Janusz Odrowąż-Pieniążek Mit Marii Chapdelaine I Wychodząc z sali balowej przystanąłem na miejscu, gdzie niedawno dwu heroldów dęło w fanfary, kończy tu się galeria z kamienną balustradą, a zaczynają schody: chciałem sobie przez chwilę wszystko ułożyć w głowie, bo wreszcie udało mi się złowić w salonie bufetowym (następnym za Salą Żółtą, balową) profesora Alaina Gatineau, tegorocznego laureata Nagrody Nobla z dziedziny chemii, reprezentanta zarazem i Kanady, i Stanów Zjednoczonych. Znajdował się on tam w towarzystwie swych dzieci, syna i córki, też już profesorów na jakichś uniwersytetach amerykańskich. Zamieniłem z nim kilka zdań zaledwie, przywołując mój pobyt w Montrealu przed jedenastu laty, w 1968 roku, ale spotkał mnie zawód; nie taję, że całą obecną podróż z Warszawy do Sztokholmu rozmowa ta postawiła pod znakiem zapytania. Potem, schodząc uważnie szerokimi schodami, by wyminąć studentów i studentki, którzy je poobsiadali, raz jeszcze nawracałem myślami do mojej pierwszej wizyty w Ottawie, a tam do owego spotkania w przedsionku Parlamentu z panią mającą wspaniałe rude włosy, jak z obrazów Tycjana, do jedynego spojrzenia na mnie fiołkowymi oczami, kiedy jej zaglądałem przez ramię pragnąc przeczytać, jakie nazwisko i imię wypisywała na płachcie kwestionariusza, co mi się przecież udało, napisała wyraźnie: Maria Chapdelaine. Nieraz później myślałem, że może wówczas przeczytane to imię i nazwisko było właściwym powodem mego zafascynowania i mitem, i osobą, choć na pewno miał tu swój udział jej uśmiech kobiety-dziecka, od którego uwolnić się już nie potrafiłem, bo to przypadkowe spotkanie pozostawiło we mnie tak trwały ślad przez wszystkie minione lata, że i teraz zawiodło mnie tu właśnie, gdzie się znajdowałem, to znaczy do Sztokholmu, do Niebieskiej Sali Ratusza na uroczystość, która właśnie się skończyła. Pomyślałem więc – schodząc – po raz już nie wiem który o bed-in na Université de Montréal, czyli o kontestacji na tyle osobliwej, że prawie nie jest ona do wiary pod naszym polskim niebem, a jednak zadokumentowanej fotografiami robionymi z ukrycia (były zakazane), i do tego w kolorach, bo trzymałem je w ręku nie dalej jak kilka miesięcy temu. Przyszła mi zaraz na myśl moja samotna wyprawa na północ prowincji Quebec, odbyta w tym właśnie czasie, wczesną wiosną, aż nad Jezioro Świętego Jana, do wioski Péribonka, gdzie źródło mitu Marii Chapdelaine bije tam jeszcze stale, ukryte pod skromną chatą należącą siedemdziesiąt lat temu do prostego wieśniaka Samuela Bédarda, dziś zaś pod domem-muzeum, a naprzeciwko, w oberży „Bar Maria Chapdelaine” zasnąłem już w głębi polarnej nocy oświetlonej zorzami. Stanąłem więc na chwilę u szczytu schodów ogromnej sali sztokholmskiego Ratusza, wielkości zresztą nawy średniowiecznej katedry, ściany z cegły surowej, i stoję właśnie w miejscu, gdzie heroldowie dęli w swoje fanfary, zapowiadając u samego początku zjawienie się Monarchy. A potem, podczas uroczystego obiadu, ale już po koncercie odtrąbili tu oni zejście – równie majestatyczne – korowodu kelnerów, niosących płonące piramidy lodów z mrożonym kremem, nazywają się one stosownie do okoliczności parfait glace Nobel, a jeszcze później, przy kawie, fanfary anonsowały kolejne przemówienia laureatów Nobla. W tym miejscu, gdzie przystanąłem, galeria przechodzi w schody reprezentacyjne, szerokie, którymi zstępował był oficjalnie w otoczeniu Królewskich Wysokości, laureatów Nobla oraz gości szczególnie wyróżnionych król Szwecji Karol XVI Gustaw, zdążając całym orszakiem do stołu A, honorowego, by potem, po przyjęciu, wejść znów nimi na górę, idąc do sali balowej. Kiedy schodziłem, pełniły już funkcje mniej okazałe, rozsiedli się na ich stopniach studenci i studentki, wszyscy w czapeczkach białych, pogrążeni w rozmowie swobodnej, lecz tylko tyle, dziewczyny w sukienkach zwiewnych, skromnych, ich towarzysze we frakach obowiązkowych musieli aż do końca trzymać się zgodnie z fasonem, pili umiarkowanie; w dole, na sześćdziesięciu biało nakrytych stołach i jednym długim stole A, honorowym, ciągnącym się pośrodku przez całą niemal salę, ale już bez zastawy, stały ciągle świeczniki dawno już pogaszone, a tylko tu i ówdzie leżały pozostawione przez biesiadników karty z wydrukowanym menu tego uroczystego przyjęcia i programem koncertu, jaki mu towarzyszył, na każdym z nich wytłoczono złoty medal z profilem Alfreda Nobla, nat. MDCCCXXXIII, ob. MDCCCXCVI, a pod nim napis „Nobelstiftelsens Hogtidsdag den 10 december 1979”, a także widać było porzucone broszury „Nobelstiftelsens Middag”, wręczane każdemu z gości u wejścia, aby wiedział od razu, gdzie się winien kierować, bo był tam i rozkładany planik poprzedzony indeksem alfabetycznym tysiąca dwustu uczestników przyjęcia, jednakowoż Monarcha zajmował pozycję pierwszą, już poza alfabetem. Królowa – pozycję drugą, trzecią i czwartą Królewskie Wysokości Książę i Księżna av Halland, po nich dopiero szedł Abrahamsson, Sixten, profesor; Abrahamsson, Kerstin, fru; i tak dalej, ja zaś się odnalazłem, i nie bez pewnego trudu (bo mi moje nazwisko fatalnie przekręcono), pod numerem 736, i liczba ta oznaczała, że mam siedzieć przy stole dwudziestym drugim, co mogę teraz podać tutaj dlatego, że swoją broszurę i kartę z jadłospisem schowałem do kieszeni. W szatni, na samym dole, ubrałem się w kożuch, czapkę błyszczącą z morsa, przywiezioną z Kanady, wyszedłem na dziedziniec. Śnieg chrupał, musiało być, jak sądzę, jakie piętnaście stopni mrozu. Z półmroku wyjeżdżały coraz to samochody, zazwyczaj marki „Volvo”, z ukośnym przekreśleniem obudowy motorów, uwożąc biesiadników; panowie zdejmowali cylindry wchodząc do wozów, szaliki zawsze białe, panie miały na sobie futra wieczorowe do ziemi ze zwierząt rzadkich i drogich, jak na przykład murmele rosyjskie czy sobole albo popielate wiewiórki, które są w ogromnej cenie, wiele z nich upolowano zapewne za kołem podbiegunowym, w dekoltach pobłyskiwały kolie, a w uszach butony; samochody skręcały teraz jeden za drugim w prawo, wjeżdżając na most Stadhusborn, którym i ja poszedłem pieszo przez Stromgatan, koło Opery, potem Arsenalsgatanem obok antykwariatu Bukowski-Auktioner (bo istnieje on jeszcze w osiemdziesiąt lat po śmierci założyciela, Stefana Bukowskiego, którego pochowano w Rapperswilu obok Władysława Platera) i dalej wokół niewielkiej zatoczki Nybroviken, by dojść na Strandvagen, do mego hotelu „Esplanada”, gdzie dość szybko zasnąłem. II Takie same wspomnienia z roku 1968, jak wtedy, w sztokholmskim Ratuszu, naszły na mnie w Warszawie, gdy otwierano XXI Olimpiadę: siedząc we własnym domu podczas tego piekielnego upału, jak może pamiętamy, dusznego niemożliwie, patrzałem w telewizor, skąd nas informowano, że właśnie w tym momencie miliard ludzi na całym globie ziemskim widzi to samo: niepewną najwyraźniej minę królowej Elżbiety II (bo księcia Edynburga coś stale ucinali), premiera Trudeau z czerwonym goździkiem w butonierce i piękną, młodą żonę, co go zresztą rzuciła zaraz po Olimpiadzie, femme scandaleuse (stale na nich kamera i coraz to zbliżenia), potem już defilowały ekipy zawodników, ale bez przedstawicieli tych krajów afrykańskich, które się wycofały dosłownie w ostatniej chwili, a także bez Tajwanu, z całkiem innej przyczyny, jak zapewniano, i gdy ci olimpijczycy wypełnili niemalże cały środek stadionu pod swymi sztandarami, długo pokazywano przemówienia prezesów (najazdy kamerą prosto, z lewa i prawa), a potem znów Królową zbystrzoną nieprzerwanie: parę słów ma wypowiedzieć, tylko przecież formułę, a z kartki ją przeczytała, lecz najpierw po francusku, nie wiem, czy Jej się coś podobnego zdarzyło już kiedyś w Brytyjskiej Wspólnocie, ale teraz francuski pierwszy musiał być w Montrealu. Mer Drapeau (nomen-omen) z olimpijskim sztandarem, ledwie biedak żywy po wieloletnich aferach, awanturach, balansowaniu na krawędzi bankructwa, teraz już występował z namaszczeniem, powagą, kiedy tymczasem w prawym górnym rogu ekranu co pewien czas zjawiali się – w kole – młodzi biegacze płci obojga, niosący sztafetą płomień; gdy wreszcie wbiegli na stadion, zajęli ekran cały. Chłopak ten i dziewczyna, wybrani komputerem spośród tysięcy kanadyjskiej młodzieży (znałem ja w Montrealu rodzinę Prefontainów, jeden jest dobrym poetą, a drugi reżyserem, chłopak tak się nazywa, pewno to był ich kuzyn), obiegli teraz dookoła stadionu z aplauzem publiczności i razem znicz zapalili. Tymczasem jedna z kamer nie wiem gdzie umiejscowiona: na wieży albo na jakim uwiązanym balonie czy helikopterze, bo z lekka się kołysała, kamera – mówię – panoramiczna, szeroka, by objąć jak najwięcej, cofała się raz po raz, i to dość szybko nawet, oddalając to wszystko, co działo się na stadionie, i wówczas ponad ćwierć zamkniętym, nie dokończonym dachem (stale to wypominano dachowi w komentarzu) ukazywała z daleka wieżowce Montrealu, jakże dobrze mi znane. Rzekę Saint Laurent, a na niej Most Królowej Wiktorii i Most Champlaina. Nie można było jednak dojrzeć stąd Mostu Merciera, jest za zakrętem rzeki, ni jego przedłużenia – wysokiego wiaduktu o słupach betonowych, z którego zjeżdża się prosto do wioski Irokezów o nazwie Caughnawaga, by zobaczyć osadę zaniedbaną, porośniętą chwastami: babką, rumiankiem, lebiodą. W niedziele, ale i w dnie powszednie siedzą tutaj przed swymi domeczkami, także zaniedbanymi, starsi Indianie i Indianki, bo młodzi gdzieś pracują, zwykle jako kelnerzy lub przy budowie wieżowców, nie znają bowiem wcale lęku przestrzeni. Mieszkając więc tuż pod Montrealem ci potomkowie pradziadów-koczowników nie dbają o otoczenie, lecz dysponują przecież swoimi samochodami, z tym, że są one stare, ale wyróżniają się spośród tysięcy innych, gdy jeżdżą po metropolii, tym widocznym szczegółem, że do ich sterczących anten są przyczepione drżące na wietrze pióra, ich bowiem właściciele mają do piór takich prawo, jako członkowie wspólnoty, to znaczy mogliby oni nosić jedno pióro na głowie, trzy pióra czy cały duży pióropusz, lecz teraz inne czasy, pióropusz zatem wodza zwisa z anteny do dołu, gdy samochód parkuje, a rozwija się w biegu; z jego znów posiadaczem, Irokezem tłustawym i nalanym, nawet trochę po polsku mogłem się porozumieć, a to dlaczego: w okresie powojennym było w Kanadzie ogromne zapotrzebowanie na nauczycieli języka angielskiego do rezerwatów, nie było chętnych, a tu tymczasem ogromna imigracja Polaków z Wielkiej Brytanii ruszyła na Kanadę, chcieli się szybciej dorobić i aby nie lądować w tartakach jakiejś, powiedzmy, Manitoby czy Winnipegu (przy morderczej pracy), podpisywali kontrakty na posady takich nauczycieli, ale że angielskiego nie znali tak jak należy (a czasami ni w ząb prawie), uczyli Indian i Eskimosów języka znad brzegów Wisły, sprawa się w końcu wydała i była pewnym skandalem, ale niewielkim ostatecznie, bo ją zatuszowano. Indianie z Caughnawaga, ochrzczeni trzy wieki temu, mają tu swój murowany kościółek pod wezwaniem Świętego Franciszka Ksawerego i co niedziela proboszcz (Kanadyjczyk francuski, a nie Indianin) odprawia dla nich mszę gregoriańską śpiewaną w języku Irokezów; tu spoczywają także w niewielkim pudełeczku relikwie świętobliwej Kateri Tekakwitha, młodej dziewczyny urodzonej dokładnie w czasach naszego Potopu, a córki chrześcijanki z plemienia Algonkinów i męża jej Irokeza, lecz jeszcze poganina, właśnie z rąk innych pogan zginęła ona za wiarę, a przecież w tej samej epoce piękną stułę ofiarowali do kościoła nawróceni Huroni, słusznie nią dziś proboszcz się chwali. Opisana wizyta była bezpośrednim powodem wyjazdu mojego do Ottawy, bo korzystając z pobytu na ziemi kanadyjskiej zapragnąłem obejrzeć inne rezerwaty indiańskie, bardziej myślałem autentyczne niż Caughnawaga, cała jakoś na pokaz nawet w tej swojej biedzie, nie wspomniałem już nawet o występach przed turystami wodza w swym pióropuszu (bo miał on drugi, na głowę, prócz tego na samochodzie), wszystko to w stylu cepeliowskim, zafałszowanym, a do tego wśród reklam coca-coli i 7-upu, nie ma co o tym mówić. Plany moje coraz to się rozszerzały, bo sądziłem, że urzędnicy w Ottawie będą mi może w stanie umożliwić dotarcie aż na Daleką Północ, do siedzib Eskimosów, po to jednak bezwzględnie była potrzebna osobista rozmowa z posłami do Parlamentu, by poparli podanie złożone do Ministra Rozwoju Terytoriów Indiańskich i Terenów Północy, nie ma tam bowiem regularnej komunikacji lotniczej, kursują tylko samoloty specjalne lub wojskowe i by zabrać się z nimi, trzeba na to pozwoleń, do tego chciałem jeszcze, by dali mi pieniędzy, żebym – tak tłumaczyłem w podaniu – to wszystko, co obejrzę, mógł w Polsce rozreklamować. Profesor Gaston Beauchamp z Uniwersytetu zabrał mnie do Ottawy, miał tam również coś sam do załatwienia w szarym obronnym bunkrze Carlton University. Autostrada dochodziła podówczas tylko do granicy prowincji Quebec, tutaj się urywała, dalej już prowadziła zwykła szosa, oznaczona numerem siedemnastym pod brytyjską koroną, w przeciągu dwu godzin osiąga się stolicę Kanady, która na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie Disneylandu jakiegoś, bo imituje Anglię w sposób niedoskonały. Miasto senne, nieduże, budynek zaś Parlamentu ultrabrytyjski z ducha: nie dość, że zbudowany w stylu neogotyku całkiem wiktoriańskiego, lecz nawet Big Ben wydzwania co kwadrans tym samym tonem co jego brat – prototyp na wieży parlamentu w Londynie! Dokoła pomniki z brązu wyobrażają przeróżnych zasłużonych, a na wzniesieniu posąg królowej Wiktorii, pod którym sfotografowałem dwóch majtków w okrągłych czapeczkach marynarskich z napisem „C....... ....”, bo mnie o to bardzo grzecznie prosili po rosyjsku: ,,...... ... ..... ......” i jakże byli zdziwieni, kiedy im odpowiedziałem: ,,.., ......, ......, ....... ........”