12293

Szczegóły
Tytuł 12293
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12293 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12293 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12293 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janusz Odrowąż-Pieniążek Mit Marii Chapdelaine I Wychodząc z sali balowej przystanąłem na miejscu, gdzie niedawno dwu heroldów dęło w fanfary, kończy tu się galeria z kamienną balustradą, a zaczynają schody: chciałem sobie przez chwilę wszystko ułożyć w głowie, bo wreszcie udało mi się złowić w salonie bufetowym (następnym za Salą Żółtą, balową) profesora Alaina Gatineau, tegorocznego laureata Nagrody Nobla z dziedziny chemii, reprezentanta zarazem i Kanady, i Stanów Zjednoczonych. Znajdował się on tam w towarzystwie swych dzieci, syna i córki, też już profesorów na jakichś uniwersytetach amerykańskich. Zamieniłem z nim kilka zdań zaledwie, przywołując mój pobyt w Montrealu przed jedenastu laty, w 1968 roku, ale spotkał mnie zawód; nie taję, że całą obecną podróż z Warszawy do Sztokholmu rozmowa ta postawiła pod znakiem zapytania. Potem, schodząc uważnie szerokimi schodami, by wyminąć studentów i studentki, którzy je poobsiadali, raz jeszcze nawracałem myślami do mojej pierwszej wizyty w Ottawie, a tam do owego spotkania w przedsionku Parlamentu z panią mającą wspaniałe rude włosy, jak z obrazów Tycjana, do jedynego spojrzenia na mnie fiołkowymi oczami, kiedy jej zaglądałem przez ramię pragnąc przeczytać, jakie nazwisko i imię wypisywała na płachcie kwestionariusza, co mi się przecież udało, napisała wyraźnie: Maria Chapdelaine. Nieraz później myślałem, że może wówczas przeczytane to imię i nazwisko było właściwym powodem mego zafascynowania i mitem, i osobą, choć na pewno miał tu swój udział jej uśmiech kobiety-dziecka, od którego uwolnić się już nie potrafiłem, bo to przypadkowe spotkanie pozostawiło we mnie tak trwały ślad przez wszystkie minione lata, że i teraz zawiodło mnie tu właśnie, gdzie się znajdowałem, to znaczy do Sztokholmu, do Niebieskiej Sali Ratusza na uroczystość, która właśnie się skończyła. Pomyślałem więc – schodząc – po raz już nie wiem który o bed-in na Université de Montréal, czyli o kontestacji na tyle osobliwej, że prawie nie jest ona do wiary pod naszym polskim niebem, a jednak zadokumentowanej fotografiami robionymi z ukrycia (były zakazane), i do tego w kolorach, bo trzymałem je w ręku nie dalej jak kilka miesięcy temu. Przyszła mi zaraz na myśl moja samotna wyprawa na północ prowincji Quebec, odbyta w tym właśnie czasie, wczesną wiosną, aż nad Jezioro Świętego Jana, do wioski Péribonka, gdzie źródło mitu Marii Chapdelaine bije tam jeszcze stale, ukryte pod skromną chatą należącą siedemdziesiąt lat temu do prostego wieśniaka Samuela Bédarda, dziś zaś pod domem-muzeum, a naprzeciwko, w oberży „Bar Maria Chapdelaine” zasnąłem już w głębi polarnej nocy oświetlonej zorzami. Stanąłem więc na chwilę u szczytu schodów ogromnej sali sztokholmskiego Ratusza, wielkości zresztą nawy średniowiecznej katedry, ściany z cegły surowej, i stoję właśnie w miejscu, gdzie heroldowie dęli w swoje fanfary, zapowiadając u samego początku zjawienie się Monarchy. A potem, podczas uroczystego obiadu, ale już po koncercie odtrąbili tu oni zejście – równie majestatyczne – korowodu kelnerów, niosących płonące piramidy lodów z mrożonym kremem, nazywają się one stosownie do okoliczności parfait glace Nobel, a jeszcze później, przy kawie, fanfary anonsowały kolejne przemówienia laureatów Nobla. W tym miejscu, gdzie przystanąłem, galeria przechodzi w schody reprezentacyjne, szerokie, którymi zstępował był oficjalnie w otoczeniu Królewskich Wysokości, laureatów Nobla oraz gości szczególnie wyróżnionych król Szwecji Karol XVI Gustaw, zdążając całym orszakiem do stołu A, honorowego, by potem, po przyjęciu, wejść znów nimi na górę, idąc do sali balowej. Kiedy schodziłem, pełniły już funkcje mniej okazałe, rozsiedli się na ich stopniach studenci i studentki, wszyscy w czapeczkach białych, pogrążeni w rozmowie swobodnej, lecz tylko tyle, dziewczyny w sukienkach zwiewnych, skromnych, ich towarzysze we frakach obowiązkowych musieli aż do końca trzymać się zgodnie z fasonem, pili umiarkowanie; w dole, na sześćdziesięciu biało nakrytych stołach i jednym długim stole A, honorowym, ciągnącym się pośrodku przez całą niemal salę, ale już bez zastawy, stały ciągle świeczniki dawno już pogaszone, a tylko tu i ówdzie leżały pozostawione przez biesiadników karty z wydrukowanym menu tego uroczystego przyjęcia i programem koncertu, jaki mu towarzyszył, na każdym z nich wytłoczono złoty medal z profilem Alfreda Nobla, nat. MDCCCXXXIII, ob. MDCCCXCVI, a pod nim napis „Nobelstiftelsens Hogtidsdag den 10 december 1979”, a także widać było porzucone broszury „Nobelstiftelsens Middag”, wręczane każdemu z gości u wejścia, aby wiedział od razu, gdzie się winien kierować, bo był tam i rozkładany planik poprzedzony indeksem alfabetycznym tysiąca dwustu uczestników przyjęcia, jednakowoż Monarcha zajmował pozycję pierwszą, już poza alfabetem. Królowa – pozycję drugą, trzecią i czwartą Królewskie Wysokości Książę i Księżna av Halland, po nich dopiero szedł Abrahamsson, Sixten, profesor; Abrahamsson, Kerstin, fru; i tak dalej, ja zaś się odnalazłem, i nie bez pewnego trudu (bo mi moje nazwisko fatalnie przekręcono), pod numerem 736, i liczba ta oznaczała, że mam siedzieć przy stole dwudziestym drugim, co mogę teraz podać tutaj dlatego, że swoją broszurę i kartę z jadłospisem schowałem do kieszeni. W szatni, na samym dole, ubrałem się w kożuch, czapkę błyszczącą z morsa, przywiezioną z Kanady, wyszedłem na dziedziniec. Śnieg chrupał, musiało być, jak sądzę, jakie piętnaście stopni mrozu. Z półmroku wyjeżdżały coraz to