszystkich: i owych nielicznych jaciół, którzy go jeszcze odwiedzali, i starego ogro* któremu dawno już stuknął siódmy krzyżyk i * raz na tydzień przychodził strzyc trawniki i podle klomby, i Miss, która uciekała, gdy tylko się z\y2 Nawet Emmę, cierpliwą jak anioł. I nawet najcierpliwszą istotę na świecie, Cho chou. — Tatusiu, a nie będziesz mówił o wojnie? __pytał stając na progu jego gabinetu. Miała już osiem lat, ale wciąż jeszcze lubiła siadać mu na kolanach. Zwykle jednak stawała przy jego fotelu albo wskakiwała na skraj biurka. Informowała go na bieżąco o tym, co się dzieje w sąsiedztwie. Od niej dowiedział się, że stary pan, który mieszkał pod numerem 18, ten, który chodził latem w cylindrze, przeziębił się i teraz leży w łóżku. Przeziębił się w lecie... Prawda, że to śmieszne? Że kotka pani Montagne miała całe stado kociąt, Chouchou chciała zabrać sobie jedno, ale Miss jej nie pozwoliła. Miss zawsze na wszystko odpowiada „nie". Czasami Chouchou grała na fortepianie. Przed rokiem zaczęła brać lekcje. Zdradzała wyjątkowy talent. Co prawda przysięgała, że nauczyciel pachnie naftaliną, ale lubiła go bardzo. Czasami jednak nie wytrzymywał i rozmawiali o nie. Tego tematu nie można było uniknąć. Wojna była wszędzie, dotyczyła wszystkiego i wszystko zmiei — Wczoraj mamusia płakała — szepnęła do ucha regoś popołudnia. — Najpierw czytała gazetę, a po ją odłożyła i rozpłakała się. tó„ — To dlatego, że ma tylu przyjaciół i krewnych, * 616 \t na wojnie, a ona boi się, że może im się coś stać. %o dlaczego ty chcesz iść na wojnę? Nie wolisz zo-z nami? Chcesz, żeby mamusia i przez ciebie pła- Oczywiście, że nie chcę. Ale zrozum, Chouchou, potrzebuje pomocy, i ja chcę spełnić mój obo- Ty ^ ^marszczyła brwi, próbując zrozumieć jego słowa, le niewiele one dla niej znaczyły. Jej ojczyzną był dom ?ogród, dom sąsiadów i skwer, i ludzie, którzy 1 m mieszkali, ich psy i koty. I słonie, i strusie m przy w La- ku Bulońskim, i karuzela, na której Miss czasem popala jej jeździć, i pobliski Łuk Triumfalny, i wyska-jjująca pod niebo Wieża Eiffla. Wszystko to oczywiście było bardzo miłe, ale nie na tyle, by mamusia miała przez to płakać, a tatuś chciał je opuścić. Obowiązek, o którym mówił, był dla niej czymś jeszcze mniej zrozumiałym. Obowiązek to było coś, do czego się człowieka zmuszało — jak czyszczenie zębów albo niegar-bienie się na krześle. Nikt przy zdrowych zmysłach nie lubi z własnej woli spełniać swych obowiązków... — Czy to znaczy, że chcesz pójść na wojnę? — pytała niedowierzająco. — Tak jak ci mali pioupious, których widzieliśmy onegdaj, kiedy szli na dworzec? Umilkła i nim zdołał jej odpowiedzieć, roześmiała się serdecznie. — Ale, tatusiu, ty jesteś za stary! Śmiesznie byś wyglądał! Z trudem przełknął ślinę. Ach, to niewinne okrucieństwo małych dzieci! Jej uwaga skuteczniej przekłuła Mydlaną bańkę jego złudzeń niż ironia porucznika. Oczywiście, był za stary... Przed dwoma tygodniami Wyglądali się żołnierzom wyjeżdżającym na front. Ma-chali rękami na pożegnanie młodym ludziom w czerwonych spodniach i niebieskich mundurach, którzy malowali z kwiatami wetkniętymi w lufy karabinów, i Miewali i żartowali z tłumem. I wtedy przyszło mu na 617 myśl, że czterdzieści cztery lata temu, gdy lat co ona, w taki sam letni dzień przypatry maszerują ojcowie tych żołnierzy, też z kwi^a fach karabinów... Miała rację. W czerwonych z karabinem, którego nie umiałby załadowa* dałby śmiesznie i żałośnie. A co gorsza, dla *\ byłby tylko zawadą. ^zystkiCh — Zdaje się, że masz rację — powiedział cich Moje miejsce jest tu, w domu. Spróbuję zaopiek° się wami, najlepiej, jak tylko potrafię. Od tego dnia zmienił się nie do poznania. Zaczął śleć o sobie jako o starym człowieku i niemal \ na dzień zgarbił się, a jego kroki stały się powoh Przestał też zżymać się na generała Joffre'a i przep wojskowe. Nadal rozmawiał o wojnie, teraz jednak mć wił już o niej tak, jak miliony innych starzejących się ludzi w całej Europie — jako o straszliwej, monstrualnej katastrofie, na którą nie było rady. Ale on był Francuzem i myślał tylko o Francji. Dla niego, tak jak dla wszystkich Francuzów, cała słuszność była po stronie jego ojczyzny. Z przerażeniem śledził niepowstrzymane postępy Niemców, którzy z dnia na dzień, niemal z godziny na godzinę, wdzierali się coraz dalej w głąb kraju. Podobnie jak wszyscy jego rodacy, entuzjazmował się na wieść o przekroczeniu przez kozaków granicy niemieckiej i o tym, że zdążają teraz ku Berlinowi. Wspomniał przepowiednie Gaby i zawstydził się, że je zlekce ważył. Ale Rosjanie nie zdołali dotrzeć zbyt daleko. W bagnach Tannenbergu walczyli i zginęli. Darem okazało się ich bohaterstwo. W ciągu niespełna dwó( tygodni Francja straciła sprzymierzeńca, na którego tak bardzo liczyła i który tak drogo ją kosztował W pierwszym tygodniu września Francja padła kolana. Paryż, milczący i wstrząśnięty, odmówił ko stania z praw miasta otwartego. Generał Gallieni go był bronić miasta dzielnica po dzielnicy. W razie 618 zaInierzał wysadzić w powietrze wszystkie mosty, i najstarszy most stolicy: Pont Neuf. uaV^eagle 6 września armia francuska, która od dziesię- ?• znajdowała się w odwrocie, zawróciła i oto stał U ud nad Marną. Owej nocy z Paryża wyruszyły ko- $ ną puste taksówki z wygaszonymi reflektorami. Jak , i zdyscyplinowane mrówki pokonały odległość udziestu siedmiu mil, dzielącą stolicę od frontu, rzetransportowały wojska do porannego ataku. Bitwa *«rała trzy dni. 9 września zwycięstwo Francuzów było łne i podane zostało do publicznej wiadomości. ^ paryż został uratowany, ale o normalnym pościgu za .eprzyjacielem nie było mowy. Żołnierze po obu stronach byli skrajnie wyczerpani. W odległości niespełna stu kilometrów od stolicy Francji obie strony stanęły $ okopach. Linią frontu stał się przecinający Francję błotnisty rów. Wojna zatrzymała się, ale nie dobiegła końca. Minęło lato. Z drzew zaczęły opadać liście, a deszcz padał bez przerwy dzień i noc. Od granicy szwajcarskiej aż po brzegi Kanału miliony ludzi grzęznąc po kostki w błocie czuwały przy karabinach maszynowych za zasiekami z kolczastego drutu. Potem przyszedł śnieg. W okopach Niemcy i Francuzi płakali z zimna 1 osamotnienia. Ale mieli rozkaz utrzymać linię frontu za wszelką cenę. I utrzymali ją. Zaczęła się pierwsza wojenna zima. ;¦— Co to właściwie za wojna? — lamentował Klau-fcz przy kolacji. — Wiem, że jestem tylko cywilem lnie mam prawa nic mówić, ale czy nie można było Wi chłopców posłać na zimę do domu? Jeśli to już ko-Jjeczne, to latem mogliby wrócić i znowu zacząć się za-"fjać. Ale przynajmniej nie umieraliby na zapalenie !