Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1239 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
tytu�: "Bajki nie tylko dla dzieci"
autor: ks. Mieczys�aw Mali�ski
tekst wklepa�:
[email protected]
Wroc�aw 1986
IMPRIMATUR
Kuria Metropolitalna Wroc�awska
l. dz 2120/85 � dnia 3 maja 1985 r.
Henryk Kord. Gulbinowicz
Arcybiskup Metropolita Wroc�awski
Ok�adk� i ilustracje projektowa� Edward Lutczyn
Redakcja techniczna Marian Gaw�dzki
Korekta Anna Kurzyca i Ma�gorzata Kuniewska
Wydawnictwo Wroc�awskiej Ksi�garni Archidiecezjalnej
50-329 Wroc�aw, Pl. Katedralny 19 � tel. 22-72-11
Wydanie II. Nak�ad 19 000 + 350 egz. Ark. wyd. 8,0.
Ark. druk. 7,5. Papier druk. sat. kl. V, 70 g. 70 X 100.
Druk uko�czono w pa�dzierniku 1986 r.
Drukarnia "Tumska" � Wroc�aw, ul. Katedralna 1/3.
�arn. 65/86. Cena z� 150,�
* * *
SPIS RZECZY
Kalif za si�dm� g�r� ... 2
Czwarty kr�l ... 5
Tytus - syn kowala ... 9
Krzysztof ... 21
Jest taki kwiat ... 25
O Szejku i o �mierci ... 29
Czarny rycerz ... 31
Nie taki diabe� straszny, jak go maluj� ... 38
Ludzkie krzy�e ... 46
Opowiadanie wigilijne ... 49
Jakub maszeruje do nieba ... 55
Rozbity dzban ... 58
�wi�ty Miko�aj ... 60
�wi�ty Miko�aj przychodzi raz w roku ... 67
Kuternoga ... 71
Ostatni zakonnik ... 78
Sen o nadziei ... 84
Pilny list do �w. Miko�aja ... 89
�pi�cy rycerze w Tatrach ... 91
* * *
KALIF ZA SI�DM� G�R�
Pewien bogaty kalif obchodzi� urodziny. Sprosi� na nie swoich bogatych przyjaci�. Przyjechali na ros�ych wielb��dach, otoczeni kolorowo ubran� s�u�b�. Rozszumia�y si� dziedzi�ce gwarem ludzkim, kwikiem koni, ujadaniem ps�w, pochrapywaniem wielb��d�w. Wype�ni�y si� ci�b� ludzi i zwierz�t. Dostojnych go�ci wita� serdecznie gospodarz pe�en u�miech�w i wznios�ych s��w i prowadzi� do wn�trza pa�acu. Co chwila og�aszano przybycie kolejnych, wa�nych, m�drych, bogatych osobisto�ci. A� wreszcie zacz�o si� przyj�cie. S�udzy roznosili �wietne napoje, wykwintne przysmaki. Gra�a muzyka, zacz�to ta�czy�. Go�cie znakomicie si� bawili, �artowali, dowcipkowali, opowiadali ucieszne historie. Ci, kt�rzy nie ta�czyli, zajmowali miejsce przy sto�ach albo spacerowali po ogromnych, wyk�adanych marmurami salach. Niekt�rzy schodzili po szerokich schodach do parku. Szli �cie�kami, wysypanymi t�uczonym kamieniem, wij�cymi si� po�r�d drzew i krzew�w. Podziwiali przystrzy�one trawniki, wspania�e kwietniki obsadzone prze�licznie rozkwit�ymi kwiatami. Przygl�dali si� �ab�dziom p�ywaj�cym po sadzawce i liliom wodnym. Siadali na marmurowych �aweczkach przys�uchuj�c si� szemrz�cym fontannom i �piewom ptak�w. Tymczasem okoliczni mieszka�cy zaciekawieni tym, co si� dzieje w pa�acu, nadci�gali ze wszystkich stron. To by�a w przewa�nej cz�ci biedota tamtejsza, drobni wyrobnicy, ubodzy ch�opi, parobcy pracuj�cy u bogatych wie�niak�w, dziewcz�ta stajenne, ma�e dzieci a nawet starcy i staruszki, kt�rzy swoje lata wys�u�yli i �yli na �askawym chlebie. Teraz zajmowali miejsca przy ogrodzeniu pa�acowym, aby patrze�, s�ucha�, podziwia�. Wie�� o uroczysto�ci rozesz�a si� szybko po okolicy i coraz wi�cej ludzi ubogich, szukaj�cych grosza, zarobku, strawy, sensacji, przygody �ci�ga�o z pobliskich wiosek i przysi�k�w, �eby ogl�da� te wszystkie wspania�o�ci. T�oczyli si� jedni przez drugich do ogrodze� pa�acowych i gapili si� z rozdziawionymi ustami post�kuj�c z przej�cia. Patrzyli na stoj�ce na dziedzi�cu wielb��dy i s�u�b� w pi�knych strojach. Przygl�dali si� dostojnym go�ciom. Ale nie tylko ludzie i zwierz�ta byli godni podziwu. Patrzyli z nabo�nym szacunkiem na park z g�st�, r�wno strzy�on� traw�, na szumi�ce fontanny, prze�liczne kwiaty, roz�o�yste palmy, strzeliste cyprysy. Dzieciaki popiskiwa�y z uciechy, widz�c sztukmistrz�w wyczyniaj�cych swoje dziwno�ci. Biednych ludzi gromadzi�o si� coraz wi�cej i wi�cej. Tymczasem zapad� wiecz�r, na podw�rkach i w alejach parku zapalono r�nokolorowe lampiony. Ogr�d przemieni� si� w bajkowy �wiat: na tarasie ta�czy�y nimfy. Krasnale wychodzi�y z altanek i rozdawa�y go�ciom zabawne prezenty. Na jezioro wyp�yn�a ��d� barwnie wymalowana, pe�na muzykant�w przebranych za zwierz�ta morskie. Ciemne niebo rozja�nia�y co chwila sztuczne ognie. Rozb�ys�y �wiat�a pa�acu. Przez kryszta�owe okna zgromadzone t�umy n�dzarzy widzia�y barwne wn�trza salon�w, marmurowe �ciany, srebrne �wieczniki, ogromne lustra. Z wyba�uszonymi oczami patrzyli na �wietnie ubranych m�czyzn i damy w strojach z�otem wyszywanych, w naszyjnikach z drogich kamieni, w misternie robionych zausznicach. P�yn�y godziny. Biedacy najpierw byli zachwyceni tymi wszystkimi cudowno�ciami. Ale w miar� up�ywu czasu, gdy si� ich oczy napas�y ogl�danymi lud�mi, zwierz�tami, kwiatami, drzewami, gdy si� ich ciekawo�� zaspokoi�a, gdy och�on�li, spojrzeli na siebie. Zobaczyli, �e s� obtargani, brudni. Poczuli czczo�� w �o��dkach. Wtedy pojawi� si� gniew. Bo oni byli g�odni, a patrzyli na p�miski za�o�one najwyszuka�szymi potrawami, ca�e g�ry mi�sa, stosy najrozmaitszych ciast, tort�w, kryszta�owe naczynia wype�nione kolorowymi napojami. Ros�a nienawi��. Na pocz�tku rozgl�dali si� po sobie, badaj�c czy inni podobnie my�l�. Jeszcze nie wiedzieli, czy mog� si� o�mieli� wo�a� o sprawiedliwo��, jeszcze nie wiedzieli, czy si� nie myl�, czy wolno im si� oburzy�. Nagle kto� bardziej porywczy wykrzykn��, wyci�gn�� r�k� ku g�rze gro��c. Wtedy jakby na has�o, na kt�re wszyscy czekali, wybuchn�� krzyk. Krzyk protestu, b�lu, g�odu. Dot�d ani gospodarz, ani nikt z go�ci nie zdawali sobie sprawy z tego, co si� dzieje na zewn�trz. Owszem, dostrzegali k��bi�cy si� t�um za ogrodzeniem, ale nie zwracali na to wi�kszej uwagi, my�leli: ot, gawied�, posp�lstwo. Dopiero teraz wyszli z zaciekawieniem na taras, niekt�rzy nios�c jeszcze w r�kach kielichy, ciastka, przysmaki. Wyt�ali oczy - bo wychodzili z jasnych pomieszcze�, z oczami nie przyzwyczajonymi do zmroku - wpatrywali si� w ciemno��. Ale nie byli w stanie nic dostrzec. Dobiega� do nich tylko szum g�os�w ludzkich jak szum nawa�nicy czy wzburzonego morza. Naraz kolejna raca wybieg�a na niebo i p�kaj�c jak owoc granatu o�wietli�a okolic� pa�acu. Wtedy dopiero go�cie i gospodarz spostrzegli zwarty t�um ludzi. Teraz dopiero zobaczyli, �e ca�y pa�ac jest otoczony szczelnym pier�cieniem tysi�cy w�ciek�ych ludzi, g�odnych, ��dnych rabunku. Teraz zdali sobie spraw� z niebezpiecze�stwa, w jakim si� znale�li. Wszyscy przel�kli si�. Niekt�rzy wpadli w pop�och. Rozleg�y si� okrzyki kobiet, histeryczny p�acz. Przerwano zabaw�. Wycofano si� z tarasu do pomieszcze�. Pogaszono �wiat�a. Muzyka przesta�a gra�. Go�cie skupili si� wok� gospodarza, kt�ry zreszt� by� tak samo bezradny jak inni. Zdawa�o si�, �e nic nie potrafi uratowa� pa�acu przed katastrof�. Wtedy podszed� do gospodarza jego stary s�uga, kt�ry go zna� od dziecka, nosi� na r�kach i kocha� jak swojego syna, i rzek�:
- Panie, czy chcesz, �eby oni st�d odeszli? Gospodarz popatrzy� na niego zdumiony, nie bardzo wiedz�c o co mu chodzi. Odpowiedzia�:
- Oczywi�cie �e tak, ale jak to zrobi�?