samochody, zazwyczaj marki „Volvo”, z ukośnym przekreśleniem obudowy motorów, uwożąc biesiadników; panowie zdejmowali cylindry wchodząc do wozów, szaliki zawsze białe, panie miały na sobie futra wieczorowe do ziemi ze zwierząt rzadkich i drogich, jak na przykład murmele rosyjskie czy sobole albo popielate wiewiórki, które są w ogromnej cenie, wiele z nich upolowano zapewne za kołem podbiegunowym, w dekoltach pobłyskiwały kolie, a w uszach butony; samochody skręcały teraz jeden za drugim w prawo, wjeżdżając na most Stadhusborn, którym i ja poszedłem pieszo przez Stromgatan, koło Opery, potem Arsenalsgatanem obok antykwariatu Bukowski-Auktioner (bo istnieje on jeszcze w osiemdziesiąt lat po śmierci założyciela, Stefana Bukowskiego, którego pochowano w Rapperswilu obok Władysława Platera) i dalej wokół niewielkiej zatoczki Nybroviken, by dojść na Strandvagen, do mego hotelu „Esplanada”, gdzie dość szybko zasnąłem. II Takie same wspomnienia z roku 1968, jak wtedy, w sztokholmskim Ratuszu, naszły na mnie w Warszawie, gdy otwierano XXI Olimpiadę: siedząc we własnym domu podczas tego piekielnego upału, jak może pamiętamy, dusznego niemożliwie, patrzałem w telewizor, skąd nas informowano, że właśnie w tym momencie miliard ludzi na całym globie ziemskim widzi to samo: niepewną najwyraźniej minę królowej Elżbiety II (bo księcia Edynburga coś stale ucinali), premiera Trudeau z czerwonym goździkiem w butonierce i piękną, młodą żonę, co go zresztą rzuciła zaraz po Olimpiadzie, femme scandaleuse (stale na nich kamera i coraz to zbliżenia), potem już defilowały ekipy zawodników, ale bez przedstawicieli tych krajów afrykańskich, które się wycofały dosłownie w ostatniej chwili, a także bez Tajwanu, z całkiem innej przyczyny, jak zapewniano, i gdy ci olimpijczycy wypełnili niemalże cały środek stadionu pod swymi sztandarami, długo pokazywano przemówienia prezesów (najazdy kamerą prosto, z lewa i prawa), a potem znów Królową zbystrzoną nieprzerwanie: parę słów ma wypowiedzieć, tylko przecież formułę, a z kartki ją przeczytała, lecz najpierw po francusku, nie wiem, czy Jej się coś podobnego zdarzyło już kiedyś w Brytyjskiej Wspólnocie, ale teraz francuski pierwszy musiał być w Montrealu. Mer Drapeau (nomen-omen) z olimpijskim sztandarem, ledwie biedak żywy po wieloletnich aferach, awanturach, balansowaniu na krawędzi bankructwa, teraz już występował z namaszczeniem, powagą, kiedy tymczasem w prawym górnym rogu ekranu co pewien czas zjawiali się – w kole – młodzi biegacze płci obojga, niosący sztafetą płomień; gdy wreszcie wbiegli na stadion, zajęli ekran cały. Chłopak ten i dziewczyna, wybrani komputerem spośród tysięcy kanadyjskiej młodzieży (znałem ja w Montrealu rodzinę Prefontainów, jeden jest dobrym poetą, a drugi reżyserem, chłopak tak się nazywa, pewno to był ich kuzyn), obiegli teraz dookoła stadionu z aplauzem publiczności i razem znicz zapalili. Tymczasem jedna z kamer nie wiem gdzie umiejscowiona: na wieży albo na jakim uwiązanym balonie czy helikopterze, bo z lekka się kołysała, kamera – mówię – panoramiczna, szeroka, by objąć jak najwięcej, cofała się raz po raz, i to dość szybko nawet, oddalając to wszystko, co działo się na stadionie, i wówczas ponad ćwierć zamkniętym, nie dokończonym dachem (stale to wypominano dachowi w komentarzu) ukazywała z daleka wieżowce Montrealu, jakże dobrze mi znane. Rzekę Saint Laurent, a na niej Most Królowej Wiktorii i Most Champlaina. Nie można było jednak dojrzeć stąd Mostu Merciera, jest za zakrętem rzeki, ni jego przedłużenia – wysokiego wiaduktu o słupach betonowych, z którego zjeżdża się prosto do wioski Irokezów o nazwie Caughnawaga, by zobaczyć osadę zaniedbaną, porośniętą chwastami: babką, rumiankiem, lebiodą. W niedziele, ale i w dnie powszednie siedzą tutaj przed swymi domeczkami, także zaniedbanymi, starsi Indianie i Indianki, bo młodzi gdzieś pracują, zwykle jako kelnerzy lub przy budowie wieżowców, nie znają bowiem wcale lęku przestrzeni. Mieszkając więc tuż pod Montrealem ci potomkowie pradziadów-koczowników nie dbają o otoczenie, lecz dysponują przecież swoimi samochodami, z tym, że są one stare, ale wyróżniają się spośród tysięcy innych, gdy jeżdżą po metropolii, tym widocznym szczegółem, że do ich sterczących anten są przyczepione drżące na wietrze pióra, ich bowiem właściciele mają do piór takich prawo, jako członkowie wspólnoty, to znaczy mogliby oni nosić jedno pióro na głowie, trzy pióra czy cały duży pióropusz, lecz teraz inne czasy, pióropusz zatem wodza zwisa z anteny do dołu, gdy samochód parkuje, a rozwija się w biegu; z jego znów posiadaczem, Irokezem tłustawym i nalanym, nawet trochę po polsku mogłem się porozumieć, a to dlaczego: w okresie powojennym było w Kanadzie ogromne zapotrzebowanie na nauczycieli języka angielskiego do rezerwatów, nie było chętnych, a tu tymczasem ogromna imigracja Polaków z Wielkiej Brytanii ruszyła na Kanadę, chcieli się szybciej dorobić i aby nie lądować w tartakach jakiejś, powiedzmy, Manitoby czy Winnipegu (przy morderczej pracy), podpisywali kontrakty na posady takich nauczycieli, ale że angielskiego nie znali tak jak należy (a czasami ni w ząb prawie), uczyli Indian i Eskimosów języka znad brzegów Wisły, sprawa się w końcu wydała i była pewnym skandalem, ale niewielkim ostatecznie, bo ją zatuszowano. Indianie z Caughnawaga, ochrzczeni trzy wieki temu, mają tu swój murowany kościółek pod wezwaniem Świętego Franciszka Ksawerego i co niedziela proboszcz (Kanadyjczyk francuski, a nie Indianin) odprawia dla nich mszę gregoriańską śpiewaną w języku Irokezów; tu spoczywają także w niewielkim pudełeczku relikwie świętobliwej Kateri Tekakwitha, młodej dziewczyny urodzonej dokładnie w czasach naszego Potopu, a córki chrześcijanki z plemienia Algonkinów i męża jej Irokeza, lecz