. Tuż obok jest gmach posłów i gmach rządowy. Posłowie urzędują za ogromnymi biurkami pod swymi portretami malowanymi olejno, a także wiszą tam zdjęcia królowej Elżbiety II i księcia Edynburga, są one kolorowe, stoją zaś fotografie premiera Trudeau, zwykle z dedykacjami, a wielu jeszcze posłów przetrzymywało wtedy podobizny byłego premiera Pearsona, również dedykowane, lecz te są już z reguły czarno-białe. Mają też oni wszyscy na swych biurkach nieduże proporczyki z czerwonym liściem klonu, ściany zaś gabinetów ozdabiają widoki Kanady: a to kra płynie wielkimi kawałami Rzeką Świętego Wawrzyńca, to ośnieżone góry, a to znowuż lodowce na Dalekiej Północy, są to nieodmiennie zimowe krajobrazy. Gdy czekałem na Posła, zająwszy miejsce pod oknem, naprzeciw mundurowego strażnika parlamentarnego, który za wysokim kantorem wiercił się bezustannie na krześle obrotowym, pokrytym zieloną skórą czy może skóropodobnym zielonym materiałem, podchodziły do niego stale różne osoby i na kwestionariuszach całkiem sporego formatu pisały swoje nazwiska, do którego chcą się dostać posła i w jakim celu. Podeszła też pewna pani niewiele przed czterdziestką, choć może niezbyt zgrabna, ale pełna uroku, niezwykle elegancka, do tego z pewnością siebie, jaką dają pieniądze i powodzenie. Ubrana była w czerwony płaszczyk wcięty, dwurzędowy, z takimiż guzikami (była pełnej figury), troszkę dłuższy, niż było to wtedy w modzie (a w modzie było mini), po to, aby zasłonić nie najlepszy kształt nogi, czarne do tego pończochy i czarne lakierki na szerokim obcasie, szybko wypisywała płachtę kwestionariusza, nie zdjąwszy rękawiczki z wycięciem na wierzchu dłoni. Wstałem z fotela i przez zwykłą ciekawość zajrzałem jej przez ramię, a po prawdzie przez włosy, rude zresztą wspaniale, zupełnie jak z Tycjana, spływały jej na bok falą; w rubryce imię-nazwisko wyraźnie napisała: Maria Chapdelaine, nie chciałem wierzyć, ale nim doczytałem do końca, kim jest i jaki cel wizyty, ona, czując zapewne, że tuż za nią stanąłem, gwałtownie zwróciła głowę, by spojrzeć na mnie z bliska fiołkowymi oczami i uśmiechnąć się jasno dość dużymi ustami (ma usta kobiety-dziecka, przemknęło mi przez głowę), trwało to dosłownie chwilę, bo natychmiast ruchem zdecydowanym oddała papier umundurowanemu, który gdzieś zatelefonował, i wtedy bez wahania ruszyła dalej swym jakże pewnym krokiem, po dosyć krótkim czasie wychodziła z powrotem i miło uśmiechnięta opuszczała budynek, spojrzawszy na mnie przelotnie, ja zaś ciągle czekałem. Mój Poseł zajęty bardzo, bo akurat ogłoszono wybory, lecz uprzedzony telefonicznie z Montrealu o mojej wizycie, kopertę o Indianach i Eskimosach miał już przygotowaną i na tym się skończyło, nigdzie nie pojechałem i moją znajomość Indian kanadyjskich skończyłem w tamtym czasie tylko na Caughnawaga. Za to pan Poseł ofiarował mi całą furę przedmiotów służących mu do tego, aby wyborca, jak wytłumaczył, postawił przy jego nazwisku krzyżyk, były więc w tej torebce zapałki książeczkowe ze zdjęciem pana Posła w otoczeniu rodziny (kilka paczek), linijka i ołówek, z których oblicze Posła uśmiecha się jeszcze życzliwiej do tego, kto chce wymierzyć co czy napisać, a w wypadku ołówka zanim ten wizerunek mu się nie stemperuje. Zaraz po tej wizycie spotkałem się z profesorem Beauchampem w hotelu „Château Laurier” na obiedzie, jest tam między innymi restauracja „Auberge”, gdzieśmy się umówili. Kelnerki, ubrane w starofrancuskie stroje, podały nam sałatę z majonezem i rostbef. Porządna publiczność ottawska przychodzi tu na obiady, samotne panie, pracujące zapewne w Parlamencie czy biurach rządowych, panowie wszyscy ubrani jak należy, ekstrawagancji żadnych tu się nie widzi ani hippisowatych – a przypominam, był wtedy rok 1968 – strojów u kobiet, świeczki w szklanych kloszach na stołach, słowem, prawdziwie przyjemna atmosfera. Patrzę, kto tam jadł obiad w towarzystwie starszego, bardzo godnego pana, całkiem siwego? Maria Chapdelaine! Siedziała wprawdzie tyłem, suknię miała zieloną, lecz poznałem jej włosy, rude, jak mówiłem, wspaniale. Kiedy opowiedziałem mojemu Beauchampowi, że tak się ona nazywa, nie chciał wierzyć: „Ten pan to nawet wiem, kto to taki, wielka sława fizyki i bodaj także astronom, coś w tym rodzaju, a ona? Mówi pan, Maria Chapdelaine? To chyba niemożliwe. Przecież to nazwisko- symbol, nazwisko literackie, ja nigdy go nie spotkałem, a jestem rodem z Kanady, z Quebecu, z Trois-Rivieres, ejże, przeczytał pan niedobrze, może tam było Chambelaine, Chapelle albo coś podobnego, czy aby nie przejął się pan zanadto tematem swojego seminarium? Doszukuje się pan teraz Marii Chapdelaine w każdej quebeckiej kobiecie! Proszę – podniósł kieliszek – co może zdziałać dobra literatura!” III Profesor Beauchamp miał rację, bo – jak się okazało – prawdziwym celem mego przyjazdu do Kanady było wszechstronne zajęcie się mitem Marii Chapdelaine. Wyleciałem więc w samych początkach lutego 1968 roku z jakby przedwiosennej Warszawy do wiosennego Paryża i dalej, do Montrealu. Na Orly, podczas odprawy, wybrałem sobie miejsce 30F, przy oknie, w samolocie typu DC8, należącym do Air Canada, a całkiem luźno w nim było, nie jestem pewien nawet, czy chociaż połowę miejsc na ten rejs wyprzedali, mógłbym był się nawet położyć (dwa miejsca przy mnie wolne), lecz, lecąc samolotem, lubię patrzeć z góry. Gdyśmy więc wystartowali z Paryża za pięć trzecia niedzielnym popołudniem w pogodzie półsłonecznej, temperaturze czternaście-szesnaście Celsjusza, i wznieśli się ponad rzadkie dosyć obłoki, po kwadransie zjawiły się jednakowoż pod nami podłużne pasma śniegu, a za pół godziny w okach między chmurami spostrzegłem białe, drobne punkciki – fale: byliśmy nad oceanem. Wtedy to dwie zgrabne stewardesy, które nas powitały na pokładzie w zielonych uniformach i takichże zielonych kapelusikach o zawadiackim kroju, przebrały się jednocześnie w luźne bluzeczki-fartuszki, białe w dość dużą czarną kratę, i rozwoziły napoje. Podały także plik gazet: obok dzienników paryskich były ogromnie grube gazety z Montrealu, angielskie i francuskie (wydania weekendowe); zaciekawiony krajem, ku któremu zmierzałem sunąc wygodnie nad Atlantykiem (fale ciągle widoczne, ocean był rozhuśtany), czytałem po kolei wiadomości z dziedziny polityki, ekonomii, kultury, dodatki tygodniowe omawiały montrealskie wystawy, przedstawienia, filmy, nowości wydawnicze, i dzięki kilkugodzinnej lekturze byłem już trochę w tym wszystkim zorientowany, kiedy o wpół do ósmej podano mi sałatkę z jajkiem i oliwkami, befsztyk duży i pieprzny z jakimiś korzeniami, na koniec podłą kawę. Zapaliłem cygaro. Słońce już wiele godzin padało na lewe skrzydło mojego samolotu, coraz na nie zerkałem i nic się tu nie zmieniało, nawet kąt oświetlenia. Po godzinie usłyszeliśmy z głośników po angielsku, potem francuszczyzną skażoną, że oto znaleźliśmy się nad wschodnim wybrzeżem Kanady, że w Montrealu w tej chwili jest druga trzydzieści po południu i że jest tam temperatura siedem stopni powyżej zera w skali Fahrenheita, co miało sygnalizować siarczyste mrozy. Istotnie, gdy wyjrzałem, pod oświetlonym skrzydłem widać tu teraz było ląd ze spłachciami śniegu, zlodowaciałe brzegi, a kiedy – znów po godzinie – zeszliśmy nieco niżej, na rozległych zatokach pływały kry ogromne, wyglądające z góry na wielkie nenufary. Ląd ten po przybliżeniu (bośmy się teraz zniżali) przedstawiał pola lodowe mocno jakby spękane: były na nim raz po raz i koła, i elipsy, wgłębienia pełne śniegu, znowuż proste kanały, które czasem błysnęły lodowato zmętnione, gdy odbił się w nich promień słońca, padający już teraz coraz bardziej poziomo, a wreszcie ukazało się kilka dość z góry przysadzistych wieżowców Montrealu u stóp białego wzniesienia, całego w łunie zachodu czerwono-pomarańczowej, zamarznięte Jeziora Des Deux Montaignes i Świętego Ludwika, przechodzące w odnogi Rzeki Świętego Wawrzyńca, poprzecinane mostami długimi na wiele kilometrów; kładliśmy się na skrzydle lewym, a w mym okienku kłębił się teraz nad nami wał chmur aż granatowych, jednak płomiennie rudo podświetlonych od dołu. W niedługą chwilę potem lądowaliśmy na białej płycie lotniska Dorval w tumanach śnieżnego pyłu i kiedy samolotowi ktoś z obsługi wskazywał lizakiem drogę, widzieliśmy wyraźnie, że walczył z potężnym wiatrem: był on w kożuchu do ziemi z kołnierzem postawionym, ledwie się trzymał na nogach, kłęby suchego śniegu wzbijały się coraz do góry i kiedy otwarto drzwiczki, lodowato dmuchnęło. W ten sposób znalazłem się na ziemi kanadyjskiej albo quebeckiej, jak kto woli. W rok później odlatywałem z powrotem do Paryża w podobną niepogodę, ale późnym wieczorem, nie mogłem więc ponownie oglądać Montrealu z lotu ptaka, ale miałem go na świeżo w oczach z wysokiej dość perspektywy. Tak się złożyło, że tego dnia po południu zaprosił mnie dziekan mego wydziału lingwistyki i języków nowożytnych, ksiądz René Bombardier (ale on sam nie miał czasu, aby mi towarzyszyć w biesiadzie, gdyż był zapracowany) na pożegnalny obiad do dobrej restauracji, nazwanej „Altitude 727”, tyle stóp wzniesiony był ów lokal nad poziomem morza, chodziło mu – mówił – o to, abym zobaczył raz jeszcze przed odjazdem panoramę quebeckiej metropolii, w której się zapoznawałem z kulturą kanadyjsko-francuską, specjalizując się w quebeckiej literaturze po to, aby ją propagować w Europie centralnej – taką to trzymał dla mnie oficjalną przemowę. Restauracja oszklona stanowi ostatnie piętro Ville-Marie wieżowca zbudowanego na planie krzyża o równych, krótkich ramionach; nie jest on wprawdzie najwyższy w Montrealu, bo bije go wieżowiec Bank of Canada i drugi, Canadian Imperial Bank of Commerce, jest on przecież dostatecznie wysoki, aby móc rzeczywiście napawać się panoramą otwartą w kierunku wschodnim, na zachód bowiem zasłania stąd widok Mont Royal, Królewska Góra, której wierzchołek zajmują dwa cmentarze: anglikański Mount Royal Cimetery i katolicki Cimetiere de Nôtre Dame des Neiges, do którego z przeciwległego stoku przylega teren mego Uniwersytetu z wieloma budynkami i dość przedziwną wieżą, krytą kopułą, gdzie przez rok studiowałem, jeżdżąc stale windami to na dół, to do góry. Z Ville-Marie widać było istotnie kawał francuskiej Kanady: zlodowaciałą Rzekę Świętego Wawrzyńca z jej odnogami i Wyspę Świętej Heleny, na której pozostałości EXPO 68 zmieniono w permanentną wystawę „Ziemia Planeta Ludzi”, z mostem Jacques’a Cartiera; Most Królowej Wiktorii i drugi Most Champlaina – wszystko to teraz w cieniu – a daleko za rzeką dwa wyniosłe, bielejące wzniesienia w kierunku miasta Sherbrocke (bo słońce zachodziło), dokąd kiedyś jeździłem na chrzciny wnuka świetnego naszego grafika Stefana Mrożewskiego, wszystko mi tu się przypomniało, cały mój roczny pobyt i dzień za dniem po kolei, gdy nabierałem z umieszczonego pośrodku oszklonej sali bufetu przekąskowego mięsiw, oliwek. ślimaków, a potem przy stoliku obstalowałem sobie stek rozsądnych rozmiarów, do niego wino, koniak, desery, kawa niedobra wprawdzie, a jednak po tym