- Śmiejecie się ze mnie? Nasi dziadkowie wcale nie tego za taki zły pomysł. W osiemnastym wieku 2 t°kres zimy przerywano wszystkie wojny. Żołnierze przy ogniskach i popijali, czekając wiosny. Po- 619 za tym nawet w lecie nie walczono w każda pora jest dobra, aby się wzaj Emma uśmiechała się i potki nied pora jest dobra, aby się wzajemnie2 Emma uśmiechała się i potakiwała. Chou } glądała mu się z czułą wyrozumiałością. Zd° sprawę, że zaczyna ględzić jak owi starzy którzy zawsze wychwalają dawne czasy. Ale c niektóre rzeczy dawniej bywały lepsze! Na prz przednia wojna francusko-pruska. Była bezs i straszna, ale przynajmniej trwała tylko sześć^ cy. A ta wygląda, że może trwać wiecznie. Nic na to nie mógł poradzić! Właściwie, jeśli nao dę chciałby się na coś przydać, to powinien umr zejść z drogi i odstąpić innym przypadającą na nie rację żywności i tytoniu, których było coraz mniei Brakowało nawet chleba. Tak jakby wszyscy piekarz w każdym razie ci, którzy potrafili upiec bochenek chleba, zamienili się we wspaniałych wojowników i co do jednego wyruszyli na front. Te osły, które pozostały, by zaspokajać potrzeby ludności cywilnej, po pierwsze — nie miały mąki, a po drugie — gdyby nawet ją miały, to nie wiedziałyby, co z nią począć. Piekli więc coś, co nazywało się chlebem wojennym, pain de guerre, obrzydliwą, zgrzytającą w zębach, śmierdzącą i niestrawną mieszaninę kartoflanego puree, trocin, siana, sadzy, gotowanej tektury, starych guzików, grudek cementu i wszystkiego, co tylko wpadło im w ręce. Ach, gdzież się podziały smakowite bułeczki z czasów pokoju na poddaszu! Tytoń był prawie nieosiągalny. Czasami udawało mu się zdobyć paczuszkę, ale ileż to wymagało próśb, przymilania się, rozmów, niemal flirtów z owym olbrzymimi górami tłuszczu, które królowały za ko: tuarem. Mleko, masło, jajka stały się wspomnienian z dawnej, zapomnianej już, bajecznej przeszłości. Nawet Paryż zmienił się nie do poznania. Muzea, * ścioły i budynki użyteczności publicznej obłożone b workami piasku dla ochrony przed nalotami. Zaczęły si bowiem naloty. Kolejna zdobycz dwudziestego 620 óż ten nieszczęsny Bleriot przelatywał nad Ka-7 Nie mógł to spokojnie chodzić po ziemi, jak r' ludzie? A czegóż dokonali tamci wariaci latają-az szybciej na tych swoich maszynach zbudowa-° z drutu i papieru nutowego? To właśnie dzięki f njemal co noc pojawiały się teraz nad Paryżem ^ planyr Latarnie uliczne zaopatrzone w niebieskie ^bki dawały coś, co przypominało raczej poświatę księ-y/ą niż prawdziwe światło. Można było zabłądzić we ^ snej dzielnicy. Tylko włamywacze cieszyli się z tej jnnowacji. Najbardziej jednak zmieniły oblicze Paryża mundury. Spotykało się je na każdym kroku. Były wszelkiego rodzaju, we wszystkich kolorach i z najprzeróżniejszymi pozłacanymi ozdobami: guzikami, emblematami, insygniami, medalami i klamrami na pasach. No i oczywiście wszelkiego rodzaju czapki wojskowe, we wszelkich możliwych kształtach. Każda miała naszywki, a niektóre jeszcze dodatkowo chwosty jak u szlafmyc, wszystkie zaś noszone były z fasonem. Wreszcie wysokie lśniące buty, z ostrogami lub bez. Czasami widywało się spódniczkę Szkota albo turban Hindusa. Coraz częściej pojawiały się też szaroniebieskie mundury oficerów francuskich, które zaczynały wypierać czerwone spodnie i kepi, owe wyroki śmierci dla niezliczonych pioupious. Nic dziwnego, że kobiety lubią wojnę. Mężczyźni w mundurach wyglądają wszak tak dzielnie i szarmancko. Gdyby to od niego, Klaudiusza, zależało, mężczyźni, walczyliby w długich wełnianych kalesonach. Odebrałoby to wojnie blasku * Przyspieszyło pokój. Kiedy wychodził z domu, wstydził się swego cywilnego ubrania. Oto szedł bezużyteczny stary człowiek. Dolegał owe litościwe spojrzenia sióstr miłosierdzia pę-^ących po ulicach w unoszonych wiatrem pelerynach. "fcwet brzuchaci siwobrodzi rezerwiści w starych zno-s*onych mundurach, trzymający wartę przed gmachami Powieść o Debussym 621 na użyteczności publicznej, zdawali się patrzę' z pogardą. c W końcu zaprzestał niemal wychodzić żył po pokojach, narzekał na niedostatek, pochł • *vrą~ dziennie biuletyny z frontu, a przesuwając m« na wielkiej mapie, którą zawiesił w swoim myślał o setkach, a może i tysiącach owych ] mężczyzn, którzy zginęli poprzedniego dnia, pł dwudziestometrowe przesunięcie się linii front; W lutym 1915 roku poczuł jakieś ukłucia bólu Zignorował je próbując oszukać samego siebie i Dr pewien czas mu się to udawało. Tłumaczył sobie -skutki wojennej nerwowości. Nikt teraz nie czuje dobrze. Jedni skarżą się na straszliwe migreny, inni r bicie serca. Jeszcze inni mają kłopoty z żołądkiem On ma bóle w krzyżach, i co z tego? Nie potrafił powiedzieć dokładnie, co go boli. Może nerki, może okrężnica A może pęcherz... Nie jest przecież lekarzem. Zresztą bóle nie powtarzały się zbyt często, a chociaż ostre, można je było wytrzymać. Prawdopodobnie wkrótce same przejdą. A potem nagle, któregoś dnia, całe to udawanie straciło wszelki sens. Instynkt ostrzegał go, że to choroba, i jakieś niejasne przeczucie podpowiadało mu straszną nazwę tej< choroby. Ukryty w swym gabinecie, zaczynał odczuwać paniczny strach. Drżały mu ręce, na czoło występowały kropelki potu. Tak dalej być nie może. Trapiły go różne przywidzenia. Nie pozostawało nic innego, jak poradzić się lekarza. Pójdzie więc do doktora Desjardina *. Tylko on mu pomoże odzyskać spokój. Poszedł więc do lekarza. Zaczął wchodzić na schody i nagle jakiś nie dający się opanować przypływ strać zmusił go do tego, że zawrócił i wybiegł na ulicę. Pr yg Osobliwym zbiegiem okoliczności, dr Desjardin, ten sam, któ operował Lily po jej zamachu samobójczym, został później leKan domowym i przyjacielem Klaudiusza. 