12366

Szczegóły
Tytuł 12366
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12366 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12366 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12366 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

A. E. Van Vogt Ersatz wieczności rayson zdjął kajdanki z rąk i nóg drugiego mężczyzny. - Hart! - zawołał. Leżący na łóżku polowym nie poruszył się. Grayson zawahał się, potem kopnął go umyślnie. - Hart, słuchaj mnie, do cholery! Uwalniam cię - na wypadek, gdybym nie wrócił. John Hart nie otworzył oczu ani nie zareagował na cios. Leżał bezwładnie; jedyną oznaką życia było jego ciało - miękkie, a nie sztywne. Twarz miał bladą, bez kropli krwi; włosy wilgotne, zlepione. - Hart, idę szukać Malkinsa - Grayson był nieustępliwy. - Pamiętasz, miał wyjść tylko na dwadzieścia cztery godziny, a minęły już cztery dni. Nie otrzymawszy odpowiedzi już chciał się odwrócić, ale zawahał się i znów powiedział: - Hart, jeśli nie wrócę, musisz sobie uzmysłowić, gdzie jesteśmy. To jakaś nieznana planeta, rozumiesz? Nigdy tu jeszcze nie byliśmy. Nasz statek się rozbił i my trzej przylecieliśmy tu w szalupie ratunkowej. Potrzebne jest nam paliwo. Właśnie dlatego wyszedł Malkins, a teraz ja idę jego szukać. Postać na łóżku pozostała obojętna. Grayson z ociąganiem otworzył drzwi i ruszył w stronę wzgórz. Bez specjalnej nadziei. Trzech mężczyzn na Bóg raczy wiedzieć jakiej planecie - a jeden z nich jest niebezpiecznym szaleńcem. Idąc rozglądał się wokół siebie ze zdziwieniem. Krajobraz przypominał ziemski: drzewa, krzewy, trawa i dalekie góry osnute błękitną mgiełką. Było to dziwne, zważywszy na to, że po wylądowaniu mieli z Malkinsem nieodparte wrażenie, iż trafili na pustynną, kamienistą planetę, pozbawioną atmosfery i martwą. Twarz musnął mu łagodny wietrzyk. W powietrzu unosił się zapach kwiatów. Grayson ujrzał ptaki śmigające wśród drzew, raz nawet usłyszał śpiew łudząco podobny do głosu skowronka. Szedł cały dzień i nie napotkał śladu Malkinsa. Ani żadnego osiedla, które by wskazywało, że na planecie istnieją rozumne formy życia. Tuż przed zmierzchem usłyszał, że jakaś kobieta woła go po imieniu. Odwrócił się gwałtownie. Była to jego matka, wyglądająca o wiele młodziej, niż wtedy, gdy osiem lat temu leżała w trumnie. Podeszła do niego i powiedziała surowo: - Billy, nie zapomnij włożyć kaloszy. Grayson patrzył na nią z niedowierzaniem. Potem powoli zbliżył się i dotknął jej. Schwyciła go za rękę; miała palce ciepłe, pełne życia. - Powiedz ojcu, że obiad już gotowy - poleciła. Grayson uwolnił się i cofnął o krok, po czym rozejrzał się z napięciem dookoła. Oboje stali na porośniętej trawą równinie. W oddali błyszczała srebrzyście rzeka. Odwrócił się od kobiety i wkroczył w mrok. Kiedy się obejrzał, nikogo już za nim nie było. Wkrótce jednak zjawił się obok niego jakiś chłopak. Grayson z początku nie zwracał nań uwagi, jednak po chwili rzucił mu ukradkowe spojrzenie. Był to on sam w wieku piętnastu lat. Nim zapadająca noc okryła wszystko ciemnością, ujrzał drugiego chłopca idącego obok pierwszego: siebie samego w wieku około jedenastu lat. Trzech Billów Graysonów, pomyślał. Zaśmiał się dziko. Potem zaczął biec. Gdy się obejrzał, był już sam. Szlochając cicho zwolnił i prawie w tej samej chwili usłyszał śmiech dzieci w półmroku. Głosy były znajome, wrażenie jednak oszałamiające. - Ależ to ja, w różnym wieku - mamrotał Grayson. - Wynoście się! Wiem, że to złudzenie. Kiedy już całkiem zdarł sobie głos, z którego pozostał tylko chrapliwy szept, pomyślał: Tylko złudzenie? Czy aby na pewno? Poczuł się niesłychanie przygnębiony i wyczerpany. - Hart i ja - powiedział na głos, znużony - powinniśmy się znaleźć w tym samym domu wariatów. Nadszedł świt, a wraz z nim chłód. Miał nadzieję, że wschód słońca położy kres szaleństwu. Gdy światło z wolna zalewało ziemię, Grayson rozejrzał się ze zdumieniem. Znajdował się na wzgórzu, poniżej zaś rozpościerało się jego rodzinne miasto - Calypso w stanie Ohio. Spojrzał w dół, nie dowierzając własnym oczom. Miasto wyglądało jak żywe, puścił się więc biegiem po zboczu wzgórza. To było Calypso, ale takie jak za jego chłopięcych lat. Zdążał ku własnemu domowi. I tam także był on - wszędzie poznałby tego dziesięcioletniego chłopca. Zawołał go; chłopak zmierzył go wzrokiem, odwrócił się i wbiegł do domu. Grayson leżał na trawniku z zamkniętymi oczami. - Ktoś - powiedział