wszystkim umysł mi rozjaśniła do tego nawet stopnia, że mogłem zredagować pisma z podziękowaniem do Rektora, Dziekana: „Opuszczając gościnną ziemię kanadyjsko-francuską spieszę...” (to do Rektora), „Opuszczając gościnną ziemię quebecką...” (do Dziekana, bo sympatyzował on z Union Nationale), pisma te jeszcze musiałem przepisać gdzieś na maszynie i wrzucić na lotnisku, takie tu są zwyczaje. Kiedy to redagowałem, uważając na polityczne niuanse i odcienie, obok mnie spożywało istne góry przysmaków, popijając winami, dwóch panów po pięćdziesiątce, obaj w granatowych blezerach, guziki srebrno-złote, chustki jedwabne w kieszonkach kolorowe, chyba Amerykanie, bo jeden opowiadał o domku na Long Island, śmieli się, dowcipkowali głośno, obaj o gębach tłustych, bezczelnych, wyjadacze prawdziwi. Mnie to nie przeszkadzało. Skończywszy swoje, podpisałem rachunek w miarę słonawy, każąc go przesłać do księdza Rénégo Bombardiera na wydział lingwistyki, i spojrzałem raz jeszcze przez szyby na panoramę, lecz tylko morze świateł, neonów, ściemniało się i musiałem się śpieszyć, bo jeszcze miałem przed sobą pożegnalne wizyty u znajomych. Odlatywałem po ciemku, godzinę przed północą: pomimo wichury ze śnieżycą nic tego nie odczuwałem, bo z budynku lotniska korytarz-rękaw-rura, wysłany chodnikiem miękkim, ciemnoczerwonym, wprowadził mnie – biegnącego, bo byłem fatalnie spóźniony – od razu do wnętrza samolotu, stał tu zniecierpliwiony cały bodaj personel stewardów i stewardes ubranych na zielono, czekali tylko na mnie ze startem od pięciu minut, co zaraz mi wypomnieli, ledwo więc tylko wszedłem, od razu drzwi zakręcili, wznieśliśmy się do góry, zanim jeszcze usiadłem gdzieś z tyłu przy ogonie, by wylądować rankiem w kochanej Europie. Jednak nad Nową Fundlandią nadałem jeszcze, jak było ustalone, dziękczynne telegramy potem twardo zasnąłem. IV Cofnę się znowuż cały rok: kiedy wylądowałem podówczas w Montrealu i obejrzano dokładnie moją książeczkę szczepienia z wpisaną świeżo ospą (bo o to im głównie chodziło na kontroli), czekający już na mnie Gaston Beauchamp, profesor nadzwyczajny wydziału lingwistyki i języków nowożytnych Uniwersytetu, doktor (es lettres) Sorbony, zawiózł mnie swym niebieskim plymuthem, parkującym dość niestety daleko od budynku lotniska (brnęliśmy w sypiącym śniegu z moimi bagażami), autostradą do miasta, by zatrzymać się przed „Foyer des Pélérins”, pensjonaciku przy zbiegu ulic Queen Mary Road i Côte des Neiges, gdzie miałem zamówiony pokój w umiarkowanej cenie. Stąd w jego nazwie pielgrzymi, że stał u stóp wzniesienia z ogromnymi schodami (lecz było dużo praktyczniej wjechać tam autobusikiem), na którym wybudowano ogromną bazylikę nazwaną Oratoire Saint Joséph, kościół monumentalny, niby paryskie Sacré Coeur albo marsylska Nôtre Dame de la Garde, kiedy patrzeć z daleka okropnie niewydarzony, o ciemnej, brzydkiej bryle pod kopułą; na spodzie jest kościół dolny, z którego ruchome taśmy-chodniki podnoszą na piętro pierwsze, gdzie się znajduje coś niby poczekalnia dworcowa czy może stacja metra; stąd inna taśma wznosi nas do kościoła górnego i ten jest wreszcie udany, a teraz urządzony w guście posoborowym, czym byłem dość miło zaskoczony; przy nim taras widokowy z szeroką panoramą na zachodnią, francuską część Montrealu, tę samą, z grubsza biorąc, jaką się widzi z okien Uniwersytetu, skąd od tej pory oglądałem codziennie (jeśli była pogoda) gaśnięcie słońca w śniegach. U stóp więc Oratorium miał być dom dla pielgrzymów. Zjawiali się oni dość rzadko, za mojej pamięci jeden raz przyjechała cała chyba rodzina obszernym białym combi, porządnie zachlapanym, widać z bardzo daleka (a było to gdzieś w maju), na co dzień wynajmowano pokoiki przyjezdnym, którzy pozostawali w Montrealu po dwa, trzy, cztery miesiące, a przede wszystkim studentom, bo niezbyt był stąd odległy – już po tej stronie góry – Université de Montréal, uczelnia z francuskim językiem wykładowym, gdzie studiowali kanadyjscy frankofoni, posługujący się na co dzień i od święta quebecką, dziwną odmianą języka francuskiego, nazywaną „żual” (bo tak wymawiają tu oni słowo „cheval”, oznaczające konia, i to określenie – „joual” – symboliczne niejako, stało się już naukowe), charakteryzującą się dziwnym z początku dla ucha bzykaniem i szeplenieniem, wtrącaniem wcale nierzadko słów żywcem wziętych z języka angielskiego i wymawianiem „aj” w miejsce „a” francuskiego z grubsza rzecz przedstawiając, co mnie z początku zupełnie dezorientowało. Ten bowiem język panował niepodzielnie w umywalniach i hallu, gdzie stał telewizor, coraz to stukający automat z coca-colą butelkowaną i gdzie umiejscowiono hermetycznie zamykaną budkę z bell-telefonem. Pokoik mój okazał się niebywale przegrzany, gdy jednak podniosłem okno, zaraz nawiało tyle śniegu w ciągu niewielu minut, że je z powrotem spuściłem i chciałem teraz z kolei przykręcić kaloryfer, lecz wszystko zamalowane warstwami farby olejnej tak skamieniało, że musiałem pokrętło odskrobać scyzorykiem i popukując czymś ciężkim, wreszcie je poruszyłem, bo mimo przemęczenia podróżą i różnicą w czasie me mogłem wcale zasnąć w wysokiej temperaturze. Nazajutrz wcześnie rano (choć już od trzeciej nie spałem) usłyszałem trzy podniesione głosy dyskutujące głośno, szybko się one do moich drzwi zbliżały i po niedługim czasie wtargnięto do mojego pokoju, podważając yalowski zamek nożem przez szparę, hydraulicy wymyślali żualem, bo, jak się okazało, na dole wszystko przez noc zostało zalane, łazienka i pokoje pode mną na pierwszym piętrze, przyszedł administrator, okropna awantura, jak ja mogłem zakręcić kurek od kaloryfera, to zabronione, za straty będę płacił żywymi dolarami. Poczułem się nagle ogołocony z pieniędzy, których jeszcze nie miałem, lecz były to strachy na lachy, bo nie wlepili mi kary, kiedy się dowiedzieli, że będę mieszkał tu dłużej, może rok nawet cały, w każdym razie moja pierwsza batalia w Kanadzie była przegrana. Z rana (też błąd) wybrałem się pieszo pod górę, walcząc z dującym wiatrem (przemarzłem niemiłosiernie), do biur Uniwersytetu załatwić formalności i odebrać stypendium. Poradzono mi, by się zapisać do La Caisse Populaire de l’Ageum i coś tam (choć nie za wiele) zostawić u nich z pieniędzy na przechowanie, bo jest to instytucja prężna, mająca wpływy, lewacka i prokubańska, a zerkająca w kierunku maoizmu, warto (radzili) mieć ją za sobą w razie czego, ale większą część sumy należy złożyć w banku już przyzwoitym, jak choćby Bank of Nova Scotia na Côte-des-Neiges, blisko mego foyer, co uczyniłem. Obok kupiłem kalosze, bo bez nich nikt zimą nie chodzi po Montrealu, raz, że taki obyczaj (przestrzegany od dawna, i Michał Choromański napisał o tym całe opowiadanie), po wtóre, że istotnie śnieg jest tu posypywany tak żrącymi solami, że buty stają się białe i zżera to ich skórę, bo na przeciętnej montrealskiej ulicy nikomu nie przyjdzie do głowy oczyścić ze śniegu kawałka chodnika przed domem, chodzi się wszędzie i stale wręcz po górach-wądołach, a ta mieszanina chemikaliów i soli osiada obrzydliwie na maskach samochodów, a nawet na szkłach okularów! Tego dnia zapisałem się także na seminaria, wykłady, musiałem nimi wypełnić obowiązkowe kredyty, by później zdać egzaminy piśmienne, bo ustnych tu na dobrą sprawę nie znają. Wybierałem na oślep, bo przyjechałem całkiem nie znając przedmiotu, który miałem studiować, literatury kanadyjsko-francuskiej, jednakże obowiązkowe zajęcia seminaryjne, oznaczone symbolem FRAN 624, nosiły obiecujący tytuł „Mit Marii Chapdelaine”, co mnie już zainteresowało samym – przyznam się – brzmieniem, coś jakbym gdzieś kiedyś słyszał o takim dziele, ale powiązać z czymś konkretnym, epoką czy autorem, podówczas bym nie potrafił. Zajrzałem zaraz do planu: zajęcia rozpoczynały się już dzisiaj, za niecałą godzinę. Z niemałym entuzjazmem wjeżdżałem windą do góry, przekąsiwszy u wejścia sandwiczem z automatu i popiwszy kawą, zasiadłem na sali wykładowej, gdzie już moi koledzy tłumnie się zgromadzili rozrzuciwszy płaszcze, kożuszki, kurtki po stołach i gdzie się dało. Było ich ze czterdziestu co najmniej płci obojga, żywo rozprawiających, oczywiście żualem. Wśród nich siedziała cichutko, jak Piłat w Credo, ciemnoskóra Martynikanka czy może dziewczyna z Haiti. Wiedziałem, że studiują tu przeróżni Murzyni-frankofoni w ramach porozumienia pomiędzy uniwersytetami z francuskim językiem wykładowym, piękna dziewczyna z tropików, wyraźnie zwarzona przez mrozy, jak biedna czuć się musiała, gdyśmy z mademoiselle Madelaine Gagnon, doktorem Sorbony, odczytywali fragmenty powieści, by je analizować: „rzeka, ścięta lodem, zasypana śniegiem, nie odróżniała się niczym od płaszczyzny. Śnieg grubą powłoką zalegał również gościniec i okoliczne pola... zimna biel śniegu... skraj posępnego lasu, skąd wiało grozą – wszystko to mówiło, że w owym ponurym kraju życie jest twarde” i tak dalej, i dalej. Przypadek Louis Hémona to swoisty fenomen: ten Francuz rodem z Paryża, choć Bretończyk z urodzenia, pierwszy wprowadził swą szczupłą książeczkę – wliczoną już do dorobku literatury francuskiej Kanady – na rynek co się zowie światowy i zrobił to – choć po śmierci – oczywiście przez Paryż, a tam przez wydawnictwo Bernarda Grasseta, o czym będzie jeszcze dalej; tutaj mi chodzi o to, że od niego z kolei poznański edytor – „Eos” – nabył wyłączne prawo tłumaczenia i wydania tej powieści po polsku, powierzając jej przekład Stanisławowi Godlewskiemu, lecz jakże nieszczęśliwie: brzmi on anachronicznie po upływie pół wieku, a „Maria Chapdelaine” jest przecież arcydziełem zbudowanym jak dramat, pisana czysto, spokojnie, książka ta jest nieustannie wznawiana w Paryżu i Montrealu. Wracając do samego Hémona: syn bogatego mieszczaństwa zerwał z rodziną i wyjechał do Anglii, a potem do Kanady, z Montrealu wyprawił się na północ, gdzie został parobkiem na fermie w Péribonka, wiosce położonej w pobliżu Jeziora Świętego Jana, wydał już kilka książek, gdy w początkach roku 1913 pisał „Marię Chapdelaine”, wróciwszy do Montrealu, a potem jeden egzemplarz powieści wysłał do paryskiego „Le Temps”, które ją w tymże roku w odcinkach wydrukowało, a drugi, wraz z rękopisem, złożył u paryskiej rodziny na swoje imię; w dwa tygodnie później już nie żył, wpadł pod ekspres w Chapleau, w stanie Ontario, jadąc na Zachód, miał tylko trzydzieści trzy lata. Panna Gagnon dlatego stawiała tę książkę w centrum naszej uwagi, gdyż była ona – jej zdaniem – symbolem Quebecu, i to jako takiego, we wszystkich możliwych ujęciach i przekrojach, jednym słowem, była mitem-jeziorem, a przede wszystkim jakże sugestywnym obrazem zupełnej beznadziei, stagnacji tej krainy dzikiej i jakże smutnej, co wyraża najlepiej jej bohaterka Maria, która siedzi przy oknie patrząc stale na śniegi, wie, że nic się nie zmieni, bo zmienić się nie powinno, choćby i było możliwe. Ta beznadzieja Quebecu stanowi, z drugiej strony, podniosłą apoteozę, bo wyraża jego moralną ideę. Na tym był dzisiaj koniec. Teraz quebecka młodzież wysypała się hurmem na korytarze, niektórzy pochylali się nad urządzeniami z wodą zdatną do picia i specjalnie chłodzoną (są one porozmieszczane dość gęsto po całym gmachu, a każde z takim samym napisem: „G. H. Woods. OASIS, Columbus, Ohio, USA”), inni zjeżdżali windami, wpychając się do nich siłą, a jeszcze inni szli do Biblioteki Centralnej, ja za nimi. Mieści się ona w głównej wieży Uniwersytetu i była to dla mnie nowość, że samemu szpera się po magazynach, gdzie stoją małe stoliczki z lampkami pośród regałów, można tu popracować w razie gwałtownej potrzeby, ale zazwyczaj książki wyjęte przez siebie z półek zwozi się windą pod pachą i niesie do czytelni głównej, tam okazuje dyżurnym, wypisującym rewersy (sięgnąłem oczywiście po „Marię Chapdelainę”), i potem się czyta w cichej ogromnej sali, gdzie tylko młode panienki ze swymi ołówkami (z wyciśniętym napisem Université de Montréal, do nabycia w stoisku u wejścia centralnego) coraz to dopadają dużych temperówek na korbkę, przytwierdzonych do lady, i szybkimi ruchami korbkami pokręcają. Inne, niegłośne szmery wywołuje prawie bez przerwy działający kserograf dwudziestocentowy. Temat do rozważań nazajutrz: jak stapia się w powieści Hémona realizm i symbolizm, a więc najsampierw mamy podane, jak są ludzie ubrani, opis dokładny niemalże jak z Balzaka, ten jest rolnikiem, ten drwalem, i nawet się wydaje, że jest to