622 na r°Lu i otarł twarz z Potu- Mimo chłodu mar-*ą jnia poczuł, że cały jest mokry. % całą drogę wyrzucał sobie tchórzostwo. W ciągu f nych kilku ^n^ am na cnwilQ nie przestawał wy-3t^ać sobie braku męskiej odwagi, obawy przed spoj-^em prawdzie w oczy, ale niewiele to pomogło. Wre-e zmęczony nieustanną rozterką, udał się znowu do farza. Tym razem jednak nacisnął dzwonek u drzwi. e rzyła mu pielęgniarka. Przez kilka minut nonsza-cko wertował w poczekalni jakieś pismo ilustrowa- I po czym poproszono go do gabinetu. II .L. Mistrzu, mam nadzieję, że to nic poważnego? ^ Chwała Bogu, nic poważnego. Czuję się znakomicie. Usiadł wygodnie i oparł ręce na lasce, jakby składał wizytę towarzyską. — Oczywiście, bywają lepsze dni i gorsze, ale... — Obawiam się, że na to nie ma rady. Pan jest cy-jdotymikiem. — O Boże, a cóż to takiego? To brzmi strasznie. — Żadnego powodu do obaw. Cyklotymia to niegroźna nerwica powodująca cyklicznie powtarzające się stany podniecenia i depresji. Cierpią na nią w różnym stopniu wszyscy artyści. W pańskim przypadku jest to szczególnie wyraźne — lekarz uśmiechnął się uspokajająco. — Proszę się tym nie przejmować; od tego się nie umiera. — Cieszę się, że pan mi to mówi. Aha, skoro już 0 tym mowa, to od czasu do czasu odczuwam ponadto drobny ból w plecach, który zresztą mija niemal natychmiast. — Najprawdopodobniej zmęczenie. Zbyt wiele czasu sPędza pan przy biurku. Za dużo pan pracuje. ^ Tak właśnie myślałem. Zacznę chodzić na spacery. ^- Może jednak bym pana zbadał? Lekarz podniósł się z krzesła, ale Klaudiusz powstrzymał go stanowczo. 623 — Ależ nie! Zresztą, nie mam czasu. Za kilk muszę być u wydawcy. Tak się złożyło, że pr łem koło pańskiego domu i postanowiłem pana.60*10^^ dzić. Co za okropna rzecz ta wojna! Co — ' za Wymienili kilka zdań o wojnie i o kłopotach2' sprawia ona wszystkim, a w szczególności owym i nym lekarzom, którzy pozostali w Paryżu i musi stępować kolegów będących na froncie. — Staramy się nasze skromne obowiązki wyk wać jak najlepiej — zakończył doktor, który chciał^ jak najszybciej zakończyć tę niepotrzebną wizytę pr brał więc ton rzeczowy. — Jeśli idzie o te bóle w cach,to powinien pan chodzić na długie spacery, a każdym posiłku godzinkę poleżeć. Dobrze byłoby też gdyby pan wyjechał na lato na wieś i trochę odpoczął —• Pomówię z Emmą. Ona też zawsze mi powtarza że za dużo pracuję. No cóż, panie doktorze — Klaudiusz uniósł się z krzesła — mam nadzieję, że nie zabrałem panu zbyt wiele czasu. Lekarz odprowadził Klaudiusza do drzwi. — Mistrzu, bardzo dziękuję za wizytę, była to dla mnie prawdziwa przyjemność. Gdy wracał do domu, słowa lekarza przez cały czas brzmiały Klaudiuszowi w uszach. Zaiste, przyjemność! Gdyby doktor Desjardin zobaczył go teraz, jak powłóczy nogami, zawstydzony i przestraszony. Jakie szczęście, że nie pozwolił się zbadać, pomyślał, znalazłszy się w domu. Cudem się uratował. Badanie nic by mu nie dało. Gdyby okazało się, że bóle nie są groźne, byłaby to tylko strata czasu. Jeśli zaś lekarz stwierdziłby, że spowodowane są chorobą, tą, której tak bardzo się lękał, to byłaby to prawdziwa katastrofa. I karz na pewno uznałby za swój obowiązek zawiador Emmę i cały dom wpadłby w panikę. Postanowił nie wspominać o niczym Emmie ani C chou, jak długo tylko będzie to możliwe. To znaczy, Ja^ długo uda mu się ukryć bóle. Jak długo to może 624 aL? Nie wiedział, ale miał nadzieję, że co najmniej miesięcy. Przynajmniej tyle czasu zyska. tymczasem musi przestać myśleć o swoim zdrowiu. Pracowa^' wykorzystać każdą minutę. Ponieważ ^przychodzą mu do głowy żadne pomysły, zajmie \ą cudzą muzyką. Najważniejsze, by coś robić. Cokolwiek..- ^_ Cokolwiek — powiedział swemu wydawcy następco dnia. — Transkrypcje, instrumentacje, wszystko pji jedno. Jakubie, bardzo cię o to proszę, pomóż mi. Mówię poważnie. Jakub Durand westchnął. — Skoro się upierasz... Czy nie podjąłbyś się więc redagowania nowego wydania dzieł Chopina? Byłby to wielki zaszczyt dla naszej firmy. — Nie obchodzą mnie zaszczyty. Mnie chodzi o pracę. Praca polegała na porównaniu z dawniejszymi wydaniami Chopina, na sprawdzeniu rozbieżności i wprowadzeniu uwag technicznych o interpretacji niektórych utworów, na wskazaniu właściwego palcowania w trudniejszych miejscach, poprawianiu błędów drukarskich i napisaniu wstępu do wydania. — Sam rozumiesz, że jest to długa, delikatna i żmudna praca. — Znakomicie. Biorę ją. — Tak od razu? Ależ drogi Klaudiuszu... — Tak. Zamknął się w gabinecie i godzinami grał Chopina, studiując każdy takt. W ten sposób zapomniał niemal całkowicie o wojnie i o sobie. Podczas posiłków był pogodny, niemal wesoły, ale jakby trochę roztargniony. Przestał narzekać. Nawet niesmaczny chleb nie wydarł mu się już tak zły. „Trzeba się tylko przyzwyczaić" — powiedział któregoś dnia. Pesymizm ustąpił ^ejsca złudnemu optymizmowi. Lada dzień Niemcy ^Przytomnieją, pozbędą się swego głupiego kaisera 1 Wtedy wreszcie skończy się ta okropna wojna. 625 Poprawił mu się apetyt. Po raz pierwszy od miesięcy wyglądał tak dobrze. Emma znowu uśm* V się do niego przy stole. Bez żadnego powodu j^ dlatego, że go kochała. Dlatego, że znowu gryw ^ fortepianie, czego nie robił od początku wojny Dl że wydawał się szczęśliwszy, bardziej podobnv ń go> bie. y ° si^ Tylko Chouchou nie dała się oszukać. Chodziła już do szkoły, do małej prywatnej szkoły dl panienek. Po powrocie do domu zwykle wpadała chwilę do jego gabinetu, by z nim trochę porozmawiać Pewnego popołudnia zastała go przy fortepianie. Usiadła obok i zamiast paplać jak zwykle, spuściła głowę i milczała. Po chwili zapytała nie podnosząc oczu: — Tatusiu, co ci właściwie jest? Dlaczego jesteś taki smutny? Zaskoczony był jej pytaniem. — Skąd ci to przyszło do głowy? Wcale nie jestem smutny. Przeciwnie, jestem bardzo szczęśliwy. Lepiej powiedz mi, co było dziś w szkole. No, czego się nauczyłaś? Ale dziewczynka milczała. Nagle ujrzał, że drżą jej płacy, i wtedy zrozumiał, że Chouchou płacze. Podniósł jej twarzyczkę ku sobie. — Co to znowu? Płaksa! A ja myślałem, że Chouchou to dorosła panna! Spojrzała na niego przez łzy. — Tatusiu, ja wiem, że ty ijesteś smutny. Ja to czuję. Przez ułamek sekundy miał ochotę wziąć ją w rami na i zrzucić z siebie ciążącą mu tajemnicę. Ale powstrzymał się. — Dobrze, powiedzmy, że jestem smutny. Wszysc we Francji są teraz smutni. Wszyscy ludzie na cały111 świecie są smutni. A teraz uśmiechnij się i zmykaj, tuś ma jeszcze dużo pracy. 