- Ja spr�buj� - odrzek� s�uga.
- Ale jak, w jaki spos�b? Jak ty sobie poradzisz? Stary s�uga bez s�owa wyszed� na taras. Gdy t�um go zobaczy�, okrzyki nasili�y si�. On sta� bez ruchu. Czeka� cierpliwie. Po chwili wyci�gn�� r�k�. Krzyki przycich�y, a gdy si� uspokoi�o zupe�nie, zacz�� powoli, wyra�nie, g�o�no, jak go tylko na to by�o sta�, m�wi�:
- M�j pan nie ma tyle jedzenia, a�eby was wszystkich wykarmi�. Nie ma tyle picia, a�eby was wszystkich napoi�. Nie ma tyle ubra�, �eby wszystkim wam da�. Nie ma tyle pieni�dzy, �eby wszyscy byli obdarowani. Ale za siedmioma g�rami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami, za siedmioma morzami mieszka pot�ny kalif, kt�ry jest bardzo bogaty. I bardzo dobry. Ktokolwiek do niego przyjdzie, dostanie od niego wszystko, czego potrzebuje i o co poprosi. U niego ka�dy z was mo�e tyle zje��, ile potrafi, mo�e tyle si� napi�, ile zechce, mo�e takie otrzyma� szaty, jakie tylko b�d� mu si� podoba�y, mo�e wzi�� od niego tyle z�ota, ile tylko potrzebuje. Stary s�uga sko�czy�. Cisza w�r�d ludzi wci�� trwa�a. Po chwili rozleg�y si� jakie� chichoty i �miechy. Ale potem znowu si� uciszy�o. Naraz oderwa� si� z tego ogromnego t�umu zgromadzonego pod pa�acem jeden cz�owiek, potem drugi i trzeci, i zacz�li i�� tam, gdzie s�uga wskaza�. Potem ju� du�e grupy i wreszcie wszyscy ludzie zacz�li odp�ywa� we wskazanym kierunku. A� nikt nie pozosta�. Zebrani go�cie razem z gospodarzem obserwowali to, co si� sta�o, s�yszeli wszystko, co zosta�o powiedziane i wprost nie mogli uwierzy� swoim oczom. Obst�pili starego s�ug�. Gratulowali mu sukcesu, dzi�kowali za uratowanie im �ycia. �miali si� do niego, poklepywali po ramieniu. On sam sta� w�r�d nich milcz�cy i powa�ny. Go�cie w ko�cu stwierdzili, �e je�eli niebezpiecze�stwo naprawd� min�o i nic im nie grozi, i pod pa�acem nie ma ju� nikogo, wobec tego nic nie przeszkadza, �eby mo�na by�o bawi� si� dalej. Gospodarz da� znak, zapalono �wiat�a w pa�acu i lampiony w ogrodach. Rozszumia�y si� fontanny. Muzyka znowu zacz�a gra�. S�u�ba znowu zacz�a roznosi� potrawy i napoje, i znowu zacz�y si� ta�ce i �piewy, rozmowy, �arty i �miechy. Szybko zapomniano o tym, co przed chwil� si� dzia�o. Zapomnia� i gospodarz w wirze swych zaj��. Naraz podszed� do niego ten sam stary s�uga i rzek�:
- Panie, mam pro�b�.
- M�w. Jestem ci przecie� bardzo zobowi�zany. Zawdzi�czam ci �ycie.
- Czy pozwolisz, �ebym i ja tam poszed�? Gospodarz spyta� go zdziwiony:
- A dok�d ty chcesz i��?
- Za si�dm� g�r�, za si�dm� rzek�, za si�dmy las, za si�dme morze.
- Po co? - zdumia� si� pan.
- Bo tam mieszka pot�ny Kalif, kt�ry ka�demu cz�owiekowi, jaki do niego przyjdzie, da tyle jedzenia, ile on tylko zechce, da tyle picia, ile on tylko zapragnie, da tyle szat, ile on tylko potrzebuje, da tyle z�ota, ile on tylko uniesie. Gospodarz zacz�� si� �mia� z niego:
- Przecie� to wszystko nieprawda. S�uga z ca�� powag� odpowiedzia�:
- O panie, je�eli tylu uwierzy�o, czy to mo�e by� nieprawda?
* * *
CZWARTY KR�L
M�wi�, �e by� i czwarty kr�l, kt�ry zobaczy� gwiazd� zwiastuj�c� Jezusa i zapragn�� z�o�y� nowo narodzonemu Kr�lowi �ydowskiemu pok�on. Wiedzia�, �e to ma by� Kr�l Mi�o�ci. I gdy my�la� o tym, jaki dar Mu przynie��, przypomnia� sobie o najwi�kszym swoim skarbie przechowywanym z ca�� pieczo�owito�ci�. To by� ogromny rubin o przepi�knym czerwonym kolorze. Otrzyma� ten kamie� od ojca przy swoim urodzeniu. Wiedzia�, �e do kraju �ydowskiego jest daleka i trudna droga. Wybra� najlepsze wielb��dy i os�y, najlepsze s�ugi. Poleci� na�adowa� na zwierz�ta zapasy wody, jedzenia, ubrania na dalek� drog�. Wzi�� ze sob� du�� sum� pieni�dzy. Zawiesi� rubin w sakiewce na szyi i pojecha�. Gwiazda wskazywa�a drog�. Dop�ki jecha� przez sw�j kraj, wszystko by�o jasne i proste. Ludzie znali go dobrze. Znali jego m�dro��, jego wielkie serce. Pozdrawiali go z mi�o�ci� i �yczliwo�ci�. Zmieni�o si� potem, gdy wszed� w obce kraje. Zmieni�o si� nie tylko dlatego, �e to by� obcy �wiat, obcy ludzie, obcy j�zyk, ale dlatego, �e napotka� na rzeczy, kt�rych nie spodziewa� si� spotka�. Po jakim� czasie wjecha� w kraj nawiedzony susz�. Zobaczy� spalone pola, spalone lasy, usch�e drzewa, ziemi� przepalon� na proch. Napotka� wsie nawiedzone kl�sk� g�odu. Ludzi wysch�ych z wycie�czenia, �ebrz�cych o gar�� strawy, umieraj�cych z g�odu. Zacz�� rozdawa� to, co mia� ze sob�
- jedzenie, wod�. W kt�rym� momencie zawaha� si�: gdy rozdam wszystko, czy potrafi� dojecha� do Jezusa. Ale waha� si� tylko chwil�. Jakby poczu� ogie� rubinu, kt�ry nosi� na piersi. Przecie� je�eli Ten, do kt�rego jad�, jest Kr�lem Mi�o�ci, nie mog� post�powa� inaczej. Rozda� wszystko. Ale to jego ,,wszystko" by�o za ma�o. Trzeba by�o rozpocz�� jak�� akcj� pomocy g�oduj�cemu krajowi zakrojon� na szersz� skal�. Wr�ci� w kraj �yzny i bogaty. Zorganizowa� pomoc. Jego karawana zaj�a si� transportem �ywno�ci i wody w kraje nawiedzone susz�. I dopiero, gdy ta akcja odnios�a skutek, gdy zapobieg� g�odowi i �mierci, i gdy pieni�dze sko�czy�y si�, zdecydowa� ai� i�� w dalsz� drog�. Gwiazda go prowadzi�a. Zdawa�o mu si�, �e ju� nie b�dzie przeszk�d, �e chocia� by� sp�niony, to jednak zd��y do nowo narodzonego Kr�la �ydowskiego, aby Mu z�o�y� pok�on. Ale tak nie by�o. Po kr�tkim okresie spokojnego marszu napotka� wie�, nad kt�r� wisia� na dr�gu czarny strz�p chor�gwi. Znak, �e tam panuje "czarna �mier�" - cholera. Zreszt� nie by�o si� temu co dziwi�. G�odowi towarzyszy jak cie� ta zara�liwa choroba. I musia� powt�rnie wybiera�: wjecha� w t� wie�, czy omin�� j� z daleka i zd��a� jak najpr�dzej do kraju �ydowskiego, gdzie si� narodzi� Kr�l. Buntowa�o si� w nim wszystko. By� zm�czony, ogo�ocony z pieni�dzy, �ywno�ci. Zosta�y mu tylko wierzchowce i wierni s�udzy. Ale i oni najwyra�niej byli wycie�czeni ponad granice swoich mo�liwo�ci. I znowu ta sama przysz�a odpowied�: je�eli to jest Kr�l Mi�o�ci, ja nie mog� przej�� oboj�tnie wobec n�dzy ludzkiej. I tak wjecha� ze swoj� karawan� w zagro�on� wie�. To, co zobaczy�, przekracza�o jego najgorsze wyobra�enia. Przy drodze i na drodze le�a�y sczernia�e trupy ludzkie. Smr�d rozk�adaj�cych si� cia� wisia� w powietrzu. Konie p�oszy�y si�, wielb��dy stula�y uszy. Przera�eni s�udzy patrzyli na ten straszny widok. Wie� wygl�da�a jak wymar�a. Zdawa�o si�, �e nikt nie pozosta� przy �yciu. Zawaha� si�: mo�e kto� jednak jeszcze �yje w tych domach. Podni�s� r�k� do g�ry.