jeszcze poganina, właśnie z rąk innych pogan zginęła ona za wiarę, a przecież w tej samej epoce piękną stułę ofiarowali do kościoła nawróceni Huroni, słusznie nią dziś proboszcz się chwali. Opisana wizyta była bezpośrednim powodem wyjazdu mojego do Ottawy, bo korzystając z pobytu na ziemi kanadyjskiej zapragnąłem obejrzeć inne rezerwaty indiańskie, bardziej myślałem autentyczne niż Caughnawaga, cała jakoś na pokaz nawet w tej swojej biedzie, nie wspomniałem już nawet o występach przed turystami wodza w swym pióropuszu (bo miał on drugi, na głowę, prócz tego na samochodzie), wszystko to w stylu cepeliowskim, zafałszowanym, a do tego wśród reklam coca-coli i 7-upu, nie ma co o tym mówić. Plany moje coraz to się rozszerzały, bo sądziłem, że urzędnicy w Ottawie będą mi może w stanie umożliwić dotarcie aż na Daleką Północ, do siedzib Eskimosów, po to jednak bezwzględnie była potrzebna osobista rozmowa z posłami do Parlamentu, by poparli podanie złożone do Ministra Rozwoju Terytoriów Indiańskich i Terenów Północy, nie ma tam bowiem regularnej komunikacji lotniczej, kursują tylko samoloty specjalne lub wojskowe i by zabrać się z nimi, trzeba na to pozwoleń, do tego chciałem jeszcze, by dali mi pieniędzy, żebym – tak tłumaczyłem w podaniu – to wszystko, co obejrzę, mógł w Polsce rozreklamować. Profesor Gaston Beauchamp z Uniwersytetu zabrał mnie do Ottawy, miał tam również coś sam do załatwienia w szarym obronnym bunkrze Carlton University. Autostrada dochodziła podówczas tylko do granicy prowincji Quebec, tutaj się urywała, dalej już prowadziła zwykła szosa, oznaczona numerem siedemnastym pod brytyjską koroną, w przeciągu dwu godzin osiąga się stolicę Kanady, która na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie Disneylandu jakiegoś, bo imituje Anglię w sposób niedoskonały. Miasto senne, nieduże, budynek zaś Parlamentu ultrabrytyjski z ducha: nie dość, że zbudowany w stylu neogotyku całkiem wiktoriańskiego, lecz nawet Big Ben wydzwania co kwadrans tym samym tonem co jego brat – prototyp na wieży parlamentu w Londynie! Dokoła pomniki z brązu wyobrażają przeróżnych zasłużonych, a na wzniesieniu posąg królowej Wiktorii, pod którym sfotografowałem dwóch majtków w okrągłych czapeczkach marynarskich z napisem „C....... ....”, bo mnie o to bardzo grzecznie prosili po rosyjsku: ,,...... ... ..... ......” i jakże byli zdziwieni, kiedy im odpowiedziałem: ,,.., ......, ......, ....... ........”. Tuż obok jest gmach posłów i gmach rządowy. Posłowie urzędują za ogromnymi biurkami pod swymi portretami malowanymi olejno, a także wiszą tam zdjęcia królowej Elżbiety II i księcia Edynburga, są one kolorowe, stoją zaś fotografie premiera Trudeau, zwykle z dedykacjami, a wielu jeszcze posłów przetrzymywało wtedy podobizny byłego premiera Pearsona, również dedykowane, lecz te są już z reguły czarno-białe. Mają też oni wszyscy na swych biurkach nieduże proporczyki z czerwonym liściem klonu, ściany zaś gabinetów ozdabiają widoki Kanady: a to kra płynie wielkimi kawałami Rzeką Świętego Wawrzyńca, to ośnieżone góry, a to znowuż lodowce na Dalekiej Północy, są to nieodmiennie zimowe krajobrazy. Gdy czekałem na Posła, zająwszy miejsce pod oknem, naprzeciw mundurowego strażnika parlamentarnego, który za wysokim kantorem wiercił się bezustannie na krześle obrotowym, pokrytym zieloną skórą czy może skóropodobnym zielonym materiałem, podchodziły do niego stale różne osoby i na kwestionariuszach całkiem sporego formatu pisały swoje nazwiska, do którego chcą się dostać posła i w jakim celu. Podeszła też pewna pani niewiele przed czterdziestką, choć może niezbyt zgrabna, ale pełna uroku, niezwykle elegancka, do tego z pewnością siebie, jaką dają pieniądze i powodzenie. Ubrana była w czerwony płaszczyk wcięty, dwurzędowy, z takimiż guzikami (była pełnej figury), troszkę dłuższy, niż było to wtedy w modzie (a w modzie było mini), po to, aby zasłonić nie najlepszy kształt nogi, czarne do tego pończochy i czarne lakierki na szerokim obcasie, szybko wypisywała płachtę kwestionariusza, nie zdjąwszy rękawiczki z wycięciem na wierzchu dłoni. Wstałem z fotela i przez zwykłą ciekawość zajrzałem jej przez ramię, a po prawdzie przez włosy, rude zresztą wspaniale, zupełnie jak z Tycjana, spływały jej na bok falą; w rubryce imię-nazwisko wyraźnie napisała: Maria Chapdelaine, nie chciałem wierzyć, ale nim doczytałem do końca, kim jest i jaki cel wizyty, ona, czując zapewne, że tuż za nią stanąłem, gwałtownie zwróciła głowę, by spojrzeć na mnie z bliska fiołkowymi oczami i uśmiechnąć się jasno dość dużymi ustami (ma usta kobiety-dziecka, przemknęło mi przez głowę), trwało to dosłownie chwilę, bo natychmiast ruchem zdecydowanym oddała papier umundurowanemu, który gdzieś zatelefonował, i wtedy bez wahania ruszyła dalej swym jakże pewnym krokiem, po dosyć krótkim czasie wychodziła z powrotem i miło uśmiechnięta opuszczała budynek, spojrzawszy na mnie przelotnie, ja zaś ciągle czekałem. Mój Poseł zajęty bardzo, bo akurat ogłoszono wybory, lecz uprzedzony telefonicznie z Montrealu o mojej wizycie, kopertę o Indianach i Eskimosach miał już przygotowaną i na tym się skończyło, nigdzie nie pojechałem i moją znajomość Indian kanadyjskich skończyłem w tamtym czasie tylko na Caughnawaga. Za to pan Poseł ofiarował mi całą furę przedmiotów służących mu do tego, aby wyborca, jak wytłumaczył, postawił przy jego nazwisku krzyżyk, były więc w tej torebce zapałki książeczkowe ze zdjęciem pana Posła w otoczeniu rodziny (kilka paczek), linijka i ołówek, z których oblicze Posła uśmiecha się jeszcze życzliwiej do tego, kto chce wymierzyć co czy napisać, a w wypadku ołówka zanim ten wizerunek mu się nie stemperuje. Zaraz po tej wizycie spotkałem się z profesorem Beauchampem w hotelu „Château Laurier” na