626 Bóle powtarzały się coraz częściej i trwały coraz dłu-poprzedzało je stopniowo narastające napięcie ner- }' skurcz mięśni. Potem nadchodził ból, tępy jak ę nożem, a towarzyszyły mu ataki mdłości. Przez P ć iub sześć sekund górna połowa ciała nabrzmiewała bólem niemal do granic wytrzymałości. Potem mijał kurcz twarzy, wracał oddech. Klaudiusz otwierał oczy ¦ po kilku minutach czuł się normalnie. Przez dwie lub trzy godziny. Żył teraz w stałym strachu, by taki atak bólu nie przydarzył mu się w trakcie obiadu lub kolacji, bo wtedy wydałaby się jego tajemnica. Ale jak dotąd miał szczęście. W przerwach między atakami bólu pracował bardzo intensywnie. W czerwcu kończył redagowanie dzieł Chopina i wstęp. Przed wyjazdem z rodziną na wieś poprosił Duranda o podobną pracę. — Żebym miał co robić przez całe lato. — Nie rozumiem, dlaczego się tak zapracowujesz, zamiast urządzić sobie długi wypoczynek — westchnął wydawca. — Ale już wiem, że nie warto się z tobą spierać. Czy podjąłbyś się redakcji sonat Bacha na skrzypce i fortepian? — Znakomicie! Idealna praca po Chopinie. Wynajęli skromną willę w Pourviell, na wybrzeżu normandzkim w okolicy Dieppe. Stała na samym skraju plaży i nazywała się „Mon Coin". Podobała się wszystkim, choć każdemu z innego powodu. Emma zadowolona była z wygód i bezpretensjonalnego uroku domu; Chouchou zachwycona była strychem, na którym kryły się rozmaite tajemnice; Miss radowała bliskość Anglii. Zaklinała się, że w pogodne wieczory widzi światła Brighton. Klaudiusz cieszył się swoim pokojem na piętrze, dostatecznie dużym, by zmieścił się tam stół do pracy, pianino i pokryta kretonem kanapa. Przez okno słychać Mo szum fal i odległy pisk mew. 627 Zabrał się do pracy nad Bachem. Pewnego h pokoju Klaudiusza wpadła Chouchou z figurka rzyka w ręce. — Spójrz, tatusiu! Zamarła, widząc, że kuli się z bólu. Twarz miał s wykrzywioną cierpieniem. Ale atak już minął. Klaudiusz otworzył oczy i D 'u wał się uśmiechnąć. — Wszystko... w porządku — z trudem wydobyw słowa, po czym jąkając się, dodał: — Proszę, zamkni drzwi. Zamknęła drzwi i podeszła do niego. — To właśnie o tym nie chciałeś mi powiedzieć? Skinął głową, wciąż jeszcze z trudem chwytając oddech. — Nie mów o tym... — Nie powiem. Chodź — wzięła go za rękę i delikatnie poprowadziła w stronę kanapy. — Połóż się. Wstał, zrobił kilka kroków i opadł na poduszki. Wprawnie podsunęła pod plecy jeszcze jedną poduszkę, po czym uklękła przy nim, tak że ich twarze znalazły się obok siebie. Przez kilka chwil leżał odprężony, uśmiechając się do Chouchou, która przyglądała mu się z powagą. — Teraz już wszystko dobrze. Czasami miewam te bóle, ale to nic poważnego i nie powinnaś nikomu o tym mówić. — A po chwili błagalnym szeptem dodał: — Nie powiesz nikomu, prawda kochanie? Zwłaszcza mamie? — Obiecuję ci — powiedziała cicho. — To będzie nasza mała tajemnica... — szepnął, a w oczach błysnęły mu łzy. Pochyliła się nad nim i pocałowała go w policzek, czule, niemal po macierzyńsku. — Tak, tatusiu, to będzie nasza tajemnica... Nie potrzebowali już nic dodawać. Rozumieli się c skonale. 628 gapytał ją o żołnierzyka, który leżał na podłodze. r, Znalazłam go na strychu. I właśnie chciałam ci go okazać... I3yła to stara, szmaciana kukiełka wypchana trocinami. Napoleoński gwardzista w wysokiej futrzanej cza- fa z Legią Honorową na mundurze. Z jednej nogi wy-sypywały się trociny. ^ Pójdziemy na plażę i wypełnimy go piaskiem — powiedział Klaudiusz. — Będzie jak nowy. przez całe wakacje nie wspominali o ataku, ale tajemnica, którą dzielili, zbliżyła ich jeszcze bardziej. Czasami towarzyszył jej na plaży. Przyglądał się, jak pluskała się w przybrzeżnej fali. Nie mógł się dość napatrzyć tej wiotkiej jak trzcina figurce, nasłuchać jej szczebiotliwego śmiechu. Miała jeszcze ten źrebięcy, bezpłciowy wdzięk dziecka, ale już wkrótce jej kształty zaokrąglą się i pewnego dnia pannę młodą w białym welonie zabierze mu jakiś młodzieniec... A potem będzie miała swoje dziecko, jego wnuczka...1 To wszystko — to oczywiście przyszłość, której on już nie doczeka. Ale pozostawał mu jeszcze dzień dzisiejszy. I to, jaka była teraz, mała dziewczynka w chłopięcym pasiastym stroju kąpielowym, igrająca z falami. Pragnął, aby te chwile trwały wiecznie. W miarę jak zostawało mu coraz mniej czasu, ona stawała mu się coraz droższa. A czas upływał. Już wkrótce nie będzie w stanie ukrywać swych bólów. Kilka razy z trudem zdołał tego uniknąć. Chouchou niejasno zdawała sobie sprawę z nadciągającej katastrofy. Coraz to niespodziewanie przerywała zabawę i podbiegała mokra, ozłocona promieniami słońca, z rozwianymi włosami i nogami umorusanymi w piasku. Tuliła się do niego i mówiła: — Nie rozmawiajmy, po prostu bądźmy razem. 1 Klaudiuszowi Debussy'emu oszczędzona została śmierć Chou-chou, która zmarła w kilka miesięcy po nim. 629 I tak mijało lato. Pewnego wieczora, gdy przedzierał się prze R igle powróciła muzyka, jego muzyka. Nie bvł + . **a nagle był to sporadyczny przypływ natchnienia, jakieś niejasne czucia, ale ciągły jarzący się płomień, który w ^ chwili ogarnął go całego. Przez następne kilka tygodni, pomiędzy jednym a d gim atakiem rozdzierającego bólu, pisał jak opęta1 bez wytchnienia, nie sypiając po nocach. Pisał w pani 5 nym pośpiechu. Najpierw skończył suitę na dwa fort piany En Blanc et Noir, potem sześć Etiud, potem So natę na fortepian i wiolonczelę, i znów sześć Etiud. Razem było ich już dwanaście; połowa tego, co napisał Chopin. Powinien teraz przerwać, przepisać je na czysto, bo były nie tylko niewiarygodnie trudne, ale prawie nieczytelne. Już jednak pulsowała w nim następna sonata. Niezwykła. Na flet, altówkę i harfę. Nie pozostawało więc nic innego, jak ją napisać. Ledwie starczyło mu potem czasu na przepisanie Etiud. Pod koniec miesiąca praca była skończona. Rękopis był gotów i. Po napisaniu ostatniego akordu odłożył pióro i otarł twarz dłonią. Potem wstał i podszedł do okna. Noc była bezksiężycowa i bezgwiezdna. Klaudiusz spokojny i śmiertelnie smutny cieszył się, że ofiarował Emmie dobre lato. Bogu niech będą dzięki, że było go na to stać! Napisał też dużo muzyki. Więcej niż przez ostatnie dwa lata... Przez chwilę wpatrywał się w ciemność i słuchał szumu fal, które ginęły na brzegu kończąc swą długą drogę westchnieniem zmęczenia i ulgi. Ach, gdyby i on mógł teraz umrzeć, w tej minucie, zanim nadejdzie ból... 1 30 września 1915 pisał do swego przyjaciela Jakuba Duranda: „Wczoraj o północy skończyłem przepisywanie ostatniej nuty Etiud. Ufff! Najbardziej skomplikowany japoński drzeworyt to dziecinna igraszka w porównaniu z niektórymi stronicami, ale jestem z dowolony. To dobry utwór". 