12378

Szczegóły
Tytuł 12378
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12378 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12378 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12378 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Cordwainer Smith Gra w szczura i smoka Stół Światłostrzelectwo to ciężki kawałek chleba. Underhill był wściekły, gdy zamykał za sobą drzwi. Noszenie munduru i odstawianie żołnierza nie ma wielkiego sensu, jeśli ludzie nie doceniają tego, co robisz. Opadł na swój fotel, odchylił głowę do tyłu wspierając ją na podgłówku i nasunął hełm na czoło. Czekając na nagrzanie się sprzęgu myślał o dziewczynie spotkanej w zewnętrznym korytarzu. Spojrzała wtedy pogardliwie na hełm, potem na niego. - Miau - powiedziała tylko tyle, ale ubodło go to jak pchnięcie nożem. Co sobie o nim pomyślała - głupiec, wałkoń, umundurowane zero? Czyżby nie wiedziała, że każde pół godziny akcji światłostrzeleckiej przypłacał co najmniej dwumiesięczną rekonwalescencją w szpitalu? Sprzęg już się nagrzał. Underhill czuł otaczające go połacie przestrzeni, wyczuwał siebie pośrodku rozległej sieci, sieci trójwymiarowej, pełnej nicości. Tam, w tej nicości, jego zmysły wykrywały tępy, bolesny horror Kosmosu; czuł straszliwą trwogę, którą napotykał jego umysł, gdziekolwiek natknął się na najmniejszy ślad bezwładnego pyłu. Odprężył się i rozbrzmiała w nim pokrzepiająca stałość Słońca, zegarowy mechanizm znanych planet i Księżyca. Rodzimy układ słoneczny był tak urzekający i prosty, jak starożytny zegar z kukułką, wypełniony znajomym tykaniem i uspokajającymi szmerami. Dziwne małe księżyce Marsa śmigały wokół swej planety jak umykające w popłochu myszy, a już sama regularność, z jaką to czyniły, była zapewnieniem, że wszystko jest w porządku. Wysoko ponad płaszczyzną ekliptyki wyczuł mniej więcej pół tony pyłu dryfującego z dala od uczęszczanych przez człowieka szlaków. Tutaj nie było z czym walczyć, nic nie rzucało wyzwania umysłowi, nie wydzierało z ciała żywej duszy z korzeniami ociekającymi wyziewem namacalnym jak krew. Nic nigdy nie wtargnęło do Układu Słonecznego. Mógł tu nosić sobie sprzęg do znudzenia, a i tak byłby jedynie jakimś astronomem telepatą, człowiekiem, który potrafi wyczuć ciepłą, troskliwą opiekę Słońca pulsującego i płonącego w jego umyśle. Wszedł Woodley. - Wciąż ten sam stary, tykający świat - przywitał go Underhill. - Nie ma o czym meldować. Nic dziwnego, że sprzęgu nie wynaleziono przed wprowadzeniem planoformacji. Tutaj, w sąsiedztwie gorącego słońca, panuje atmosfera wielkiego bezpieczeństwa i spokoju. Czujesz, jak wszystko wiruje i krąży. To przyjemne, konkretne i zwarte uczucie - jakbyś siedział w domu. Woodley chrząknął. Nie miał zbytniej skłonności do fantazjowania. Nie zrażony tym Underhill mówił dalej. - Takiemu Starożytnemu Człowiekowi, to musiało być dobrze. Zastanawiam się wciąż, dlaczego wyniszczali swój świat wojnami. Nie znali planoformacji. Nie musieli wyruszać w Kosmos, żeby wśród gwiazd zarabiać na życie. Nie musieli wystrzegać się Szczurów ani zajmować Grą. Nie mogli wynaleźć światłostrzelectwa, bo nie było im do niczego potrzebne, prawda, Woodley? - Mhmm - chrząknął Woodley. Liczył sobie dwadzieścia sześć lat i za rok miał przejść w stan spoczynku. Upatrzył już sobie farmę. Miał za sobą dziesięć lat ciężkiej służby światłostrzelca z najlepszymi w tym fachu. Utrzymywał się nadal przy zdrowych zmysłach tylko dzięki temu, że nie myślał zbyt wiele o swej pracy, stawiał czoło trudom zadania, kiedy tylko było trzeba, i nie rozpamiętywał swoich przeżyć aż do powstania nowej sytuacji wymagającej jego interwencji. Woodley nigdy nie zabiegał o popularność wśród Partnerów. A i żaden z Partnerów nie przepadał za nim; niektórzy wręcz go nie znosili. Podejrzewano, że czasami źle myśli o Partnerach, ale ponieważ żaden nigdy nie poskarżył się na głos, inni światłostrzelcy i Szefowie Instrumentalicji dawali mu spokój. Underhill nie wyzbył się jeszcze pierwszego zauroczenia ich pracą. Podniecony, paplał dalej: - Co się z nami dzieje podczas planoformacji? Czy