- Zatrzyma� si� - rozkaza�. Karawana stan�a. Zawo�a� po raz drugi:
- Uciszcie si�. Nads�uchiwali. I nagle w pierwszym, tu� obok drogi stoj�cym domu, pos�yszeli jakie� s�abe wo�anie, ale w tej ciszy umar�ej wsi dostatecznie wyra�ne. I wtedy si� zdecydowa�. Zacz�� schodzi� z wielb��da. S�udzy patrzyli z zapartym tchem jak dotkn�� stop� ska�onej ziemi. Odwr�ci� si� do nich i powiedzia�:
- Kto chce, niech odjedzie. Macie woln� r�k�. Kto chce, niech mi towarzyszy. Ja tutaj zostan�, a�eby pom�c tym ludziom, kt�rzy jeszcze �yj�. Wszed� do pierwszej chaty. I pozosta�, aby pomaga� ci�ko chorym ludziom. Towarzyszy�o mu kilku s�ug. Od rana do wieczora szed� od domu do domu, przynosi� jedzenie, podawa� wod�, wynosi� spod chorych brudne prze�cierad�a. Opiekowa� si�, leczy� jak tylko umia�. Gdy mu pozostawa�a chwila czasu, kopa� do�y i chowa� zmar�ych. Tak p�yn�� dzie� za dniem, tydzie� za tygodniem na tej ci�kiej pracy. A� kt�rego� dnia poczu�, �e s�abnie, �e go gor�czka ogarnia. Zacz�y mu lata� przed oczami czerwone p�aty. Zrozumia�, �e si� zarazi�. Ale do ko�ca, ile mu tylko si� jeszcze starczy�o, chodzi� i pomaga� ludziom, a� w kt�rym� momencie straci� przytomno�� i upad�. Nie wiedzia�, kiedy jakie� lito�ciwe r�ce zaci�gn�y go na bar��g, nie wiedzia�, kto mu podawa� wod� i jedzenie, kto si� nim opiekowa� w czasie, gdy le�a� w wysokiej gor�czce. Nie zdawa� sobie sprawy, jak d�ugo chorowa�. Gdy si� obudzi�, jedno zrozumia�, �e �yje, �e przetrzyma�, nie umar�. Ale by� bardzo s�aby. W pierwszych dniach nie m�g� jeszcze wstawa�. Potem zacz�� powoli chodzi� po izbie, potem wreszcie po podw�rku. Nie by�o przy nim nikogo ze s�ug. Mo�e odjechali, mo�e poumierali. Patrzy� na budz�c� si� do �ycia wie�. Ludzie nie rozpoznawali w nim kr�la. Ani nawet wybawcy. Wtedy, kiedy ratowa� ich wraz ze swoimi s�ugami, oni le�eli nieprzytomni, nie�wiadomi tego, co si� wok� nich dzieje. Teraz widzieli w nim przybysza - n�dzarza, kt�remu trzeba pomaga�. Ale to dla niego nie by�o wa�ne. Nie by�o nawet wa�ne i to, �e traktowali go jak �ebraka, jak w��cz�g�. Faktycznie nie przypomina� w niczym ani kr�la, ani cz�owieka zamo�nego. Odzienie by�o w strz�pach, on sam zm�czony, wycie�czony. Namy�la� si�, co robi� - wraca� do swojego kraju czy i��, aby spotka� Jezusa, Kr�la �ydowskiego. Czy jest sens i�� dalej, za gwiazd�. Ju� tyle lat min�o, gdy j� ujrza� po raz pierwszy. Jego czarna broda sta�a si� srebrzysta, jego mi�nie zwiotcza�y, sk�ra si� pomarszczy�a. Ale gwiazda wci�� �wieci�a. Zdecydowa� si� i�� dalej. Mia� przecie� jeszcze zawieszony na szyi najdro�szy skarb - najwspanialszy rubin, kt�ry chcia� Jezusowi z�o�y� w ofierze. I poszed�. Nie mia� pieni�dzy, wobec tego najmowa� si� do roboty, aby zapracowa� na po�ywienie | i na nocleg. Szed� od wsi do wsi, od miasta do miasta. Powoli, bo i s�aby by�, powoli, bo i trzeba by�o pracowa�. A� razu pewnego wszed� w wielkie miasto � j znowu obce mu, z obcym j�zykiem, z obcymi zwyIczajami - chcia� je przej�� jak najpr�dzej. Nie luIbi� ha�asu, krz�taniny. Ale patrzy� ciekawie na iwszystko, co si� wok� dzia�o. Doszed� do wielkiego placu na rynku, gdzie odbywa� si� targ. Sprzedawano i kupowano byd�o - kozy, owce, konie, wielb��dy. Szed� dalej i napotka� targ, gdzie sprzedawano ludzi. W jego pa�stwie takich zwyczaj�w nie by�o. Patrzy� zdziwiony i przera�ony. I naraz w�r�d niewolnik�w przeznaczonych na sprzeda� zobaczy� gromad� ludzi podobnych do jego poddanych. Podszed� bli�ej. Tak, nie myli� si�. Dos�ysza�, �e m�wi� jego j�zykiem. To byli jego rodacy. Teraz stali na podwy�szeniu, sp�tani powrozami jak zwierz�ta. Przygl�da� si� im. Du�a grupa: m�czy�ni, kobiety, dzieci, starcy. Domy�li� si�, �e jaki� nieprzyjaciel napad� na jego kraj, porwa� ludzi, a teraz jak byd�o sprzedaje na targu. B�l �cisn�� mu serce. Chcia� im pom�c, ale nie mia� jak. Przecie� nie mia� pieni�dzy, aby ich wykupi� i uwolni�. I wtedy przypomnia� sobie o skarbie, kt�ry nosi� na szyi. O rubinie, symbolu mi�o�ci, kt�ry mia� zanie�� Jezusowi. Jeszcze si� zawaha�: przecie� to nie m�j, to ju� jest Jego. Ja Mu go ju� podarowa�em. Ale r�wnocze�nie pojawi�a si� odpowied�: a co On by zrobi�, gdyby ujrza� tych biednych ludzi? Bez wahania podszed� do handlarza i powiedzia�:
- Chc� kupi� od ciebie tych ludzi. Handlarz popatrzy� z pogard� na niego i odrzek�:
- Tyle pieni�dzy, ile ja za nich musz� otrzyma�, ty nawet nigdy w �yciu nie widzia�e�. Wtedy kr�l si�gn�� po sw�j skarb. Wyci�gn�� z zanadrza sakiewk�. Pokaza� handlarzowi rubin. Handlarz najwidoczniej zna� si� na drogich kamieniach, bo oczy zab�ys�y mu chciwo�ci� i spyta�:
- Ile chcesz za ten kamie�? On odpowiedzia�:
- Chc� tych ludzi.