630 paryż przyzwyczaił się do wojny, przyzwyczajono się już do widoku mężczyzn w mun-jurach siedzących w fotelach na kółkach albo podtrzymywanych przez siostry miłosierdzia i uczących się żyć bez oczu. Stolica przywykła też do wystawania w kolejkach po bochenek chleba lub funt mięsa, do wyskakiwania z łóżka na odgłos syren, do huku bomb, zbiegania do piwnic lub spania na stacjach metra. Listopad położył co prawda kres nalotom, ale dał się v^e znaki zimnym wiatrem i deszczem. Pod koniec miesiąca stało się bardzo zimno. Nie tylko na ulicy, ale i w domach, bo za żadną cenę nie można było dostać opału. Emma przeziębiła się i groził jej bronchit. — Gdzieś w tym przeklętym mieście musi przecież znaleźć się wiadro węgla! — wybuchnął pewnego dnia Klaudiusz. — Znajdę ten węgiel. Wybiegł na deszcz, nim ktoś zdołał go powstrzymać. Z parasolem w jednej ręce i mosiężnym wiadrem na węgiel w drugiej. Wrócił późnym popołudniem, przemoczony, zmęczony i bez węgla. Nie zważając na błagania Emmy, następnego ranka znowu wybiegł na miasto. Na trzeci dzień przyniósł pół wiadra koksu. Godzinę przechwalał się swym wyczynem. Ileż to potrzeba było wyobraźni, sprytu i cierpliwości! Nie powiedział tylko, że po drodze zasłabł. Na szczęście udało mu się dotrzeć do miłosiernej ławki, jednej z tysiąca cudownych, błogosławionych paryskich ławek! Siedział tak, dopóki nie minął atak bólu, nie zauważony przez spieszących się przechodniów, zaciskając zęby, by nie krzyczeć, pilnując cennego węgla. Raz jeszcze mu się udało, ale bóle teraz stawały się coraz silniejsze, coraz trudniejsze do zniesienia. Już wkrótce będzie musiał się z nimi zdradzić. I nieważne, czy zasłabnie w domu,czy na ulicy, tajemnica się wyda. Chouchou też to przeczuwała. 631 Kiedy weszła do niego po południu, nie siedział biurku, lecz koło okna, i wpatrywał się w zi^ zmierzch spowijający ogród. Stanęła obok niego mogła zdobyć się na uśmiech, nie wiedziała, co ma wiedzieć, bez słowa uklękła więc przy jego fotelu łożyła mu głowę na kolanach i wpatrywała się weń' P< roko otwartymi, pełnymi lęku oczami. — Dumny jestem z ciebie -— powiedział, głaszcząc ie* czarne loki. — Zachowałaś naszą tajemnicę. Nic nie odpowiedziała. Patrzyli na siebie, on uśmie chając się i głaszcząc jej włosy, ona — z powagą. Po chwili mówił dalej: — Chciałbym wytrzymać tak do Bożego Narodzenia ale obawiam się, że mi się to nie uda. No cóż, wcześniej czy później wszystkie tajemnice się wydają. Nadal milczała, lecz jej oczy napełniły się łzami. Pomyślał sobie, że najokrutniejszą rzeczą w chorobie jest to, że zadaje się ból swoim najbliższym. Przez cały wieczór stała mu przed oczami twarz córeczki przyglądającej mu się z miłością i bezsilnym smutkiem. Zepsuje jej święta. Potem pomyślał o tysiącach dzieci, które również będą miały smutne święta, bo ich tatusiowie są na froncie, w szpitalach albo w płytkich grobach pod drewnianymi krzyżami. I o tych dzieciach, które w ogóle nie będą miały świąt. Dlaczego nikt dotąd nie skomponował muzyki o tych biedactwach? To one przemawiały prawdziwym głosem wojny, a nie fanfary, radosne marsze i sentymentalne piosenki, które usiłowały dodać wojnie blasku i szyku. Wojna jest czymś niewymownie strasznym. Być może, jest równie nieuchronna jak głód lub epidemia. Po cóż jednak śpiewać o niej? Nad wojną należy płakać. Odtąd trapiła go tylko jedna myśl: wyrazić w muzyce płacz tych dzieci. Szukał gorączkowo odpowiednich tekstów, ale bez powodzenia. Poeci, podobnie jak mi zycy, zdawali się całkiem odurzeni wojną. Wreszcie san napisał tekst. Dziecinny i tragiczny. A potem muzykę- 632 VV ciągu dwóch dni skomponował Noel des enfants aui n'ont plus de maison *. Nazajutrz był pierwszy grudnia. Otrzymał urzędowe uwiadomienie, że może osobiście odebrać w dzielnicowym ratuszu przy avenue Henri Martin swoją kartę na węgiel. Wydawane będą tylko głowom rodzin. Następnego ranka o siódmej szedł już do ratusza. gnieg przestał padać, ale ziemię okrywała kilkucalowa warstwa. Ranek był mroźny i ponury jak rysunek węglem. W zimowej pustce ożywiona zazwyczaj avenue du Bois de Boulogne robiła ponure wrażenie. przed ratuszem w kolejce stało już kilka osób. Byli to ludzie starsi, niewątpliwie zamożni, ubrani z nieco staroświecką elegancją. Panie w olbrzymich kapeluszach, panowie w jedwabnych cylindrach i strasznie wysokich kołnierzykach, wielu jeszcze nosiło monokle. Łączyła ich jakaś familijna atmosfera, wspólna pozycja towarzyska i te same przesądy. Wielu z nich przez całe życie sąsiadowało z sobą. Ze swego miejsca na końcu kolejki Klaudiusz obserwował ich i przysłuchiwał się narzekaniom na rząd. Byli starzy, po sześćdziesiątce, śmieszni i żałosni. Zdawał sobie sprawę, że jest jednym z nich. On też należał do minionej epoki lamp gazowych, kiedy nie było jeszcze aeroplanów, automobilów i na ulicach rozlegał się stukot końskich kopyt. O zmierzchu wyruszali na miasto latarnicy ze swymi długimi kijami. Słoma na jezdni oznaczała, że w pobliżu jest ktoś chory, i dorożkarze zmuszali konie do zwalniania kroku, a przechodnie rozmawiali szeptem. Wreszcie otworzono drzwi. Przyszła jego kolej. Wpu- 1 To Boże Narodzenie dzieci, które nie mają już domu jest najbardziej wzruszającym spośród utworów, jakie Debussy kiedykolwiek napisał, i jednym z najbardziej wzruszających, jakie napisano w ogóle. Debussy wyraził się o nim: „To jest mój sposób wojowania". Słusznie uważa się ten utwór za ostatni przebłysk jego geniuszu. 633 szczono go do gmachu, okazał swój dowód urzędnl? i otrzymał kartę. — Czy mogę już teraz odebrać przydział? — . tał nieśmiało. .