początek powieści tylko środowiskowej: obraz ciężkiego życia chłopów, mikrospołeczeństwa i jego prostej struktury w powiązaniu z pracami tych osadników na wiosnę – w lecie – w zimie, zawsze w rytmie przyrody, oddany sugestywnie, prosto, zwięźle, gdzie wszystko jest powiedziane, a tu tymczasem Maria z prostej chłopskiej dziewczyny staje się księżniczką marzeń, oczy zwraca do środka i teraz widzi wszystko w szarobiałej tonacji klimatu wewnętrznego, staje się niemal Panią Bovary i wtedy w jej postaci krystalizują się trzy możliwości Quebecu, jak Trzy Rzeki (Les Trois-Rivieres): młody drwal, ukochany przez Marię, ginie zasypany gdzieś w śniegach, kiedy do niej powraca podczas okrutnej zimy (zbłądził i zgubił drogę w sypkiej kurzawie); drugi kandydat do jej ręki, co sprzedał ziemię po ojcach i jest robotnikiem w Stanach, to wizja lepszego życia, odrzucona świadomie, choć po długich wahaniach, na rzecz prostego – jak jej ojciec – sąsiada, któremu Maria dlatego daje w końcu nadzieję, aby – po swym katharsis – odważnie podjąć ideał niedawno zmarłej matki, biorąc za przykład przodków przybyłych kiedyś z Francji na jakże ciężką dolę (przekreślenie marzenia, odrzucenie odmiany). W ten sposób Maria staje się symbolem życia Quebecu i sięga nawet wyżyn symbolu życia w ogóle! V Zejdźmy teraz jednakże w niższe nieco regiony. Stołówka uniwersytecka mieści się w budynku osobnym Centre Sociale, stojącym wcale daleko od wieży Uniwersytetu, zważywszy wędrówkę w tę i na powrót dwa razy na dzień podczas tak dużych mrozów, na dole mają szatnię samoobsługową, zawsze z pewną obawą zostawiałem tam palto, kalosze (te mi raz zamienili) od czasu, gdy na tablicy, gdzie ogłaszały się przeróżne imprezy, programy orientacji i zapowiedzi zebrań kontestujących studenckich ugrupowań, dostrzegłem czyjąś prywatną odezwę do złodzieja pod tytułem wypisanym wielkimi literami „Au deguelasse qui a chipé mon manteau”, trzeba jednakże stwierdzić – mówię wciąż o roku 1968 – że rzadko co kiedy ginęło. W stołówce brałem zazwyczaj kurę albo indyka, a dostać można było do niego żurawiny na specjalne żądanie, jadałem tam obiady i kolacje, bo śniadania robiłem albo w moim pokoju „Foyer des Pélérins”, albo wyskakiwałem do Snack-Baru tuż obok, na Côte des Neiges, własność pewnej Greczynki, minąwszy najpierw ślepy mur Wax Museum, czyli gabinetu figur woskowych, gdzie nigdy zresztą nie byłem, potem magazyn żywnościowy Steinberga (samoobsługa), Snack-Bar był tuż zaraz za nim, podawała tu duża herod-dziewczyna i ile razy tam byłem, tyle razy kłóciła się ząb za ząb z chudym barmanem. Któregoś zaraz wieczora po przyjeździe zaprosił mnie do siebie profesor Gaston Beauchamp, syn, jak się okazało, wziętego adwokata, środowisko zamożne już od paru pokoleń. Podjechał pod „Foyer des Pélérins” i zabrał mnie do francuskiej części miasta, Cité d’Outremont, gdzie mieszkał w domku urządzonym ze smakiem antykami, lecz są to antyki całkiem inne niż u nas w Europie, nie żadne ludwiki- biedermajery, ale mebelki autentycznie ludowe, moda na nie panuje w całej Ameryce Północnej, są w dużej cenie i bardzo poszukiwane, ale tutaj w Quebecu były one roboty miejscowych rzemieślników-pionierów, tak haniebnie zdradzonych brzmieniem traktatu paryskiego z roku 1763, który zaaprobował bez najmniejszych skrupułów francuskich świat oświecony słynnym zdaniem Voltaire’a: „Wolę daleko bardziej pokój niźli Kanadę, te kilka morgów śniegu”. Drzewo nie malowane, specjalnie chyba czyszczone, bo – mimo upływu dwu wieków – jakby zupełnie nowe. Beauchampowie mieli tutaj dwie szafy, fotel, stół, lampy także drewniane i dwa kinkiety, dom cały starali się urządzić rustykalnie, trzymając się jednego stylu. Nim jednak to zobaczyłem, miałem osobliwy przypadek z prześliczną panią domu, bo w progu przy powitaniu, gdy dotknąłem jej ręki, zostałem porażony dość silnym wyładowaniem; często tutaj w Kanadzie, jak miałem się okazję przekonać potem nieraz, wyzwala się w ten sposób naelektryzowanie drzemiące w różnych przedmiotach, jak na przykład dywany (ileż to potem razy łapał mnie prąd – i dość silny – gdy dotykałem klamek), z pewną zatem obawą żegnałem się z piękną panią już po północy, ale nic się takiego nie stało pomiędzy nami. Moja wizyta u nich była dla mnie ciekawa z wielu powodów. Najpierw drinki: gin, burbon, whisky, martini, sałatka, steki, wino czerwone Rotshilda, kompot, kawa i koniak. Beauchamp podał cygara. Przy obiedzie o stekach: kanadyjskie są znośne, całkiem (prawda?) możliwe, ale prawdziwą kulturę steków kultywuje się w Stanach, najsmaczniejsze zjeść można w Middle-Weście, na przykład w Oklahomie, smak zależy od tego, czym karmione są woły, sianem, zbożem czy kukurydzą, najlepsze mięso dają karmione kukurydzą, a z nich znów najsmaczniejsze to cornfeed beef, choć takie new york sirloin czy nawet boston-steki też mają wielbicieli. Od steków od razu przeskok do polityki: chodziło bowiem o to, aby znaleźć formułę przyszłości dla Quebecu albo, jak dotąd, w ramach Konfederacji Kanady, albo w odrębnym państwie, co się jednak traktuje jako zupełną ostateczność, jednak – mówił profesor – musimy walczyć o zmianę Konstytucji będącej tylko ustawą wynikłą z Aktu Brytyjskiej Ameryki Północnej, do czego doprowadził niesławnej pamięci premier Mac Donald w epoce wiktoriańskich koncepcji imperialnych przed stu laty, zakładał on w podtekstach pełną asymilację żywiołu francuskiego, taki pogląd do końca został skompromitowany, przekreśliło go życie. Tymczasem tej formy konstytucji broni stale Ottawa, choć uniezależniona już dzisiaj od Londynu, ale trzeba pamiętać, że jest nas jedynie sześć i pół miliona wobec dwunastu milionów Kanadyjczyków angielskich i wobec całych Stanów (dwieście ileś milionów), a oni to posiadają w naszej Prowincji aż osiemdziesiąt procent fabryk i kapitału. Program znów separatystów – szanse ich nie są duże – wyrósł najpierw z doświadczeń Frontu i Armii Wyzwolenia Quebecu, był okres, gdy podkładali oni bomby na przykład w skrzynkach pocztowych i raz jedna wybuchła nawet w szatni na naszym Uniwersytecie, teraz to już się nie zdarza, ale istotnie mają oni w programie swego działania oderwanie Quebecu od Kanady, chcieliby znacjonalizować przemysł i dobra Korony, taki już skrajny separatyzm wiąże się z niemałym ryzykiem dla równowagi Północnej Ameryki, powstanie państwa Quebec mogłoby spowodować rozpad całej Kanady, choćby Kolumbia Brytyjska była zaraz gotowa przyłączyć się do Stanów, złożono już oświadczenie, a z nią pewnie by poszły inne prowincje z większością anglofonów. Referuję to, co mi opowiadał przez bite dwie godziny w ogromnym skrócie myślowym, podawał wiele szczegółów i sypał cytatami. Obecnie problem oderwania Quebecu od Kanady nie jest już aktualny od czasu, kiedy separatysta Réné Lévesque, premier prowincjonalny i przywódca PO (Partie Quebecoise), przegrał zdecydowanie referendum w roku 1980, jednakże wtedy, przed laty problem ten narastał i dojrzewał. Ale przecież ten sam Levesque znowu wygrał wybory w kwietniu 1981 roku, mimo że się uważało powszechnie, iż wobec wyników referendum do rządów wrócą teraz na pewno liberałowie. Takeśmy się rozpolitykowali, że ledwo coś piękna pani wtrąciła o muzyce, bo sama też koncertuje, grając na wiolonczeli w składzie orkiestry symfonicznej mimo pięciorga dzieci. „Wie pan – powiedziała mi wiedząc, czym się teraz zajmuję – że «Marię Chapdelaine» można porównać z utworem muzycznym nawet pod względem struktury? Niech pan zwróci uwagę, że ta powieść jest zbudowana jak fuga. Rozpoczyna się wstępem, gdzie dochodzą do głosu oba główne tematy, a każdy z nich (szczęście i smutek) będzie się później rozwijać niezależnie od siebie, i to raz jeden, raz drugi. Prowadzi to przecież konsekwentnie do śmierci marzenia!” VI Wędrując więc codziennie w zawiei do Uniwersytetu, jeździłem przecież czasem do centrum Montrealu, zazwyczaj autobusem, i wysiadałem przy ulicy Dorchester, przed Dworcem Central Station, podczas tak silnych mrozów całkiem opustoszałej, szeroką East Street lodowaty wiatr wdzierał się tu do miasta od Rzeki Świętego Wawrzyńca, a kiedy starałem się raz nieopatrznie dojść do placu Victoria, musiałem zawrócić chyba po jakichś stu krokach przy wieży Bonaventura, nocą sunęły auta w kierunku mostu przez rzekę, szklany drapacz Canadian Imperiał Bank of Commerce buchał kłębami pary, silnym niezwykle wichrem natychmiast rozwiewanej, dymił także wieżowiec Ville Marie z obracającym się dookoła reflektorem niby latarnia morska, nadając temu wszystkiemu wymiar wizji z odległej przyszłości jakiegoś miasta-widma, nie chciałbym już tego dożyć. Było już stąd niedaleko do restauracji-kawiarni „Chez Bourgatel”, zajmującej podówczas paryską modą część chodnika przy rogu ulicy de la Montaigne i bulwaru de Maisonneuve, tuż obok Sir George Williams University, mówię podówczas, bo ją ostatnio zmodernizowano, zmniejszono i stała się tuzinkowa, bez specjalnego wyrazu. Dawali i tutaj podłą amerykańską kawę, ale i tak nigdy nie dolewałem sobie do niej mleka, które czarniawy kelner, lewantyńczyk zapewne z pochodzenia, zawsze przynosił w dzbanuszku i stawiał je przede mną; miło mi było wtedy obserwować z ciepłego, ogrzewanego wnętrza burze śniegowe, suche kłęby przewalały się po bulwarze de Maisonneuve przy dwudziestostopniowym mrozie, zasypując płaskie samochody, które przystawały na skrzyżowaniu, i potem ruszały ławą w tumanach pary i dymu z rur wydechowych, kiedy zmieniało się światło na zielone, amerykańskie olbrzymy, ale trafiały się wśród nich francuskie citroëny DS i czasem volkswageny. Nieliczni przechodnie poruszali się biegiem, były to zwykle parki, chłopak z dziewczyną, albo po prostu dwie panienki, śpieszące do licznych w tej dzielnicy kabaretów i nocnych lokalików, usytuowanych w niedużych domkach po schodkach w górę albo po schodkach w dół, z białą przy wejściu kulą, mocowały się z wiatrem i zawieją ubrane w kuse paletka i wysokie buty, przypinane pętelką do podwiązek, bo taka była wtedy moda, już zapomniana, niektóre z nich siadywały potem w Bourgatela, uporawszy się z zawieruchą i drzwiami, bez nakrycia głowy albo w kowbojskich kapeluszach, które przytrzymywały sobie na wietrze obiema rękami i zdejmowały czasem po wejściu do kawiarni, ocierając twarze chusteczkami z topniejącego śniegu, potem poprawiały makijaże i siedząc tak teraz sobie przy stolikach po pewnej zwykle chwili odpinały podwiązki od zewnątrz i od wewnątrz, bo buty, naprężone, wyraźnie je cisnęły. Dziewczyny te, rozmawiając z chłopakami głośno i bez żenady swym quebeckim żualem o sprawach łóżkowych na podgrzewanej od góry werandzie u Burgatela, całkiem już wyemancypowane, jakże dalekie były – myślałem – od swej rodaczki Marii Chapdelaine, która reprezentowała przed laty przeznaczenie Quebecu jako kobieta-lustro, bo odbijało ono w sposób kompletny, skończony nie tylko siłę jej osobowości kobiecej, lecz także moc społeczeństwa, z którego pochodziła z całym zresztą bagażem natury i kultury. Zaraz po moim przyjeździe do Montrealu, gdy już w pierwszych godzinach (rano) cyrkulowałem po Uniwersytecie, a to odebrać stypendium, jak wspominałem, a to odwiedzić kasę l’Ageum i coś im zostawić, a to zapisać się na seminarium FRAN 624 („Mit Marii Chapdelaine”), nie pamiętam już nawet, gdzie to się wydarzyło, w każdym razie jakiś mój kolega oberwaniec wetknął mi do ręki płachtę z wielkim nagłówkiem „Le Nouveau Quartier Latin”. Pięknie – pomyślałem – zostało to pismo, choć niewymyślnie, nazwane i nawiązuje zapewne do gallickich tradycji Kanadyjczyków francuskiego pochodzenia. Rozkładam ja tę płachtę i cóż znajduję zaraz na pierwszej stronie? Znajduję prowokację, pytanie: „Kto wysadzi tę górę?” A chodziło o Górę Królewską, Mont Royal z naszym Uniwersytetem usadowionym na stoku, widać było na wielkim fotomontażu, jak wali się na boki wieża główna, znak wywoławczy, herb Uniwersytetu, w której notabene mieszczą się magazyny Centralnej Biblioteki! Perspektywa milutka, szkoda gadać, i taki oto apel: „Zburzcie ten haniebny penis! Profesorowie, studenci, wychodźcie na ulicę!” i dalej w podobnym stylu, co wcale im nie przeszkadzało na następnych kolumnach zamieścić dużych rozmiarów reklamy przedsiębiorstwa „Classy”, specjalizującego się w wynajmie strojów wieczorowych, jak fraki, smokingi, żakiety, a także drugiej firmy „David Doctor”, gdzie stroje takie sprzedają dając studentom 20% rabatu, wielki zaś