12293
Szczegóły |
Tytuł |
12293 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12293 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12293 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12293 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz Odrowąż-Pieniążek
Mit Marii Chapdelaine
I
Wychodząc z sali balowej przystanąłem na miejscu, gdzie niedawno dwu heroldów
dęło w fanfary, kończy tu się galeria z kamienną balustradą, a zaczynają schody:
chciałem sobie przez chwilę wszystko ułożyć w głowie, bo wreszcie udało mi się
złowić w salonie bufetowym (następnym za Salą Żółtą, balową) profesora Alaina
Gatineau, tegorocznego laureata Nagrody Nobla z dziedziny chemii, reprezentanta
zarazem i Kanady, i Stanów Zjednoczonych. Znajdował się on tam w towarzystwie
swych dzieci, syna i córki, też już profesorów na jakichś uniwersytetach
amerykańskich. Zamieniłem z nim kilka zdań zaledwie, przywołując mój pobyt w
Montrealu przed jedenastu laty, w 1968 roku, ale spotkał mnie zawód; nie taję,
że całą obecną podróż z Warszawy do Sztokholmu rozmowa ta postawiła pod znakiem
zapytania. Potem, schodząc uważnie szerokimi schodami, by wyminąć studentów i
studentki, którzy je poobsiadali, raz jeszcze nawracałem myślami do mojej
pierwszej wizyty w Ottawie, a tam do owego spotkania w przedsionku Parlamentu z
panią mającą wspaniałe rude włosy, jak z obrazów Tycjana, do jedynego spojrzenia
na mnie fiołkowymi oczami, kiedy jej zaglądałem przez ramię pragnąc przeczytać,
jakie nazwisko i imię wypisywała na płachcie kwestionariusza, co mi się przecież
udało, napisała wyraźnie: Maria Chapdelaine. Nieraz później myślałem, że może
wówczas przeczytane to imię i nazwisko było właściwym powodem mego
zafascynowania i mitem, i osobą, choć na pewno miał tu swój udział jej uśmiech
kobiety-dziecka, od którego uwolnić się już nie potrafiłem, bo to przypadkowe
spotkanie pozostawiło we mnie tak trwały ślad przez wszystkie minione lata, że i
teraz zawiodło mnie tu właśnie, gdzie się znajdowałem, to znaczy do Sztokholmu,
do Niebieskiej Sali Ratusza na uroczystość, która właśnie się skończyła.
Pomyślałem więc – schodząc – po raz już nie wiem który o bed-in na Université de
Montréal, czyli o kontestacji na tyle osobliwej, że prawie nie jest ona do wiary
pod naszym polskim niebem, a jednak zadokumentowanej fotografiami robionymi z
ukrycia (były zakazane), i do tego w kolorach, bo trzymałem je w ręku nie dalej
jak kilka miesięcy temu. Przyszła mi zaraz na myśl moja samotna wyprawa na
północ prowincji Quebec, odbyta w tym właśnie czasie, wczesną wiosną, aż nad
Jezioro Świętego Jana, do wioski Péribonka, gdzie źródło mitu Marii Chapdelaine
bije tam jeszcze stale, ukryte pod skromną chatą należącą siedemdziesiąt lat
temu do prostego wieśniaka Samuela Bédarda, dziś zaś pod domem-muzeum, a
naprzeciwko, w oberży „Bar Maria Chapdelaine” zasnąłem już w głębi polarnej nocy
oświetlonej zorzami.
Stanąłem więc na chwilę u szczytu schodów ogromnej sali sztokholmskiego Ratusza,
wielkości zresztą nawy średniowiecznej katedry, ściany z cegły surowej, i stoję
właśnie w miejscu, gdzie heroldowie dęli w swoje fanfary, zapowiadając u samego
początku zjawienie się Monarchy. A potem, podczas uroczystego obiadu, ale już po
koncercie odtrąbili tu oni zejście – równie majestatyczne – korowodu kelnerów,
niosących płonące piramidy lodów z mrożonym kremem, nazywają się one stosownie
do okoliczności parfait glace Nobel, a jeszcze później, przy kawie, fanfary
anonsowały kolejne przemówienia laureatów Nobla. W tym miejscu, gdzie
przystanąłem, galeria przechodzi w schody reprezentacyjne, szerokie, którymi
zstępował był oficjalnie w otoczeniu Królewskich Wysokości, laureatów Nobla oraz
gości szczególnie wyróżnionych król Szwecji Karol XVI Gustaw, zdążając całym
orszakiem do stołu A, honorowego, by potem, po przyjęciu, wejść znów nimi na
górę, idąc do sali balowej. Kiedy schodziłem, pełniły już funkcje mniej okazałe,
rozsiedli się na ich stopniach studenci i studentki, wszyscy w czapeczkach
białych, pogrążeni w rozmowie swobodnej, lecz tylko tyle, dziewczyny w
sukienkach zwiewnych, skromnych, ich towarzysze we frakach obowiązkowych musieli
aż do końca trzymać się zgodnie z fasonem, pili umiarkowanie; w dole, na
sześćdziesięciu biało nakrytych stołach i jednym długim stole A, honorowym,
ciągnącym się pośrodku przez całą niemal salę, ale już bez zastawy, stały ciągle
świeczniki dawno już pogaszone, a tylko tu i ówdzie leżały pozostawione przez
biesiadników karty z wydrukowanym menu tego uroczystego przyjęcia i programem
koncertu, jaki mu towarzyszył, na każdym z nich wytłoczono złoty medal z
profilem Alfreda Nobla, nat. MDCCCXXXIII, ob. MDCCCXCVI, a pod nim napis
„Nobelstiftelsens Hogtidsdag den 10 december 1979”, a także widać było porzucone
broszury „Nobelstiftelsens Middag”, wręczane każdemu z gości u wejścia, aby
wiedział od razu, gdzie się winien kierować, bo był tam i rozkładany planik
poprzedzony indeksem alfabetycznym tysiąca dwustu uczestników przyjęcia,
jednakowoż Monarcha zajmował pozycję pierwszą, już poza alfabetem. Królowa –
pozycję drugą, trzecią i czwartą Królewskie Wysokości Książę i Księżna av
Halland, po nich dopiero szedł Abrahamsson, Sixten, profesor; Abrahamsson,
Kerstin, fru; i tak dalej, ja zaś się odnalazłem, i nie bez pewnego trudu (bo mi
moje nazwisko fatalnie przekręcono), pod numerem 736, i liczba ta oznaczała, że
mam siedzieć przy stole dwudziestym drugim, co mogę teraz podać tutaj dlatego,
że swoją broszurę i kartę z jadłospisem schowałem do kieszeni.