— Proszę pójść do składu, adres wypisany jest karcie, tam wydadzą panu węgiel. Dotarł do sklepu, ale i tu była kolejka. Wreszcie otrz mał pokaźną papierową torbę pełną węgla. Przyciska jąc ją do piersi, ruszył do domu. Był zaledwie kilkadzie" siat metrów od swego domu, kiedy poczuł symptomy zbliżającego się ataku. Tym razem nie było w pobliżu ławki. Oparł się o drzewo, jęcząc i drżąc z bólu. Z kącików ust spływała mu strużka śliny i żółci. Gdy ból minął, otworzył oczy. Chusteczką wytarł usta i czekał, aż odzyska swobodniejszy oddech. Był bardzo osłabiony, ale instynktownie wyczuwał, że niedługo nastąpi drugi atak. Wziął torbę z węglem i ruszył w stronę domu. Na szczęście zostawił furtkę otwartą. Miss otworzyła drzwi, spojrzała niedowierzająco na torbę z węglem i zawołała: — How lovely! — przeszła na angielski, jak zwykle w chwilach wzruszenia. — Zaraz rozpalę ogień na kominku! Odebrała od niego torbę i pobiegła do salonu. Zdążył dotrzeć do swego pokoju i zamknąć za sobą drzwi. Ale wtedy właśnie uderzyła go fala tak straszliwego bólu, że nogi się pod nim ugięły. Upadł na dywan. W tej pozycji znalazła go po chwili Emma. Stracił przytomność. PRZED ZMIERZCHEM W pięć dni później, 7 grudnia 1915, dr Desjardin operował Klaudiusza. Rak. Operacja się udała, co oznaczało, że zamiast krótkiej agonii czeka go długa męka. Po wyjściu ze szpitala był bardzo osłabiony i schudł tak, że ubranie wisiało na- nim. W domu zaczęły się naświetlania radem, bolesne i męczące. Przez kilka tygodni świtał promyk nadziei. Wkrótce zgasł. Nie pozostawało już nic innego, jak czekać na śmierć. Ale rak to choroba, która się nie śpieszy. Mijały tygodnie, miesiące. Należał teraz do światowego bractwa ludzi beznadziejnie chorych, żyjących nao jakiejś ziemi niczyjej, zawieszonych między życiem a śmiercią. Już nie żyli, ale jeszcze nie umarli. Serce nadal biło. Bez sensu, jak owe zegary bez wskazówek, które nadal tykają. Mógł trochę chodzić, trochę jeść, trochę mówić. Mógł nadal się uśmiechać, ale niewiele miał powodów do uśmiechu. Dzięki środkom znieczulającym bywały chwile, kiedy nie czuł bólu. Robił wtedy wspaniałe plany, pisał do wydawców o utworach, które zamierza skomponować. Jeszcze kilka sonat. Operę. Oczywiście, napisze swą operę... Nareszcie ma spokój i będzie mógł się zabrać do pracy. Może przecież pracować w łóżku. Ileż to muzyki napisał kiedyś w łóżku!... Te zrywy nie trwały długo. Powracał ból, nieustępliwy, bezlitosny, niezrozumiały. A wraz z nim pragnienie śmierci, nieuchronnej, lecz wciąż jeszcze zwlekające; 636 nadejściem. Chwilami wyrywały mu się z ust bolesne ^argi. Kiedy wreszcie człowiek zdobędzie prawo do Liierci szybkiej, bezbolesnej, godnej? Śmierci, która rZyjdzie, zanim człowiek zmieni się w ruinę, na którą ^ie można patrzeć, zadręczającą bliskich, budzącą w nich nienawiść... Czyż trzeba popełnić morderstwo, by zasłużyć sobie na łaskę szybkiej śmierci? Kiedyż człowiek uwolni śmierć od umierania! Dopytywał się czasami o przebieg wojny. Minęły trzy lata, a ona trwała nadal. Równie bezsensowna jak jego ból, nie kończąca się jak jego choroba. Miliony ludzi stały naprzeciw siebie, po dwóch stronach skrawków ziemi, białej w zimie, zielonej w lecie. Gdy czuł się trochę lepiej, budził się w nim patriota. Perorował, że każdy Francuz musi spełnić swój obowiązek. Desjardin przestałby wreszcie mówić mu, że jest za słaby, aby cokolwiek robić, kiedy on przecież czuje się znakomicie. Wiedząc, że jego nazwisko ściągnie publiczność, zgodził się wystąpić na trzech imprezach dobroczynnych. Na ostatniej, 5 maja 1917, dane mu było usłyszeć swe Boże Narodzenie dzieci, które nie mają już domu. Publiczność była wstrząśnięta. Utwór trzykrotnie powtarzano. Kiedy przyszła na niego kolej, aby wyjść na scenę, ledwie trzymał się na nogach. Skończył grać i z trudem stanął przy fortepianie. Emma patrzyła, wstrzymując oddech i modląc się, by publiczność przestała klaskać i pozwoliła mu zejść z estrady. Ale wszyscy wstali i klaskali, jakby przeczuwając, że nie zobaczą już nigdy więcej swego „Claude de France" — jak go zaczęto nazywać. Kłaniał się, uśmiechał, mówił coś, czego nikt nie był w stanie usłyszeć, w końcu dał znak, że dłużej już nie potrafi stać. Pośpiesznie, powłócząc nogami wyszedł i padł w ramiona Emmy. Mimo iż trwała wojna, wiadomość o jego chorobie rozeszła się po całym kraju i Europie. Od przyjaciół i nieznajomych nadchodziły listy z wyrazami współczuła. Ludzie przychodzili do domu Debussych, by zapy- 637 tac o jego zdrowie, i zostawiali na srebrnej tacy wizytówki. Znalazła się wśród nich jakaś ubogo ub kobieta w średnim wieku która podchodziła tlk kobieta w średnim wieku, która podchodziła ylk furtki i nie chciała wejść dalej. Zostawiała kilka kw 1 ków i nie podawała swego nazwiska. — Proszę mu tylko powiedzieć, że te kwiaty Są starej przyjaciółki. Przez dłuższy czas udało się jej zachować tajemnic aż pewnego dnia Chouchou podeszła do furtki. W chwi lę potem wpadła do pokoju ojca. Opowiadała o bardzo starej, sympatycznej pani, która miała zielone oczy. — Tatusiu, słowo daję, ona naprawdę miała zielone oczy! Starsza pani pogłaskała ją po policzku, zapytała o imię, uśmiechnęła się i poszła. Tak więc tajemnica przestała być tajemnicą. Gaby, osamotniona, bo jej przyjaciel wrócił do Buenos Aires, gdy tylko wybuchła wojna... Gaby, znowu biedna, którą zrujnował jej patriotyzm i rosyjskie obligacje *. Jeszcze kilka strasznych miesięcy. Strasznych dla Klaudiusza i dla wszystkich. Na początku 1918 roku nagle rozgorzały bitwy na wszystkich frontach. Niemcy podjęli ostatnią, rozpaczliwą ofensywę i zaczęli bombardować Paryż z ciężkich dział. Co dwadzieścia minut olbrzymie pociski spadały ze straszliwym hukiem na miasto, zabijając ludzi i siejąc zniszczenie. Dla Klaudiusza każda godzina oznaczała teraz nowe cierpienia, bo rak również rozpoczął swą ostateczną ofensywę. Morfina coraz mniej skutecznie tłumiła ból. Chwilami tracił przytomność, na krótko zaznajamiając się z czekającym go spokojem śmierci. Kiedy się budził, przy i Po wojnie Gaby wyjechała z Paryża i pracowała jako gospodyni domowa. W końcu wróciła do Orbec, gdzie umarła 12 maj-1945, na miesiąc przed ukończeniem siedemdziesiątego dziewiątego roku życia. Pasteur Vallery-Radot w swej pracy Tel ćtait Debussy cytuje słowa Alfreda Cortot, który dobrze znał Gaby pod koniec jej życia: „Ona naprawdę kochała go do śmierci". 