nie sądzisz, że to jakaś forma umierania? Widziałeś kiedyś człowieka, któremu wyciągają duszę? - Wyciąganie duszy to tylko nazwa umowna - powiedział Woodley. Minęło już tyle lat, a nikt nie wie, czy w ogóle mamy jakieś dusze. - Ale ja widziałem kiedyś jedną. Widziałem, jak wyglądał Dogwood, kiedy się rozkleił. To było niesamowite. Wyglądała na wilgotną i taką jakąś lepką, jak gdyby krwawiła, i wyszła z niego - i wiesz, co zrobili z Dogwoodem? Zabrali go do tej części szpitala, w której ani ja, ani ty nigdy nie bywamy - na samą górę, gdzie przebywa reszta, gdzie zawsze umieszczają tych, których dopadły Szczury z Tam-Na-Zewnątrz. Woodley usiadł i zapalił starodawną fajkę. Palił w niej coś, co nazywano tytoniem. Był to paskudny rodzaj nałogu, ale nadawał Woodleyowi wygląd człowieka pewnego siebie i nie stroniącego od ryzyka. - Posłuchaj, młodzieńcze. Ciebie niech o to głowa nie boli. Światłostrzelectwo wciąż się rozwija. Mamy coraz lepszych Partnerów. Widziałem niedawno, jak w półtorej milisekundy rozwalili dwa Szczury oddalone od siebie o siedemdziesiąt milionów kilometrów. Dopóki ludzie musieli radzić sobie sami ze sprzęgami, zawsze istniało ryzyko, że w przeciągu czterystu milisekund, jakie minimum zabiera umysłowi ludzkiemu odpalenie bomby świetlnej, nie zdążymy naświetlić Szczura na tyle szybko, żeby ochronić nasze statki planoformacyjne. Partnerzy odmienili tę sytuację. Kiedy już wyruszą, są szybsi od Szczurów. I zawsze będą od nich szybsi. Wiem: niełatwo pogodzić się z tym, że Partner dzieli z tobą umysł... - Dla nich też to nie jest łatwe - przerwał mu Underhill. - Nimi się nie przejmuj. Nie są przecież ludźmi. Niech sami się o siebie martwią. Więcej światłostrzelców oszalało od kombinowania z Partnerami niż od starcia ze Szczurami. O ilu słyszałaś takich, których dorwały Szczury? Underhill spojrzał na palce błyszczące teraz zielenią i purpurą w jaskrawym świetle rzucanym przez dostrojony światłosprzęg i liczył statki. Kciuk dla Andromedy zaginionej z całą załogą i pasażerami, palec wskazujący i środkowy dla Statków Kolonizacyjnych 43 i 56, odnalezionych ze spalonymi światłosprzęgami; z przebywających na pokładach mężczyzn, kobiet i dzieci wszyscy byli martwi bądź obłąkani. Palec serdeczny, mały palec i kciuk drugiej dłoni dla pierwszych jednostek bojowych zniszczonych przez Szczury straconych, gdy ludzie zdawali sobie sprawę, że tam, p o d s a m ą p r z es t r z e n i ą istnieje coś żywego, nieobliczalnego i wrogiego. Planoformacja była czymś niesamowitym. Czuło się w jej trakcie... Właściwie nic wielkiego. Coś jakby leciutkie ukłucie słabego wyładowania elektrycznego. Coś jakby ból, jaki sprawia chory ząb nagryziony po raz pierwszy. Coś jakby lekko bolesny błysk światła przed oczyma. A jednak w tym czasie statek o masie czterdziestu tysięcy ton oderwawszy się od Ziemi znikał w taki czy inny sposób w dwóch wymiarach i pojawiał się w odległości pół roku świetlnego lub pięćdziesięciu lat świetlnych od niej. W jednej chwili siedział w Sali Operacyjnej z gotowym do użycia sprzęgiem, a jego umysł odbierał zewsząd znajome tykanie Układu Słonecznego; w sekundę lub rok później (nigdy nie potrafił subiektywnie określić, jak długo to trwało) przenikał go niesamowity, nikły błysk i stwierdzał, że znajduje się Tam-Na-Zewnątrz, w straszliwej, otwartej przestrzeni międzygwiezdnej, gdzie gwiazdy jawiły się jako krosty na jego telepatycznym umyśle, a planety były zbyt odległe, by je wyczuć czy rozpoznać. Gdzieś w tych otchłaniach Kosmosu czaiła się śmierć, śmierć i koszmar z gatunku tych, jakich Człowiek nie napotkał na swej drodze, dopóki nie sięgnął w przestrzeń międzygwiezdną. Najwidoczniej blask słońc odstraszał Smoki. Smoki. Tak je nazywano. Dla zwykłych śmiertelników byty to jedynie spazmy planoformacji i spadająca jak grom z jasnego nieba śmierć lub ciemna, spastyczna nuta obłędu zstępująca w ich umysły. Ale dla telepatów były to Smoki. W ułamku sekundy pomiędzy momentem wykrycia przez telepatę czegoś wrogiego w tej czarnej, głuchej pustce Kosmosu, a uderzeniem okrutnego, niszczącego ciosu