W szatni, na samym dole, ubrałem się w kożuch, czapkę błyszczącą z morsa,
przywiezioną z Kanady, wyszedłem na dziedziniec. Śnieg chrupał, musiało być, jak
sądzę, jakie piętnaście stopni mrozu. Z półmroku wyjeżdżały coraz to samochody,
zazwyczaj marki „Volvo”, z ukośnym przekreśleniem obudowy motorów, uwożąc
biesiadników; panowie zdejmowali cylindry wchodząc do wozów, szaliki zawsze
białe, panie miały na sobie futra wieczorowe do ziemi ze zwierząt rzadkich i
drogich, jak na przykład murmele rosyjskie czy sobole albo popielate wiewiórki,
które są w ogromnej cenie, wiele z nich upolowano zapewne za kołem
podbiegunowym, w dekoltach pobłyskiwały kolie, a w uszach butony; samochody
skręcały teraz jeden za drugim w prawo, wjeżdżając na most Stadhusborn, którym i
ja poszedłem pieszo przez Stromgatan, koło Opery, potem Arsenalsgatanem obok
antykwariatu Bukowski-Auktioner (bo istnieje on jeszcze w osiemdziesiąt lat po
śmierci założyciela, Stefana Bukowskiego, którego pochowano w Rapperswilu obok
Władysława Platera) i dalej wokół niewielkiej zatoczki Nybroviken, by dojść na
Strandvagen, do mego hotelu „Esplanada”, gdzie dość szybko zasnąłem.
II
Takie same wspomnienia z roku 1968, jak wtedy, w sztokholmskim Ratuszu, naszły
na mnie w Warszawie, gdy otwierano XXI Olimpiadę: siedząc we własnym domu
podczas tego piekielnego upału, jak może pamiętamy, dusznego niemożliwie,
patrzałem w telewizor, skąd nas informowano, że właśnie w tym momencie miliard
ludzi na całym globie ziemskim widzi to samo: niepewną najwyraźniej minę
królowej Elżbiety II (bo księcia Edynburga coś stale ucinali), premiera Trudeau
z czerwonym goździkiem w butonierce i piękną, młodą żonę, co go zresztą rzuciła
zaraz po Olimpiadzie, femme scandaleuse (stale na nich kamera i coraz to
zbliżenia), potem już defilowały ekipy zawodników, ale bez przedstawicieli tych
krajów afrykańskich, które się wycofały dosłownie w ostatniej chwili, a także
bez Tajwanu, z całkiem innej przyczyny, jak zapewniano, i gdy ci olimpijczycy
wypełnili niemalże cały środek stadionu pod swymi sztandarami, długo pokazywano
przemówienia prezesów (najazdy kamerą prosto, z lewa i prawa), a potem znów
Królową zbystrzoną nieprzerwanie: parę słów ma wypowiedzieć, tylko przecież
formułę, a z kartki ją przeczytała, lecz najpierw po francusku, nie wiem, czy
Jej się coś podobnego zdarzyło już kiedyś w Brytyjskiej Wspólnocie, ale teraz
francuski pierwszy musiał być w Montrealu.
Mer Drapeau (nomen-omen) z olimpijskim sztandarem, ledwie biedak żywy po
wieloletnich aferach, awanturach, balansowaniu na krawędzi bankructwa, teraz już
występował z namaszczeniem, powagą, kiedy tymczasem w prawym górnym rogu ekranu
co pewien czas zjawiali się – w kole – młodzi biegacze płci obojga, niosący
sztafetą płomień; gdy wreszcie wbiegli na stadion, zajęli ekran cały. Chłopak
ten i dziewczyna, wybrani komputerem spośród tysięcy kanadyjskiej młodzieży
(znałem ja w Montrealu rodzinę Prefontainów, jeden jest dobrym poetą, a drugi
reżyserem, chłopak tak się nazywa, pewno to był ich kuzyn), obiegli teraz
dookoła stadionu z aplauzem publiczności i razem znicz zapalili.
Tymczasem jedna z kamer nie wiem gdzie umiejscowiona: na wieży albo na jakim
uwiązanym balonie czy helikopterze, bo z lekka się kołysała, kamera – mówię –
panoramiczna, szeroka, by objąć jak najwięcej, cofała się raz po raz, i to dość
szybko nawet, oddalając to wszystko, co działo się na stadionie, i wówczas ponad
ćwierć zamkniętym, nie dokończonym dachem (stale to wypominano dachowi w
komentarzu) ukazywała z daleka wieżowce Montrealu, jakże dobrze mi znane. Rzekę
Saint Laurent, a na niej Most Królowej Wiktorii i Most Champlaina. Nie można
było jednak dojrzeć stąd Mostu Merciera, jest za zakrętem rzeki, ni jego
przedłużenia – wysokiego wiaduktu o słupach betonowych, z którego zjeżdża się
prosto do wioski Irokezów o nazwie Caughnawaga, by zobaczyć osadę zaniedbaną,
porośniętą chwastami: babką, rumiankiem, lebiodą. W niedziele, ale i w dnie
powszednie siedzą tutaj przed swymi domeczkami, także zaniedbanymi, starsi
Indianie i Indianki, bo młodzi gdzieś pracują, zwykle jako kelnerzy lub przy
budowie wieżowców, nie znają bowiem wcale lęku przestrzeni.
Mieszkając więc tuż pod Montrealem ci potomkowie pradziadów-koczowników nie
dbają o otoczenie, lecz dysponują przecież swoimi samochodami, z tym, że są one
stare, ale wyróżniają się spośród tysięcy innych, gdy jeżdżą po metropolii, tym
widocznym szczegółem, że do ich sterczących anten są przyczepione drżące na
wietrze pióra, ich bowiem właściciele mają do piór takich prawo, jako członkowie
wspólnoty, to znaczy mogliby oni nosić jedno pióro na głowie, trzy pióra czy
cały duży pióropusz, lecz teraz inne czasy, pióropusz zatem wodza zwisa z anteny
do dołu, gdy samochód parkuje, a rozwija się w biegu; z jego znów posiadaczem,
Irokezem tłustawym i nalanym, nawet trochę po polsku mogłem się porozumieć, a to
dlaczego: w okresie powojennym było w Kanadzie ogromne zapotrzebowanie na
nauczycieli języka angielskiego do rezerwatów, nie było chętnych, a tu tymczasem
ogromna imigracja Polaków z Wielkiej Brytanii ruszyła na Kanadę, chcieli się
szybciej dorobić i aby nie lądować w tartakach jakiejś, powiedzmy, Manitoby czy
Winnipegu (przy morderczej pracy), podpisywali kontrakty na posady takich
nauczycieli, ale że angielskiego nie znali tak jak należy (a czasami ni w ząb
prawie), uczyli Indian i Eskimosów języka znad brzegów Wisły, sprawa się w końcu
wydała i była pewnym skandalem, ale niewielkim ostatecznie, bo ją zatuszowano.
Indianie z Caughnawaga, ochrzczeni trzy wieki temu, mają tu swój murowany
kościółek pod wezwaniem Świętego Franciszka Ksawerego i co niedziela proboszcz
(Kanadyjczyk francuski, a nie Indianin) odprawia dla nich mszę gregoriańską
śpiewaną w języku Irokezów; tu spoczywają także w niewielkim pudełeczku relikwie
świętobliwej Kateri Tekakwitha, młodej dziewczyny urodzonej dokładnie w czasach
naszego Potopu, a córki chrześcijanki z plemienia Algonkinów i męża jej Irokeza,
lecz jeszcze poganina, właśnie z rąk innych pogan zginęła ona za wiarę, a
przecież w tej samej epoce piękną stułę ofiarowali do kościoła nawróceni Huroni,
słusznie nią dziś proboszcz się chwali.