obiedzie, jest tam między innymi restauracja „Auberge”, gdzieśmy się umówili. Kelnerki, ubrane w starofrancuskie stroje, podały nam sałatę z majonezem i rostbef. Porządna publiczność ottawska przychodzi tu na obiady, samotne panie, pracujące zapewne w Parlamencie czy biurach rządowych, panowie wszyscy ubrani jak należy, ekstrawagancji żadnych tu się nie widzi ani hippisowatych – a przypominam, był wtedy rok 1968 – strojów u kobiet, świeczki w szklanych kloszach na stołach, słowem, prawdziwie przyjemna atmosfera. Patrzę, kto tam jadł obiad w towarzystwie starszego, bardzo godnego pana, całkiem siwego? Maria Chapdelaine! Siedziała wprawdzie tyłem, suknię miała zieloną, lecz poznałem jej włosy, rude, jak mówiłem, wspaniale. Kiedy opowiedziałem mojemu Beauchampowi, że tak się ona nazywa, nie chciał wierzyć: „Ten pan to nawet wiem, kto to taki, wielka sława fizyki i bodaj także astronom, coś w tym rodzaju, a ona? Mówi pan, Maria Chapdelaine? To chyba niemożliwe. Przecież to nazwisko- symbol, nazwisko literackie, ja nigdy go nie spotkałem, a jestem rodem z Kanady, z Quebecu, z Trois-Rivieres, ejże, przeczytał pan niedobrze, może tam było Chambelaine, Chapelle albo coś podobnego, czy aby nie przejął się pan zanadto tematem swojego seminarium? Doszukuje się pan teraz Marii Chapdelaine w każdej quebeckiej kobiecie! Proszę – podniósł kieliszek – co może zdziałać dobra literatura!” III Profesor Beauchamp miał rację, bo – jak się okazało – prawdziwym celem mego przyjazdu do Kanady było wszechstronne zajęcie się mitem Marii Chapdelaine. Wyleciałem więc w samych początkach lutego 1968 roku z jakby przedwiosennej Warszawy do wiosennego Paryża i dalej, do Montrealu. Na Orly, podczas odprawy, wybrałem sobie miejsce 30F, przy oknie, w samolocie typu DC8, należącym do Air Canada, a całkiem luźno w nim było, nie jestem pewien nawet, czy chociaż połowę miejsc na ten rejs wyprzedali, mógłbym był się nawet położyć (dwa miejsca przy mnie wolne), lecz, lecąc samolotem, lubię patrzeć z góry. Gdyśmy więc wystartowali z Paryża za pięć trzecia niedzielnym popołudniem w pogodzie półsłonecznej, temperaturze czternaście-szesnaście Celsjusza, i wznieśli się ponad rzadkie dosyć obłoki, po kwadransie zjawiły się jednakowoż pod nami podłużne pasma śniegu, a za pół godziny w okach między chmurami spostrzegłem białe, drobne punkciki – fale: byliśmy nad oceanem. Wtedy to dwie zgrabne stewardesy, które nas powitały na pokładzie w zielonych uniformach i takichże zielonych kapelusikach o zawadiackim kroju, przebrały się jednocześnie w luźne bluzeczki-fartuszki, białe w dość dużą czarną kratę, i rozwoziły napoje. Podały także plik gazet: obok dzienników paryskich były ogromnie grube gazety z Montrealu, angielskie i francuskie (wydania weekendowe); zaciekawiony krajem, ku któremu zmierzałem sunąc wygodnie nad Atlantykiem (fale ciągle widoczne, ocean był rozhuśtany), czytałem po kolei wiadomości z dziedziny polityki, ekonomii, kultury, dodatki tygodniowe omawiały montrealskie wystawy, przedstawienia, filmy, nowości wydawnicze, i dzięki kilkugodzinnej lekturze byłem już trochę w tym wszystkim zorientowany, kiedy o wpół do ósmej podano mi sałatkę z jajkiem i oliwkami, befsztyk duży i pieprzny z jakimiś korzeniami, na koniec podłą kawę. Zapaliłem cygaro. Słońce już wiele godzin padało na lewe skrzydło mojego samolotu, coraz na nie zerkałem i nic się tu nie zmieniało, nawet kąt oświetlenia. Po godzinie usłyszeliśmy z głośników po angielsku, potem francuszczyzną skażoną, że oto znaleźliśmy się nad wschodnim wybrzeżem Kanady, że w Montrealu w tej chwili jest druga trzydzieści po południu i że jest tam temperatura siedem stopni powyżej zera w skali Fahrenheita, co miało sygnalizować siarczyste mrozy. Istotnie, gdy wyjrzałem, pod oświetlonym skrzydłem widać tu teraz było ląd ze spłachciami śniegu, zlodowaciałe brzegi, a kiedy – znów po godzinie – zeszliśmy nieco niżej, na rozległych zatokach pływały kry ogromne, wyglądające z góry na wielkie nenufary. Ląd ten po przybliżeniu (bośmy się teraz zniżali) przedstawiał pola lodowe mocno jakby spękane: były na nim raz po raz i koła, i elipsy, wgłębienia pełne śniegu, znowuż proste kanały, które czasem błysnęły lodowato zmętnione, gdy odbił się w nich promień słońca, padający już teraz coraz bardziej poziomo, a wreszcie ukazało się kilka dość z góry przysadzistych wieżowców Montrealu u stóp białego wzniesienia, całego w łunie zachodu czerwono-pomarańczowej, zamarznięte Jeziora Des Deux Montaignes i Świętego Ludwika, przechodzące w odnogi Rzeki Świętego Wawrzyńca, poprzecinane mostami długimi na wiele kilometrów; kładliśmy się na skrzydle lewym, a w mym okienku kłębił się teraz nad nami wał chmur aż granatowych, jednak płomiennie rudo podświetlonych od dołu. W niedługą chwilę potem lądowaliśmy na białej płycie lotniska Dorval w tumanach śnieżnego pyłu i kiedy samolotowi ktoś z obsługi wskazywał lizakiem drogę, widzieliśmy wyraźnie, że walczył z potężnym wiatrem: był on w kożuchu do ziemi z kołnierzem postawionym, ledwie się trzymał na nogach, kłęby suchego śniegu wzbijały się coraz do góry i kiedy otwarto drzwiczki, lodowato dmuchnęło. W ten sposób znalazłem się na ziemi kanadyjskiej albo quebeckiej, jak kto woli. W rok później odlatywałem z powrotem do Paryża w podobną niepogodę, ale późnym wieczorem, nie mogłem więc ponownie oglądać Montrealu z lotu ptaka, ale miałem go na świeżo w oczach z wysokiej dość perspektywy. Tak się złożyło, że tego dnia po południu zaprosił mnie dziekan mego wydziału lingwistyki i języków nowożytnych, ksiądz René Bombardier (ale on sam nie miał czasu, aby mi towarzyszyć w biesiadzie, gdyż był zapracowany) na pożegnalny obiad do dobrej restauracji, nazwanej „Altitude 727”, tyle stóp wzniesiony był ów lokal nad poziomem