magazyn „Eaton” reklamował znów rewolucyjne wdzianka á la Przewodniczący Mao, bardzo modne w roku 1968, ogłoszenie na całą stronę. Zastrzegali się wprawdzie studenci-redaktorzy, aby nie czytać tych głupot (pierwszy raz widziałem w prasie coś podobnego), przecież jednakże pieniądze na pewno wzięli do kabzy od „Classy”, „Dr Davida” i od „Eatona” wedle cennika, bo nie przypuszczam, aby za darmo te firmy reklamowali. Nasi dynamitardzi mścili się za to bez litości na zakonnicach także tu studiujących jakieś tam dyscypliny i zamieszczali ogromne fotografie wielkich (istotnie!) brzydulek w habitach i okularach, cóż, siostrzyczki zwykle nie olśniewają urodą, lecz trudno było się zgodzić z tego typu kpinami („Tak, matko przełożona – mówi taka brzydula do telefonu – jestem jeszcze dziewicą”), opowiadano mi zresztą, że te biedne dziewczyny trudny mają tu żywot, bo stale je wyśmiewają ci, którym zbyt wolne myśli – po wstrzemięźliwych stuleciach – zanadto dzisiaj nagle uderzyły do głowy: to, że w windach opowiadano przy nich anegdoty specjalnie rozwiązłe i wyuzdane, można było jeszcze darować kontestatorom, ale się jednak do tego posuwali, by ciągnąć je za welony! Była to – rozumowałem, i nie ja zresztą jeden – gwałtowna jakaś reakcja na lata klerykalizmu, trzymał on całą prowincję Quebec twardo przez dwa stulecia, i do bardzo niedawna nawet; Uniwersytet, rzecz jasna, przez księży był rządzony, do dziś mają te koła niemałe wpływy, mimo że minęła epoka nieugiętego kardynała Légera, musiał skapitulować. A przecież na dobrą sprawę przez te właśnie dwa wieki język francuski miał oparcie przede wszystkim w kościołach. Duchowni byli podporą literatury pisząc mową wiązaną, jak l’abbée Casagrin, bądź też, co częściej, prozą, że tu tylko wymienię kanonika Grolux z nowszych już całkiem czasów, notabene miłośnika Hémona. Opisywali oni przywiązanie do ziemi, związek z mową i obyczajem przodków, zespolenie z regionem; znów w utrzymaniu języka francuskiego ogromną rolę odegrali zwłaszcza księża plebani, podobni temu właśnie, który jest pokazany na jedną krótką chwilę w książce „Maria Chapdelaine”: pochodzący z wieśniaków, potrafili do nich przemówić ich wieśniaczym językiem, to przecież dzięki uporowi tych ludzi królowa brytyjska zostaje dziś jednak zmuszona do używania – i w pierwszej kolejności – języka francuskiego, gdy stanie na ich ziemi, choć wątpię, by było to dla niej miłe. Inna sprawa, że księża ci zwróceni byli tylko ku Francji dawnej, ancien régime’u, Francji Ludwików, a przede wszystkim kardynała Lavala z wielkiego rodu Montmorency, pierwszego biskupa Quebecu, prawie świętego; współczesna, po Wielkiej Rewolucji, była im wroga, ateistyczna, liberalna, zepsuta, wszelkie z nią bliższe związki były najbardziej podejrzane, przybysze zaś zarażeni. Obowiązywał duchowy legitymizm, a więc lilijki burbońskie (choć lekko zmodyfikowane), niebieski kolor monarchów arcychrześcijańskich do dziś jest barwą Quebecu, budzi wciąż podejrzenia kokarda trójkolorowa, choć teraz z innego powodu: żalili mi się tamtejsi literaci, bo piszą w Montrealu, wysyłają nakłady do Paryża, a tam tych całkiem udanych książek Francuzi nie kupują, bo to ich nie interesuje, poruszane problemy są dla nich zbyt partykularne, wąskie, wolą już Amerykanów. Czasem – na prawach wyjątku – komuś się naprawdę uda, jak choćby Marie-Claire Blais z jej nagrodą Goncourtów czy – chociaż już pośmiertnie – Saint-Denys Garneau, naprawdę świetny poeta został tam nobilitowany, nie mówiąc o takiej znakomitości, jak Anne Hébert, poetce dużej klasy, reszta jest rozczarowana. Miało się już ku wiośnie, śnieg stopniał, nastąpiły szarugi. Takiego właśnie dnia, który dobrze, mimo upływu lat, pamiętam, nawet jaka była pogoda („wiał zachodni wiatr i gnał przed sobą szare chmury” – cytat z Hémona), wszedłem, jak zwykle, na salę i wziąłem sobie zaraz leżącą na jednym ze stolików kartkę, gdzie były na powielaczu odbite, tak jak za każdym razem, dzisiejsze tezy do przedyskutowania: „l. Kobieta posiada sekret życia – dlaczego? 2. Kobieta – jeziorem przez swą zupełną bierność (według Hémona)”. Gdy zapoznałem się już z tymi tezami, rzuciłem okiem dokoła: spostrzegłem ze zdziwieniem, że tylko pięć osób na krzyż siedzi dziś w przestronnej sali (panna Gagnon już była i coś z boku pisała), dwie zakonnice, Murzynka z Martyniki czy Gwadelupy, trzy koleżanki (najwyżej!) bez habitów i dwaj koledzy, bodaj czy nie klerycy, po cywilnemu, przysiadłem się do jednego i cicho zapytałem, dlaczego nas dziś tak mało? „Bo w dużej sali na dole odbywa się bed-in kontestatorów”. „I wszyscy nasi poszli manifestować siedząc? Przeciwko czemu?” – spytałem, wiedząc już doskonale, że sit-in, forma protestu, polega po prostu na siedzeniu. „Bed-in to co innego, robią tam publicznie miłość”. „Jak to, wszyscy z wszystkimi?” „No nie, tylko niektórzy, a wszyscy oglądają, dzisiaj miała nawet wystąpić żona jednego z profesorów naszego Uniwersytetu...” Przerwałem: „Beauchampa może?”, mając stale w pamięci dużą urodę tej pani i iskrę elektryczną, która mnie silnie poraziła przy powitaniu. „Co znowu, to kobieta uczciwa, matka pięciorga dzieci i gra na wiolonczeli, tamta to żona któregoś z profesorów wydziału fizyki czy chemii, nie pamiętam nazwiska, ale jest napisane”. „Czemuż ja o tym wcześniej nic nie wiedziałem?”. „Trzeba czytać afisze, wszędzie porozwieszali”. Decyzję podjąłem bez zwłoki: zrywam się, przepraszam nieskończenie pannę Gagnon (ona jakże zdziwiona) mówiąc, że mam coś bardzo pilnego do załatwienia, że sobie akurat w tej chwili przypomniałem (ona cała czerwona, widocznie zrozumiała), idę szybko ku wyjściu i zaraz zbiegam pędem schodami nie czekając nawet, aż winda podejdzie pod górę; oczywiście, afisze są, przeoczyłem, miał rację kolega- kleryk, wszędzie wisiały, profesorowa nazywała się JUDITE KUNTZ (dużymi literami), ale po prawdzie kto czyta te wszystkie afisze i hasła kontestatorów wymazane flamastrem, przyczepione gdziekolwiek, gryzmolone na ścianach. Widać jednak czytują, skoro przy wszystkich wejściach do sali, gdzie się bed-in odbywa, stoi zwarty mur pleców tych, co przyszli na końcu albo się – jak ja – spóźnili i teraz wspinają się na palce. Ja też począłem się wspinać, chciałem przecież koniecznie rzucić choć jednym okiem na nową kontestację, nie bierną, ale czynną, bo wszystko wykonywano w takt żywych bardzo poruszeń, w dodatku śmiertelnie serio, żartów żadnych i w ogromnym skupieniu dla zamanifestowania wyzwolenia z konwencji, absolutnej swobody w dziedzinie obyczaju, relata refero, bo sam prawie niczego po prawdzie nie dojrzałem, raz tylko (jednak!) wychylony zza czyichś pleców czy może wetknąwszy głowę pomiędzy czyjeś twarze, napięte i spocone, aby najdrobniejszego szczegółu nie uronić, postrzegłem dosłownie na jedno mgnienie platformę oświetloną od rogów reflektorami, na kilku materacach dosuniętych do siebie kontestatorzy kłębili się zwarci w trakcie swoich zawodów i trudno mi było w tak drobnych ułamkach chwili odróżnić ciało profesorowej, atrakcji najważniejszej, od bladych ciał kilku studentek-frankofonek, krępej chyba budowy, o włosach zmierzwionych, tu ręka, a tam noga wysterczała do góry, ponakrywanych ciałami swych brodatych kolegów, z włosami oczywiście tak samo zmierzwionymi, choć były komentarze, że właśnie teraz Judyta kotłuje się z tamtym chudym blondynem. Stojący obok mnie, młodzian o brodzie Rasputina (znałem go ze stołówki i zawsze podejrzewałem – nie wiem dlaczego – że owo palto ukradli właśnie jemu) powiedział mi rzeczowo, że przyszedłem po wszystkim, bo mieli już za sobą różne grupowe sceny (przewyższał wszystkich o głowę, mógł więc spektakl zobaczyć bez trudności), a teraz tylko każdy z osobna osiąga swą satysfakcję, lecz zaraz będzie koniec. Istotnie, kiedy to wypowiedział, nagle światła pogasły, bed-in było skończone. Z dziesięć, piętnaście minut trwał co najwyżej mój nie nazbyt udany wypad na to (bezsprzecznie!) ciekawe widowisko, które przecież nie co dzień ogląda się w Ameryce, a cóż dopiero mówić o Polsce i Europie Środkowej, któż z nas miałby odwagę w ten sposób kontestować, bo chęci to może by się i znalazły u poniektórych. Kiedy więc światła pogasły i zdałem sobie sprawę, że nic już więcej tu nie mam do zobaczenia, żal mi się nagle zrobiło kolejnej serii rozważań o micie Marii Chapdelaine, bo chciałem przecież dobrze wypaść przy egzaminie. Ściągnąłem sobie windę, wjechałem z powrotem na górę, cichutko wróciłem na salę i już na palcach – w trakcie trwania wykładu – zbliżyłem się do mego kleryka-informatora, lecz nagle zostałem spiorunowany stwardniałym wzrokiem panny Gagnon, cała była pąsowa, odezwała się ostro, że jeśli nie chcę, mogę nie chodzić wcale na seminaria o Marii Chapdelaine, ale oglądać w to miejsce dużo ciekawsze przedstawienia teraz dostępne na naszym Uniwersytecie, ona przeszkód nie stawia. Ja na to – znieruchomiały mniej więcej w połowie sali – że temat seminarium niezwykle mnie interesuje, bo po to przyjechałem do francuskiej Kanady z tak odległego kraju, aby się z nim zapoznać, na to panna Gagnon znowu mi weszła w słowo prosząc, bym jej nie przeszkadzał i albo wrócił na dół oglądać dalej świństwa, albo już nic lepiej nie mówił. Ja tymczasem usiadłem koło mego kleryka nie dając za wygraną: „Na dole, proszę pani, wszystko już się skończyło, a po drugie, to widowisko czegoś mnie nauczyło, mnie, przybysza z Europy Środkowej, i to nawet a propos dzisiejszego tematu seminaryjnego o Marii Chapdelaine, bo tam także quebecka kobieta, i to nawet małżonka profesora, okazała się typem kobiety biegunowo przeciwnym, a dwie tak różne postawy dwóch kobiet z tego samego kraju na pewno mi dadzą materiał do przemyśleń, o to nam przecież chodzi!”. Zapadła niemiła cisza, czułem, że przeholowałem. Od tej chwili aż do końca naszych zajęć byłem na tym seminarium zaledwie tolerowany, choć wiedzę o Marii Chapdelaine i jej micie sumiennie posuwałem. Przygotowany wszechstronnie, jak mi się wydawało, mogłem przecież przystąpić do egzaminu, bite cztery godziny męczyłem się pisząc wedle sformułowania: „W sposób ogólny i intuicyjny (ponieważ nie macie w ręku dokumentacji) jak widzicie mit quebecki Marii Chapdelaine?” Ocena dostateczna i tylko cierpka uwaga: „Mógł pan ująć ciekawiej, gdyby pana zainteresowania nie były tak rozproszone, zupełnie nic swojego – MG”. Na tym podówczas moje studia nad mitem Marii Chapdelaine mało chwalebnie skończyłem, miałem już inne plany, wyjeżdżałem do Stanów z odczytami, a potem do Meksyku, ale wtedy właśnie podjąłem postanowienie, że tu jeszcze powrócę, dotrę do źródeł mitu, ba, że nawet odszukam tę Marię Chapdelaine, którą spotkałem w Parlamencie, w Ottawie, a potem ją obserwowałem w restauracji „Auberge”, gdy jadła obiad z wielką sławą fizyki i astronomem, a już po powrocie do Polski przez tyle lat stale do tego wracałem marzeniami. VII Leciałem więc po raz drugi na zachodnią półkulę prosto z Warszawy samolotem TU 156 „Juliusz Słowacki” LO 015, odlot o 10 rano 10 marca 1979 roku z Okęcia, pogoda ładna, ciepła, widoczność idealna. Lot do Nowego Jorku z siadaniem w Montrealu, pokład szczelnie wypełniony, dostałem się jako pierwszy na liście rezerwowej. Moi sąsiedzi, członkowie dość znanego zespołu lecącego na występy do Ameryki, ściągani tam przez nieśmiertelnego impresario pana Wojewódkę, zdrowo już popijali scotch-whisky „Johny Walker”, butelkę za butelką, podawano raz i drugi jedzenie, a ja wypatrywałem swoim zwyczajem przez iluminator, gdzie będą rzadkie oka chmur, by gdzieś koło Grenlandii dostrzec wystające tu i ówdzie znad wody nieduże nikłe punkty – góry lodowe. Koło piątej zjawiły się na północnym zachodzie ośnieżone masywy – byliśmy nad Labradorem. Dopiero po dwóch godzinach od tej chwili usiedliśmy na lotnisku Mirabel pod Montrealem. Tu jeden z członków zespołu najzupełniej zalany, bo zwymiotował był w górze na futro sąsiadki- koleżanki (sumiennie i bardzo długo je potem biedaczka czyściła), teraz jął wykrzykiwać: „Ratunku, wylądowaliśmy w Katarze” (niby nad Zatoką Perską), i dalej w tym rodzaju grubymi nawet słowami, wymieniono załogę, przyszła nowa, ale już podjechał do nas autobus będący windą, podniósł się cały do góry, weszliśmy doń, opuścił się do dołu i zawiózł pod budynek lotniska, odprawa przebiegła bez problemów, żadnych książeczek szczepień tym razem nie żądali. Musiałem teraz przejechać autokarem na lotnisko