Opisana wizyta była bezpośrednim powodem wyjazdu mojego do Ottawy, bo
korzystając z pobytu na ziemi kanadyjskiej zapragnąłem obejrzeć inne rezerwaty
indiańskie, bardziej myślałem autentyczne niż Caughnawaga, cała jakoś na pokaz
nawet w tej swojej biedzie, nie wspomniałem już nawet o występach przed
turystami wodza w swym pióropuszu (bo miał on drugi, na głowę, prócz tego na
samochodzie), wszystko to w stylu cepeliowskim, zafałszowanym, a do tego wśród
reklam coca-coli i 7-upu, nie ma co o tym mówić. Plany moje coraz to się
rozszerzały, bo sądziłem, że urzędnicy w Ottawie będą mi może w stanie umożliwić
dotarcie aż na Daleką Północ, do siedzib Eskimosów, po to jednak bezwzględnie
była potrzebna osobista rozmowa z posłami do Parlamentu, by poparli podanie
złożone do Ministra Rozwoju Terytoriów Indiańskich i Terenów Północy, nie ma tam
bowiem regularnej komunikacji lotniczej, kursują tylko samoloty specjalne lub
wojskowe i by zabrać się z nimi, trzeba na to pozwoleń, do tego chciałem
jeszcze, by dali mi pieniędzy, żebym – tak tłumaczyłem w podaniu – to wszystko,
co obejrzę, mógł w Polsce rozreklamować.
Profesor Gaston Beauchamp z Uniwersytetu zabrał mnie do Ottawy, miał tam również
coś sam do załatwienia w szarym obronnym bunkrze Carlton University. Autostrada
dochodziła podówczas tylko do granicy prowincji Quebec, tutaj się urywała, dalej
już prowadziła zwykła szosa, oznaczona numerem siedemnastym pod brytyjską
koroną, w przeciągu dwu godzin osiąga się stolicę Kanady, która na pierwszy rzut
oka sprawia wrażenie Disneylandu jakiegoś, bo imituje Anglię w sposób
niedoskonały. Miasto senne, nieduże, budynek zaś Parlamentu ultrabrytyjski z
ducha: nie dość, że zbudowany w stylu neogotyku całkiem wiktoriańskiego, lecz
nawet Big Ben wydzwania co kwadrans tym samym tonem co jego brat – prototyp na
wieży parlamentu w Londynie! Dokoła pomniki z brązu wyobrażają przeróżnych
zasłużonych, a na wzniesieniu posąg królowej Wiktorii, pod którym
sfotografowałem dwóch majtków w okrągłych czapeczkach marynarskich z napisem
„C....... ....”, bo mnie o to bardzo grzecznie prosili po rosyjsku: ,,...... ...
..... ......” i jakże byli zdziwieni, kiedy im odpowiedziałem: ,,.., ......,
......, ....... ........”.
Tuż obok jest gmach posłów i gmach rządowy. Posłowie urzędują za ogromnymi
biurkami pod swymi portretami malowanymi olejno, a także wiszą tam zdjęcia
królowej Elżbiety II i księcia Edynburga, są one kolorowe, stoją zaś fotografie
premiera Trudeau, zwykle z dedykacjami, a wielu jeszcze posłów przetrzymywało
wtedy podobizny byłego premiera Pearsona, również dedykowane, lecz te są już z
reguły czarno-białe. Mają też oni wszyscy na swych biurkach nieduże proporczyki
z czerwonym liściem klonu, ściany zaś gabinetów ozdabiają widoki Kanady: a to
kra płynie wielkimi kawałami Rzeką Świętego Wawrzyńca, to ośnieżone góry, a to
znowuż lodowce na Dalekiej Północy, są to nieodmiennie zimowe krajobrazy.
Gdy czekałem na Posła, zająwszy miejsce pod oknem, naprzeciw mundurowego
strażnika parlamentarnego, który za wysokim kantorem wiercił się bezustannie na
krześle obrotowym, pokrytym zieloną skórą czy może skóropodobnym zielonym
materiałem, podchodziły do niego stale różne osoby i na kwestionariuszach
całkiem sporego formatu pisały swoje nazwiska, do którego chcą się dostać posła
i w jakim celu.
Podeszła też pewna pani niewiele przed czterdziestką, choć może niezbyt zgrabna,
ale pełna uroku, niezwykle elegancka, do tego z pewnością siebie, jaką dają
pieniądze i powodzenie. Ubrana była w czerwony płaszczyk wcięty, dwurzędowy, z
takimiż guzikami (była pełnej figury), troszkę dłuższy, niż było to wtedy w
modzie (a w modzie było mini), po to, aby zasłonić nie najlepszy kształt nogi,
czarne do tego pończochy i czarne lakierki na szerokim obcasie, szybko
wypisywała płachtę kwestionariusza, nie zdjąwszy rękawiczki z wycięciem na
wierzchu dłoni. Wstałem z fotela i przez zwykłą ciekawość zajrzałem jej przez
ramię, a po prawdzie przez włosy, rude zresztą wspaniale, zupełnie jak z
Tycjana, spływały jej na bok falą; w rubryce imię-nazwisko wyraźnie napisała:
Maria Chapdelaine, nie chciałem wierzyć, ale nim doczytałem do końca, kim jest i
jaki cel wizyty, ona, czując zapewne, że tuż za nią stanąłem, gwałtownie
zwróciła głowę, by spojrzeć na mnie z bliska fiołkowymi oczami i uśmiechnąć się
jasno dość dużymi ustami (ma usta kobiety-dziecka, przemknęło mi przez głowę),
trwało to dosłownie chwilę, bo natychmiast ruchem zdecydowanym oddała papier
umundurowanemu, który gdzieś zatelefonował, i wtedy bez wahania ruszyła dalej
swym jakże pewnym krokiem, po dosyć krótkim czasie wychodziła z powrotem i miło
uśmiechnięta opuszczała budynek, spojrzawszy na mnie przelotnie, ja zaś ciągle
czekałem.
Mój Poseł zajęty bardzo, bo akurat ogłoszono wybory, lecz uprzedzony
telefonicznie z Montrealu o mojej wizycie, kopertę o Indianach i Eskimosach miał
już przygotowaną i na tym się skończyło, nigdzie nie pojechałem i moją znajomość
Indian kanadyjskich skończyłem w tamtym czasie tylko na Caughnawaga. Za to pan
Poseł ofiarował mi całą furę przedmiotów służących mu do tego, aby wyborca, jak
wytłumaczył, postawił przy jego nazwisku krzyżyk, były więc w tej torebce
zapałki książeczkowe ze zdjęciem pana Posła w otoczeniu rodziny (kilka paczek),
linijka i ołówek, z których oblicze Posła uśmiecha się jeszcze życzliwiej do
tego, kto chce wymierzyć co czy napisać, a w wypadku ołówka zanim ten wizerunek
mu się nie stemperuje.