psychicznego we wszystko co żywe na statku, telepaci wyczuwali swym zmysłem istoty podobne Smokom ze starożytnych legend, bestie inteligentniejsze od zwierząt, demony bardziej namacalne niż demony, wiecznie nienażarte wiry życia i nienawiści stworzone przez nieznane siły, ale z rozrzedzonej, niewidocznej gołym okiem materii zalegającej pomiędzy gwiazdami. Dowiedziano się o nich dopiero wtedy, gdy powrócił ocalały statek, na którym, dzięki czystemu przypadkowi, telepata miał akurat przygotowaną wiązkę świetlną; skierował ją na niewinnie wyglądający obłok pyłu i w panoramie jego umysłu Smok rozwiał się w nicość. Pozostali pasażerowie, nie będąc telepatami, do końca podróży nie zdawali sobie sprawy, że o włos uniknęli błyskawicznej śmierci. Od tamtej pory stało się to proste - niemal proste. W skład załogi statku planoformacyjnego wchodzili teraz zawsze telepaci. Wrażliwość telepatów zwiększały do niewyobrażalnych granic sprzęgi będące wzmacniaczami telepatycznymi przystosowanymi do umysłu ssaka. Sprzęgi z kolei były elektronicznie skojarzone z małymi, zdalnie sterowanymi bombami świetlnymi. Środkiem walki stało się światło. Światło rozrywało Smoki umożliwiając statkom bezpieczny powrót do przestrzeni trójwymiarowej i przemieszczanie się skokami od gwiazdy do gwiazdy. Szanse utrzymujące się do tej pory na poziomie stu do jednego przeciwko ludzkości skoczyły nagle na sześćdziesiąt do czterdziestu na jej korzyść. To wciąż było mało. Prowadzono szkolenie telepatów, które miało ich uczynić ultraczułymi, doprowadzić do tego, aby swym zmysłem wykrywali obecność Smoków w czasie poniżej jednej milisekundy. Jednocześnie jednak stwierdzono, że Smoki potrafią się przemieszczać w niespełna dwie milisekundy na odległość miliona kilometrów, i że wyzwolenie wiązki światła w tak krótkim czasie przekracza możliwości ludzkiego umysłu. Próbowano otaczać statki stałym ekranem świetlnym. Ta metoda zabezpieczenia nie sprawdziła się. W miarę jak ludzie gromadzili informacje o naturze Smoków, tak i Smoki coraz lepiej poznawały ludzi. Zaczęły w jakiś sposób spłaszczać swoją masę i pojawiać się znienacka, nadlatując z wielką szybkością po ekstremalnie płaskich trajektoriach. Do walki z nimi potrzebne było światło bardzo jasne, światło o natężeniu promieni słonecznych. Mogły go dostarczyć tylko bomby świetlne. I tak narodziło się światłostrzelectwo. Akcja światłostrzelecka polegała na detonowaniu ultrajasnych, miniaturowych bomb fotonuklearnych, które przetwarzały kilka uncji izotopu magnezu w czyste promieniowanie widzialne. Szanse ludzkości poszły w górę, ale statki nadal ginęły. Doszło do tego, że ludzie nie wszczynali nawet poszukiwań zaginionych jednostek, bo wiedzieli, co zastaną na ich pokładach. Nie należało do przyjemności ściąganie na Ziemię trzystu gotowych do pochówku ciał, a do tego dwustu lub trzystu szaleńców o nieodwracalnie uszkodzonych mózgach, których trzeba budzić, karmić, myć i układać do snu, następnego dnia znowu budzić, karmić - i tak aż do kresu ich dni. Telepaci próbowali sięgać do umysłów zniszczonych przez Smoki, ale nie znaleźli tam nic poza jaskrawymi strugami ognistej grozy, bluzgającymi z samego pierwotnego id, z wulkanicznych źródeł życia. I wtedy pojawili się Partnerzy. Człowiek i Partner potrafili wspólnie dokonać tego, czego Człowiek nie był w stanie dokonać sam. Ludzie wnosili do tej spółki intelekt. Partnerzy szybkość. Partnerzy podróżowali w swoich malutkich pojazdach, nie większych od piłki, na zewnątrz statków kosmicznych. Eskortowali statki w swych sześciofuntowych bolidach, czujni, gotowi w każdej chwili do szarży. Śmigłe były maleńkie stateczki Partnerów. Każdy miał na pokładzie tuzin światłobomb - nie większych od naparstka. Światłostrzelcy miotali Partnerami - dosłownie miotali - prosto w Smoki, za pośrednictwem wyzwalanych myślą przekaźników. To, co ludzkiemu umysłowi jawiło się jako Smoki, w umysłach Partnerów przybierało postać Szczurów. Tam, w bezlitosnej pustce Kosmosu, umysły Partnerów odpowiadały na instynkt stary jak samo życie. Partnerzy atakowali, uderzali szybciej