- We� sobie wszystkich - us�ysza�. Wtedy da� mu rubin Jezusa. Potem podszed� do swoich ludzi i powiedzia� im w swoim i w ich j�zyku:
- Jeste�cie wolni, wracajcie do domu. W pierwszej chwili wierzy� nie chcieli, popatrzyli na handlarza. Ten skin�� g�ow�. Gdy oni p�acz�c, �miej�c si� rzucali si� sobie na szyj�, kr�l nie spostrze�ony przez nich odszed�. Nie wiedzieli, �e to jest ich kr�l. Zreszt� nie poznaliby w tym �ebraku swojego w�adcy. Gdy wyszed� z miasta i powoli uspokaja� si� po tym wszystkim, co prze�y�, zada� sobie pytanie: "Co teraz? Co teraz robi�? Po co i�� do Jerozolimy? Po co i�� do stolicy pa�stwa �ydowskiego? Nie mam co przynie�� temu nowemu Kr�lowi �ydowskiemu. Nowo narodzony Kr�l �ydowski jest ju� z pewno�ci� doros�ym cz�owiekiem. Ju� tyle lat up�yn�o od chwili, kiedy wyszed�em ze swojego pa�stwa w t� dalek� drog�. Po co i��? Co Mu powiem? Co Mu ofiaruj�? Ale po co wraca� do domu? W kraju z pewno�ci� inny kr�l rz�dzi". Wieczorem odszuka� swoj� gwiazd�. Gwiazda �wieci�a. Zdecydowa� si� i�� dalej. Powiedzia� sobie: Zobacz�, jak On rz�dzi, ten Kr�l Mi�o�ci. Czy w Jego pa�stwie naprawd� panuje Mi�o��? Jak On realizuje Mi�o�� na co dzie�? W ustawodawstwie, w prawie, w zwyczajach, kt�re wprowadzi�?" I poszed�. Poszed� zobaczy� kr�lestwo Mi�o�ci. I znowu szed� tak jak przedtem od miasta do miasta, od wsi do wsi zarabiaj�c na jedzenie i na nocleg prac�. A� wreszcie doszed� do Jerozolimy. Zobaczy� najpierw z daleka pi�kn�, bielej�c� murami �wi�tyni� na g�rze postawion�, potem mury Jerozolimy, kt�rymi by�a stolica opasana. Ale on widzia� pi�kniejsze i wi�ksze miasta ni� to. By� ciekawy tego �ycia, kt�re w nim si� toczy, tych zwyczaj�w, kt�re w nim panuj�. A mo�e ten Kr�l Mi�o�ci, tak jak nieraz inni ludzie, sta� si� zwyczajnym cz�owiekiem? Mo�e zapomnia� o Mi�o�ci? Mo�e si� zajmuje bogaceniem si�? Mo�e rz�dzi przemoc�, si��? Spostrzeg�, �e jego gwiazda gas�a szybko. Zaniepokoi� si�. Nie wiedzia�, co to znaczy. Wszed� w miasto gwarne, burzliwe, �ywio�owe. Zm�czony usiad� na progu jakiego� domostwa. By� szcz�liwy, �e wreszcie doszed� do celu swojej podr�y. Patrzy� ciekawie na domy, kramy, przesuwaj�ce si� przed jego oczami, a� naraz pos�ysza� z daleka jaki� ha�as - drog� szed� orszak, pob�yskiwa�y he�my i zbroje. Orszak si� zbli�a� coraz bardziej. Kr�l wci�� nie wiedzia�, czy to jaka� procesja, czy poch�d triumfalny. A� nagle spostrzeg� nad t�umem stercz�ce trzy belki. W pierwszej chwili nie chcia� uwierzy� w�asnym oczom. Zada� sobie pytanie: "I tutaj istnieje kara �mierci i to najokrutniejsza kara �mierci przez ukrzy�owanie? W krainie rz�dzonej przez Kr�la Mi�o�ci?" Poch�d przeci�ga� obok niego. Pomi�dzy t�umem �o�nierzy, gapi�w szli dwaj pierwsi skaza�cy. Potem nast�pi�a przerwa. Po chwili pojawi� si� �o�nierz trzymaj�cy w r�kach tablic�, na kt�rej by�o napisane imi� i wina, za kt�r� trzeci skazaniec b�dzie ukarany �mierci� krzy�ow�. Powoli sylabizowa� tekst napisu: "Jezus Nazare�ski Kr�l �ydowski" i gdy odczytywa� to og�oszenie, napisane w kilku j�zykach, nagle odkry� z ca�ym przera�eniem, �e cz�owiek, kt�rego tablica zapowiada, to jest Ten, do kt�rego on w�drowa� przez tyle lat, �e to On idzie on teraz skazany na �mier�. Wci�� jeszcze nie rozumia�, wci�� by� tak przera�ony, �e poj�� nawet nie m�g� do ko�ca sensu tego, co przeczyta�. Wtedy pojawi� si� Jezus Nazare�ski, Kr�l �ydowski. Z koron� cierniow� na g�owie, szed� zataczaj�c si�, wyczerpany, uginaj�cy si� pod drzewem krzy�a. Gdy tak wpatrywa� si� wci�� jeszcze os�upia�y w t� posta� pochylon� pod krzy�em, spostrzeg� nagle, �e Jezus podchodzi do niego. I wtedy kr�l zobaczy� dok�adnie Jego twarz zlan� potem i krwi�. Zapatrzy� si� na krople krwi dr��ce na cierniach korony, bo przypomnia�y mu tamten jego rubin, kt�ry tak d�ugo ni�s� do Jezusa. Dopiero po jakiej� chwili opami�ta� si� i zauwa�y�, �e Jezus na niego skierowa� sw�j wzrok. Kr�l spotka� si� z Jego spojrzeniem. Takich oczu jeszcze nigdy nie widzia�. To by�o pierwsze wra�enie. Ale nast�pne by�o r�wnie zaskakuj�ce: w oczach Jezusa nie by�o nienawi�ci. Uderzy�o go to tym bardziej, �e przed chwil� przesun�y si� przed nim straszne twarze pierwszych dw�ch skaza�c�w. I z kolei odkry� rzecz, kt�ra go przyprawi�a o zdumienie: Jezus mu wsp�czuje. Co� niepoj�tego: ten Cz�owiek skazany na �mier�, tak strasznie poraniony, zachowuje si� tak, jakby niewa�ne by�o Jego w�asne cierpienie, ale jakby jedynie wa�nym by� on - stary kr�l. Z najwy�szym wzruszeniem wyczyta� z oczu Jezusa, �e On wie o wszystkim, o ca�ej d�ugiej drodze, jak� odby� do 91 Niego, o tym, co przeszed� w tych d�ugich latach w�dr�wki. �e to przyjmuje jako najwi�kszy dar. Dar wa�niejszy ni� tysi�ce najpi�kniejszych rubin�w �wiata. To wszystko trwa�o tylko moment, ale przepe�ni�a go taka rado�� z tego spotkania z Jezusem, �e serce mu p�k�o ze szcz�cia.
* * *
TYTUS - SYN KOWALA
Na skraju miasta �y� m�ody kowal. Ku� zbroje, tarcze i miecze dla gladiator�w, kt�rzy walczyli na arenach. Ku�ni� odziedziczy� po ojcu, kt�ry te� � tak Jak on teraz - pracowa� dla gladiator�w. Ju� jako dziecko ca�e dnie sp�dza� w ku�ni. Bawi� si� z klientami Ojca, walczy� z nimi swoim dziecinnym mieczem, broni� si� przed ich uderzeniami swoj� dziecinn� tarcz�. Gdy go pytali, kim chce by� w �yciu, odpowiada� zawsze niezmiennie to samo: gladiatorem. Chcia� walczy� na arenach, chcia� zwyci�a�, zdobywa� s�aw� i pieni�dze. W miar� up�ywu czasu robi� szybkie post�py. Starzy fachowcy wr�yli mu du�� przysz�o��. Mia� �wietne warunki fizyczne: dobrze zbudowany, silny, wysoki, nie za ci�ki. Mia� szybki refleks i odwag�. Zapowiada� si� na doskona�ego zawodnika. Nawet zacz�� bra� udzia� w igrzyskach. Niestety, czy te� na szcz�cie, �liczna dziewczyna, jego obecna �ona, uprosi�a go, aby tego zaprzesta�. Zgodzi� si� na to, cho� z du�ymi oporami. Mimo �e faktycznie zrezygnowa� z kariery gladiatora, to jednak nie opu�ci� ani jednego wa�nego widowiska. Wci��, jak dawniej, interesowa� si� �yciem zawodnik�w. Przyja�ni� si� z wieloma z nich. Nie tylko rozmawiali o fechtunku, ale nawet razem z nimi �wiczy�, na placu przed ku�ni�, w czasie przerwy w pracy. On ich uczy� tego, co sam zd��y� odkry� i udoskonali�, oni pokazywali mu, jak walcz�. Urodzi�o mu si� dziecko, kt�rego obydwoje z �on� od dawna oczekiwali. Nazwali je Tytus. Ale urodzi�o si� s�abiutkie i wymaga�o du�ej staranno�ci i troskliwo�ci, bo �atwo zapada�o na rozmaite choroby. Zwierza� si� ze swoich zmartwie� przyjacio�om. Kt�ry� z nich poleci� mu jednego z lekarzy. Ale ostrzega� go, �e to jest bardzo drogi lekarz, leczy tylko dzieci bogatych patrycjuszy. Kowal zapami�ta� adres i nazwisko. "Na wszelki wypadek" - pomy�la� z obaw�. Niestety, sprawdzi�y si� jego niepokoje. Razu pewnego, gdy wraca� po pracy do domu, nie wysz�a mu naprzeciw, jak zwykle, jego �ona. Zaniepokoi�o go to. Znalaz� j� przy ��ku dziecka. Tytus by� chory. Pojawi�a si� wysoka gor�czka, kt�ra nie chcia�a ust�pi� ani nast�pnego dnia, ani kolejnego. Znajomy medyk by� bezradny. Kowal najch�tniej pozosta�by w domu, aby opiekowa� si� ch�opcem, ale nie m�g�, poniewa� mia� ca�y szereg pilnych prac z powodu zbli�aj�cych si� wielkich igrzysk. W kt�ry� kolejny dzie� wpad�a do ku�ni jego �ona z dzieckiem na r�ku:
- Umiera. Wystarczy� mu jeden rzut oka, by stwierdzi�, �e tak jest. Porwa� syna w ramiona i tak jak sta�, w fartuchu sk�rzanym, pobieg� do lekarza. To by�o na szcz�cie niedaleko. Lekarza zastali w domu. Przebada� dziecko gruntownie. Kowal czeka� z �on� na diagnoz� jak na wyrok. Po d�ugiej chwili lekarz orzek�:
- Dziecko jest w ci�kim stanie, bardzo powa�nie chore. Mo�e mi si� uda je uratowa�. Jednak musi pozosta� u mnie co najmniej dwa tygodnie, a mo�e i d�u�ej. Ale ta kuracja b�dzie bardzo du�o kosztowa�a, lekarstwa s� drogie. B�dziesz m�g� zap�aci�? - spyta� kowala.