Zaraz po tej wizycie spotkałem się z profesorem Beauchampem w hotelu „Château
Laurier” na obiedzie, jest tam między innymi restauracja „Auberge”, gdzieśmy się
umówili. Kelnerki, ubrane w starofrancuskie stroje, podały nam sałatę z
majonezem i rostbef. Porządna publiczność ottawska przychodzi tu na obiady,
samotne panie, pracujące zapewne w Parlamencie czy biurach rządowych, panowie
wszyscy ubrani jak należy, ekstrawagancji żadnych tu się nie widzi ani
hippisowatych – a przypominam, był wtedy rok 1968 – strojów u kobiet, świeczki w
szklanych kloszach na stołach, słowem, prawdziwie przyjemna atmosfera. Patrzę,
kto tam jadł obiad w towarzystwie starszego, bardzo godnego pana, całkiem
siwego? Maria Chapdelaine! Siedziała wprawdzie tyłem, suknię miała zieloną, lecz
poznałem jej włosy, rude, jak mówiłem, wspaniale. Kiedy opowiedziałem mojemu
Beauchampowi, że tak się ona nazywa, nie chciał wierzyć: „Ten pan to nawet wiem,
kto to taki, wielka sława fizyki i bodaj także astronom, coś w tym rodzaju, a
ona? Mówi pan, Maria Chapdelaine? To chyba niemożliwe. Przecież to nazwisko-
symbol, nazwisko literackie, ja nigdy go nie spotkałem, a jestem rodem z Kanady,
z Quebecu, z Trois-Rivieres, ejże, przeczytał pan niedobrze, może tam było
Chambelaine, Chapelle albo coś podobnego, czy aby nie przejął się pan zanadto
tematem swojego seminarium? Doszukuje się pan teraz Marii Chapdelaine w każdej
quebeckiej kobiecie! Proszę – podniósł kieliszek – co może zdziałać dobra
literatura!”
III
Profesor Beauchamp miał rację, bo – jak się okazało – prawdziwym celem mego
przyjazdu do Kanady było wszechstronne zajęcie się mitem Marii Chapdelaine.
Wyleciałem więc w samych początkach lutego 1968 roku z jakby przedwiosennej
Warszawy do wiosennego Paryża i dalej, do Montrealu. Na Orly, podczas odprawy,
wybrałem sobie miejsce 30F, przy oknie, w samolocie typu DC8, należącym do Air
Canada, a całkiem luźno w nim było, nie jestem pewien nawet, czy chociaż połowę
miejsc na ten rejs wyprzedali, mógłbym był się nawet położyć (dwa miejsca przy
mnie wolne), lecz, lecąc samolotem, lubię patrzeć z góry. Gdyśmy więc
wystartowali z Paryża za pięć trzecia niedzielnym popołudniem w pogodzie
półsłonecznej, temperaturze czternaście-szesnaście Celsjusza, i wznieśli się
ponad rzadkie dosyć obłoki, po kwadransie zjawiły się jednakowoż pod nami
podłużne pasma śniegu, a za pół godziny w okach między chmurami spostrzegłem
białe, drobne punkciki – fale: byliśmy nad oceanem. Wtedy to dwie zgrabne
stewardesy, które nas powitały na pokładzie w zielonych uniformach i takichże
zielonych kapelusikach o zawadiackim kroju, przebrały się jednocześnie w luźne
bluzeczki-fartuszki, białe w dość dużą czarną kratę, i rozwoziły napoje. Podały
także plik gazet: obok dzienników paryskich były ogromnie grube gazety z
Montrealu, angielskie i francuskie (wydania weekendowe); zaciekawiony krajem, ku
któremu zmierzałem sunąc wygodnie nad Atlantykiem (fale ciągle widoczne, ocean
był rozhuśtany), czytałem po kolei wiadomości z dziedziny polityki, ekonomii,
kultury, dodatki tygodniowe omawiały montrealskie wystawy, przedstawienia,
filmy, nowości wydawnicze, i dzięki kilkugodzinnej lekturze byłem już trochę w
tym wszystkim zorientowany, kiedy o wpół do ósmej podano mi sałatkę z jajkiem i
oliwkami, befsztyk duży i pieprzny z jakimiś korzeniami, na koniec podłą kawę.
Zapaliłem cygaro.
Słońce już wiele godzin padało na lewe skrzydło mojego samolotu, coraz na nie
zerkałem i nic się tu nie zmieniało, nawet kąt oświetlenia. Po godzinie
usłyszeliśmy z głośników po angielsku, potem francuszczyzną skażoną, że oto
znaleźliśmy się nad wschodnim wybrzeżem Kanady, że w Montrealu w tej chwili jest
druga trzydzieści po południu i że jest tam temperatura siedem stopni powyżej
zera w skali Fahrenheita, co miało sygnalizować siarczyste mrozy. Istotnie, gdy
wyjrzałem, pod oświetlonym skrzydłem widać tu teraz było ląd ze spłachciami
śniegu, zlodowaciałe brzegi, a kiedy – znów po godzinie – zeszliśmy nieco niżej,
na rozległych zatokach pływały kry ogromne, wyglądające z góry na wielkie
nenufary.
Ląd ten po przybliżeniu (bośmy się teraz zniżali) przedstawiał pola lodowe mocno
jakby spękane: były na nim raz po raz i koła, i elipsy, wgłębienia pełne śniegu,
znowuż proste kanały, które czasem błysnęły lodowato zmętnione, gdy odbił się w
nich promień słońca, padający już teraz coraz bardziej poziomo, a wreszcie
ukazało się kilka dość z góry przysadzistych wieżowców Montrealu u stóp białego
wzniesienia, całego w łunie zachodu czerwono-pomarańczowej, zamarznięte Jeziora
Des Deux Montaignes i Świętego Ludwika, przechodzące w odnogi Rzeki Świętego
Wawrzyńca, poprzecinane mostami długimi na wiele kilometrów; kładliśmy się na
skrzydle lewym, a w mym okienku kłębił się teraz nad nami wał chmur aż
granatowych, jednak płomiennie rudo podświetlonych od dołu. W niedługą chwilę
potem lądowaliśmy na białej płycie lotniska Dorval w tumanach śnieżnego pyłu i
kiedy samolotowi ktoś z obsługi wskazywał lizakiem drogę, widzieliśmy wyraźnie,
że walczył z potężnym wiatrem: był on w kożuchu do ziemi z kołnierzem
postawionym, ledwie się trzymał na nogach, kłęby suchego śniegu wzbijały się
coraz do góry i kiedy otwarto drzwiczki, lodowato dmuchnęło. W ten sposób
znalazłem się na ziemi kanadyjskiej albo quebeckiej, jak kto woli.
W rok później odlatywałem z powrotem do Paryża w podobną niepogodę, ale późnym
wieczorem, nie mogłem więc ponownie oglądać Montrealu z lotu ptaka, ale miałem
go na świeżo w oczach z wysokiej dość perspektywy. Tak się złożyło, że tego dnia
po południu zaprosił mnie dziekan mego wydziału lingwistyki i języków
nowożytnych, ksiądz René Bombardier (ale on sam nie miał czasu, aby mi
towarzyszyć w biesiadzie, gdyż był zapracowany) na pożegnalny obiad do dobrej
restauracji, nazwanej „Altitude 727”, tyle stóp wzniesiony był ów lokal nad
poziomem morza, chodziło mu – mówił – o to, abym zobaczył raz jeszcze przed
odjazdem panoramę quebeckiej metropolii, w której się zapoznawałem z kulturą
kanadyjsko-francuską, specjalizując się w quebeckiej literaturze po to, aby ją
propagować w Europie centralnej – taką to trzymał dla mnie oficjalną przemowę.