638 F g0 łóżku zawsze była Emma. Czy ona nigdy się nie ijad2ie? sk3d bierze tyle sił, by dzień po dniu, miesiąc 0 miesiącu znosić to straszliwe napięcie? A wszystko fylko po to, by mógł zobaczyć jej uśmiech, kiedy otwierał oczy, by wiedział, że ona nadal jest przy nim i że ^stanie przy nim aż do samego końca. Była też przy nim, gdy koniec ten nastąpił 25 marca 1918 o szóstej wieczorem. Nad Paryżem huczały pociski. Na szybach raz po raz wykwitały pomarańczowe łuny. Chouchou spała spokojnie w swoim pokoju, jak to się zdarza trzynastoletnim dzieciom, kiedy są bardzo zmęczone. Klaudiusz i Emma spojrzeli na siebie. Wiedzieli, że Śmierć weszła do pokoju chorego. Emma ujęła jego wychudzoną, niemal przeźroczystą rękę. Żegnali się bez słów, bez łez, zabrakło im już łez. Spojrzał po raz ostatni, wpatrywał się długo, jakby chciał zabrać z sobą jej obraz. Uśmiechnęła się, a jego wargi zadrżały. Próbował się uśmiechnąć i zamknął oczy. Koniec MAŁA KRONIKA ŻYCIA I TWORCZOScr 22 sierpnia w Saint-Germain-en-Laye, rue Au Pain 28, przychodzi na świat Achille-Claude de Bussy, syn Manuela-Achilles de Bussy'ego i Wiktoryny Manoury, prowadzących sklep z fajansami. 1864 31 lipca Klementyna de Bussy oraz Achille-Antome Arosa trzymają do chrztu Debussy'ego. Pod koniec roku rodzina Debussych przenosi się do Paryża (Clichy). Pierwszy pobyt w Cannes. 1870 1871 Achille-Claude przebywa ponownie z matką i rodzeństwem u swej ciotki Klementyny w Cannes. Tam pobiera pierwsze lekcje fortepianu u Jean Ceruttiego. Jego ojciec walczy w szeregach Gwardii Narodowej, awansuje do rangi kapitana, a po upadku Komuny zostaje uwięziony w Satory. Po powrocie do Paryża Debussy bierze lekcje fortepianu u pani Maute de Fleurville. * Kroniką dołączono do wydania polskiego. 640 1872 j^anu Debussy opuszcza więzienie. 28 X Claude zostaje przyjęty do Konserwatorium (klasa fortepianu F. Mar-tl i solfeżu A. Lavignaca). 1875 pierwsze wyróżnienie z fortepianu na dorocznym popisie za wykonanie Ballady F-dur Chopina. 1876 pierwszy koncert, pierwsza kompozycja (Nuit d'e~toiles). I medal z solfeżu. 1877 II nagroda z fortepianu. Rozpoczyna naukę harmonii w klasie E. Duranda. 1878 Postępy w nauce w Konserwatorium. Pisze pieśni; dwie z nich zostaną wydane w 1891 r. 1879 Spędza wakacje w zamku Chenonceaux nad Loarą akompaniując Mrs. Pelouze-Wilson. Ostatni rok w klasie fortepianu Marmontela (usunięty za brak postępów). W październiku wstępuje do klasy akompaniamentu A. Bazille'a. 1880 Wakacje w Interlaken, Arcachon i Fiesole u Nadieźdy von Meck, gdzie pełni różne funkcje muzyczne. W grudniu zapieje się do klasy kompozycji E. Guirauda. Zostaje akompa-Matorem na kursach śpiewu Mme Moreau-Santi, gdzie podaje Mme Marie-Blanche Vasnier. Liczne kompozycje, m. F. Symphonie en si, Trio en soi, pieśni. 641 1881 Pierwsza młodzieńcza miłość do Marie-Blanche Vas * Pierwsza podróż do Rosji i pobyt we Włoszech u pani y^ Meck. Studia w klasie Guirauda w towarzystwie P. Duk° Pisze wyłącznie pieśni. 1882 Pisze liczne pieśni. Sprzedaje i wydaje pierwszą kompozycję Nawiązuje zażyłe stosunki z domem państwa Vasnier; akompaniuje pani Vasnier w wykonaniach pieśni. Przystępuje do Konkursu Rzymskiego — bez powodzenia. Kilka miesięcy spędza z rodziną von Meck w Rosji i Wiedniu, gdzie ogląda Tristana Wagnera. 1883 Zdobywa pierwszą z drugich nagród w Konkursie Rzymskim. Akompaniuje chórowi „Concordia". Nadal w klasie kompozycji. 1884 I nagroda w Konkursie Rzymskim (Uenfant prodigue). 1885 Przybywa do Villi Medici w Rzymie. Pracuje nad Dianę aw bois. Pobyt w Fiumicino. Koresponduje z panem Vasnier. Sprowadza książki i paryskie czasopisma. Dwukrotnie wyjeżdża z Rzymu do Paryża. Jako pierwszą „wysyłkę rzymską" przedstawia Zuleimę- 642 1887 pruga „wysyłka rzymska" — suita symfoniczna Printemps. powrót do Paryża w marcu. Spotkania z panią Vasnier kontakty z poetami-symbolistami. 1888 pebussy zostaje przyjęty do Sociśte Nationale de la Musi-qtie. Kończy Ariettes oubliees do wierszy Verlaine'a. Przedstawia La damoiselle elue jako trzecią „wysyłkę rzymską". Odwiedza Bayreuth. 1889 Styka się z muzyką jawajską na Wystawie Powszechnej. Bayreuth po raz drugi. Bywa na wtorkach u Mallarmego. Powstają: Fantaisie, Petite suitę, Ciną poemes de Baude-laire. 1890 Bailly wydaje Ciną poemes de Baudelaire. Debussy rozpoczyna Rodryga i Szimenę do tekstu Catulle'a Mendesa; poznaje wydawcę G. Hartmanna. Pierwsze zetknięcie sięzGa-by Dupont (Lhery). 1891 Początek znajomości z Erykiem Satie. Nowe pieśni. Marsz szkocki. 1892 Wyprowadza się od rodziców i zamieszkuje z Gaby. Daje lekcje fortepianu. Jego utwory poetyckie, Proses lyriąues, ukazują się drukiem. 643 1893 Pierwsze wykonanie i wydanie La damoiselle elue. sza fala popularności. Zażyłość z Chaussonami. Udział w se ansach wagnerowskich Catulle'a Mendesa. Rozpoczyna Pe-leasa i Melizandę, pisze muzykę do swych Proses lyriqUes i Kwartet smyczkowy. 1894 Krótkotrwałe zaręczyny z śpiewaczką Teresą Roger. Koncert kompozytorski w Brukseli. Preludium do ^Popołudnia fauna». Początek przyjaźni z Louysem. Kontynuuje pracą nad Peleasem. Koniec pierwszej wersji Peleasa i Melizandy. Współpraca z Louysem — projekty nie zrealizowane. Poszukiwania wystawcy dla Peleasa. Projekt muzyki do La saulaie Rossettiego. 1897 Pracuje nad Nokturnami i Pieśniami Bilitis. 1898 Zerwanie z Gaby i przeprowadzka. Ukończenie Pieśni Bilitis. 1899 Kończy Nokturny. 19 października żeni się z Lilly Texier. Ukazują się Pieśni Bilitis. 644 1900 fconcert dzieł Debussy'ego w ramach Wystawy Powszechnej. Umiera Hartmann. 1901 pisze felietony do „Revue Blanche". Poznaje Ravela. Powstają: Pour le piano, muzyka sceniczna do Pieśni BiliU* Louysa. Pierwsze wykonanie wszystkich Nokturnów. 1902 Kicardo Vińes gra z sukcesem Pour le piano. Općra-Comi-que wystawia Peleasa i Melizandę. Premiera 30 IV przyjęta burzliwie, wywołuje zażarte spory krytyków; następnie powodzenie spektaklu ustala się. Debussy pracuje nad Diabłem z dzwonnicy. 1903 1 lutego otrzymuje Legię Honorową. Pisze fortepianowe Estampes. Para się krytyką muzyczną w „Gil Blas". Poznaje Mme Bardac. 1904 Debussy wiąże się z Emmą Bardac. Lilly Debussy próbuje popełnić samobójstwo. Przyjaciele odsuwają się od Debus-sy'ego. Powstają: Masąues, Uisle joyeuse, Chansons de France. 1905 Hozwód z Lilly. Debussy zamieszkuje z Emmą, przychodzi na świat Emma-Claude. Debussy odsprzedaje wszystkie prawa do Peleasa Durandowi. Kończy Morze, Images (I) na fortepian. R. Vińes wykonuje Masąues i Uisle joyeuse. Pierwsze wykonanie Morza rozczarowuje krytyków. 