morza, chodziło mu – mówił – o to, abym zobaczył raz jeszcze przed odjazdem panoramę quebeckiej metropolii, w której się zapoznawałem z kulturą kanadyjsko-francuską, specjalizując się w quebeckiej literaturze po to, aby ją propagować w Europie centralnej – taką to trzymał dla mnie oficjalną przemowę. Restauracja oszklona stanowi ostatnie piętro Ville-Marie wieżowca zbudowanego na planie krzyża o równych, krótkich ramionach; nie jest on wprawdzie najwyższy w Montrealu, bo bije go wieżowiec Bank of Canada i drugi, Canadian Imperial Bank of Commerce, jest on przecież dostatecznie wysoki, aby móc rzeczywiście napawać się panoramą otwartą w kierunku wschodnim, na zachód bowiem zasłania stąd widok Mont Royal, Królewska Góra, której wierzchołek zajmują dwa cmentarze: anglikański Mount Royal Cimetery i katolicki Cimetiere de Nôtre Dame des Neiges, do którego z przeciwległego stoku przylega teren mego Uniwersytetu z wieloma budynkami i dość przedziwną wieżą, krytą kopułą, gdzie przez rok studiowałem, jeżdżąc stale windami to na dół, to do góry. Z Ville-Marie widać było istotnie kawał francuskiej Kanady: zlodowaciałą Rzekę Świętego Wawrzyńca z jej odnogami i Wyspę Świętej Heleny, na której pozostałości EXPO 68 zmieniono w permanentną wystawę „Ziemia Planeta Ludzi”, z mostem Jacques’a Cartiera; Most Królowej Wiktorii i drugi Most Champlaina – wszystko to teraz w cieniu – a daleko za rzeką dwa wyniosłe, bielejące wzniesienia w kierunku miasta Sherbrocke (bo słońce zachodziło), dokąd kiedyś jeździłem na chrzciny wnuka świetnego naszego grafika Stefana Mrożewskiego, wszystko mi tu się przypomniało, cały mój roczny pobyt i dzień za dniem po kolei, gdy nabierałem z umieszczonego pośrodku oszklonej sali bufetu przekąskowego mięsiw, oliwek. ślimaków, a potem przy stoliku obstalowałem sobie stek rozsądnych rozmiarów, do niego wino, koniak, desery, kawa niedobra wprawdzie, a jednak po tym wszystkim umysł mi rozjaśniła do tego nawet stopnia, że mogłem zredagować pisma z podziękowaniem do Rektora, Dziekana: „Opuszczając gościnną ziemię kanadyjsko-francuską spieszę...” (to do Rektora), „Opuszczając gościnną ziemię quebecką...” (do Dziekana, bo sympatyzował on z Union Nationale), pisma te jeszcze musiałem przepisać gdzieś na maszynie i wrzucić na lotnisku, takie tu są zwyczaje. Kiedy to redagowałem, uważając na polityczne niuanse i odcienie, obok mnie spożywało istne góry przysmaków, popijając winami, dwóch panów po pięćdziesiątce, obaj w granatowych blezerach, guziki srebrno-złote, chustki jedwabne w kieszonkach kolorowe, chyba Amerykanie, bo jeden opowiadał o domku na Long Island, śmieli się, dowcipkowali głośno, obaj o gębach tłustych, bezczelnych, wyjadacze prawdziwi. Mnie to nie przeszkadzało. Skończywszy swoje, podpisałem rachunek w miarę słonawy, każąc go przesłać do księdza Rénégo Bombardiera na wydział lingwistyki, i spojrzałem raz jeszcze przez szyby na panoramę, lecz tylko morze świateł, neonów, ściemniało się i musiałem się śpieszyć, bo jeszcze miałem przed sobą pożegnalne wizyty u znajomych. Odlatywałem po ciemku, godzinę przed północą: pomimo wichury ze śnieżycą nic tego nie odczuwałem, bo z budynku lotniska korytarz-rękaw-rura, wysłany chodnikiem miękkim, ciemnoczerwonym, wprowadził mnie – biegnącego, bo byłem fatalnie spóźniony – od razu do wnętrza samolotu, stał tu zniecierpliwiony cały bodaj personel stewardów i stewardes ubranych na zielono, czekali tylko na mnie ze startem od pięciu minut, co zaraz mi wypomnieli, ledwo więc tylko wszedłem, od razu drzwi zakręcili, wznieśliśmy się do góry, zanim jeszcze usiadłem gdzieś z tyłu przy ogonie, by wylądować rankiem w kochanej Europie. Jednak nad Nową Fundlandią nadałem jeszcze, jak było ustalone, dziękczynne telegramy potem twardo zasnąłem. IV Cofnę się znowuż cały rok: kiedy wylądowałem podówczas w Montrealu i obejrzano dokładnie moją książeczkę szczepienia z wpisaną świeżo ospą (bo o to im głównie chodziło na kontroli), czekający już na mnie Gaston Beauchamp, profesor nadzwyczajny wydziału lingwistyki i języków nowożytnych Uniwersytetu, doktor (es lettres) Sorbony, zawiózł mnie swym niebieskim plymuthem, parkującym dość niestety daleko od budynku lotniska (brnęliśmy w sypiącym śniegu z moimi bagażami), autostradą do miasta, by zatrzymać się przed „Foyer des Pélérins”, pensjonaciku przy zbiegu ulic Queen Mary Road i Côte des Neiges, gdzie miałem zamówiony pokój w umiarkowanej cenie. Stąd w jego nazwie pielgrzymi, że stał u stóp wzniesienia z ogromnymi schodami (lecz było dużo praktyczniej wjechać tam autobusikiem), na którym wybudowano ogromną bazylikę nazwaną Oratoire Saint Joséph, kościół monumentalny, niby paryskie Sacré Coeur albo marsylska Nôtre Dame de la Garde, kiedy patrzeć z daleka okropnie niewydarzony, o ciemnej, brzydkiej bryle pod kopułą; na spodzie jest kościół dolny, z którego ruchome taśmy-chodniki podnoszą na piętro pierwsze, gdzie się znajduje coś niby poczekalnia dworcowa czy może stacja metra; stąd inna taśma wznosi nas do kościoła górnego i ten jest wreszcie udany, a teraz urządzony w guście posoborowym, czym byłem dość miło zaskoczony; przy nim taras widokowy z szeroką panoramą na zachodnią, francuską część Montrealu, tę samą, z grubsza biorąc, jaką się widzi z okien Uniwersytetu, skąd od tej pory oglądałem codziennie (jeśli była pogoda) gaśnięcie słońca w śniegach. U stóp więc Oratorium miał być dom dla pielgrzymów. Zjawiali się oni dość rzadko, za mojej pamięci jeden raz przyjechała cała chyba rodzina obszernym białym combi, porządnie zachlapanym, widać z bardzo daleka (a było to gdzieś w maju), na co dzień wynajmowano pokoiki przyjezdnym, którzy pozostawali w Montrealu po dwa, trzy, cztery miesiące, a przede wszystkim studentom, bo niezbyt był stąd odległy – już po tej stronie góry – Université de Montréal, uczelnia z francuskim językiem wykładowym, gdzie studiowali kanadyjscy frankofoni, posługujący się na co dzień i od święta quebecką, dziwną odmianą języka francuskiego, nazywaną „żual” (bo tak wymawiają tu oni słowo „cheval”, oznaczające konia, i to określenie – „joual” – symboliczne niejako, stało się już naukowe), charakteryzującą się dziwnym z początku dla ucha bzykaniem i szeplenieniem, wtrącaniem wcale nierzadko słów żywcem wziętych z języka angielskiego i wymawianiem „aj” w miejsce „a” francuskiego z grubsza rzecz przedstawiając, co mnie z początku zupełnie dezorientowało. Ten bowiem język panował niepodzielnie w umywalniach i hallu, gdzie stał telewizor, coraz to stukający automat z coca-colą butelkowaną i gdzie umiejscowiono hermetycznie zamykaną budkę z bell-telefonem. Pokoik mój okazał się niebywale przegrzany, gdy jednak podniosłem okno, zaraz nawiało tyle śniegu w ciągu niewielu minut, że je z powrotem spuściłem i chciałem teraz z kolei przykręcić kaloryfer, lecz wszystko zamalowane warstwami farby olejnej tak skamieniało, że musiałem pokrętło odskrobać scyzorykiem i popukując czymś ciężkim, wreszcie je poruszyłem, bo mimo przemęczenia podróżą i różnicą w czasie me mogłem wcale zasnąć w wysokiej temperaturze. Nazajutrz wcześnie rano (choć już od trzeciej nie spałem) usłyszałem trzy podniesione głosy dyskutujące głośno, szybko się one do moich drzwi zbliżały i po niedługim czasie wtargnięto do mojego pokoju, podważając yalowski zamek nożem przez szparę, hydraulicy wymyślali żualem, bo, jak się okazało, na dole wszystko przez noc zostało zalane, łazienka i pokoje pode mną na pierwszym piętrze, przyszedł administrator, okropna awantura, jak ja mogłem zakręcić kurek od kaloryfera, to zabronione, za straty będę płacił żywymi dolarami. Poczułem się nagle ogołocony z pieniędzy, których jeszcze nie miałem, lecz były to strachy na lachy, bo nie wlepili mi kary, kiedy się dowiedzieli, że będę mieszkał tu dłużej, może rok nawet cały, w każdym razie moja pierwsza batalia w Kanadzie była przegrana. Z rana (też błąd) wybrałem się pieszo pod górę, walcząc z dującym wiatrem (przemarzłem niemiłosiernie), do biur Uniwersytetu załatwić formalności i odebrać stypendium. Poradzono mi, by się zapisać do La Caisse Populaire de l’Ageum i coś tam (choć nie za wiele) zostawić u nich z pieniędzy na przechowanie, bo jest to instytucja prężna, mająca wpływy, lewacka i prokubańska, a zerkająca w kierunku maoizmu, warto (radzili) mieć ją za sobą w razie czego, ale większą część sumy należy złożyć w banku już przyzwoitym, jak choćby Bank of Nova Scotia na Côte-des-Neiges, blisko mego foyer, co uczyniłem. Obok kupiłem kalosze, bo bez nich nikt zimą nie chodzi po Montrealu, raz, że taki obyczaj (przestrzegany od dawna, i Michał Choromański napisał o tym całe opowiadanie), po wtóre, że istotnie śnieg jest tu posypywany tak żrącymi solami, że buty stają się białe i zżera to ich skórę, bo na przeciętnej montrealskiej ulicy nikomu nie przyjdzie do głowy oczyścić ze śniegu kawałka chodnika przed domem, chodzi się wszędzie i stale wręcz po górach-wądołach, a ta mieszanina chemikaliów i soli osiada obrzydliwie na maskach samochodów, a nawet na szkłach okularów! Tego dnia zapisałem się także na seminaria, wykłady, musiałem nimi wypełnić obowiązkowe kredyty, by później zdać egzaminy piśmienne, bo ustnych tu na dobrą sprawę nie znają. Wybierałem na oślep, bo przyjechałem całkiem nie znając przedmiotu, który miałem studiować, literatury kanadyjsko-francuskiej, jednakże obowiązkowe zajęcia seminaryjne, oznaczone symbolem FRAN 624, nosiły obiecujący tytuł „Mit Marii Chapdelaine”, co mnie już zainteresowało samym – przyznam się – brzmieniem, coś jakbym gdzieś kiedyś słyszał o takim dziele, ale powiązać z czymś konkretnym, epoką czy autorem, podówczas bym nie potrafił. Zajrzałem zaraz do planu: zajęcia rozpoczynały się już dzisiaj, za niecałą godzinę. Z niemałym entuzjazmem wjeżdżałem windą do góry, przekąsiwszy u wejścia sandwiczem z automatu i popiwszy kawą, zasiadłem na sali wykładowej, gdzie już moi koledzy tłumnie się zgromadzili rozrzuciwszy płaszcze, kożuszki, kurtki po stołach i gdzie się dało. Było ich ze czterdziestu co najmniej płci obojga, żywo rozprawiających, oczywiście żualem. Wśród nich siedziała cichutko, jak Piłat w Credo, ciemnoskóra Martynikanka czy może dziewczyna z Haiti. Wiedziałem, że studiują tu przeróżni Murzyni-frankofoni w ramach porozumienia pomiędzy uniwersytetami z francuskim językiem wykładowym, piękna dziewczyna z tropików, wyraźnie zwarzona przez mrozy, jak biedna czuć się musiała, gdyśmy z mademoiselle Madelaine Gagnon, doktorem Sorbony, odczytywali fragmenty powieści, by je analizować: „rzeka, ścięta lodem, zasypana śniegiem, nie odróżniała się niczym od płaszczyzny. Śnieg grubą powłoką zalegał również gościniec i okoliczne pola... zimna biel śniegu... skraj posępnego lasu, skąd wiało grozą – wszystko to mówiło, że w owym ponurym kraju życie jest twarde” i tak dalej, i dalej. Przypadek Louis Hémona to swoisty fenomen: ten Francuz rodem z Paryża, choć Bretończyk z urodzenia, pierwszy wprowadził swą szczupłą książeczkę – wliczoną już do dorobku literatury francuskiej Kanady – na rynek co się zowie światowy i zrobił to – choć po śmierci – oczywiście przez Paryż, a tam przez wydawnictwo Bernarda Grasseta, o czym będzie jeszcze dalej; tutaj mi chodzi o to, że od niego z kolei poznański edytor – „Eos” – nabył wyłączne prawo tłumaczenia i wydania tej powieści po polsku, powierzając jej przekład Stanisławowi Godlewskiemu, lecz jakże nieszczęśliwie: brzmi on anachronicznie po upływie pół wieku, a „Maria Chapdelaine” jest przecież arcydziełem zbudowanym jak dramat, pisana czysto, spokojnie, książka ta jest nieustannie wznawiana