Restauracja oszklona stanowi ostatnie piętro Ville-Marie wieżowca zbudowanego na
planie krzyża o równych, krótkich ramionach; nie jest on wprawdzie najwyższy w
Montrealu, bo bije go wieżowiec Bank of Canada i drugi, Canadian Imperial Bank
of Commerce, jest on przecież dostatecznie wysoki, aby móc rzeczywiście napawać
się panoramą otwartą w kierunku wschodnim, na zachód bowiem zasłania stąd widok
Mont Royal, Królewska Góra, której wierzchołek zajmują dwa cmentarze:
anglikański Mount Royal Cimetery i katolicki Cimetiere de Nôtre Dame des Neiges,
do którego z przeciwległego stoku przylega teren mego Uniwersytetu z wieloma
budynkami i dość przedziwną wieżą, krytą kopułą, gdzie przez rok studiowałem,
jeżdżąc stale windami to na dół, to do góry.
Z Ville-Marie widać było istotnie kawał francuskiej Kanady: zlodowaciałą Rzekę
Świętego Wawrzyńca z jej odnogami i Wyspę Świętej Heleny, na której pozostałości
EXPO 68 zmieniono w permanentną wystawę „Ziemia Planeta Ludzi”, z mostem
Jacques’a Cartiera; Most Królowej Wiktorii i drugi Most Champlaina – wszystko to
teraz w cieniu – a daleko za rzeką dwa wyniosłe, bielejące wzniesienia w
kierunku miasta Sherbrocke (bo słońce zachodziło), dokąd kiedyś jeździłem na
chrzciny wnuka świetnego naszego grafika Stefana Mrożewskiego, wszystko mi tu
się przypomniało, cały mój roczny pobyt i dzień za dniem po kolei, gdy
nabierałem z umieszczonego pośrodku oszklonej sali bufetu przekąskowego mięsiw,
oliwek. ślimaków, a potem przy stoliku obstalowałem sobie stek rozsądnych
rozmiarów, do niego wino, koniak, desery, kawa niedobra wprawdzie, a jednak po
tym wszystkim umysł mi rozjaśniła do tego nawet stopnia, że mogłem zredagować
pisma z podziękowaniem do Rektora, Dziekana: „Opuszczając gościnną ziemię
kanadyjsko-francuską spieszę...” (to do Rektora), „Opuszczając gościnną ziemię
quebecką...” (do Dziekana, bo sympatyzował on z Union Nationale), pisma te
jeszcze musiałem przepisać gdzieś na maszynie i wrzucić na lotnisku, takie tu są
zwyczaje.
Kiedy to redagowałem, uważając na polityczne niuanse i odcienie, obok mnie
spożywało istne góry przysmaków, popijając winami, dwóch panów po
pięćdziesiątce, obaj w granatowych blezerach, guziki srebrno-złote, chustki
jedwabne w kieszonkach kolorowe, chyba Amerykanie, bo jeden opowiadał o domku na
Long Island, śmieli się, dowcipkowali głośno, obaj o gębach tłustych,
bezczelnych, wyjadacze prawdziwi. Mnie to nie przeszkadzało. Skończywszy swoje,
podpisałem rachunek w miarę słonawy, każąc go przesłać do księdza Rénégo
Bombardiera na wydział lingwistyki, i spojrzałem raz jeszcze przez szyby na
panoramę, lecz tylko morze świateł, neonów, ściemniało się i musiałem się
śpieszyć, bo jeszcze miałem przed sobą pożegnalne wizyty u znajomych.
Odlatywałem po ciemku, godzinę przed północą: pomimo wichury ze śnieżycą nic
tego nie odczuwałem, bo z budynku lotniska korytarz-rękaw-rura, wysłany
chodnikiem miękkim, ciemnoczerwonym, wprowadził mnie – biegnącego, bo byłem
fatalnie spóźniony – od razu do wnętrza samolotu, stał tu zniecierpliwiony cały
bodaj personel stewardów i stewardes ubranych na zielono, czekali tylko na mnie
ze startem od pięciu minut, co zaraz mi wypomnieli, ledwo więc tylko wszedłem,
od razu drzwi zakręcili, wznieśliśmy się do góry, zanim jeszcze usiadłem gdzieś
z tyłu przy ogonie, by wylądować rankiem w kochanej Europie. Jednak nad Nową
Fundlandią nadałem jeszcze, jak było ustalone, dziękczynne telegramy potem
twardo zasnąłem.
IV
Cofnę się znowuż cały rok: kiedy wylądowałem podówczas w Montrealu i obejrzano
dokładnie moją książeczkę szczepienia z wpisaną świeżo ospą (bo o to im głównie
chodziło na kontroli), czekający już na mnie Gaston Beauchamp, profesor
nadzwyczajny wydziału lingwistyki i języków nowożytnych Uniwersytetu, doktor (es
lettres) Sorbony, zawiózł mnie swym niebieskim plymuthem, parkującym dość
niestety daleko od budynku lotniska (brnęliśmy w sypiącym śniegu z moimi
bagażami), autostradą do miasta, by zatrzymać się przed „Foyer des Pélérins”,
pensjonaciku przy zbiegu ulic Queen Mary Road i Côte des Neiges, gdzie miałem
zamówiony pokój w umiarkowanej cenie. Stąd w jego nazwie pielgrzymi, że stał u
stóp wzniesienia z ogromnymi schodami (lecz było dużo praktyczniej wjechać tam
autobusikiem), na którym wybudowano ogromną bazylikę nazwaną Oratoire Saint
Joséph, kościół monumentalny, niby paryskie Sacré Coeur albo marsylska Nôtre
Dame de la Garde, kiedy patrzeć z daleka okropnie niewydarzony, o ciemnej,
brzydkiej bryle pod kopułą; na spodzie jest kościół dolny, z którego ruchome
taśmy-chodniki podnoszą na piętro pierwsze, gdzie się znajduje coś niby
poczekalnia dworcowa czy może stacja metra; stąd inna taśma wznosi nas do
kościoła górnego i ten jest wreszcie udany, a teraz urządzony w guście
posoborowym, czym byłem dość miło zaskoczony; przy nim taras widokowy z szeroką
panoramą na zachodnią, francuską część Montrealu, tę samą, z grubsza biorąc,
jaką się widzi z okien Uniwersytetu, skąd od tej pory oglądałem codziennie
(jeśli była pogoda) gaśnięcie słońca w śniegach.