Dorval, skąd odlatywał samolot Air Canada do Quebecu, dopiero na pasie startowym spostrzegłem w pewnej oddali nieobojętne dla mnie szare wzniesienie Mont Royal z jasnym Uniwersytetem na stoku i ciemniejszą sylwetką kopuły Oratoire Saint Joseph, ale wieżowców Ville Marie ani Bonaventura nie było jeszcze stąd widać, zakrywała je góra. Podróż tym razem trwała niecałe pół godziny. Jeszcze przez iluminator mojego samolotu, lecącego już nisko przed samym lądowaniem (w tym miejscu właśnie zakręcił z dużym przechyłem w prawo), ujrzałem wielką budowlę hotelu Château- Frontenac, wzniesiony był on z myślą o dawnych francuskich zamkach, a może nawet konkretnie o rodzinnym Clion-Sur-Indre Ludwika de Frontenac, hrabiego, pierwszego gubernatora podówczas Nowej Francji, a kto wie, czy nie owocu jakiejś szalonej nocy Ludwika XIII, jak sądzą historycy: podobne flanki, wieża ku górze pogrubiona, z tym jednak, że ją wyolbrzymiono do nieprzytomnych rozmiarów na potrzeby hotelu transkanadyjskiej kolei Canadian Pacific Railway Company, tu na nią się przesiadali przybywający statkami podróżni z Europy, wypoczywając po długiej morskiej żegludze od roku 1892, gdy go wybudowano. Niby tak przerośnięty, a jednak wtopił się przez te lata w panoramę Quebecu i na większości pocztówek on jest punktem centralnym, osadzonym potężnie nad dolnym i górnym miastem, a nawet góruje wieżą nad cytadelą, frontem zaś jest zwrócony ku rozlewisku rzeki. Przed jego więc fasadą, tuż przy urwisku skarpy, tyłem do wody, stoi pomnik nie Frontenaca jednak, lecz kreatora miasta Samuela Champlaina: kapelusz ozdobiony piórami trzyma on w prawej dłoni, a pod jego butami figura alegoryczna, naga, dmucha w fanfary. Za nim punkt widokowy dający rozległą perspektywę na rzekę pokrytą gęstą mgłą o tej porze roku (marzec), na miasto Lévis zbudowane na podobnym urwisku, ale nad brzegiem prawym, na wyspę Orleańską i – w dali – na Laurentydy. Ma to wszystko jednak wielkie jakieś wymiary i czuć tu oddech Ameryki. Gdy zaraz więc po przylocie widokiem tym się napawałem w pełnym do tego słońcu, choć wiatr wiał silny i ostry, a było dwanaście stopni mrozu, podszedł do mnie chłop rosły, mający lat ze trzydzieści i dziwną francuszczyzną rozpoczął ze mną rozmowę, nic nie mogłem z początku pojąć, o co mu chodzi. Sądziłem, że to tutejszy Kanadyjczyk francuski i że mówi żualem jakoś stężonym, spotęgowanym, mówił nim rzeczywiście, lecz – jak to nagle spostrzegłem – na bakier był z gramatyką, a jednak zrozumiałem, że w zeszłym roku był we Francji, z Paryża do Nicei pojechał autostopem, teraz też autostopem przyjechał do Quebecu, wskazał ręką kierunek: na wyspę Ile d’Orléans, później nieco pojąłem, że pewno chodziło mu nie o nią, lecz o odległą krainę gdzieś koło Sept-Iles, pełną jezior; był w Stanach i w Meksyku, gdzie mu się najlepiej podobało, bo tam wszyscy to Indianie, moi kuzyni – patrzę, to oczywiste, rysy ma on indiańskie, oczy czarne, skośne, nos wysunięty do przodu, cofnięta broda, jak mogłem się nie zorientować, chociaż dzisiaj już wszędzie taki melanż narodów, że nigdy nic nie wiadomo, a w rysach Quebecczyków również – i nie tak rzadko – wypływają Indianie, i to jacy! W tydzień później wstąpiłem na świetne piwo z beczki do „Le Gaulois”, restauracji-kawiarni w odwiecznym domu przy placu katedralnym, urządzonej w stylu kolonialnym, staroquebeckim, nie o to teraz chodzi, ale o to, że przy sąsiednim stoliku siedziała z adoratorem pewna młoda dziewczyna, ubrana w luźny pajacyk, notabene była zachwycających kształtów, bardzo kobiecych, z włosami czarnymi do przesady, lecz twarzą – mocno niepiękną (bo miałem ją z profilu), niestety, zupełnie jakiegoś starego Indianina. Mój zaś Indianin młody, spotkany na tarasie widokowym, naciskał mnie wyraźnie, ruszyłem więc przed siebie i krokiem zdecydowanym zdążałem ku cytadeli, on za mną, i nasze kroki stukały teraz zgodnie o deski tarasu Duffein, ale nim jeszcze doszliśmy do Promenady Gubernatorów, wszystko się wyjaśniło, bo złapał mnie za rękę, prosząc o pół dolara. Dobrze więc: z podkówki portmonetki dałem mu dwa quatery kanadyjskie z Królową i głową renifera, było mu jednak mało, bo swymi paluchami z owej podkówki wszystkie drobne wybrał mi bez żenady, jeszcze nie dosyć, teraz wręcz zażądał, abym go zaraz zaprosił do restauracji na dobre jedzenie! Nie poszedłem już dalej, zawróciłem – on za mną – może myślał, że trafił na naiwnego jelenia z Europy i że teraz pójdziemy do Château Frontenac zjeść, wypić na mój rachunek, tu się zawiódł, bo minąwszy Champlaina, spod którego popatrywali na nas uważnie właściciele dorożek na pstro pomalowanych (z tym, że koniki nakryte są kocykami), nieczuły na bezustanne jego nagabywania, skierowałem swe kroki do starej kamieniczki z napisem „Muzeum Historyczne”: gdy wykupiłem bilet, on pozostał przy kasie. I cóż się okazało? Jest to po prostu gabinet figur woskowych, który historię zaczyna od Kolumba na dworze królowej Izabeli, potem sceny z dziejów Quebecu naprawdę mrożą krew w żyłach: oto męczeństwo jezuity Jeana de Brébeufa, nad którym Irokezi pastwili się przeszło godzinę, uciąwszy mu język i wyłupiwszy oczy, patrzy na to przywiązany do drzewa jego towarzysz, którego męczyli dobę. Dalej w roku 1620 strzela do atakujących Indian dzielna panna Verchéres, kładąc ich ładnie trupem; młody osadnik Dollard wyprawia się w kilkunastu przeciwko Irokezom, jednemu ucina głowę i wbija ją na palisadę, a potem wszyscy giną w obronie Ville Marie (Montrealu). Oto dalej raniono markiza de Montcalm podczas bitwy o Quebec na Równinie Abrahama, za ścianą ostatni list do rodziny pisze młody generał Wolfe, który zginął tu także 13 września 1759 roku. Za to scena z Wersalu pokazana jest nawet na autentycznym parkiecie, ściągniętym z tego pałacu: Ludwik XVI z żoną (bardzo udaną), z Franklinem i młodym Lafayettem, ale już zaraz Waszyngton przyjmuje dowódcę wojsk francuskich, które przyszły z pomocą, i wchodzimy w wiek odkryć: Bell, Edison, Alexis Carrel (bo Kanadyjczyk: „Człowiek istota nieznana”), artyści: Paderewski obok Toscaniniego, mężowie stanu: Mackenzie King, Roosevelt, Churchill z żarzącym się cygarem (jak oni to zrobili?), John Kennedy we fraku. Paweł VI na tronie z gwardzistami, okienko ostatnie zakryte, lecz gdy się je z ciekawości odsłoni, ma się człowiek przerazić, długa ręka dusi nieszczęśnika jakiegoś, oczy mu z orbit wyłażą i na tym lekcja historii zostaje zakończona. Podobne zresztą koszmary ujrzałem niewiele kroków dalej, wykręcając za Pocztą Główną w dół, na Côte de la Montaigne, nie trzeba nawet wchodzić do środka sklepu, bo ma trzy duże witryny od ulicy. Sprzedawali tam tak zwane cadeaux- surprise, na przykład maski – w różnym zresztą ujęciu – Jimmy Cartera czy Richarda Nixona, z tym, że mu w miejscu nosa wisi rzecz nieprzyzwoita, Rycerz Smutnego oblicza; wystawiali tam różne erotica, na przykład świece w wiadomym kształcie z knotem do zapalania, plastykowy pokrowiec cnoty dla panów, a dla pań różne erotyczne pomoce, ale, choć wysilałem głowę, nie mogłem ani rusz odkryć sposobu ich używania. Wracając do historii: taż właśnie Cote de la Montaigne schodzi się na stare miasto, inaczej miasto dolne, gdzie dawne quebeckie domy z siedemnastego wieku, wszystkie w bretońskim stylu, są rewaloryzowane, to znaczy odbijają z nich późniejsze narośla i przemalowania, zostawiając piękny, surowy kamień. Albo je całe budują chyba od nowa. Na skarpę wraca się potem windą, płacąc dolara. Musée du Fort obok to znów też tylko diorama słynnej bitwy na wielkiej mapie plastycznej Quebecu i okolic. Prawdziwe Musée du Québec mieści się w okazałym pałacu na skraju Równiny Abrahama, za cytadelą, cóż, kiedy większość sal ekspozycji była przez cały czas mego pobytu zamknięta z powodu braku personelu. W Quebecu zamieszkałem mniej więcej na połowie drogi pomiędzy miastem a Uniwersytetem Laval, gdzie pracowałem. Był to nieduży pensjonat o nazwie Roy’s Trav-o-Tel, tak się dziwnie nazywał, mieszczący się w niezbyt obszernym domku przy bulwarze Saint Cyrille Ouest, arterii przelotowej; patronka, pani Roy, była żoną sędziego na emeryturze, staruszka już zupełnego, siedział on cały dzień przy telewizorze o wielkości komody i mimo że miał kilkanaście przeróżnych możliwości, bo to i retransmisje RTF prosto prawie z Paryża, i przeróżne programy anglofonów z Kanady i ze Stanów, odbiornik nastawiony był zawsze na program miejscowy. Byłoby mi całkiem wygodnie, gdyby nie to, że do pensjonariuszy bezustannie dzwoniły telefony, na korytarzu, to znaczy tuż za moimi drzwiami, stały dwa aparaty, i były to na dodatek dwa odrębne numery, zdarzało się, że jednocześnie przez nie konferowano. Ruch w pensjonacie trwał co najmniej do pierwszej w nocy, a już przed siódmą niektórzy pensjonariusze wychodzili do pracy. Mieszkali tam w większości pracownicy Uniwersytetu Laval, jak Czech emigrant, Rosjanka prosto z Moskwy, szczęśliwa, że się wydostała, a nawet jakiś Węgier, z tym nie zamieniłem zdania, pokój natomiast w podziemiu zajmowała młoda jakaś dziewczyna w stylu szmaciano-rozczochranym, raz ją tylko widziałem, za to prawie codziennie byłem zdany na jej płyty (nowej fali), puszczane stereofonicznie czasem do piątej rano. Dowiedziałem się tylko, że niezbyt regularnie płaciła za mieszkanie. Na Uniwersytet chodziłem pieszo, gdyż założyłem sobie, żeby – nie bacząc na pogodę – codziennie pospacerować, inna sprawa, że kilka razy musiałem odstąpić od założenia i wsiadłem do autobusu 8, bo albo mróz, albo wiało, albo znów za wielka zamieć. Droga piesza trwała niewiele ponad pół godziny: najpierw domki były skromniejsze i starsze, z okresu – jak mój – międzywojennego, potem okna się powiększały (widomy znak dobrobytu), a domki były nowe, starannie utrzymane, wreszcie z prawej mijałem Maison Gomin, więzienie dla kobiet, wybudowane w kształcie zamczyska nad Loarą. To więcej niż połowa drogi. Za budynkiem rządowym – na którym elektronicznie pokazywano godzinę i temperaturę, ale już w stopniach Celsjusza, bo wprowadzając system metryczny w całej Kanadzie, i to również, na szczęście, ostatnio zmodernizowano – były jeszcze cmentarze: katolicki na lewo, na prawo leżą Żydzi, ale nazwiska ze wschodniej Europy (Pollack, Serchuk, Shapiro), na brzmiące z francuska czy z angielska nie natrafiłem. Jakieś sto metrów dalej zaczynał się kampus Uniwersytetu. Krążąc po nim w zadymce, sypkiej kurzawie, kiedy tylko gonili jacyś zapamiętalcy w dresach, oblepieni walącym z boków śniegiem, zastanawiałem się teraz – utykając raz po raz w zaspach sięgających do kolan – po kiegoż, u diabła, licha znowuż tu przyjechałem – a jednak Mit Marii Chapdelaine niech mnie usprawiedliwi, ciągnęło mnie do niego tyle lat przez ocean. Tymczasem brnąc w kopnym śniegu zupełnie nie przypuszczałem, że można chodzić pod ziemią! A przecież wydrążono podziemne korytarze, którymi wszyscy chodzą podczas mrozów i śniegów, choć trzeba nadkładać drogi, bo się one krzyżują tylko pod kątami prostymi, korytarze wysokie, długie, proste, na ścianach oczywiście setki napisów o różnej tematyce, także antyrządowych (przeciw rządowi w Quebecu, a za rządem w Ottawie), rysunki i malunki w różnych jaskrawych kolorach, bywają i obsceniczne, lecz te pozamazywane. Tak więc od chwili tego ważnego odkrycia krążyłem podczas mrozów, zawiei tylko pod ziemią, rozpoczynając od pawilonu Pollack, gdzie stale jadałem w południe i wieczorem (raz w wielkiej kafeterii, innym razem w „La Résille”, gdzie dawano befsztyki z rusztu zwyczajne i mielone), a wręcz mi zaimponowała książeczka- folder-program ustalający menu, co dzień inne, na przeciąg całego roku akademickiego: nic nigdy tu nie zmieniono, tłumacząc się siłami wyższymi czy okolicznościami, można było być pewnym, że za pół roku dadzą dokładnie to, co wydrukowali. Skoro już wstąpiliśmy w korytarze: proste zwykle jak strzelił, szerokie nawet, ciepłe, ale dusznawe, jeździły tu coraz to – z wyciem – wózki-transportery o napędzie elektrycznym, ale trąbić nie wolno, dawały znaki światłami tak, że wcale nierzadko trzeba uskakiwać pod ściany. Chadzałem tędy zawsze do pawilonu Bonenfant, gdzie się mieści Biblioteka Uniwersytecka, wygodna, nowoczesna, mająca zaledwie dwa lata, tam chętnie pracowałem nad Mitem Marii Chapdelaine; jeśli nie, zakręcałem na prawo do pawilonu Pouliot, zbudowanego zresztą przez profesora Zbigniewa Jarnuszkiewicza (wzniósł on też na kampusie pawilon Vaudry