niż Człowiek, szarżowali raz za razem, dopóki nie unicestwili Szczura albo sami nie zostali zniszczeni. Niemal każde starcie kończyło się zwycięstwem Partnerów. Gwarancja bezpiecznego, skokowego przemieszczania się statków od gwiazdy do gwiazdy pociągnęła za sobą wielki rozwój wymiany handlowej; wzrosło zaludnienie wszystkich kolonii i zwiększyło się zapotrzebowanie na wyszkolonych Partnerów. Underhill i Woodley należeli do trzeciej generacji światłostrzelców, a przecież wydawało się im, że ich zawód istnieje od początku świata. Wiązanie przestrzeni z umysłem za pomocą sprzęgów, wspomaganie tego umysłu działaniem Partnerów, dostrajanie go do napięcia walki na śmierć i życie - tego ludzkie synapsy nie mogły , wytrzymać długo. Underhill po półgodzinnej akcji potrzebował dwóch miesięcy wypoczynku. Woodley po dziesięciu latach służby, musiał przejść w stan spoczynku. Byli młodzi. Byli dobrzy. Ale istniały dla nich granice. Tak wiele zależało od wyboru Partnera, tak wiele od szczęścia w losowaniu. Tasowanie Do sali weszli pozostali światłostrzelcy: Ojciec Moontree i filigranowa dziewczyna nazwiskiem West. Ludzka załoga Sali Operacyjnej była już w komplecie. Ojciec Moontree, czterdziestopięcioletni mężczyzna o czerwonej twarzy; aż do czterdziestego roku życia wiódł spokojny żywot farmera. Dopiero wtedy specjaliści stwierdzili u niego zdolności telepatyczne i pomimo zaawansowanego wieku zezwolili mu na podjęcie zawodu światłostrzelca. Dobrze wywiązywał się ze swych nowych zadań, ale jak na tego rodzaju zajęcie był wyjątkowo stary. Ojciec Moontree spojrzał na posępnego Woodleya i zadumanego Underhilla. - No i jak, młodzieńcy? Gotowi do walki? - Ojciec zawsze skory do bitki - zachichotała filigranowa dziewczyna nazwiskiem West. Była bardzo filigranowa, a chichot miała dziecinnie piskliwy. Niewielu mogłoby sobie ją wyobrazić w brutalnym, pozbawionym skrupułów pojedynku światłostrzeleckim. Underhill stwierdził kiedyś z zaskoczeniem, że jeden z najbardziej niemrawych Partnerów wychodzi szczęśliwy z kontaktu z umysłem dziewczyny nazwiskiem West. Partnerzy niewiele zwykle dbali o umysły ludzkie, z jakimi przychodziło im się zespalać na czas akcji. Zdawało się w każdym razie, że uważali umysły ludzi za niewiarygodnie skomplikowane i odpychające. Żaden Partner nie kwestionował nigdy wyższości ludzkiego umysłu, chociaż ta wyższość na niewielu z nich robiła zauważalne wrażenie. Partnerzy lubili ludzi. Chętnie wspierali ich w walce. Chętnie nawet za nich umierali. Ale kiedy Partner lubił kogoś konkretnego w taki sposób, w jaki na przykład Kapitan Wow albo Lady May lubili Underhilla, to sympatia ta nie miała nic wspólnego z intelektem. Była to sprawa temperamentu, uczucia. Underhill bardzo dobrze wiedział, że Kapitan Wow uważa jego mózg za wyjątkowo głupi; tym, co w nim lubił, była towarzyska struktura emocjonalna Underhilla, pogoda ducha i iskierka figlarnego rozbawienia przebijająca się czasem poprzez labirynty podświadomości, oraz zapał, z jakim Underhill stawiał czoła niebezpieczeństwu. Słowa, treść historycznych książek, pojęcia, nauka: Underhill odbierał to swoim umysłem - odbite od umysłu Kapitana Wow - jako niepotrzebne śmieci. Panna West spojrzała na Underhilla. - Założę się, że posmarowałeś kostki klejem. - Wcale nie! Underhill poczuł, jak uszy czerwienieją mu z zakłopotania. Podczas stażu wstępnego usiłował oszukiwać w losowaniu, bo czuł specjalny sentyment do pewnej Partnerki - rozkosznej młodej matki imieniem Murr. Współpraca z Murr była o wiele łatwiejsza niż z innymi Partnerami, a ona sama darzyła go takim afektem, że zapomniał o tym, jaką ciężką harówką jest światłostrzelectwo i że Regulamin nie przewidywał miłego spędzania czasu z Partnerem. Obowiązkiem obojga było pójście razem w śmiertelny bój i do tego ich przygotowywano. Wystarczyła jedna próba oszustwa. Zdemaskowano go i na całe lata stał się obiektem docinków i drwin. Ojciec Moontree ujął w dłonie kubek z tworzywa imitującego skórę i potrząsnął nim mieszając znajdujące się wewnątrz kamienne kości, które miały im wyznaczyć Partnerów na czas