645 1906 Vińes wykonuje Images na fortepian. Debussy zaabsorbowany sprawami rodzinnymi. Poznaje Wiktora Segalena, spoty, ka Straussa. Pracuje nad Iberią, Królem Learem. 1907 Peleas wystawiony w Brukseli i Frankfurcie. Debussy koń-czy Images (II) na fortepian. Planuje muzykę do Siddharthy Segalena i adaptacji Tristana i Izoldy przez Moureya. 1908 Legalizacja związku z Emmą. Ugruntowuje się światowe powodzenie Peleasa: premiery w Lyonie, Mediolanie, Monachium, Berlinie i Nowym Jorku. Debussy dyryguje Morzem zyskując wielki sukces. Zaproszony do Londynu dyryguje tam swoimi utworami. Kończy Trois chansons de Charles d'Orleans, entuzjastycznie przyjęte pod jego dyrekcją. Próbuje pisać muzykę do Orfeusza Segalena. Children's Corner. W Anglii ukazuje się pierwsza monografia o Debussym. 1909 Początki choroby, pierwsza operacja. Laloy ogłasza pierwszą francuską monografię o kompozytorze. Debussy wchodzi w skład Rady Naczelnej paryskiego Konserwatorium. Peleas w Pradze i Monachium, oraz w Londynie pod dyrekcją De-bussy'ego. 1910 Preludia na fortepian (I), Trois ballades de Francois Villon, dwa z Images na orkiestrę (przyjmowane rozmaicie przez publiczność), scenariusz do Masąues et bergamasąues dla Diagilewa. Debussy odwiedza Budapeszt i Wiedeń jako dyrygent i wykonawca swych utworów. Umiera ojciec kompozytora. Ukazuje się zbiór polemik Le cas Debussy. 646 1911 Męczeństwo św. Sebastiana zostaje ukończone i wystawione. Spektakl przyjęty chłodno. Debussy dyryguje w Turynie. 1912 Kończy Images na orkiestrę oraz Jeux. Podejmuje regularną współpracę z „Revue SIM". Balety Rosyjskie wystawiają popołudnie fauna w choreografii Niżyńskiego, która staje się przyczyną skandalu. Opera-Comique daje 100 przedstawienie Peleasa. 1913 Preludia na fortepian (II), Boite d joujoux. Diagilew wystawia Jeux. Debussy dyryguje swoimi utworami w Moskwie i Petersburgu. 1914 Powstają Epigraphes antiąues. Podróże artystyczne do Rzymu, Amsterdamu i Hagi, Londynu. Debussy składa u wydawcy zbiór felietonów Monsieur Croche antidilettante. Proponują mu fotel w Akademii Sztuk Pięknych, lecz wybory odwlekają się, po czym wybucha wojna. Chroni się z rodziną w Angers, wchodzi w skład komitetu opieki nad rodzinami muzyków-wojskowych, tam pisze Berceuse heroiąue „ku czci Alberta I belgijskiego i jego żołnierzy". 1915 Daje z Casellą koncert na rzecz włoskiego Czerwonego Krzyża. Opracowuje dla Duranda utwory Chopina do wydania dzieł zebranych. Umiera matka Debussy'ego. Tworzy En blanc et noir — 3 kaprysy inspirowane cyklem Goyi „Okru- 647 cieństwa wojny", 12 Etiud, 2 sonaty, pieśń Noel des enfants ąui nfont plus de maison. Ponownie poddaje się operacji-ustalenie diagnozy nowotworowej. 1916 Niemal cały rok spędza pod znakiem choroby. W grudniu rozpoczyna pracę nad Sonatą na skrzypce i fortepian, wraca do Zagłady domu Usherów, uczestniczy w koncercie na rzecz jeńców wojennych. 1917 Organizuje i uczestniczy w szeregu koncertów dobroczynnych. Na koncercie swych dzieł 5 maja po raz ostatni występuje publicznie. Podczas paromiesięcznego pobytu w St.-Jean-de-Luz kończy trzecią Sonatę. Przekazuje J. Durando-wi nie dokończone libretto do Zagłady domu Usherów. W listopadzie Marguerita Long, z którą dużo pracował podczas wakacji, zagra 3 Etiudy, po raz pierwszy wykonując jego utwory. 1918 Aktualizuje się sprawa członkostwa Akademii; 23 marca Debussy z najwyższym trudem podpisuje odpowiednie papiery. 25 marca umiera. Pogrzebany na Pere Lachaise 29 marca podczas pierwszego ciężkiego bombardowania Paryża; do końca ceremonii wytrwało około 20 osób. Po roku trumnę przeniesiono — zgodnie z jego życzeniem — na cmentarz Passy. 648 SPIS WAŻNIEJSZYCH KOMPOZYCJI DEBUSSY'EGO Opery i inne rodzaje dramatyczne Peleas i Melizanda (1893—1902) Męczeństwo świętego Sebastiana (1911) Balety Kkamma (1913) Jeux (1912) La bolte & joujoux (1913) Symfoniczne Symphonie en si (1881) Printemps (1887) Preludium do ^Popołudnia fauna» (1894) Nokturny (1898) Morze (1905) Images (1912) Instrument solo z orkiestrą Fantazja na fort. i ork. (1890) Danses na harfę i ork. smyczk. (1904) Rapsodia na saksofon alt i ork. (1905) Kameralne Trio en soi na fort., skrzypce i wiol. (1880) Kwartet smyczkowy (1893) Rapsodia na klarnet i fort. (1910) 649 Petite piece na klarnet i fort. (1910) Syrinx na flet solo (1913) Sonata na wiolonczelę i fort. (1915) Sonata na flet, altówkę i harfę (1915) Sonata na skrzypce i fort. (1917) Fortepianowe Petit suitę na 4 ręce (1889) Suitę bergamasąue (1905) Marche ecossaise (1891) Pour le piano (1901) Estampes (1903) Masąues (1904) Uisle joyeuse (1904) Images I seria (1905) Images II seria (1907) Childrens's Corner (1908) Preludia I księga (1910) Preludia II księga (1913) Epigraphes antiąues na 4 ręce (1914) En blanc et noir na 2 fortepiany (1915) Etiudy 2 tomy (1915) Chóralne a cappella Chansons de Charles d'Orleans (1908) Pieśni (ważniejsze zbiory): Ariettes oubliees (1888) Ciną poemes de Baudelaire (1889) Fetes galantes (1891) Proses lyriąues (1894) Chansons de Bilitis (1898) Chansons de France (1904) Fetes galantes II zbiór (1904) Le promenoir de deux amants (1910) Trois poemes de Stephane Mallarme (1913) 650 Kantaty i inne utwory wokal no-instrumentalne printemps (1884) L'enfant prodigue (1884) Zuleima (1886) La damoiselle elue (1888) Nieukończone Dianę au bois (1886) Rodryg i Szimena (1892) Diabeł w dzwonnicy (1912) Le roi Lear (1906) Zagłada domu Usherów (1917)SPIS TREŚCI Przed świtem .... Księga pierwsza Miłość przychodzi zbyt wcześnie 37 Księga druga G aby..................................................................................................... 241 Księga trzecia U szczytu...................................................................................... 515 Przed zmierzchem ...............,..................................................635 Mała kronika życia i twórczości.....................................................„.. 640 Spis ważniejszych kompozycji Debussy 'ego.............................. 649 Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków, al. Krasińskiego 11 a. Printed in Poland. Wyd. II, 50.170 egz., 30,7 ark. wyd., 43 ark. druk. Papier offset. III kl. 80 g rola 84 cxa Druk fotooffsetowy ukończono w 1987 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku. Zam.nr 460/86. A-ll/354. Cena za vol. I/II zł 800.-