medyczny i Dom Akademiczek, budowlę skomplikowaną, bo bez konstrukcji żadnej, trzyma się tylko na płytach), a w tym znów pawilonie szperałem z zapamiętaniem w księgarni Presse Universitaire, świetnie zaopatrzonej w nowości bezpośrednio z Paryża. Tu trzeba zauważyć, że na terenie całego Uniwersytetu, zwykle w hallach, przy wejściach, w korytarzach, umieszczone wysoko, migają niebieskawe ekrany telewizorów malowanych na żółto, z napisem „Video Campus”, u samej góry ekranu przesuwają się rządkiem literki z wiadomościami politycznymi ostatniej chwili, niżej są podawane informacje bieżące dotyczące kampusu, u dołu jest zawsze dokładny czas z sekundami. W piątek, 23 marca co pewien czas – pomiędzy informacjami o recitalu skrzypaczki Marthy Munos Simonds w pawilonie Casault, manifestacji przeciw apartheidowi z udziałem Roberta F. Ethat, politologa, seminarium biblijnym w sali Newmana, filmie „Der Schinderhaus” Karola Zuckmayera i tak dalej – pojawiały się raz po raz pulsujące wyrazy „Danse disco”, a niżej informacja „grupe gai de l’Université Laval” (w pawilonie Pollack, salonie profesorów) o dziesiątej wieczorem. Skusili mnie: poszedłem, sądząc, że skoro jest to grupa gai (wesoła), to się może rozerwę, bo miałem już szczerze dosyć śnieżycy i zawiei, tak zwanej „tempete Saint-Patrick”, burzy śnieżnej na Świętego Patryka, trwającej rokrocznie kilka dni, począwszy od siedemnastego. Wchodzę, rozbieram się w szatni, idę na pierwsze piętro, gdzie puszczano już z taśmy muzykę nowej fali, płacę przy wejściu dwa dolary i dość mi było chwili, aby się zorientować, że trafiłem po prostu do homoseksuałów. Tańczyło ich kilkunastu, kilku mężczyzn na schwał, młodości już nie pierwszej, zapewne profesorów, lecz reszta chłopcy drobni na ogół, w obcisłych dżinsach, opinających dokładnie chude dupiny, z fryzowanymi bródkami i włosami blond albo ciemniejszymi, też zawsze kręconymi. Krążyła tu jedna pani po pięćdziesiątce na pewno, niska, wyjątkowej brzydoty. Widząc nową osobę w swym dobrze znanym gronie, podbiegło zaraz do mnie dwóch organizatorów, bodajże wykładowców, podali mi piwo O’Keef i zaraz mnie o swej grupce, nazwanej w skrócie GGUL, obaj poinformowali, że obejmuje ona studentów, urzędników, wykładowców i profesorów Lavalu, że liczy trzydzieści osób i że przybrała nazwę „gai” z amerykańskiego, nie znaczy to więc u nich wesoły, podchmielony, żywy, jasny, słoneczny (takie znaczenia podaje słownik Kaliny), ale oznacza ludzi płci obojej, którzy akceptują wewnętrznie swój homoseksualizm (termin nieadekwatny, niedobry, przesadzony, pozostał on nam w spadku po psychiatrii wieku dziewiętnastego). Struktura grupy otwarta, ma oczywiście swój zarząd, który reprezentuje interesy GGUL wobec władz uczelni, a te wyasygnowały pieniądze na urządzenie lokalu-biblioteki z książkami, periodykami i w ogóle na propagandę kultury homoseksualnej na Uniwersytecie, GGUL natomiast rozpoczęła działalność po swym zalegalizowaniu wydaniem tłumaczenia książki Davida Huttera i Andrewa Hodgesa „With Downcast Gays”, co wyszło pod tytułem „Wybaczcie nam nasze istnienie”. Słusznie mi przypomniano słynny raport Kinseya: stwierdził on, że prawie dziesięć procent białych Amerykanów jest homoseksualistami, skoro więc Uniwersytet Laval liczy 26 000 osób studentów i personelu, to wśród nich musi być 2600 ludzi, którzy widać dobrze się ukrywają ze swymi skłonnościami, co doprowadza do ciężkich zahamowań psychicznych, do nich się więc zwracamy, aby się ujawnili i ze swoich kompleksów tym samym próbowali wyzwolić. Dlatego właśnie struktura GGUL jest otwarta, że trzeba nad tymi wszystkimi grupami – czasem płynnymi – roztoczyć społeczną kontrolę, aby ich postawy łatwiej się wykrystalizowały wobec przytłaczającej większości heteroseksualnej, aby ich podtrzymywać przede wszystkim duchowo i utwierdzać w rozwijaniu osobowości bez zahamowań, ułatwić wymianę społeczną i wspólnie się zastanowić nad ich doświadczeniami, aby ich uwrażliwić i informować kampus o wielości aspektów wyrosłych z tych właśnie przeżyć. Skoro o seksie mowa: natychmiast po przyjeździe wpadłem od razu w wir dyskusji, która niezwykle wszystkich pasjonowała, gdyż właśnie Minister Edukacji Rządu Prowincjonalnego rządzącej partii P.Q. (Québecoise) zdecydował wprowadzić wychowanie seksualne do szkół podstawowych, kierując do tej pracy grupę seksuologów, których co rok wypuszcza Université de Québec a Montréal, jedyna wyższa uczelnia tej prowincji dająca z seksuologii bakalaureat. Wywołało to burzę, gdyż program Ministerstwa w punkcie siódmym zakłada, że dzieci od lat sześciu należy już uświadamiać systematycznie w szkole z pominięciem rodziców, którzy, jak założono, do tego się nie nadają, lecz poszło przede wszystkim o punkt widzenia: dzieci dowiadują się bowiem o wolnym seksualnym doborze, to znaczy mają być poinformowane, że dorośli dobierają partnerów wśród osobników płci przeciwnej lub swojej, nazywa się to pluralizmem orientacji, a nowe wychowanie ma uświadomić dziecięciu zakłamanie, jakie funkcjonuje wciąż jeszcze w tradycyjnych rodzinach. Przedstawiciele zresztą tej szkoły montrealskiej mają dużą siłę przebicia, bo księgarnie Quebecu i Montrealu pełne są wydawnictw różnych, przez nich przygotowanych, a jeden nawet pozycje od wieków znane ilustrował swym ciałem, w książeczce zamieszczono zdjęcia porno autora- seksuologa oraz młodej apetycznej osoby (mieli obrączki na palcach – zapewne jego żony), dawali oni instrukcje dość nawet szczegółowe. Inne znów wydawnictwo tej samej kategorii poświęcono w całości kolejnym fazom porodu nie najmłodszej kobiety (tytuł książki: „Narodziny jak święto”), bodajże będącej już po czterdziestce, nad łóżkiem położnicy stoją, patrząc ciekawie, inne jej dzieci, piątka dziewczynek, najstarsza lat trzynaście, a najmłodsza ze cztery, wyraz twarzy tych dzieci niezwykle interesował fotografkę, panią nazwiskiem Barki (bo był jeszcze obecny położnik-lekarz), „popatrzcie sobie wszyscy, jakie to naturalne”, chciała ona powiedzieć swym obiektywem. Marzeniem tych seksuologów byłoby oczywiście, aby rodzice przy dzieciach kopulowali. Tu uwaga nawiasem: czy jednak to nie prowadzi do oczywistego wniosku o dewiacjach seksualnych seksuologów? (skrzywienie zawodowe), bo coraz to wybuchają w Kanadzie jakieś obrzydliwe skandale w szkołach, i z ich właśnie udziałem, o których pisze prasa, proszę zresztą popatrzeć nawet w Polsce na ich wymięte twarze, gdy debatowali kiedyś późnym wieczorem w warszawskiej telewizji, bodaj w pierwszym programie, ja na przykład nie miałbym za grosz do tych świntuchów zaufania. Zastanawiałem się wtedy, oglądając to wszystko po księgarniach stolicy prowincji Quebec i uczestnicząc w dyskusjach na te tematy w środowiskach związanych z Uniwersytetem, czy nie tych samych tendencji wyrazem in statu nascendi było owo bed-in na Université de Montréal wczesną wiosną 1968 roku; oczywiście, wtedy przypisywano to ogólnym nastrojom kontestacji wśród młodych, którzy – wraz z jedną profesorową – doszli do tej ostateczności, by sobie pokopulować publicznie przy świetle reflektorów dla zamanifestowania, bo mogliby na dobrą sprawę robić to samo gdzieś w domu, satysfakcja podobna, lecz nie byłoby to już wyzwanie rzucone zacofanemu społeczeństwu prowincji Quebec, a może nawet samej Marii Chapdelaine i jej mitowi, który jest przecież od wielu lat sztandarem drugiej strony. VIII A jednak udało mi się dotrzeć do źródeł tego mitu! Wsiadłem ja pewnej środy w autokar Voyageur’a na centralnym dworcu autobusowym Quebecu w tak zwanym mieście dolnym, a więc poniżej skarpy, przy bulwarze Charrest Est, w pobliżu Rzeki Świętego Karola, i ruszyłem zgodnie z rozkładem jazdy o 9.10 w kierunku Alma, szybko minęliśmy przedmieścia i po dwudziestu minutach byliśmy już w Laurentydach. Autokar (z toaletą) wiózł tylko trzech pasażerów, poza mną pewną staruszkę i młodą bardzo dziewczynę, która wysiadła na pierwszym przystanku górskim przy budynku schroniska o nazwie „Châtelaine”, gdzie zresztą na jej miejsce wsiadła inna, równie jak tamta młoda, bardzo niskiego wzrostu, ale bez porównania znowu większej urody; dziewczyna ta miała na sobie dres z napisem „Châtelaine, Parc des Laurentides” i gadała dosłownie bez żadnej przerwy żualem do naszego szofera. Doliny tego parku narodowego przestronne i szerokie, wierzchołki gór zazwyczaj porośnięte drzewami, choć zwykle karłowatymi – wszędzie tu podkład skalny i nazbyt krótkie lato, aby powyrastały – pomiędzy nimi leżały spłachcie śniegu, i tu i ówdzie większe oka – białe jeziora, jak na przykład podłużne Jacques’a Cartiera. Przy naszej drodze, prowadzącej na północ niemal prosto jak strzelił, mijaliśmy bardzo rzadko osady. Lecz droga rozwidliła się w pewnej dolinie, na wprost szła do Chicoutimi, myśmy pojechali na lewo. Nareszcie – po pewnym czasie – z ostatniej przełęczy, hen daleko przed nami ujrzeliśmy bezkresne pole śniegu – zamarznięte Jezioro Świętego Jana. Byłem prawie u celu. Najsampierw jednak musiałem przesiadać się w Hebertville, mieście czy raczej może osadzie złożonej z domków drewnianych i jakby bezładnie rozrzuconych po śnieżystej równinie z białym kościołem pośrodku, obchodzącym w tym roku setną swoją rocznicę (odpowiednie napisy). Stąd się wszystko zaczęło i nie tak znów dawno temu, bo dopiero w 1849 roku rozpoczął tu kolonizację ksiądz Nicolas Tolentin Hébert, którego pomnik, przedstawiający tego mądrego duchownego w całej postaci – ubranego w sutannę, wskazującego ręką tereny do skolonizowania Quebecczykowi w bluzie, motyka na ramieniu, kapelusz na kolanie – stoi pośrodku miasta, bo Nôtre Dame d’Hébertville była pierwszą parafią okolic Jeziora Świętego Jana, choć już dwieście lat wprzódy odkryto jezioro samo, a zrobił to ojciec Jean de Quen, idąc gdzieś tędy właśnie wzdłuż rzeczki des Aulnaies i dotarł był 16 lipca 1647 roku do Metabetschouan. Jechałem i ja jego śladem, miejsce to jak żadne inne związane jest bowiem z historią jeziora i królestwa Saguenay, bo tak nazwał w roku 1535 sam Jacques Cartier te okolice, o które prawie zawadził przebywszy rzekę Saguenay „une ripviére fort profonde”, jak pisze staroświecko w swej relacji z podróży. Tu w Metabetschouan na pewno już w jego czasach zbierali się Indianie wszystkich plemion, schodzący się w to miejsce z wielkiego terytorium od Rzeki Świętego Wawrzyńca po Zatokę Hudsona. Irokezi, Huroni, Mantagnais z tych okolic, Cris schodzili z północy, a nawet lnuit z Północy Wielkiej (Grand Nord), bo dalej mieszkają już Eskimosi na Labradorze. Ojciec Jean de Quen, postawiwszy tu stopę, powrócił w pięć lat później założyć pierwszą misję, która stała się z czasem pierwszą stacją handlową. Również i tej postaci wzniesiono przed półwieczem pomnik w pobliskim Desbiens, osadzie obok, o której będzie więcej, gdyż odwiedziłem w niej Jeana-Paula Desbiens, słynnego Frere Untela! Czym była jego książka „Les insolences du Frere Untel”, wydana po raz pierwszy w 1960 roku („Las éditions de l’homme”), przecenić niepodobna: rozprawił się on pierwszy z mentalnością typowego Quebecczanina, a także z jego żualem (tak zwany „la langue joual”), wprawdzie nie on, Brat Untel, termin ten odkrył-wynalazł, bo sam przypomina, że użył go po raz pierwszy André Laurendau w dzienniku „Le Dévoir” 21 października 1959 roku, ale go w swej powszechnie znanej książce spopularyzował. Quebecczyk ten czy, powiedzmy, francuski Kanadyjczyk wedle Brata Untela pełen był (czy jest jeszcze) pokrętnych zakompleksień, o których można by wiele, bo są wielopiętrowe, w każdym razie modli się on codziennie do swej patronki Matki Boskiej od Strachu, słowem, książka ta to był punkt zwrotny w myśleniu kanadyjsko-francuskim, bo autor występował w niej ostro przeciwko totalnej dyktaturze katolickiego kleru, choć sam z tych kręgów wyszedł i do nich ciągle należy (jest dzisiaj prowincjałem Zgromadzenia Maristów). A do tego pochodzi właśnie znad Jeziora Świętego Jana! Urodził się w Metabetschouan, matka z domu Bouchard, tak samo, jak się nazywała Ewa Bouchard, domniemany pierwowzór Marii Chapdelaine, ojciec zaś jego był karczownikiem, drwalem, rolnikiem, robotnikiem najemnym; należy dodać, że Desbiens od Péribonka dzieli w prostej linii przez jezioro zamarznięte aż do połowy maja czterdzieści kilometrów (od kilku lat bowiem w Kanadzie nie liczy się wreszcie na mile, w ogóle system metryczny wszędzie się demistyfikuje), teraz, w południowym słońcu, gdy