U stóp więc Oratorium miał być dom dla pielgrzymów. Zjawiali się oni dość
rzadko, za mojej pamięci jeden raz przyjechała cała chyba rodzina obszernym
białym combi, porządnie zachlapanym, widać z bardzo daleka (a było to gdzieś w
maju), na co dzień wynajmowano pokoiki przyjezdnym, którzy pozostawali w
Montrealu po dwa, trzy, cztery miesiące, a przede wszystkim studentom, bo
niezbyt był stąd odległy – już po tej stronie góry – Université de Montréal,
uczelnia z francuskim językiem wykładowym, gdzie studiowali kanadyjscy
frankofoni, posługujący się na co dzień i od święta quebecką, dziwną odmianą
języka francuskiego, nazywaną „żual” (bo tak wymawiają tu oni słowo „cheval”,
oznaczające konia, i to określenie – „joual” – symboliczne niejako, stało się
już naukowe), charakteryzującą się dziwnym z początku dla ucha bzykaniem i
szeplenieniem, wtrącaniem wcale nierzadko słów żywcem wziętych z języka
angielskiego i wymawianiem „aj” w miejsce „a” francuskiego z grubsza rzecz
przedstawiając, co mnie z początku zupełnie dezorientowało. Ten bowiem język
panował niepodzielnie w umywalniach i hallu, gdzie stał telewizor, coraz to
stukający automat z coca-colą butelkowaną i gdzie umiejscowiono hermetycznie
zamykaną budkę z bell-telefonem.
Pokoik mój okazał się niebywale przegrzany, gdy jednak podniosłem okno, zaraz
nawiało tyle śniegu w ciągu niewielu minut, że je z powrotem spuściłem i
chciałem teraz z kolei przykręcić kaloryfer, lecz wszystko zamalowane warstwami
farby olejnej tak skamieniało, że musiałem pokrętło odskrobać scyzorykiem i
popukując czymś ciężkim, wreszcie je poruszyłem, bo mimo przemęczenia podróżą i
różnicą w czasie me mogłem wcale zasnąć w wysokiej temperaturze. Nazajutrz
wcześnie rano (choć już od trzeciej nie spałem) usłyszałem trzy podniesione
głosy dyskutujące głośno, szybko się one do moich drzwi zbliżały i po niedługim
czasie wtargnięto do mojego pokoju, podważając yalowski zamek nożem przez
szparę, hydraulicy wymyślali żualem, bo, jak się okazało, na dole wszystko przez
noc zostało zalane, łazienka i pokoje pode mną na pierwszym piętrze, przyszedł
administrator, okropna awantura, jak ja mogłem zakręcić kurek od kaloryfera, to
zabronione, za straty będę płacił żywymi dolarami. Poczułem się nagle ogołocony
z pieniędzy, których jeszcze nie miałem, lecz były to strachy na lachy, bo nie
wlepili mi kary, kiedy się dowiedzieli, że będę mieszkał tu dłużej, może rok
nawet cały, w każdym razie moja pierwsza batalia w Kanadzie była przegrana.
Z rana (też błąd) wybrałem się pieszo pod górę, walcząc z dującym wiatrem
(przemarzłem niemiłosiernie), do biur Uniwersytetu załatwić formalności i
odebrać stypendium. Poradzono mi, by się zapisać do La Caisse Populaire de
l’Ageum i coś tam (choć nie za wiele) zostawić u nich z pieniędzy na
przechowanie, bo jest to instytucja prężna, mająca wpływy, lewacka i
prokubańska, a zerkająca w kierunku maoizmu, warto (radzili) mieć ją za sobą w
razie czego, ale większą część sumy należy złożyć w banku już przyzwoitym, jak
choćby Bank of Nova Scotia na Côte-des-Neiges, blisko mego foyer, co uczyniłem.
Obok kupiłem kalosze, bo bez nich nikt zimą nie chodzi po Montrealu, raz, że
taki obyczaj (przestrzegany od dawna, i Michał Choromański napisał o tym całe
opowiadanie), po wtóre, że istotnie śnieg jest tu posypywany tak żrącymi solami,
że buty stają się białe i zżera to ich skórę, bo na przeciętnej montrealskiej
ulicy nikomu nie przyjdzie do głowy oczyścić ze śniegu kawałka chodnika przed
domem, chodzi się wszędzie i stale wręcz po górach-wądołach, a ta mieszanina
chemikaliów i soli osiada obrzydliwie na maskach samochodów, a nawet na szkłach
okularów!
Tego dnia zapisałem się także na seminaria, wykłady, musiałem nimi wypełnić
obowiązkowe kredyty, by później zdać egzaminy piśmienne, bo ustnych tu na dobrą
sprawę nie znają. Wybierałem na oślep, bo przyjechałem całkiem nie znając
przedmiotu, który miałem studiować, literatury kanadyjsko-francuskiej, jednakże
obowiązkowe zajęcia seminaryjne, oznaczone symbolem FRAN 624, nosiły obiecujący
tytuł „Mit Marii Chapdelaine”, co mnie już zainteresowało samym – przyznam się –
brzmieniem, coś jakbym gdzieś kiedyś słyszał o takim dziele, ale powiązać z
czymś konkretnym, epoką czy autorem, podówczas bym nie potrafił. Zajrzałem zaraz
do planu: zajęcia rozpoczynały się już dzisiaj, za niecałą godzinę. Z niemałym
entuzjazmem wjeżdżałem windą do góry, przekąsiwszy u wejścia sandwiczem z
automatu i popiwszy kawą, zasiadłem na sali wykładowej, gdzie już moi koledzy
tłumnie się zgromadzili rozrzuciwszy płaszcze, kożuszki, kurtki po stołach i
gdzie się dało. Było ich ze czterdziestu co najmniej płci obojga, żywo
rozprawiających, oczywiście żualem. Wśród nich siedziała cichutko, jak Piłat w
Credo, ciemnoskóra Martynikanka czy może dziewczyna z Haiti. Wiedziałem, że
studiują tu przeróżni Murzyni-frankofoni w ramach porozumienia pomiędzy
uniwersytetami z francuskim językiem wykładowym, piękna dziewczyna z tropików,
wyraźnie zwarzona przez mrozy, jak biedna czuć się musiała, gdyśmy z
mademoiselle Madelaine Gagnon, doktorem Sorbony, odczytywali fragmenty powieści,
by je analizować: „rzeka, ścięta lodem, zasypana śniegiem, nie odróżniała się
niczym od płaszczyzny. Śnieg grubą powłoką zalegał również gościniec i okoliczne
pola... zimna biel śniegu... skraj posępnego lasu, skąd wiało grozą – wszystko
to mówiło, że w owym ponurym kraju życie jest twarde” i tak dalej, i dalej.
Przypadek Louis Hémona to swoisty fenomen: ten Francuz rodem z Paryża, choć
Bretończyk z urodzenia, pierwszy wprowadził swą szczupłą książeczkę – wliczoną
już do dorobku literatury francuskiej Kanady – na rynek co się zowie światowy i
zrobił to – choć po śmierci – oczywiście przez Paryż, a tam przez wydawnictwo
Bernarda Grasseta, o czym będzie jeszcze dalej; tutaj mi chodzi o to, że od
niego z kolei poznański edytor – „Eos” – nabył wyłączne prawo tłumaczenia i
wydania tej powieści po polsku, powierzając jej przekład Stanisławowi
Godlewskiemu, lecz jakże nieszczęśliwie: brzmi on anachronicznie po upływie pół
wieku, a „Maria Chapdelaine” jest przecież arcydziełem zbudowanym jak dramat,
pisana czysto, spokojnie, książka ta jest nieustannie wznawiana w Paryżu i
Montrealu.