- Ile? Lekarz wymieni� orientacyjn� sum�. By�a tak wysoka, �e przekracza�a wszystko, co kowal mia� oszcz�dzone. Nawet gdyby sprzeda� sw�j domek i ca�� ku�ni�, to i tak nie potrafi�by zap�aci�. Ale zdecydowa� si� natychmiast:
- Dobrze. Pierwsz� rat� wp�a� mi w ci�gu najbli�szych | "ola dla ka�dej pary. Mieli walczy� systemem po i\ ""�J.. _ i , . . _ . l f " . . , ,. . _,_ . .1 dni. A reszt�, gdy syn wyzdrowieje. Je�eli uda mi si� go wyleczy�. �ona patrzy�a na kowala z niepokojem:
- Sk�d ty we�miesz tyle pieni�dzy? Nie odpowiedzia�. Wr�ci� do ku�ni, by wyka�cza� zam�wienia. Gdy zamyka� ku�ni�, wyci�gn�� z ukrycia sw�j sprz�t gladiatorski. Przymierzy� go, wyczy�ci�. Wiedzia�, �e sum�, kt�rej ��da lekarz, mo�e zdoby� tylko jako gladiator. Sposobno�� nadarza�a si� znakomita. Igrzyska, jakie mia�y si� odby� w mie�cie za par� dni, by�y jedne z najwi�kszych w ci�gu roku. Zdawa� sobie spraw� z ryzyka, jednak wiedzia�, �e nie ma innego wyj�cia. Nie m�g� inaczej post�pi�. W miar� jak zbli�a� si� dzie� rozpocz�cia zawod�w, kowal by� coraz bardziej niespokojny. W noc przed igrzyskami nic nie spa�. Rano wyszed� wcze�nie z domu, jak zawsze w dzie� igrzysk. Po drodze wst�pi� do ku�ni. Zbroj�, nagolenniki, tarcz�, miecz okr�ci� w p��tno, tak �eby nikt nie m�g� rozpozna�, co on niesie, i poszed�. Id�c na stadion nie spotka� na szcz�cie nikogo ze swoich znajomych. Chwil� czeka� przed wej�ciem. W ostatnim momencie, gdy ju� wszyscy gladiatorzy pocz�li wychodzi� na aren�, wszed� do przebieralni, w�o�y� zbroj� i he�m. Jego he�m by� g��boki, zakrywa� nos i ko�ci policzkowe, st�d te� pozwala� kowalowi pozostawa� dw�ch. Kolejni zawodnicy spotykali si� ze sob�, i tak do ko�ca, a� wreszcie na arenie mia�o pozosta� dw�ch gladiator�w. Ci mieli walczy� o palm� pierwsze�stwa. Na ile m�g� si� zorientowa�, by�o ich wszystkich oko�o czterdziestu. Mia� wi�c przed sob� pi�� wzgl�dnie sze�� walk. Wskazano mu stanowisko. Spojrza� po trybunach. By�y pe�ne. Przysz�o mu do g�owy: "Ten, kto wygra, zbierze du�o pieni�dzy". Jego pierwszym przeciwnikiem by� jaki� nieznany m�ody ch�opiec. Kowal spostrzeg�, �e tamten jest niespokojny, �e bardzo si� denerwuje. �al mu go by�o. Konsul prowadz�cy igrzyska da� znak na rozpocz�cie walki. W tym momencie ch�opiec rzuci� si� na kowala. Najwidoczniej boj�c si�, �e ma przed sob� starszego gladiatora o du�ej praktyce, chcia� przez zaskoczenie zako�czy� walk� b�yskawicznie. Kowal zrobi� unik, ale ch�opiec znowu zaatakowa�, skaka� jak szaleniec. Technicznie by� jednak s�aby. Nie kry� si� dostatecznie, ods�ania� si�. Kowal patrzy� spokojnie na to miotanie si�, unika� jego cios�w. Nie chcia� go zabi�. Odczeka� i wykorzysta� kolejny b��d. Gdy ch�opiec przy zamachowym ciosie ods�oni� si�, pchn�� go mieczem. Ch�opiec upad� na ziemi�. Krew pocz�a rozlewa� si� czerwon� plam� PO piasku. Teraz, spod he�mu, kt�ry spad�, rozsypa�y si� blond w�osy. Na twarzy ch�opca pojawi�y si� �zy. nierozpoznanym. Na piasku by�y ju� wyznaczone H P�aka�. Z b�lu" czy z powodu przegranej? Kowal nachylony nad nim poczu�, �e i jemu �zy p�yn� po twarzy. Bardzo chcia�, �eby ten ch�opiec nie umar�. Nie wiedzia�, jak mu pom�c. Patrzy� na ch�opca bezradnie. Przyszli niewolnicy, kt�rzy �ci�gali rannych i zabitych gladiator�w, grabili piasek, rysowali patykami nowe pola walk, dla tych, kt�rzy zwyci�yli. Zwyci�zc�w by�o oko�o dwudziestu. Zacz�o si� kolejne spotkanie. Kowal walczy� jak we �nie. Wci�� mia� przed oczami tamt�, cierpi�c� twarz swojego pierwszego przeciwnika. Oprzytomnia� pod wp�ywem b�lu. Nie do�� szczelnie si� zas�oni� i ze�lizguj�cy si� po jego tarczy miecz przeciwnika skaleczy� go w r�k�. Trysn�a krew. Ujrza� w oczach gladiatora b�ysk zwyci�stwa. Wykorzysta� ten moment dekoncentracji i uderzy� celnie. Nie patrzy�. Nie chcia� widzie�, czy zabi�, czy tylko zrani�. Zaj�� si� swoim ramieniem. Na szcz�cie uderzenie nie uszkodzi�o mi�ni, zdar�o tylko sk�r�. Krew si� s�czy�a, b�l mu dokucza�, ale rami� by�o sprawne. Potem nast�powa�y po sobie dalsze walki. W miar� up�ywu czasu czu�, �e jego si�y wyczerpuj� si�, by� coraz bardziej zm�czony. Pot zalewa� mu twarz, r�ka trzymaj�ca tarcz� coraz cz�ciej mu dr�twia�a. Nie by� w stanie uderzy� mieczem tak silnie, jak by tego chcia�, potyka� si�. Tego ba� si� najbardziej. By� ca�y poobijany, pokaleczony. Uszy pe�ne wycia t�um�w, oczy na wp� widz�ce, dr��ce nogi. Nie wiedzia� ju� z iloma walczy�. Opami�ta� si�, gdy spostrzeg�, �e arena jest pusta, a na placu zosta� tylko on i jego ostatni przeciwnik. Nie obchodzi�o go, kto to jest. Nie by�o go sta� na to, by� tak zm�czony. Czeka� z opuszczon� g�ow�, chc�c by ta przerwa trwa�a jak najd�u�ej. Niewolnicy wyr�wnywali piasek na arenie. Wreszcie, gdy dano znak na rozpocz�cie walki, podni�s� g�ow� i oprzytomnia� natychmiast. Ostatnim przeciwnikiem by� jego stary przyjaciel. Tamten nie pozna� go. Kowal od pocz�tku walk a� dot�d nie zdejmowa� he�mu, chocia� marzy� o tym, by otrze� twarz i och�odzi� si�, tak jak to wszyscy robili. Ale chcia� pozosta� do ko�ca nierozpoznany. - "Je�eli wygram, wtedy niech mnie poznaj�". - Patrzy� na swojego przeciwnika z g��bokim wzruszeniem. Przyja�ni� si� z nim od dziecka. Razem si� bawili, razem �wiczyli fechtunek, nie by�o jednego chwytu, _ kt�rego by obaj nie znali, nie by�o uderzenia, kt�re [ by�oby niespodziank�. Zacz�a si� walka. W miar�, l Jak minuty p�yn�y, czu�, �e w jego przeciwniku coli raz bardziej ro�nie zdziwienie. Przyjaciel najwy��a�niej nie m�g� poj��, dlaczego nie udaj� mu si� |ttajlepsze chwyty, jak r�wnie� sk�d jego przeciwnik potrafi parowa� ciosy, kt�re by�y nie do obrony. Wreszcie kowal rozstrzygn�� walk� w dziecinnie prosty spos�b. Podstawi� przeciwnikowi po prostu ^ge, a potem run�� na niego, przystawi� miecz do Kard�a i zmusi� do poddania si�. Wtedy odskoczy�. ^ego przyjaciel ci�ko d�wign�� si� z areny i zacz�� on odchodzi�. Teraz do uszu kowala doszed� huragan oklask�w. Amfiteatr powita� to zwyci�stwo i to rozwi�zanie �miechem i brawami. Widzowie najwyra�niej mieli do�� krwi, cieszyli si� i �miali jak dzieci. Kowal rozejrza� si�. Dopiero teraz zorientowa� si�, �e jest ulubie�com stadionu. Domy�li� si�, �e widzowie obserwowali wszystkie jego walki, �e spodoba� si�, �e zyska� sympati�. Kowal zdj�� he�m z g�owy. W tym momencie odchodz�cy z areny jego ostatni przeciwnik odwr�ci� si� i zamar� w bezruchu. Potem roze�mia� si� i pe�en rado�ci podbieg� do kowala, rzuci� mu si� w ramiona. Amfiteatr ogarn�� sza� uniesienia. Klaskano, wo�ano, �piewano. Wreszcie ludzie powstali z miejsc i zacz�li rzuca� pieni�dze. Rozpoznano go. Tajemniczy nowy gladiator, to by� kowal p�atnerz. A on patrzy� na lec�ce pieni�dze jak na �yciodajny deszcz. To by�y pieni�dze dla jego dziecka. Potem obj�� starego towarzysza, i tak spleceni w przyjacielskim u�cisku szli przez aren� do szatni. Jego powr�t do domu by� marszem triumfalnym. Kowal szed� otoczony wie�cem przyjaci�, koleg�w, znajomych, sympatyk�w, kt�rzy podziwiali jego walk�. Niewolnicy przynie�li mu zebrane z piasku areny pieni�dze. By�o ich tyle, �e z �atwo�ci� starczy�o na zap�acenie ca�ego leczenia dziecka. Gdy si� ju� zbli�ali do domu, z daleka wybieg�a �ona naprzeciw. Dowiedzia�a si� wszystkiego od ludzi, kt�rzy wcze�niej wyszli z igrzysk. Zap�akana, ale szcz�liwa, �e wraca zdrowy, rzuci�a si� mu na szyj� i powiedzia�a:
- Ju� nigdy, prawda, ty ju� nigdy nie wyst�pisz na arenie.