akcji. Prawem starszego losował pierwszy. Skrzywił się. Przypadł mu stary, żarłoczny typ, uparty, wyleniały samiec z głową pełną oślinionych myśli o jedzeniu, o istnych oceanach obfitujących w ławice na wpół zgniłych ryb. Ojciec Moontree opowiadał kiedyś, że po wylosowaniu tego właśnie obżartucha przez kilka tygodni odbijało mu się tranem na samą myśl o dorszu w sosie własnym - tak silnie odcisnął się w jego telepatycznym umyśle wizerunek ryby. Trzeba było jednak przyznać, że ten żarłok był w równym stopniu łasy na ryby, co i na niebezpieczeństwo. Uśmiercił już sześćdziesiąt trzy Smoki - więcej niż jakikolwiek inny Partner w czynnej służbie - i był dosłownie wart swojej wagi w złocie. Teraz przyszła kolej na filigranową West. Wyciągnęła Kapitana Wow. Uśmiechnęła się widząc, kogo wyznaczył jej los. - Nawet go lubię - powiedziała. - Fajnie się z nim walczy. Jest taki łagodny i przymilny w moim umyśle. - Diabła tam, przymilny - wtrącił Woodley. - Ja też byłem w jego umyśle. To najbardziej lubieżny umysł na statku; nikt mu nie dorówna. - Wstręciuch - parsknęła dziewczyna. Powiedziała to deklaratywnie, bez wyrzutu. Patrząc na nią Underhill wzdrygnął się. Nie rozumiał, jak ta dziewczyna może z takim spokojem wybierać Kapitana Wow, który faktycznie miał niestabilny umysł. Kiedy podniecił się w czasie bitwy, w umyśle człowieka zaczynały się kotłować przemieszane ze sobą obrazy Smoków, śmiercionośnych Szczurów, wygrzanych miłością łóżek, woni ryb i szoku Kosmosu, a on i Kapitan Wow, ich świadomości złączone za pośrednictwem sprzęgu, stawały się fantastyczną wspólnotą istoty ludzkiej i perskiego kota. To jest właśnie ujemna strona pracy z kotami, pomyślał Underhill. Szkoda, że żadne stworzenia poza nimi nie nadają się na Partnera. Po ustanowieniu z nimi kontaktu telepatycznego koty były niezawodne; dostatecznie bystre na to, żeby sprostać wymogom walki, ale motywacje i pragnienia miały z pewnością odmienne od ludzkich. Koty były dość komunikatywne, dopóki przesyłało się im drogą myślową konkretne obrazy, ale ich umysły zamykały się po prostu i zasypiały, kiedy cytowało się im Szekspira czy Colegrove'a, albo usiłowało opowiadać, czym jest Kosmos. Było coś niesamowitego w tym, że Partnerzy, tak zawzięci i dojrzali tu, w Kosmosie, znalazłszy się z powrotem na Ziemi stawali się tymi samymi wdzięcznymi, małymi zwierzątkami, które ludzie od tysięcy lat zwykli traktować jako swoje maskotki. Nieraz już podczas swych pobytów na Ziemi zrobił z siebie durnia salutując służbiście zwykłym kotom nie obdarzonym zmysłem telepatii, bo zapomniał na chwilę, że to nie Partnerzy. Podniósł kubek i wytrząsnął z niego swoją kość. Miał szczęście - wylosował Lady May. Nie spotkał partnera rozważniejszego niż Lady May. W jej przypadku precyzyjnie wyselekcjonowany, rasowy umysł perskiego kota osiągnął jeden z najwyższych szczytów rozwoju. Była bardziej nieodgadniona niż jakakolwiek kobieta, ale ta nieodgadnioność wynikała całkowicie z emocji, wspomnień, nadziei i wybranego doświadczenia życiowego - doświadczenia klasyfikowanego bez pomocy słów. Kiedy po raz pierwszy wszedł w kontakt z jej umysłem, był zdumiony jego wyrazistością. Wraz z nią wspominał jej dzieciństwo. Wspominał każdy akt płciowy, jaki kiedykolwiek przeżyła. Oglądał na wpół rozpoznawalną galerię wszystkich innych światłostrzelców, w parze z którymi walczyła. I zobaczył siebie, promieniejącego, pogodnego i podziwianego. Wydawało mu się nawet, że uchwycił cień pożądania... Bardzo schlebiającą i pełną tęsknoty myśl: "Jaka szkoda, że on nie jest kotem". Ostatnia kość przypadła Woodleyowi. Wylosował to, na co zasłużył ponurego, wystraszonego, starego kocura, nie wykazującego ani śladu werwy Kapitana Wow. Partner Woodleya był najbardziej zwierzęcym ze wszystkich kotów na statku, pospolitym, okrutnym stworem o przytępionej inteligencji. Nawet telepatia nie uszlachetniła jego charakteru. Uszy miał postrzępione od pierwszych bijatyk, w jakie się wdawał za młodu. Był tylko dobrym wojownikiem, niczym więcej. Woodley chrząknął. Underhill zerknął nań dziwnie. Czy Woodley potrafi