w Paryżu i Montrealu. Wracając do samego Hémona: syn bogatego mieszczaństwa zerwał z rodziną i wyjechał do Anglii, a potem do Kanady, z Montrealu wyprawił się na północ, gdzie został parobkiem na fermie w Péribonka, wiosce położonej w pobliżu Jeziora Świętego Jana, wydał już kilka książek, gdy w początkach roku 1913 pisał „Marię Chapdelaine”, wróciwszy do Montrealu, a potem jeden egzemplarz powieści wysłał do paryskiego „Le Temps”, które ją w tymże roku w odcinkach wydrukowało, a drugi, wraz z rękopisem, złożył u paryskiej rodziny na swoje imię; w dwa tygodnie później już nie żył, wpadł pod ekspres w Chapleau, w stanie Ontario, jadąc na Zachód, miał tylko trzydzieści trzy lata. Panna Gagnon dlatego stawiała tę książkę w centrum naszej uwagi, gdyż była ona – jej zdaniem – symbolem Quebecu, i to jako takiego, we wszystkich możliwych ujęciach i przekrojach, jednym słowem, była mitem-jeziorem, a przede wszystkim jakże sugestywnym obrazem zupełnej beznadziei, stagnacji tej krainy dzikiej i jakże smutnej, co wyraża najlepiej jej bohaterka Maria, która siedzi przy oknie patrząc stale na śniegi, wie, że nic się nie zmieni, bo zmienić się nie powinno, choćby i było możliwe. Ta beznadzieja Quebecu stanowi, z drugiej strony, podniosłą apoteozę, bo wyraża jego moralną ideę. Na tym był dzisiaj koniec. Teraz quebecka młodzież wysypała się hurmem na korytarze, niektórzy pochylali się nad urządzeniami z wodą zdatną do picia i specjalnie chłodzoną (są one porozmieszczane dość gęsto po całym gmachu, a każde z takim samym napisem: „G. H. Woods. OASIS, Columbus, Ohio, USA”), inni zjeżdżali windami, wpychając się do nich siłą, a jeszcze inni szli do Biblioteki Centralnej, ja za nimi. Mieści się ona w głównej wieży Uniwersytetu i była to dla mnie nowość, że samemu szpera się po magazynach, gdzie stoją małe stoliczki z lampkami pośród regałów, można tu popracować w razie gwałtownej potrzeby, ale zazwyczaj książki wyjęte przez siebie z półek zwozi się windą pod pachą i niesie do czytelni głównej, tam okazuje dyżurnym, wypisującym rewersy (sięgnąłem oczywiście po „Marię Chapdelainę”), i potem się czyta w cichej ogromnej sali, gdzie tylko młode panienki ze swymi ołówkami (z wyciśniętym napisem Université de Montréal, do nabycia w stoisku u wejścia centralnego) coraz to dopadają dużych temperówek na korbkę, przytwierdzonych do lady, i szybkimi ruchami korbkami pokręcają. Inne, niegłośne szmery wywołuje prawie bez przerwy działający kserograf dwudziestocentowy. Temat do rozważań nazajutrz: jak stapia się w powieści Hémona realizm i symbolizm, a więc najsampierw mamy podane, jak są ludzie ubrani, opis dokładny niemalże jak z Balzaka, ten jest rolnikiem, ten drwalem, i nawet się wydaje, że jest to początek powieści tylko środowiskowej: obraz ciężkiego życia chłopów, mikrospołeczeństwa i jego prostej struktury w powiązaniu z pracami tych osadników na wiosnę – w lecie – w zimie, zawsze w rytmie przyrody, oddany sugestywnie, prosto, zwięźle, gdzie wszystko jest powiedziane, a tu tymczasem Maria z prostej chłopskiej dziewczyny staje się księżniczką marzeń, oczy zwraca do środka i teraz widzi wszystko w szarobiałej tonacji klimatu wewnętrznego, staje się niemal Panią Bovary i wtedy w jej postaci krystalizują się trzy możliwości Quebecu, jak Trzy Rzeki (Les Trois-Rivieres): młody drwal, ukochany przez Marię, ginie zasypany gdzieś w śniegach, kiedy do niej powraca podczas okrutnej zimy (zbłądził i zgubił drogę w sypkiej kurzawie); drugi kandydat do jej ręki, co sprzedał ziemię po ojcach i jest robotnikiem w Stanach, to wizja lepszego życia, odrzucona świadomie, choć po długich wahaniach, na rzecz prostego – jak jej ojciec – sąsiada, któremu Maria dlatego daje w końcu nadzieję, aby – po swym katharsis – odważnie podjąć ideał niedawno zmarłej matki, biorąc za przykład przodków przybyłych kiedyś z Francji na jakże ciężką dolę (przekreślenie marzenia, odrzucenie odmiany). W ten sposób Maria staje się symbolem życia Quebecu i sięga nawet wyżyn symbolu życia w ogóle! V Zejdźmy teraz jednakże w niższe nieco regiony. Stołówka uniwersytecka mieści się w budynku osobnym Centre Sociale, stojącym wcale daleko od wieży Uniwersytetu, zważywszy wędrówkę w tę i na powrót dwa razy na dzień podczas tak dużych mrozów, na dole mają szatnię samoobsługową, zawsze z pewną obawą zostawiałem tam palto, kalosze (te mi raz zamienili) od czasu, gdy na tablicy, gdzie ogłaszały się przeróżne imprezy, programy orientacji i zapowiedzi zebrań kontestujących studenckich ugrupowań, dostrzegłem czyjąś prywatną odezwę do złodzieja pod tytułem wypisanym wielkimi literami „Au deguelasse qui a chipé mon manteau”, trzeba jednakże stwierdzić – mówię wciąż o roku 1968 – że rzadko co kiedy ginęło. W stołówce brałem zazwyczaj kurę albo indyka, a dostać można było do niego żurawiny na specjalne żądanie, jadałem tam obiady i kolacje, bo śniadania robiłem albo w moim pokoju „Foyer des Pélérins”, albo wyskakiwałem do Snack-Baru tuż obok, na Côte des Neiges, własność pewnej Greczynki, minąwszy najpierw ślepy mur Wax Museum, czyli gabinetu figur woskowych, gdzie nigdy zresztą nie byłem, potem magazyn żywnościowy Steinberga (samoobsługa), Snack-Bar był tuż zaraz za nim, podawała tu duża herod-dziewczyna i ile razy tam byłem, tyle razy kłóciła się ząb za ząb z chudym barmanem. Któregoś zaraz wieczora po przyjeździe zaprosił mnie do siebie profesor Gaston Beauchamp, syn, jak się okazało, wziętego adwokata, środowisko zamożne już od paru pokoleń. Podjechał pod „Foyer des Pélérins” i zabrał mnie do francuskiej części miasta, Cité d’Outremont, gdzie mieszkał w domku urządzonym ze smakiem antykami, lecz są to antyki całkiem inne niż u nas w Europie, nie żadne ludwiki- biedermajery, ale mebelki autentycznie ludowe, moda na nie panuje w