- Nie. Teraz ju� b�d� walczy� - odpowiedzia�. W domu jej wyja�ni�, dlaczego b�dzie walczy�:
- Drugi raz w takiej sytuacji nie chc� si� znale��, bo kiedy� znowu mo�e si� okaza�, �e b�dzie potrzeba mn�stwo pieni�dzy, jak w tym wypadku i nie b�dzie sk�d ich wzi��. A wi�c b�d� walczy�. Tylko ci obiecuj�, �e to b�dzie trwa�o ju� kr�tko. Kr�tko, ale intensywnie. A potem porzuc� zaw�d gladiatora i b�dziemy �yli spokojnie. Zwyci�stwo tak efektowne uczyni�o go s�awnym. Dosta� natychmiast wiele ofert z rozmaitych miast. Przebiera� starannie. ��da� du�o pieni�dzy za ka�dy sw�j wyst�p, niezale�nie od tych datk�w, kt�re rzucali widzowie. Skoncentrowa� si� na dobrym przygotowaniu. Du�o trenowa�, dzie� za dniem, od rana do wieczora. Bra� najlepszych fechtmistrz�w, prosi� do wsp�pracy swoich dawnych koleg�w gladiator�w, kt�rych jeszcze zna� z czas�w, kiedy prowadzi� ku�ni�. R�wnocze�nie my�la� o swojej przysz�o�ci, a w�a�ciwie o przysz�o�ci swojego syna. Poleci� po�rednikom, kt�rzy zajmuj� si� kupnem i sprzeda�� dom�w, �eby mu znale�li w dzielnicy patrycjuszy jaki� wygodny dom. Kupi� okazyjnie will� z ogromnym ogrodem, urz�dzi� j� bardzo bogato. Zmieni�o si� w jego �yciu du�o. W tym nowym okrutnym �yciu, w �yciu, w kt�rym ka�dy dzie� by� wype�niony trosk� o siebie i o swoje interesy, nie by�o czasu ani miejsca na przyjaci�. Znikli oni tak niepostrze�enie jak jego �ona. Kt�rego� razu wr�ci� po d�ugiej podr�y do domu i dowiedzia� si�, �e umar�a na serce. Do ko�ca nie zgadza�a si� na to jego nowe �ycie. Nie protestowa�a. Od dawna nie m�wi�a nic. Ale czyta� w jej oczach, �e wci�� boi si� o niego, �e b�aga go, by zaniecha� walk na arenach. Przyj�� fakt jej �mierci bez specjalnego wra�enia. Dla niej nie by�o miejsca w �yciu, na kt�re si� zdecydowa�. Pieni�dzy zarobionych nie rozrzuca�. Bogaci� si� rozumnie, rozwa�nie. Kupowa� pola, inwestowa� w gospodarstwa, liczy� si� z tym, �e w kr�tkim czasie wycofa si�. A odej�� chcia� ze swojego zawodu gladiatorskiego nawet nie dlatego, �e czu� si� nie w formie, tylko my�la� o swoim synu. Zreszt�, nieraz w p�niejszych latach opowiada� znajomym, �e by� to dla niego najtrudniejszy krok �yciowy. Przyznawa�, �e nigdy nic nie by�o dla niego trudniejsze, jak decyzja zej�cia z areny. Podkre�la�, �e uczyni� to przede wszystkim dla swojego syna. Nie chcia�, �eby syn wiedzia�, jak wygl�da jego prawdziwe �ycie. Nie rozmawia� z nim na te tematy. Nigdy nie bra� udzia�u w igrzyskach na terenie swojego miasta. Wci�� w rozjazdach, nie mia� czasu zajmowa� si� wychowaniem Tytusa, sprowadzi� wi�c �wietnych pedagog�w, kt�rzy mieli jego syna naucza� i wychowywa�. Nie zdawa� sobie sprawy, �e Tytus wiedzia� o ojcu bardzo du�o. Ch�opiec ch�on�� ka�dy szczeg�, ka�de rzucone zdanie, kt�re dotyczy�o ojca. Interesowa� si� ka�dym jego wyjazdem, ka�d� jego walk� i zwyci�stwem. Wzrasta� w atmosferze walk, przemocy, zwyci�stw, s�awy, pieni�dzy. Nawet uprosi� ojca � mimo �e ten si� przed tym d�ugo broni� - aby zezwoli� mu na ucz�szczanie do szko�y szermierczej. Na �wiczeniach by� zajad�y, nieust�pliwy, chcia� zawsze zwyci�a�. W walce i w zwyci�stwie widzia� cel swojego �ycia. Zreszt� nie tylko w czasie �wicze�. Nadmiernie ambitny, zarozumia�y, bezczelny, arogancki, pewny siebie, pewny wp�yw�w ojca, pieni�dzy ojca, s�awy Ojca, nie liczy� si� z nikim ani z niczym. Zaczepia� ludzi na ulicy, wszczyna� burdy. O tym wszystkim Ojciec nie wiedzia�. S�u�ba nie �mia�a mu donosi� o poczynaniach jego syna. Kry�a Wybryki Tytusa. Kiedy� szko�a Tytusa urz�dzi�a zawody szermiercze z drug� podobn� szko�� szermiercz� w mie�cie. Ch�opiec szcz�liwie doszed� do fina�u, ale w ostatniej walce natrafi� na przeciwnika lepszego od siebie. To go rozw�cieczy�o. Chcia� zwyci�y� za wszelk� cen�. Nerwy go ponios�y. Zacz�� walczy� wbrew | przepisom. Zrani� swojego partnera. Zosta� zdyskwalifikowany. Nie chcia� tego uzna�. Zrobi� awantur�. Poobra�a� swoich koleg�w i prze�o�onych. Ojciec dowiedzia� si� o tym. Dopiero teraz zacz�� dopytywa� si� i interesowa� si� swoim synem. To zaj�cie otworzy�o mu oczy na stan faktyczny. U�wiadomi�o mu, co si� z jego synem dzieje. Rozmowa z Tytusem niewiele da�a. Wprost przeciwnie, przekona�a go, �e straci� z nim kontakt, �e nie umie si� z nim porozumie�. Chcia� wi�c przynajmniej jako� dora�nie z tego incydentu wyj��. Poleci� Tytusowi, by przeprosi� swojego koleg�. Tytus si� zaci��, o�wiadczy�, �e tego nie zrobi. Kowal nie chcia� doprowadzi� do ostateczno�ci, powiedzia� ugodowo:
- Dobrze, p�jd� razem z tob�. I tak te� zrobi�: poszli razem. By� to stary zamo�ny dom po�o�ony w odleg�ej dzielnicy. Stara, dobra rodzina. Kowal przeprosi� rodzic�w za syna, a potem wreszcie Tytus wypowiedzia� s�owa przeproszenia, tak jak sobie ojciec �yczy�. Ju� pogodzeni Tytus ze swoim koleg� spacerowali po ogrodzie. I wtedy przybieg�a do nich dziewczyna, jego siostra. Tytusa uderzy�o, �e jest jaka� inna ni� dziewcz�ta, z kt�rymi si� dot�d spotyka�. Nawet nie bardzo m�g�by powiedzie�, na czym ta inno�� polega�a. Zreszt� mia� takie wra�enie, �e ca�y dom by� inny ni� te, gdzie dot�d bywa�. Musia� przyzna�, �e dobrze si� tam czu�. St�d te� pod rozmaitymi pozorami zacz�� tam zachodzi�. Zaprzyja�ni� si� serdecznie ze swoim by�ym przeciwnikiem i jego siostr�. Kiedy� zaprosi� Weronik� do swojego domu.