tylko chrząkać? Ojciec Moontree spojrzał na pozostałych. No, teraz możecie już wziąć swoich Partnerów. Zawiadomię Skanera, że jesteśmy gotowi do wyjścia Tam-Na-Zewnątrz. Rozdanie Underhill przekręcił zamek szyfrowy w drzwiczkach klatki Lady May. Obudził ją delikatnie i wziął na ręce. Wygięła zmysłowo grzbiet, wysunęła pazurki, zaczęła mruczeć, zmieniła zdanie i zamiast tego polizała go po nadgarstku. Nie nałożył jeszcze sprzęgu, toteż ich umysły były przed sobą zamknięte, ale z kąta nastroszenia jej wąsów i z ruchu jej uszu wychwycił coś na kształt zadowolenia z faktu, że to on jest jej Partnerem. Przemówił do niej po ludzku, chociaż przy wyłączonym sprzęgu ludzka mowa była dla kotów całkowicie niezrozumiała. - To cholerny wstyd wysyłać takie słodkie małe stworzonko, aby wirując w kółko w chłodnej pustce polowało na Szczury, które są większe i niebezpieczniejsze niż my wszyscy razem wzięci. Nie prosiłaś się do tej walki, prawda? W odpowiedzi polizała jego dłoń, zamruczała, połaskotała go po policzku swoim długim, puszystym ogonem, odwróciła się i spojrzała nań złotymi, błyszczącymi ślepiami. Przez chwilę patrzyli na siebie, człowiek przykucnięty, kotka stojąc na tylnych łapkach i wbijając pazurki przednich w jego kolano. Oczy człowieka i ślepia kota spoglądały poprzez bezmiar, którego nie sposób opisać słowami, ale który uczucie przemierzało w jedno mgnienie oka. - Czas wchodzić - powiedział. Podeszła posłusznie do swojego kulistego pojazdu. Wdrapała się do środka. Dopilnował, aby jej miniaturowy sprzęg spoczął pewnie i wygodnie na podstawie jej czaszki. Upewnił się, czy pazurki ma osłonięte ochraniaczami, żeby nie rozszarpała siebie samej w ferworze bitwy. - Gotowa? - spytał łagodnie. W odpowiedzi wyprężyła grzbiet, na ile pozwalała jej na to uprząż i za= mruczała cichutko w ciasnocie otaczającej ją kabiny. Zatrzasnął wieko i obserwował, jak szczeliwo rozpływa się po spojeniu. Kotka została zaspawana na kilka godzin w swym pocisku; dopiero po wypełnieniu zadania robotnik wydobędzie ją stamtąd z pomocą palnika krótkotnącego. Podniósł cały pocisk i wsunął go w rurę wyrzutni. Zamknął klapę rury, przekręcił rygiel, usadowił się w swoim fotelu i nałożył własny sprzęg. Ponownie przerzucił dźwigienkę przełącznika. Siedział w małej, m a ł e j, c i e p ł e j, c i e p ł e j salce, blisko niego poruszały się ciała pozostałych trojga ludzi, lampy sufitowe rzucały jasne, intensywne światło na jego zamknięte powieki. W miarę nagrzewania się sprzęgu salka odpływała w dal. Przebywający w niej ludzie z wolna przestawali być ludźmi, a stawali się rozżarzonymi stosami ognia, jarzącymi się węgielkami, purpurowym żarem ze świadomością życia, jak dogasające głownie w wiejskim ognisku. Gdy sprzęg rozgrzał się jeszcze bardziej, poczuł tuż pod sobą Ziemię, poczuł odpływający od niej statek, poczuł obracający się Księżyc zachodzący po drugiej stronie świata, poczuł planety i ciepłą, czystą boskość Słońca, które odstraszało Smoki od rodzinnych terenów ludzkości. W końcu osiągnął stan całkowitej świadomości. Żył telepatycznie na przestrzeni milionów kilometrów. Czuł pył, który zauważył wcześniej wysoko ponad ekliptyką. Z dreszczem ciepła i czułości poczuł wlewającą się do jego własnej świadomość Lady May. Jej umysł był delikatny i czysty, a jednak ostry w smaku dla jego umysłu, jak wonny olejek. Przynosił ze sobą odprężenie i uspokojenie. Wyczuwał, że i ona z radością przyjmuje jego. Nie była to właściwie myśl, po prostu czysta emocja powitania. Wreszcie znowu byli jednym. W maleńkim, odległym zakamarku swego umysłu, tak maleńkim, jak najmniejsza zabawka, którą widział w dzieciństwie, wciąż był świadom sali i statku, i Ojca Moontree podnoszącego słuchawkę telefonu i rozmawiającego z dyżurnym kapitanem -Skanerem statku. Jego telepatyczny umysł wychwycił to, zanim słowa dotarły do uszu. Rzeczywisty dźwięk przyszedł po zrozumieniu, tak jak piorun na morskiej plaży przychodzi po błyskawicy przecinającej niebo daleko nad wzburzonymi falami. - Sztab operacyjny gotów. Można planoformować, panie kapitanie. Rozgrywka Underhilla