Wracając do samego Hémona: syn bogatego mieszczaństwa zerwał z rodziną i
wyjechał do Anglii, a potem do Kanady, z Montrealu wyprawił się na północ, gdzie
został parobkiem na fermie w Péribonka, wiosce położonej w pobliżu Jeziora
Świętego Jana, wydał już kilka książek, gdy w początkach roku 1913 pisał „Marię
Chapdelaine”, wróciwszy do Montrealu, a potem jeden egzemplarz powieści wysłał
do paryskiego „Le Temps”, które ją w tymże roku w odcinkach wydrukowało, a
drugi, wraz z rękopisem, złożył u paryskiej rodziny na swoje imię; w dwa
tygodnie później już nie żył, wpadł pod ekspres w Chapleau, w stanie Ontario,
jadąc na Zachód, miał tylko trzydzieści trzy lata.
Panna Gagnon dlatego stawiała tę książkę w centrum naszej uwagi, gdyż była ona –
jej zdaniem – symbolem Quebecu, i to jako takiego, we wszystkich możliwych
ujęciach i przekrojach, jednym słowem, była mitem-jeziorem, a przede wszystkim
jakże sugestywnym obrazem zupełnej beznadziei, stagnacji tej krainy dzikiej i
jakże smutnej, co wyraża najlepiej jej bohaterka Maria, która siedzi przy oknie
patrząc stale na śniegi, wie, że nic się nie zmieni, bo zmienić się nie powinno,
choćby i było możliwe. Ta beznadzieja Quebecu stanowi, z drugiej strony,
podniosłą apoteozę, bo wyraża jego moralną ideę. Na tym był dzisiaj koniec.
Teraz quebecka młodzież wysypała się hurmem na korytarze, niektórzy pochylali
się nad urządzeniami z wodą zdatną do picia i specjalnie chłodzoną (są one
porozmieszczane dość gęsto po całym gmachu, a każde z takim samym napisem: „G.
H. Woods. OASIS, Columbus, Ohio, USA”), inni zjeżdżali windami, wpychając się do
nich siłą, a jeszcze inni szli do Biblioteki Centralnej, ja za nimi. Mieści się
ona w głównej wieży Uniwersytetu i była to dla mnie nowość, że samemu szpera się
po magazynach, gdzie stoją małe stoliczki z lampkami pośród regałów, można tu
popracować w razie gwałtownej potrzeby, ale zazwyczaj książki wyjęte przez
siebie z półek zwozi się windą pod pachą i niesie do czytelni głównej, tam
okazuje dyżurnym, wypisującym rewersy (sięgnąłem oczywiście po „Marię
Chapdelainę”), i potem się czyta w cichej ogromnej sali, gdzie tylko młode
panienki ze swymi ołówkami (z wyciśniętym napisem Université de Montréal, do
nabycia w stoisku u wejścia centralnego) coraz to dopadają dużych temperówek na
korbkę, przytwierdzonych do lady, i szybkimi ruchami korbkami pokręcają. Inne,
niegłośne szmery wywołuje prawie bez przerwy działający kserograf
dwudziestocentowy.
Temat do rozważań nazajutrz: jak stapia się w powieści Hémona realizm i
symbolizm, a więc najsampierw mamy podane, jak są ludzie ubrani, opis dokładny
niemalże jak z Balzaka, ten jest rolnikiem, ten drwalem, i nawet się wydaje, że
jest to początek powieści tylko środowiskowej: obraz ciężkiego życia chłopów,
mikrospołeczeństwa i jego prostej struktury w powiązaniu z pracami tych
osadników na wiosnę – w lecie – w zimie, zawsze w rytmie przyrody, oddany
sugestywnie, prosto, zwięźle, gdzie wszystko jest powiedziane, a tu tymczasem
Maria z prostej chłopskiej dziewczyny staje się księżniczką marzeń, oczy zwraca
do środka i teraz widzi wszystko w szarobiałej tonacji klimatu wewnętrznego,
staje się niemal Panią Bovary i wtedy w jej postaci krystalizują się trzy
możliwości Quebecu, jak Trzy Rzeki (Les Trois-Rivieres): młody drwal, ukochany
przez Marię, ginie zasypany gdzieś w śniegach, kiedy do niej powraca podczas
okrutnej zimy (zbłądził i zgubił drogę w sypkiej kurzawie); drugi kandydat do
jej ręki, co sprzedał ziemię po ojcach i jest robotnikiem w Stanach, to wizja
lepszego życia, odrzucona świadomie, choć po długich wahaniach, na rzecz
prostego – jak jej ojciec – sąsiada, któremu Maria dlatego daje w końcu
nadzieję, aby – po swym katharsis – odważnie podjąć ideał niedawno zmarłej
matki, biorąc za przykład przodków przybyłych kiedyś z Francji na jakże ciężką
dolę (przekreślenie marzenia, odrzucenie odmiany). W ten sposób Maria staje się
symbolem życia Quebecu i sięga nawet wyżyn symbolu życia w ogóle!
V
Zejdźmy teraz jednakże w niższe nieco regiony.
Stołówka uniwersytecka mieści się w budynku osobnym Centre Sociale, stojącym
wcale daleko od wieży Uniwersytetu, zważywszy wędrówkę w tę i na powrót dwa razy
na dzień podczas tak dużych mrozów, na dole mają szatnię samoobsługową, zawsze z
pewną obawą zostawiałem tam palto, kalosze (te mi raz zamienili) od czasu, gdy
na tablicy, gdzie ogłaszały się przeróżne imprezy, programy orientacji i
zapowiedzi zebrań kontestujących studenckich ugrupowań, dostrzegłem czyjąś
prywatną odezwę do złodzieja pod tytułem wypisanym wielkimi literami „Au
deguelasse qui a chipé mon manteau”, trzeba jednakże stwierdzić – mówię wciąż o
roku 1968 – że rzadko co kiedy ginęło. W stołówce brałem zazwyczaj kurę albo
indyka, a dostać można było do niego żurawiny na specjalne żądanie, jadałem tam
obiady i kolacje, bo śniadania robiłem albo w moim pokoju „Foyer des Pélérins”,
albo wyskakiwałem do Snack-Baru tuż obok, na Côte des Neiges, własność pewnej
Greczynki, minąwszy najpierw ślepy mur Wax Museum, czyli gabinetu figur
woskowych, gdzie nigdy zresztą nie byłem, potem magazyn żywnościowy Steinberga
(samoobsługa), Snack-Bar był tuż zaraz za nim, podawała tu duża herod-dziewczyna
i ile razy tam byłem, tyle razy kłóciła się ząb za ząb z chudym barmanem.