- Nie. Jutro nie mog� przyj��. W niedziel� jestem zaj�ta.
- A co robisz?
- Spotykamy si� na �amaniu chleba.
- Kto, my?
- My, chrze�cijanie.
- To� ty jest chrze�cijanka? - prawie zaniem�wi� z wra�enia. To wszystko, co s�ysza� o chrze�cijanach, by�o z�e, albo przynajmniej dziwaczne. Weronika nie pasowa�a mu do tego obrazu. �eby przerwa� niezr�czn� cisz�, kt�ra zapanowa�a, zacz�� m�wi�: - Co� o chrze�cijanach kiedy� s�ysza�em, ale nie bardzo sobie przypominam. Aha, ju� wiem. Chrze�cijanie to atei�ci. Nie wierz� w Boga. U�miechn�a si�:
- Ale� wierzymy w Boga.
- Nie znam si� bardzo na tym, ale m�wiono chyba, �e nie chcecie sk�ada� ofiar bogom Rzymu. Czy tak?
- Tak. To prawda, ale to ,nie znaczy, �e nie wierzymy w Boga. Najwyra�niej nie m�g� tego zrozumie�, co ona stara�a si� mu wyt�umaczy�. To go zdenerwowa�o:
- Poczekaj. Ty jeste� przecie� Rzymiank�. A je�eli tak to powinna� czci� boga naszego narodu, czy nie? Je�eli nie czcisz, to znaczy, �e nie wierzysz, to znaczy, �e jeste� ateistk�. Czy �le m�wi�? � zapyta� agresywnie. Patrzy�a na niego troch� rozbawiona. A potem powiedzia�a pojednawczo:
- I tak, i nie. My wierzymy w jednego Boga, kt�ry jest Bogiem Grek�w, Rzymian i �yd�w, wszystkich ludzi na ca�ym �wiecie. S�ucha� jej nie bardzo dowierzaj�c temu, co m�wi�a. Inne mia� zdanie na ten temat. Spyta� wi�c wymijaj�co:
- A dlaczego nazywacie si� chrze�cijanami? Czy to prawda, �e uwa�acie za Boga cz�owieka skazanego na �mier� przez prokuratora rzymskiego? � pyta� j� surowo, jak na przes�uchaniu. Znowu si� u�miechn�a:
- Prawda, ale nie ca�kiem. Jezus jest dla nas S�owem Bo�ym: Logosem. Pami�tasz, co m�wi� na temat Logosu stoicy? To jest podobnie, chocia� troch� inaczej. Ale - przerwa�a nagle - je�eli chcesz co� wi�cej wiedzie� o chrze�cijanach, najlepiej przyjd� kiedy� do nas, wtedy zobaczysz, jak to wszystko wygl�da. Dobrze?
- Dobrze, ch�tnie - odpowiedzia�.
- Tylko najpierw musz� si� spyta� prezbitera, czy zgodzi si� na twoj� obecno��.
- A kto to jest prezbiter?
- Ten, kto przewodniczy naszemu spotkaniu. Z tym, �e nie b�dziesz m�g� by� na ca�ym naszym spotkaniu, ale troch� zobaczysz.
- Gdzie mam przyj��?
- My si� spotykamy u naszych ludzi, w ich domach. W jedn� niedziel� u jednych, w inn� u drugich. By� bardzo ciekawy tego spotkania. Tego - jak to m�wi�a - �amania chleba. Nie m�g� si� doczeka� decyzji prezbitera. Ale po paru dniach Weronika da�a zna�, �e prezbiter zgodzi� si�. W niedziel� poszed� na wyznaczone spotkanie. To by�o ca�kiem niedaleko. Przygl�da� si� wszystkiemu uwa�nie. Najpierw by�o bardzo zwyczajnie. Przychodzi�y ca�e rodziny z dzie�mi albo pojedyncze osoby. Niekt�rych nawet zna�. Zauwa�y�, �e prawie ka�dy przynosi� co�. Przewa�nie chleb i wino, ale r�wnie� odzie�, czasem pieni�dze. To wszystko by�o sk�adane na ogromnym stole u wej�cia. Przychodz�cy witali si�, rozmawiali. Stara� si� s�ysze�, o czym rozmawiano. Wszyscy zachowywali si� jak dobrzy znajomi, jak przyjaciele, jakby sobie bliscy. Takiej atmosfery, musia� przyzna�, jeszcze nigdy i nigdzie nie spotka�. Takiej serdeczno�ci, takiego zainteresowania k�opotami innych. Gdziekolwiek tylko jaka� trudno�� zaistnia�a, zawsze kto� ofiarowywa� ch�tnie swoj� pomoc. Na koniec pojawili si� ca�kiem biedni ludzie. I oni wchodzili w t� grup� jak pomi�dzy swoich. Domy�li� si�, �e to chyba dla nich by�o to ubranie, jedzenie i pieni�dze, kt�re znoszono. Ale najwi�ksza niespodzianka mia�a dopiero nast�pi�. Nagle spostrzeg� jakich� niewolnik�w, kt�rzy weszli do atrium. Patrzy� nie b�d�c pewny, czy go wzrok nie myli. Po co oni tu przyszli? Co to ma znaczy�? - pyta� samego siebie. Ale w�a�ciwie domy�li� si� natychmiast. Widzia� zdumiony, jak niewolnicy w��czali si� w grup� ju� zgromadzonych. Zauwa�y� w ich sposobie bycia jaki� cie� nie�mia�o�ci, ale poza tym zachowywali si� zupe�nie normalnie. Tak, jak gdyby byli lud�mi wolnymi. Reszta tak ich te� traktowa�a. Musia� przyzna�, �e wchodz�c tu liczy� si� ze wszystkim najgorszym, chocia�by na podstawie plotek, kt�re kr��y�y o chrze�cijanach. Ale czego� takiego si� nie spodziewa�. To by�o ponad jego wytrzyma�o�� nerwow�. Chcia� natychmiast opu�ci� ten dom. Je�eli zdecydowa� si� jednak pozosta�, to tylko dla Weroniki. "Pozosta� musz�, nie wolno mi odej��, nie wolno mi robi� przykro�ci Weronice" - powtarza� sobie. R�wnocze�nie doszed� do przekonania, �e odkrycie niewolnik�w u chrze�cijan da�o mu klucz do uchwycenia charakteru tej sekty. Przypomnia� sobie, co Weronika powiedzia�a: "Jest jeden B�g. B�g Rzymian i Grek�w, wszystkich ludzi". - "Z tego, co widz�, wynika - my�la� �}B
- �e chrze�cijanie wierz�, �e ten ich B�g jest Bogiem nie tylko ludzi, ale zwierz�t i niewolnik�w". - To odkrycie oszo�omi�o go. Oprzytomnia� dopiero, gdy podesz�a Weronika i powiedzia�a:
- Pozosta� w atrium, a my wszyscy wejdziemy do wn�trza domu, na �amanie chleba.