zawsze denerwowało to, że Lady May doświadczała wszystkiego wcześniej niż on. Przygotował się na nagły, cierpki wstrząs planoformacji, ale odebrał jej reakcję, zanim jego własne nerwy zdołały zarejestrować, co się stało. Ziemia odskoczyła tak daleko, że upłynęło kilka milisekund, zanim błądząc po omacku znalazł Słońce w prawym górnym tylnym rogu swego telepatycznego umysłu. Dobry skok, pomyślał. W ten sposób dotrzemy tam za czwartym albo piątym. Z odległości kilkuset mil od statku Lady May myślała do niego: "O ciepły, o wielkoduszny, o gigantyczny człowieku! O dzielny, o przyjacielski, o czuły i ogromny Partnerze! O jak cudownie z tobą, z tobą tak dobrze, dobrze, dobrze, ciepło, ciepło, ciepło, teraz do boju, teraz ruszamy, dobrze z tobą..." Wiedział, że Lady May nie myśli słowami, że jego umysł odbiera czystą, sympatyczną paplaninę jej kociego intelektu i przekłada ją na obrazy, które jego mózg potrafi zarejestrować i pojąć. Żadne z nich nie zaangażowało się zbytnio w grę wymiany pozdrowień. Sięgnął daleko poza jej zasięg percepcji, żeby sprawdzić, czy nic nie czai się w pobliżu statku. Ta zdolność do robienia dwóch rzeczy na raz była niesamowita. Mógł przeczesywać Kosmos swoim umysłem wspomaganym sprzęgiem, a jednocześnie wyłapywać jej błąkające się myśli, rozkoszne, tkliwe myśli o synu, który miał złoty pyszczek i pierś pokrytą miękkim, niewiarygodnie puszystym białym futerkiem. Przeszukując wciąż Kosmos odebrał od niej ostrzeżenie. "Znowu skok!" I skoczyli. Statek przemieścił się do drugiej planoformy. Gwiazdy wyglądały inaczej. Słońce pozostało niezmiernie daleko w tyle. Ledwie utrzymywał kontakt z najbliższymi obiektami. Ten otwarty, paskudny, pusty rodzaj przestrzeni był wymarzonym środowiskiem dla Smoków. Sięgnął swoim zmysłem dalej, szybciej, szukając niebezpieczeństwa, gotów cisnąć w nie Lady May, gdziekolwiek je wykryje. Jego umysł buchnął przerażeniem tak ostrym, tak czystym, źe przeniknęło go całego niczym fizyczny skurcz. Filigranowa dziewczyna nazwiskiem West wykryła coś - coś ogromnego, długiego, czarnego, ostrego, żarłocznego, przerażającego. Cisnęła w to Kapitanem Wow. Underhill usiłował zachować jasność własnego umysłu. - Uwaga! krzyknął telepatycznie do pozostałych, starając się jednocześnie obrócić Lady May. W jednym z naroży pola toczącej się bitwy wyczuł pożądliwą wściekłość Kapitana Wow, kiedy ten wielki perski kocur, zbliżywszy się do smugi pyłu zagrażającej statkowi i przebywającym na jego pokładzie ludziom, detonował swoje bomby świetlne. Uderzenie nie było precyzyjne. Obok pyłu spłaszczył się, zmieniając kształt z trójzęba na włócznię. Nie upłynęły jeszcze nawet 3 milisekundy. Ojciec Moontree przemawiał ludzkimi słowami, głosem, który wypływał jak galareta z wielkiej misy: - K-A-P-I-T-A-N-I-E. - Underhill wiedział, że zdanie to ma brzmieć "Kapitanie szybciej!". Bitwa będzie trwała i dobiegnie końca, zanim Ojciec Moontree upora się z jego wypowiedzeniem. Teraz, ułamki milisekundy później, bezpośrednio na linii strzału znalazła się Lady May. Tutaj właśnie przydawały się zręczność i szybkość Partnerów. Potrafiła reagować szybciej niż on. Widziała zagrożenie pod postacią ogromnego Szczura pędzącego wprost na nią. Potrafiła odpalić bomby świetlne z precyzją, której jemu mogłoby zabraknąć. Był sprzęgnięty z jej umysłem, ale nie mógł za nim nadążyć. Jego świadomość odebrała bolesną ranę zadaną przez nieprzyjaciela. Nie przypominała żadnej rany znanej na Ziemi - pierwotny, szalony ból, który buchnął żarem od pępka. Zaczął wić się konwulsyjnie w fotelu. W rzeczywistości nie miał jeszcze czasu, żeby poruszyć chociaż mięśniem, kiedy Lady May odwzajemniła się wrogowi ciosem. Na przestrzeni stu tysięcy kilometrów rozbłysło w równych odstępach pięć bomb fotonuklearnych. Ból przenikający jego umysł i ciało zanikł. Poczuł chwilę dzikiego, straszliwego, niepohamowanego uniesienia przeszywającego umysł Lady May, gdy ta skończyła swoje dzieło zniszczenia. Koty zawsze odczuwały rozczarowanie stwierdzając, że ich wrogowie, których odbierały zmysłami jako gigantyczne Szczury, znikają w momencie unicestwienia. Potem odczuł cierpienie, ból i strach, które ogarnęły ich oboje, kiedy bitwa, trwająca krócej niż mgnienie oka, dobiegła końca. W tym samym momencie nadszedł ostry, cierpki skurcz planoformacji. Statek ponownie wszedł w skok. Odbierał skierowane doń myśli Woodleya: "Nie przejmuj się. Poczuwamy przez chwilę z tym starym łobuzem". I znowu skurcz - skok, drugi. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje, dopóki w dole nie rozgorzały światła kosmicznego portu Kaledonii. Walcząc z przekraczającym wyobrażenie zmęczeniem zmusił swój umysł do ponownego kontaktu ze sprzęgiem i delikatnie, precyzyjnie wprowadził pocisk Lady May do rury swojej wyrzutni. Była na wpół żywa ze zmęczenia, ale wyczuwał kołatanie jej serca, słyszał, jak z trudem chwyta oddech, i odebrał cień podziękowania docierający z jej umysłu do jego. Sumowanie punktów Na Kaledonii umieszczono go w szpitalu. Lekarz był uprzejmy, ale stanowczy. - Ten Smok naprawdę cię dosięgnął. To najbliższe muśnięcie, jakie kiedykolwiek widziałem. Wszystko odbyło się tak szybko, że upłynie sporo czasu, zanim stwierdzimy, co się stało z naukowego punktu widzenia, ale już teraz przypuszczam, że nadawałbyś się do zakładu dla obłąkanych, gdyby kontakt trwał kilka dziesiątych milisekundy dłużej. Co za kota miałeś przed sobą? Underhill czuł, jak powoli wydobywają się z niego słowa. Słowa sprawiały taką trudność w porównaniu z chyżością i radością myśli, szybko, ostro, wyraźnie, z umysłu do umysłu! Ale tylko słowa mogły dotrzeć do zwykłych ludzi, takich jak ten lekarz. Jego usta poruszały się z wysiłkiem formułując słowa: - Nie nazywaj naszych Partnerów kotami. Zasłużyli sobie, aby nazywać ich Partnerami. Walczą z nami ramię w ramię. Powinieneś wiedzieć, że nazywamy ich Partnerami, nie kotami. Co z moim? - Nie wiem - powiedział ze skruchą lekarz. - Dowiemy się. Na razie nie przejmuj się, stary. Tylko odpoczynek ci pomoże. Możesz zasnąć, czy mamy ci podać jakiś środek nasenny? - Zasnę - powiedział Underhill. - Chcę tylko wiedzieć, co z Lady May. Podeszła pielęgniarka. Była trochę naburmuszona. - A nie interesuje się, co z pozostałymi ludźmi? - Z nimi wszystko w porządku - powiedział Underhill. - Wiedziałem to, zanim się tu znalazłem. Wyciągnął ręce, westchnął i uśmiechnął się do nich. Zauważył, że się odprężyli i zaczynają traktować go jak człowieka, a nie jak pacjenta. - Czuję się dobrze - powiedział. - Powiedzcie mi tylko, kiedy będę mógł zobaczyć moją Partnerkę. Uderzyła go nagle nowa myśl. Spojrzał nieprzytomnie na lekarza. - Nie odesłali jej chyba razem ze statkiem, prawda? - Zaraz się dowiem - powiedział lekarz. Poklepał Underhilla uspokajająco po ramieniu i wyszedł z sali. Pielęgniarka odwinęła z serwetki puchar ze schłodzonym sokiem owocowym. Underhill spróbował się do niej uśmiechnąć. Ta dziewczyna zachowywała się jakoś dziwnie. Wolał, żeby już sobie poszła. Najpierw była przyjazna, teraz znowu odnosiła się doń z rezerwą. Nieprzyjemnie być telepatą, pomyślał. Usiłujesz czytać czyjeś myśli nawet wtedy, kiedy nie nawiązujesz kontaktu. Wtem odwróciła się na pięcie i stanęła twarzą do niego. - Wy światłostrzelcy! Wy i te wasze cholerne koty! Urwała, a on natychmiast wniknął w jej umysł. Zobacrył siebie jako opromienionego sławą bohatera, odzianego w dopasowany zamszowy mundur, z koroną sprzęgu na głowie, połyskującą niczym starożytne królewskie klejnoty. Ujrzał swoją własną twarz, przystojną i męską, taką, jaką ją widział jej umysł. Ujrzał siebie bardzo daleko i zobaczył, jak go nienawidziła. Nienawidziła go w głębi swego umysłu. Nienawidziła go, bo był - tak myślała - dumny, dziwny, bogaty, lepszy i piękniejszy niż ludzie jej podobni. Przerwał kontakt z jej umysłem i kiedy ukrył twarz w poduszce, przechwycił obraz Lady May. Ona jest kotem, pomyślał. Tylko tym jest - k o t e m! Ale nie tak ją widział jego umysł - chyżą ponad wszelkie wyobrażenie, zaciętą, bystrą, niewiarygodnie wdzięczną, piękną, milczącą i nie wymagającą. Czy kiedykolwiek znajdzie kobietę, która mogłaby się z nią równać? Przełożył Jacek Manicki powrót