sobie - coś fotografuje moją pamięć i wyświetla mi jej obrazy. Zdawało mu się, że jeśli chce pozostać przy zdrowych zmysłach - i przy życiu - musi się trzymać tej myśli. ijał szósty dzień po odejściu Graysona. Na pokładzie szalupy ratunkowej John Hart poruszył się i otworzył oczy. - Głodny - powiedział głośno, w przestrzeń. Czekał, nie wiedząc na co, aż wreszcie znudzony usiadł, zsunął się z łóżka i ruszył do kuchni. Po posiłku podszedł do drzwi i stał tam dłuższą chwilę, przyglądając się rozpościerającemu się przed jego oczami, podobnemu do ziemskiego krajobrazowi. Poczuł się jakoś lepiej. Raptownie zeskoczył na ziemię i ruszył w stronę najbliższego wzgórza. Zapadały ciemności, ale to nie zawróciło go z drogi. Wkrótce statek pogrążył się za nim w mroku. Pierwsza przemówiła do niego dziewczyna z czasów jego młodości. Wyszła z mroku, rozmawiali długo. W końcu postanowili się pobrać. Ceremonii ślubnej natychmiast dopełnił pastor, który nadjechał samochodem i zastał obie rodziny w komplecie w pięknym domu na przedmieściach Pittsburga. Pastor był starym człowiekiem, znanym Hartowi od dzieciństwa. Młoda para spędziła miesiąc miodowy w Nowym Jorku i nad Niagarą, a potem wyjechała aerotaksówką do Kalifornii. Nagle pojawiła się trójka dzieci, a oni sami byli właścicielami stutysięcznoakrowego rancza z milionem sztuk bydła; pracowali tam kowboje ubrani jak do filmu. raysonowi cywilizacja, która nagle dojrzała wokół niego z tego, co pierwotnie było tylko skalistym pustkowiem, jawiła się koszmarem. Ludzie, jakich spotykał, żyli przeciętnie do siedemdziesięciu lat. Dzieci rodziły się w dziewięć miesięcy i dziesięć dni od poczęcia. Pochował już szóste pokolenie rodziny, którą tu założył. Aż pewnego dnia, gdy przechodził przez Broadway w Nowym Jorku, zatrzymał się widząc zdecydowany krok i pewność siebie mężczyzny nadchodzącego z przeciwnej strony. - Henry! - krzyknął. - Henry Malkins! - A niech mnie... Bili Grayson. Uścisnęli sobie ręce, milknąc po początkowej ekscytacji przy powitaniu. Malkins przemówił pierwszy: - Tu za rogiem jest bar. Przy drugim drinku wspomnieli Johna Harta. - Jakaś siła żywotna, poszukująca dla siebie kształtu, posłużyła się jego umysłem - stwierdził rzeczowo Grayson. - Najwidoczniej nie miała własnej osobowości. Próbowała wykorzystać mnie... - Popatrzył badawczo na Malkinsa. Drugi mężczyzna przytaknął: - Mnie również. - Sądzę, że opieraliśmy się jej dostatecznie wytrwale. Malkins otarł pot z czoła. - Bili - powiedział - to wszystko jest jak sen. Żeniłem się i rozwodziłem co czterdzieści lat. Zawsze biorę sobie za żonę, zdawałoby się, dwudziestoletnią dziewczynę, a po kilkudziesięciu latach ona wygląda na pięćset. - Czy sądzisz, że to tylko nasza imaginacja? - Nie, to nie to. Myślę, że cała ta cywilizacja istnieje naprawdę: cokolwiek by rozumieć przez istnienie. - Malkins jęknął. - Lepiej nie wnikajmy w to. Kiedy czytam filozoficzne rozprawy wyjaśniające, czym jest istnienie, czuję się, jakbym stał na skraju przepaści. Gdybyśmy tylko mogli się jakoś pozbyć Harta. Grayson uśmiechnął się ponuro. - A więc jeszcze tego nie odkryłeś? - O czym mówisz? - Czy masz przy sobie broń? Malkins w milczeniu wyjął promiennik. Grayson wziął go, wymierzył w swą prawą skroń i nacisnął wygięty spust. Malkins rzucił się ku niemu jak oszalały, lecz było już za późno. Cienki biały promień, zdawało się, przeszył głowę Graysona na wylot. W boazerii obok pojawiła się okrągła czarna dziura. Zdrowy i cały Grayson z zimną krwią wycelował wylot trójkątnej lufy w swego towarzysza. - Chcesz, żebym wypróbował na tobie? - zapytał jowialnie. Starszy z mężczyzn zadrżał i wyciągnął rękę po broń. - Oddaj mi to! - powiedział. Potem uspokoił się i zapytał: - Zauważyłem, Bili, że wcale się nie starzeję. Co nas czeka? - Sądzę, że trzyma się nas w rezerwie - odpowiedział Grayson. Wstał i podał Malkinsowi rękę. - No, Henry, miło mi było cię spotkać. Powiedzmy, że będziemy się tak spotykać co roku i wymieniać doświadczenia. - Ależ... Grayson uśmiechnął się z przymusem. - Weź się w garść, przyjacielu. Czyż nie rozumiesz? To najwspanialsza rzecz w całym Wszechświecie. Będziemy żyć wiecznie! Jesteśmy potencjalnymi substytutami, gdyby coś poszło nie tak, jak trzeba. - Ale co to jest? Z czego to się bierze? - Zapytaj mnie o to za milion lat. Może wtedy będę znał odpowiedź. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z baru, nie oglądając się za siebie.