- Mnie tam wej�� nie wolno? - zdumia� si�. Jeszcze raz wezbra�a w nim fala oburzenia, gdy patrzy� na niewolnik�w wchodz�cych w g��b domu. "Tym �ebrakom i bydl�tom wolno, a mnie nie?" Z trudem powstrzyma� si�, �eby nie zrobi� jakiego� nierozs�dnego kroku. Potem wsta� i przys�uchiwa� si� dolatuj�cym go jakim� czytaniom, modlitwom, �piewom. Uspokaja� si� powoli. Melodie by�y proste, ale bardzo pogodne, wr�cz weso�e, �atwo wpadaj�ce w ucho. Czekaj�c na Weronik� m�g� spokojnie my�le�. To, co tutaj widzia�, by�o czym� zupe�nie nowym. Innym ni� Rzym i Grecja, ni� ca�y �wiat, w kt�rym dot�d �y�. Gdyby to by�o czysto teoretyczne rozwa�anie filozofa chrze�cija�skiego, mo�na by�oby z tego spokojnie po�artowa�. Ale to ju� by�o �ycie. Cokolwiek by si� o chrze�cijanach powiedzia�o, jedno jest pewne: je�eli wierz� w Boga, kt�ry jest Bogiem ludzi i zwierz�t, to zdobyli sobie wszystkich niewolnik�w i barbarzy�c�w. To, co przed chwil� widzia� na w�asne oczy, by�o czym� tak absolutnie nowym, jak zdobycie ognia przez Prometeusza. W taki spos�b nie byli nigdy dot�d niewolnicy przez nikogo traktowani. Wniosek nasuwa� si� prosty: nie b�dzie i nie ma niewolnika, kt�ry by nie chcia� nale�e� do spo�eczno�ci chrze�cija�skiej. Je�eli tak - stwierdzi� z ogromnym przej�ciem - to �wiat jest u progu nowej epoki. Po chwili przysz�a refleksja. Ale co na to wieczny Rzym, Roma aeterna? Co na to dotychczasowy dorobek wiek�w, pokole�, my�licieli, wychowawc�w, na kt�rych koncepcji stoi rzymski porz�dek, pax Romana? Czy cezar i senatorowie rzymscy wiedz�, co tu� za ich plecami si� dzieje? Czy wiedz�, kto to s� chrze�cijanie? Chyba jeszcze nie wiedz�. Ale co si� stanie, gdy zdadz� sobie z tego spraw�? Nie by�o dla niego �adnej w�tpliwo�ci, jak zareaguj�. Nie zgodz� si� na t� now� religi�, bo by zaprzeczyli samym sobie. To oznacza podwa�enie porz�dku Rzymu, wszystkiego, na czym stoi to ogromne imperium.. Chyba, �e ta religia umrze �mierci� w�asn�. Ale na to si� nie zanosi. Nagle przypomnia� sobie. To by�o przy okazji uczenia si� dziej�w Rzymu. Pami�ta� nawet ca�kiem dok�adnie. To by� fragment u Tacyta, opisuj�cy panowanie Nerona. Tacyt pisa�, �e chrze�cijanie podpalili Rzym. Przynajmniej, �e o to zostali oskar�eni. Od dawna zosta�o udowodnione, �e to nie chrze�cijanie podpalili Rzym, tylko sam Neron. Ale r�wnocze�nie teraz sta� si� dla Tytusa jasny g��bszy sens oskar�enia. Pomys� takiego oszczerstwa wcale nie by� g�upi. Chrze�cija�stwo nie grozi spaleniem budynk�w Rzymu, lecz spaleniem jego ideologii. To wszystko mia�o miejsce ponad sto lat temu. Od tego czasu, na ile si� Tytus orientowa�, liczba chrze�cijan ogromnie wzros�a i stanowi� oni jeszcze wi�ksze zagro�enie dla Rzymu. Gdy wracali do domu, gdy robi� wyrzuty Weronice, �e brata si� z niewolnikami, nic nie odpowiada�a, tylko u�miecha�a si� po swojemu. Na koniec stwierdzi�:
- By�em na twoim �amaniu chleba, to ty teraz p�jd� ze mn� na igrzyska gladiator�w.
- Ja naprawd� nigdy nie chodz� na igrzyska i teraz nie mog�. Nie p�jd�.
- Dlaczego?
- Dlatego, �e nie wolno nikogo zabija�.
- Ludzi nie wolno - zgodzi� si� - ale niewolnik�w, gladiator�w, to co innego, to byd�o - o�wiadczy�. Zamilk�a, ale nie wytrzyma�a i po chwili po cichu powiedzia�a:
- A tw�j ojciec? On te� by� gladiatorem. Nie wiesz o tym?
- Wiem.
- Wi�c jak mog�e� tak powiedzie�. ' - M�j ojciec zawsze zwyci�a�. To nie by�a w�a�ciwa odpowied�. Obydwoje o tym wiedzieli. Po chwili Weronika odezwa�a si� pojednawczo:
- Wiesz co, chod�my, co� ci poka��.
- Co? - spyta� zaciekawiony.
- Ty widzisz tylko tych, kt�rzy zwyci�aj�, a nie patrzysz na tych, kt�rzy gin� i umieraj�. I poszli. Zaprowadzi�a go w jak�� odleg�� biedn� dzielnic�. Ma�a chatka, bardzo biedna. Wewn�trz le�a� cz�owiek z p�ow� czupryn�, wychud�y i zniszczony chorob�, okr�cony w szmaty. Najwidoczniej le�a� ju� d�ugo w takiej n�dzy. Weronika chwil� z nim porozmawia�a. Zostawi�a jedzenie i �wie�e banda�e, przeprosi�a, �e tak kr�tko u niego b�dzie, ale jest zaj�ta. Obieca�a, �e wkr�tce przyjdzie i wysz�a. Gdy wracali do swoich dom�w, wypytywa� Weronik� o tego biedaka. Jak si� okaza�o, opiekowa�a si� nim od d�u�szego czasu. By�a prawie codziennie u niego.
- Bo wiesz, ty� chcia� wiedzie�, co to znaczy by� chrze�cijaninem. Trudno wyt�umaczy�, ale powiem ci tyle, �e naszym obowi�zkiem jest w�a�nie to, co robi�.
- Sk�d ty go znasz? - spyta� podejrzliwie, nie s�uchaj�c tego, co do niego m�wi�a.
- To by�o dawno. Kiedy� kto�, gdy byli�my na �amaniu chleba, opowiedzia� o rannym gladiatorze, kt�rym nie ma si� kto opiekowa�. Poniewa� mia�am czas, zg�osi�am si� i odt�d prawie co dzie� przychodz� do niego. Mo�e kiedy� jeszcze stanie na nogi. Nasun�a mu si� pewna my�l:
- Czy wiesz przypadkiem, gdzie on odni�s� t� ran�?
- Tak. Tu w mie�cie, podczas igrzysk. Niepok�j w nim wzr�s�:
- Czy wiesz przypadkiem, w walce z kim zosta� ranny? Kto go rani�?
- To tw�j ojciec go pokona�. Umilk� jak uderzony. Po chwili spyta� j�:
- Czy pozwolisz, abym z tob� przychodzi�, aby�my razem si� nim opiekowali?
- Oczywi�cie. I tak rozpocz�o si� jego chrze�cija�stwo od tego ci�ko rannego gladiatora. Zreszt� o tym wszystkim nikomu nie opowiada�. R�wnie� ojcu nic nie m�wi�. Nie widzia� potrzeby, �eby zawraca� mu g�ow� takimi sprawami. A� razu pewnego, gdy wraca� z wizyty u gladiatora, kowal zapyta� go:
- Gdzie by�e�? Nie chcia� d�u�ej skrywa� przed ojcem, co si� ostatnio dzia�o. Skorzysta� z okazji, aby mu wszystko przedstawi�.
- By�em z Weronik� u chrze�cijan.
- A co ona tam robi�a? Po co do nich posz�a?
- Ona jest chrze�cijank�.
- Chrze�cijank�? Ojciec by� zdumiony, wr�cz przera�ony. Tytusowi przypomnia�o si�, �e jego reakcja by�a podobna.
- Zdawa�o mi si�, �e to sekta religijna, do kt�rej nale�� tylko niewolnicy,
- Ale� sk�d, tam nale�y wielu patrycjusz�w. Kowal nie by� zorientowany, kto to s� ci chrze�cijanie. Ale jako� uwa�a� t� spraw� za nieczyst�, niewyra�n�. Nie chcia� jednak wprost Tytusowi zakazywa� kontaktu z chrze�cijanami, przede wszystkim ze wzgl�du na ojca Weroniki, s�dziego miejscowego, na kt�rym mu bardzo zale�a�o. Poza tym lubi� Weronik�. Zawdzi�cza� jej, jej wp�ywowi, �e Tytus tak si� zmieni� na korzy��. Przyznawa�, �e gdyby nie Weronika, no i mo�e, gdyby nie ci chrze�cijanie, to jego syn m�g�by zupe�nie p�j�� na z�e drogi. Ale gdy dowiedzia� si�, �e Tytus regularnie tam chodzi, a poza tym odwiedza jakich� chorych, czy ci�ko rannych, zaniepokoi� si� i powiedzia�, �e sobie tego nie �yczy.
- Mo�esz kontaktowa� si� z chrze�cijanami, ale nie chc�, �eby� schodzi� pomi�dzy najni�sze do�y spo�eczne. Tytus skwitowa� t� jego wypowied� milczeniem. Pewnego - dnia ojciec Weroniki przyszed� do kowala. S�dzia by� najwyra�niej zaniepokojony a nawet zmartwiony. Otrzyma� pismo z Rzymu, a w nim nakaz rejestracji wszystkich chrze�cijan. Powiedzia� dalej, �e na ile on si� orientuje, to wygl�da tak, i� nast�pi� jakie� represje wobec ludzi wyznaj�cych Chrystusa. Kowal przest