całej Ameryce Północnej, są w dużej cenie i bardzo poszukiwane, ale tutaj w Quebecu były one roboty miejscowych rzemieślników-pionierów, tak haniebnie zdradzonych brzmieniem traktatu paryskiego z roku 1763, który zaaprobował bez najmniejszych skrupułów francuskich świat oświecony słynnym zdaniem Voltaire’a: „Wolę daleko bardziej pokój niźli Kanadę, te kilka morgów śniegu”. Drzewo nie malowane, specjalnie chyba czyszczone, bo – mimo upływu dwu wieków – jakby zupełnie nowe. Beauchampowie mieli tutaj dwie szafy, fotel, stół, lampy także drewniane i dwa kinkiety, dom cały starali się urządzić rustykalnie, trzymając się jednego stylu. Nim jednak to zobaczyłem, miałem osobliwy przypadek z prześliczną panią domu, bo w progu przy powitaniu, gdy dotknąłem jej ręki, zostałem porażony dość silnym wyładowaniem; często tutaj w Kanadzie, jak miałem się okazję przekonać potem nieraz, wyzwala się w ten sposób naelektryzowanie drzemiące w różnych przedmiotach, jak na przykład dywany (ileż to potem razy łapał mnie prąd – i dość silny – gdy dotykałem klamek), z pewną zatem obawą żegnałem się z piękną panią już po północy, ale nic się takiego nie stało pomiędzy nami. Moja wizyta u nich była dla mnie ciekawa z wielu powodów. Najpierw drinki: gin, burbon, whisky, martini, sałatka, steki, wino czerwone Rotshilda, kompot, kawa i koniak. Beauchamp podał cygara. Przy obiedzie o stekach: kanadyjskie są znośne, całkiem (prawda?) możliwe, ale prawdziwą kulturę steków kultywuje się w Stanach, najsmaczniejsze zjeść można w Middle-Weście, na przykład w Oklahomie, smak zależy od tego, czym karmione są woły, sianem, zbożem czy kukurydzą, najlepsze mięso dają karmione kukurydzą, a z nich znów najsmaczniejsze to cornfeed beef, choć takie new york sirloin czy nawet boston-steki też mają wielbicieli. Od steków od razu przeskok do polityki: chodziło bowiem o to, aby znaleźć formułę przyszłości dla Quebecu albo, jak dotąd, w ramach Konfederacji Kanady, albo w odrębnym państwie, co się jednak traktuje jako zupełną ostateczność, jednak – mówił profesor – musimy walczyć o zmianę Konstytucji będącej tylko ustawą wynikłą z Aktu Brytyjskiej Ameryki Północnej, do czego doprowadził niesławnej pamięci premier Mac Donald w epoce wiktoriańskich koncepcji imperialnych przed stu laty, zakładał on w podtekstach pełną asymilację żywiołu francuskiego, taki pogląd do końca został skompromitowany, przekreśliło go życie. Tymczasem tej formy konstytucji broni stale Ottawa, choć uniezależniona już dzisiaj od Londynu, ale trzeba pamiętać, że jest nas jedynie sześć i pół miliona wobec dwunastu milionów Kanadyjczyków angielskich i wobec całych Stanów (dwieście ileś milionów), a oni to posiadają w naszej Prowincji aż osiemdziesiąt procent fabryk i kapitału. Program znów separatystów – szanse ich nie są duże – wyrósł najpierw z doświadczeń Frontu i Armii Wyzwolenia Quebecu, był okres, gdy podkładali oni bomby na przykład w skrzynkach pocztowych i raz jedna wybuchła nawet w szatni na naszym Uniwersytecie, teraz to już się nie zdarza, ale istotnie mają oni w programie swego działania oderwanie Quebecu od Kanady, chcieliby znacjonalizować przemysł i dobra Korony, taki już skrajny separatyzm wiąże się z niemałym ryzykiem dla równowagi Północnej Ameryki, powstanie państwa Quebec mogłoby spowodować rozpad całej Kanady, choćby Kolumbia Brytyjska była zaraz gotowa przyłączyć się do Stanów, złożono już oświadczenie, a z nią pewnie by poszły inne prowincje z większością anglofonów. Referuję to, co mi opowiadał przez bite dwie godziny w ogromnym skrócie myślowym, podawał wiele szczegółów i sypał cytatami. Obecnie problem oderwania Quebecu od Kanady nie jest już aktualny od czasu, kiedy separatysta Réné Lévesque, premier prowincjonalny i przywódca PO (Partie Quebecoise), przegrał zdecydowanie referendum w roku 1980, jednakże wtedy, przed laty problem ten narastał i dojrzewał. Ale przecież ten sam Levesque znowu wygrał wybory w kwietniu 1981 roku, mimo że się uważało powszechnie, iż wobec wyników referendum do rządów wrócą teraz na pewno liberałowie. Takeśmy się rozpolitykowali, że ledwo coś piękna pani wtrąciła o muzyce, bo sama też koncertuje, grając na wiolonczeli w składzie orkiestry symfonicznej mimo pięciorga dzieci. „Wie pan – powiedziała mi wiedząc, czym się teraz zajmuję – że «Marię Chapdelaine» można porównać z utworem muzycznym nawet pod względem struktury? Niech pan zwróci uwagę, że ta powieść jest zbudowana jak fuga. Rozpoczyna się wstępem, gdzie dochodzą do głosu oba główne tematy, a każdy z nich (szczęście i smutek) będzie się później rozwijać niezależnie od siebie, i to raz jeden, raz drugi. Prowadzi to przecież konsekwentnie do śmierci marzenia!” VI Wędrując więc codziennie w zawiei do Uniwersytetu, jeździłem przecież czasem do centrum Montrealu, zazwyczaj autobusem, i wysiadałem przy ulicy Dorchester, przed Dworcem Central Station, podczas tak silnych mrozów całkiem opustoszałej, szeroką East Street lodowaty wiatr wdzierał się tu do miasta od Rzeki Świętego Wawrzyńca, a kiedy starałem się raz nieopatrznie dojść do placu Victoria, musiałem zawrócić chyba po jakichś stu krokach przy wieży Bonaventura, nocą sunęły auta w kierunku mostu przez rzekę, szklany drapacz Canadian Imperiał Bank of Commerce buchał kłębami pary, silnym niezwykle wichrem natychmiast rozwiewanej, dymił także wieżowiec Ville Marie z obracającym się dookoła reflektorem niby latarnia morska, nadając temu wszystkiemu wymiar wizji z odległej przyszłości jakiegoś miasta-widma, nie chciałbym już tego dożyć. Było już stąd niedaleko do restauracji-kawiarni „Chez Bourgatel”, zajmującej podówczas paryską modą część chodnika przy rogu ulicy de la Montaigne i bulwaru de Maisonneuve, tuż obok Sir George Williams University, mówię podówczas, bo ją