Któregoś zaraz wieczora po przyjeździe zaprosił mnie do siebie profesor Gaston
Beauchamp, syn, jak się okazało, wziętego adwokata, środowisko zamożne już od
paru pokoleń. Podjechał pod „Foyer des Pélérins” i zabrał mnie do francuskiej
części miasta, Cité d’Outremont, gdzie mieszkał w domku urządzonym ze smakiem
antykami, lecz są to antyki całkiem inne niż u nas w Europie, nie żadne ludwiki-
biedermajery, ale mebelki autentycznie ludowe, moda na nie panuje w całej
Ameryce Północnej, są w dużej cenie i bardzo poszukiwane, ale tutaj w Quebecu
były one roboty miejscowych rzemieślników-pionierów, tak haniebnie zdradzonych
brzmieniem traktatu paryskiego z roku 1763, który zaaprobował bez najmniejszych
skrupułów francuskich świat oświecony słynnym zdaniem Voltaire’a: „Wolę daleko
bardziej pokój niźli Kanadę, te kilka morgów śniegu”. Drzewo nie malowane,
specjalnie chyba czyszczone, bo – mimo upływu dwu wieków – jakby zupełnie nowe.
Beauchampowie mieli tutaj dwie szafy, fotel, stół, lampy także drewniane i dwa
kinkiety, dom cały starali się urządzić rustykalnie, trzymając się jednego
stylu. Nim jednak to zobaczyłem, miałem osobliwy przypadek z prześliczną panią
domu, bo w progu przy powitaniu, gdy dotknąłem jej ręki, zostałem porażony dość
silnym wyładowaniem; często tutaj w Kanadzie, jak miałem się okazję przekonać
potem nieraz, wyzwala się w ten sposób naelektryzowanie drzemiące w różnych
przedmiotach, jak na przykład dywany (ileż to potem razy łapał mnie prąd – i
dość silny – gdy dotykałem klamek), z pewną zatem obawą żegnałem się z piękną
panią już po północy, ale nic się takiego nie stało pomiędzy nami.
Moja wizyta u nich była dla mnie ciekawa z wielu powodów. Najpierw drinki: gin,
burbon, whisky, martini, sałatka, steki, wino czerwone Rotshilda, kompot, kawa i
koniak. Beauchamp podał cygara. Przy obiedzie o stekach: kanadyjskie są znośne,
całkiem (prawda?) możliwe, ale prawdziwą kulturę steków kultywuje się w Stanach,
najsmaczniejsze zjeść można w Middle-Weście, na przykład w Oklahomie, smak
zależy od tego, czym karmione są woły, sianem, zbożem czy kukurydzą, najlepsze
mięso dają karmione kukurydzą, a z nich znów najsmaczniejsze to cornfeed beef,
choć takie new york sirloin czy nawet boston-steki też mają wielbicieli. Od
steków od razu przeskok do polityki: chodziło bowiem o to, aby znaleźć formułę
przyszłości dla Quebecu albo, jak dotąd, w ramach Konfederacji Kanady, albo w
odrębnym państwie, co się jednak traktuje jako zupełną ostateczność, jednak –
mówił profesor – musimy walczyć o zmianę Konstytucji będącej tylko ustawą
wynikłą z Aktu Brytyjskiej Ameryki Północnej, do czego doprowadził niesławnej
pamięci premier Mac Donald w epoce wiktoriańskich koncepcji imperialnych przed
stu laty, zakładał on w podtekstach pełną asymilację żywiołu francuskiego, taki
pogląd do końca został skompromitowany, przekreśliło go życie. Tymczasem tej
formy konstytucji broni stale Ottawa, choć uniezależniona już dzisiaj od
Londynu, ale trzeba pamiętać, że jest nas jedynie sześć i pół miliona wobec
dwunastu milionów Kanadyjczyków angielskich i wobec całych Stanów (dwieście ileś
milionów), a oni to posiadają w naszej Prowincji aż osiemdziesiąt procent fabryk
i kapitału. Program znów separatystów – szanse ich nie są duże – wyrósł najpierw
z doświadczeń Frontu i Armii Wyzwolenia Quebecu, był okres, gdy podkładali oni
bomby na przykład w skrzynkach pocztowych i raz jedna wybuchła nawet w szatni na
naszym Uniwersytecie, teraz to już się nie zdarza, ale istotnie mają oni w
programie swego działania oderwanie Quebecu od Kanady, chcieliby znacjonalizować
przemysł i dobra Korony, taki już skrajny separatyzm wiąże się z niemałym
ryzykiem dla równowagi Północnej Ameryki, powstanie państwa Quebec mogłoby
spowodować rozpad całej Kanady, choćby Kolumbia Brytyjska była zaraz gotowa
przyłączyć się do Stanów, złożono już oświadczenie, a z nią pewnie by poszły
inne prowincje z większością anglofonów.
Referuję to, co mi opowiadał przez bite dwie godziny w ogromnym skrócie
myślowym, podawał wiele szczegółów i sypał cytatami. Obecnie problem oderwania
Quebecu od Kanady nie jest już aktualny od czasu, kiedy separatysta Réné
Lévesque, premier prowincjonalny i przywódca PO (Partie Quebecoise), przegrał
zdecydowanie referendum w roku 1980, jednakże wtedy, przed laty problem ten
narastał i dojrzewał. Ale przecież ten sam Levesque znowu wygrał wybory w
kwietniu 1981 roku, mimo że się uważało powszechnie, iż wobec wyników referendum
do rządów wrócą teraz na pewno liberałowie.
Takeśmy się rozpolitykowali, że ledwo coś piękna pani wtrąciła o muzyce, bo sama
też koncertuje, grając na wiolonczeli w składzie orkiestry symfonicznej mimo
pięciorga dzieci. „Wie pan – powiedziała mi wiedząc, czym się teraz zajmuję – że
«Marię Chapdelaine» można porównać z utworem muzycznym nawet pod względem
struktury? Niech pan zwróci uwagę, że ta powieść jest zbudowana jak fuga.
Rozpoczyna się wstępem, gdzie dochodzą do głosu oba główne tematy, a każdy z
nich (szczęście i smutek) będzie się później rozwijać niezależnie od siebie, i
to raz jeden, raz drugi. Prowadzi to przecież konsekwentnie do śmierci
marzenia!”
VI
Wędrując więc codziennie w zawiei do Uniwersytetu, jeździłem przecież czasem do
centrum Montrealu, zazwyczaj autobusem, i wysiadałem przy ulicy Dorchester,
przed Dworcem Central Station, podczas tak silnych mrozów całkiem opustoszałej,
szeroką East Street lodowaty wiatr wdzierał się tu do miasta od Rzeki Świętego
Wawrzyńca, a kiedy starałem się raz nieopatrznie dojść do placu Victoria,
musiałem zawrócić chyba po jakichś stu krokach przy wieży Bonaventura, nocą
sunęły auta w kierunku mostu przez rzekę, szklany drapacz Canadian Imperiał Bank
of Commerce buchał kłębami pary, silnym niezwykle wichrem natychmiast
rozwiewanej, dymił także wieżowiec Ville Marie z obracającym się dookoła
reflektorem niby latarnia morska, nadając temu wszystkiemu wymiar wizji z
odległej przyszłości jakiegoś miasta-widma, nie chciałbym już tego dożyć. Było
już stąd niedaleko do restauracji-kawiarni „Chez Bourgatel”, zajmującej
podówczas paryską modą część chodnika przy rogu ulicy de la Montaigne i bulwaru
de Maisonneuve, tuż obok Sir George Williams University, mówię podówczas, bo ją