już siedziałem w miękkim fotelu, przeciwny brzeg rysował się za wielkim oknem ciemną, dość równą linią i mój gospodarz, prowincjał, wskazywał mi palcem miejsce, do którego zdążałem: tu właśnie jest Péribonka, ale żeby się pan tam mógł dostać, trzeba objechać jezioro dookoła. Mariści – zgromadzenie braciszków misjonarzy – zajmują się nauczaniem. W Quebecu są trzy prowincje: quebecka, montrealska i trzecia nad jeziorem, gdzie teraz się znajdowałem, goszczony po królewsku najpierw alkoholami, zapamiętałem dwa rodzaje likierów: jeden włoski, o aromacie sosny śródziemnomorskiej, robiony przez braci maristów w Rzymie pod okiem ich generała Meksykanina, i drugi, równie świetny, robiony w Jugosławii. Jean-Paul Desbiens, przez jakiś czas wiceminister oświaty rządu prowincjonalnego w gabinecie premiera Daniela Johnsona, dziś prowincjał maristów, jakeśmy się dowiedzieli, przeżył dwadzieścia lat temu – gdy wydał swe „Bezczelności brata Untela” – bardzo wiele kłopotów, miał nawet rozmowę z samym kardynałem Legerem, a potem go wysłano – człowieka młodego, zaledwie po trzydziestce – do Europy, zatrzymał się najpierw cały miesiąc w Paryżu i w pewnej małej restauracyjce na rue Babylone, gdzie spożywał śniadanie, za swoimi plecami usłyszał rozmowę dwóch młodych duchownych, jednego quebecczyka, a drugiego Francuza: „Czytał ksiądz «Bezczelności»?” „Bardzo mi się podobają”. „Mówi się, że on jest teraz w Rzymie wysłany przez przełożonych”. „Od Świętego Oficjum to on się już nie wymiga”. Ale niedługo potem Święte Oficjum zniesiono. Po Rzymie i Fryburgu był misjonarzem w Gabonie, Kamerunie, Senegalu i dziś w swoim obszernym, wygodnym gabinecie ma stamtąd rzeźby w drzewie (mapki, postaci ludzkie), a rzeźbiona w kamieniu i bardzo piękna głowa Murzyna jest bodajże z Gabonu. Z Meksyku pochodzi znowu surowa głowa indiańska z czarnego obsydianu. Piliśmy więc owe trunki siedząc w głębokich fotelach przy stoliku także przywiezionym z Afryki. Na podłodze leżała skóra czarnego niedźwiadka, niezbyt dużego, jakie się spotyka jeszcze często w Laurentydach, a na afrykańskim stoliku któraś z licznych edycji „Marii Chapdelaine”, wydanych przez firmę „Fides” w Montrealu, do którejśmy coraz to zaglądali sięgając – to bardzo ważne – po odpowiednie cytaty, jak choćby taki wyjęty ze strony przedostatniej, który stał się punktem wyjścia dla naszych długich rozważań: „W Quebecu nic nie powinno się zmieniać ani umierać”. Niech pan sobie wyobrazi – skomentował Frere Untel – że pewien badacz napisał uczoną rozprawę wychodząc z założenia, że to burżuazja świadomie stworzyła mit Marii Chapdelaine po to, aby rolnika przywiązać do ziemi i go na niej zostawić!” Dla mnie wniosek z rozmowy: Prowincja Quebec trwała w dawnym swoim modelu, jak z „Marii Chapdelaine”, po drugą wojnę światową, ale wyjazdy młodych ludzi na wojnę do Europy zmieniały tę sytuację powoli, lecz stale, do tego długie rządy premiera Duplessisa (znanego w Polsce przez to, że nie chciał nam zwrócić arrasów), zakończone w roku 1959 wszechobecną korupcją i zacofaniem, przyśpieszyły te ruchy, które wstrząsają prowincją do tej pory i trudno je opanować. Obejścia gospodarskiego zgromadzenia maristów pilnuje piesek Kimo, jakaś pokundlona krzyżówka z eskimoskim psem zaprzęgowym; rzucał się zły na łańcuchu, kiedyśmy przechodzili razem z bratem Untelem, aby jeszcze przed zmierzchem pospacerować trochę po śniegu zmarzłym, chrupkim, twardym, niedaleko po wzgórzu i przez lasek brzozowy. W stojącej ciszy dochodził tu gdzieś zza szczytu szum jak gdyby pociągu bardzo długiego, i początkowo sądziłem, że to kolej, a był to jednak szum rzeki toczącej tam swoje wody po kamieniach i progach, odbity od ścian wąwozów. Nazwa tej rzeki – indiańska, jak chyba większość nazw rzek w całej Ameryce Północnej (czy jest tak też w Południowej, nie wiem, bo nigdy tam nie byłem) – tutaj w języku tubylczych Indian Montagais słowo „Metabetschouan” oznacza coś czy kogoś, kto krzyczy wychodząc z lasu. Prawy brzeg tej rzeki, szerokiej w tym miejscu bardzo przed ujściem do jeziora, zamarzniętej w tej chwili, jest na tyle wysoki, że mogliśmy z tej skarpy obejrzeć okolice z fabryką mleka w proszku aż po Chambord – daleko w kierunku Robervalu. Osady wokół Jeziora Świętego Jana są to – na dobrą sprawę – ostatnie ludzkie siedziby tej części Ameryki, dalej nic właściwie nie ma po Zatokę Hudsona: i owszem, mieszkają tu i ówdzie Indianie, a potem Eskimosi na końcu Labradoru, i owszem, trwają posterunki, rozsiane po wielkim tym terytorium, do których dotrzeć można tylko samolotami, powiedzmy, dwa razy w roku, mieszkają tam jednak ludzie czasowo, nie na stałe. Prawdziwy pociąg linii Canadian National przejedzie tędy dopiero późnym wieczorem i wtedy – już wyczulony – w ciepłym gabinecie Untela od razu odróżnię jego łoskot od kaskad Metabetschouanu! Wyszliśmy wtedy na balkon posłuchać jego szumu, spotęgowanego echem odbitym w dolinach. Była to przecież przed nie tak wielu laty jedyna komunikacja z dalekim, odległym światem: Quebekiem, Montrealem, Bostonem, Nowym Jorkiem, taki pociąg stawał się codziennie stałą nadzieją, na którą się czekało, a świadomość tego, że wieczorem przejedzie, podtrzymywała na duchu mieszkańców brzegu jeziora; nawet w zimowe zawieje wiadomo było, że będzie zawsze, choć dzień czy dwa, opóźniony. Tymczasem na ciemnym i wygwieżdżonym niebie szukając Gwiazdy Polarnej, zobaczyliśmy obaj świetliste łuki tęczy, jeden tuż nad jeziorem, wyżej drugi, trzy, cztery, łuk piąty – południkowo – obejmował niebo już prostopadle nad nami, gdzieś zza jeziora natomiast prosto do góry biły słupy-promienie, jak gdyby z reflektorów, słupy te wędrowały powoli to na lewo, to w prawo, wszystko w ciszy, staliśmy obaj długo przyglądając się osobliwemu dla mnie zjawisku Zorzy Polarnej – nie bacząc na przykry wiatr zachodniopołudniowy i spore stopnie mrozu. Dwa słupy biły dokładnie w miejscu, gdzie po drugiej stronie Jeziora Świętego Jana narodził się mit Marii Chapdelaine! IX Aby się dostać z Desbiens do Péribonka, trzeba się było najpierw przedostać do Robervalu, jadąc przez cały czas brzegiem jeziora. Ta stolica regionu przyjęła imię pierwszego wicekróla Kanady, właśnie de Robervala, gdyż zaszczycił on był uwagą tak zwane królestwo Saguenay już w roku 1543, jeszcze za Walezjuszów, ale oczywiście w nim nie był. Przeszły, jak wiemy, trzy wieki, kiedy ruszyli w te strony pierwsi kolonizatorzy, posuwając się – i o tym już mówiłem – od strony Hébertville, oni to już w rok po swoim osiedleniu stworzyli (1856) rezerwat indiański Ouitschouan-Pointe Bleu, przewieziono Indianom nawet kaplicę z Métabetschouanu i w roku 1875 tutaj ją im, w rezerwacie, na nowo postawiono, zajmują się nią oblaci. Teraz przy tej kaplicy znajduje się pensjonat dla młodych Indian, szkoła oraz duży magazyn Kompanii Zatoki Hudsona. W Ouitschouan Pointe-Bleu, na brzegu jeziora, postawiono trzy wielkie kolorowe totemy o barwach żywych, jaskrawych, pełnią tu oczywiście funkcję dekoracyjną, o żadnym bowiem kulcie nie może już być mowy. Prócz Montagnais w rezerwacie mieszkają także Indianie z plemienia Abénaquais, Kulistych Głów (Tetes-De Boules) i Algonquinów, cztery młode dziewczyny z tego właśnie plemienia uprzejmie mi to wyjaśniły na ławce pod tymi totemami, kiedy je zagadnąłem, ale zwracając mi zarazem uwagę, że są Amerindiankami. Dlaczego Amerindianie? Dlatego że termin „Indianie” powstał z nieporozumienia, europejscy odkrywcy sądzili, że dotarli do Indii i tak nazwali mieszkańców tego lądu, którzy, rzecz oczywista, niczego wspólnego nie mieli z Hindusami! Dziś chcą być Amerindianami (a jednak Indie musiały pozostać w tej nazwie, choć amerykanizowanej!), jest więc w Pointe-Bleu policja amerindiańska, amerindiańskie muzeum i sklepy z wyrobami rzemiosła amerindiańskiego. W jednym z nich prezes rękodzielników amerindiańskich na całą, jak twierdził, Kanadę proponował mi skórzane suknie damskie po 200 dolarów sztuka, a wyszywane narzuty kosztują 500 dolarów, pantofle z łosiowej skóry po trzydzieści dolarów para i tak dalej. Powiedział mi także, lecz nie wiem, czy to prawda, czy może dla reklamy, że jeśli chodzi o hafty, to wykonują je tutaj tylko tutejsi Amerindianie, namawiał mnie usilnie, abym skorzystał z niebywałej okazji i dokonał zakupów jedynych w swoim rodzaju. Zeszło dość dużo czasu, gdy dostałem się do Saint-Félicien, miasteczka, przed którym szosa wokół jeziora rozwidla się na północny zachód, w lasy Chibougemau, królestwo ryb i łosi (Park Narodowy); docierało się tędy ongiś do rzeki Ashuapmouchaouan, była to trasa ekspedycji nad Zatokę Hudsona od roku 1672, czyli od chwili, gdy pierwszy przeszedł tą drogą misjonarz Albanel, jezuita, odkrywca tej ogromnej zatoki Atlantyku. Ja zaś, okrążając jezioro, przybyłem nad rzekę Mistassini: szeroka dość i szumiąca, bo i dno, i brzegi skaliste, prąd wartki i liczne progi, była ona u Indian od wieków w niezwykłym poważaniu, i to do tego stopnia, że przy jej przechodzeniu składano ofiary na skale wynurzającej się pośrodku nurtu, jest zresztą to poświadczone w nazwie (mitscha-assini oznacza wielki kamień). W pewnej odległości, na wzniesieniu terenu wybudowano pod koniec ubiegłego stulecia ogromny klasztor trapistów, Nótre Dame de Mistassini, oczywiście z kościołem, wprawdzie w całym Quebecu kościoły są bardzo często ogromne i zazwyczaj z kamienia, ta gigantyczna neoromańszczyzna o ile wydaje się dziwna tutaj na końcu świata, to wzbudza jednak szacunek. Klasztor ten stał się opactwem przed drugą wojną światową, ale w ostatnich latach przemienił się z kolei w fabrykę czekolady, trapiści zaś korzystają z mniejszego pomieszczenia. Teraz, już za następną rzeką, o nazwie Mistassibi (różnica jednej litery – obie zresztą zlewają się zaraz poniżej, tworząc coś jakby Bugonarew), wkroczyłem do właściwej krainy Marii Chapdelaine, co poświadczały tablice ustawione przy szosie. Szła ona już nie nad rzeką, ale pustą równiną – i takie wielkie tablice co jakieś dwa-trzy kilometry, niektóre z rysunkami domu-muzeum, informowały turystę, że już jest doń coraz bliżej. I wreszcie – Péribonka: napis, wioska, kościółek. To tutaj rozpoczyna się wielka powieść Hémona: „Wrota kościoła w Péribonce otwarły się na oścież i ludzie zaczęli wychodzić. Do tej chwili kościółek, uczepiony przy drodze na zboczu wzgórza, nad rzeką Péribonka, miał wygląd smutny. Rzeka, ścięta lodem, zasypana śniegiem, nie odróżniała się niczym od płaszczyzny. Śnieg grubą powłoką zalegał również gościniec i okoliczne pola, albowiem słońce kwietniowe grzało jeszcze słabo poprzez szare chmury, deszcze zaś wiosenne jeszcze nie spadły. Zimna biel śniegu, małe rozmiary drewnianego kościółka oraz kilka domków, również z drzewa, rozsianych wzdłuż drogi, skraj posępnego lasu, skąd wiało grozą – wszystko to mówiło, że w owym ponurym kraju życie jest twarde”. Ale dziś słońce było marcowe i – chyląc się już nisko nad rozlewiskiem rzeki zamarzłej i ośnieżonej – skośnymi promieniami oświetlało kościółek, skromną jego fasadę z wierzejami zamkniętymi na głucho, zwróconą ku zachodowi, i niedużą plebanię (ganeczek z kolumienkami). Do Museé Maria Chapdelaine poszedłem stąd już pieszo, a jest to spory kawałek drogi, bodaj cały kilometr; przedwieczorny przymrozek chrupał już pod nogami, ja zaś chłonąłem w płuca rześki, zdrowy oddech Północy: przy samym brzegu rzeki poukładano wszędzie sągi ciętego drzewa, tysiące bali, które tak silnie przed zachodem pachniały, jak u nas tylko w tartaku, wracam znów do Hémona: „Siekiery pracują bez ustanku, a silne konie wloką po śniegu wielkie kłody na brzeg zamarzłej rzeki. Z nadejściem wiosny stosy tego drzewa spychane są na wodę. Rozpoczynają długą wędrówkę płynąc z prądem wzdłuż wszystkich zakrętów rzeki, skacząc po wodospadach”. Biało malowany budynek po lewej stronie szosy widać było z oddali, natomiast po stronie prawej, między drogą a rzeką wznosił się okazały „Bar Maria Chapdelaine”. Zachwalał napisami ruszty i smażeniny. Mimo chęci nie skusiłem się na nie, chciałem bowiem zobaczyć owo słynne obejście, nim jeszcze zajdzie słońce, bo szybko się opuszczało. Naprzeciw baru, w białym domku o mocno spadzistym dachu, mieści się biuro muzeum i, zdaje się, przedszkole, widziałem porozrzucane zabawki na podłodze, a przed nim – trochę ukosem – stoi niewielki obelisk ku czci Hémona. Obelisk ten łączy się z samym źródłem mitu Marii Chapdelaine czy jeszcze mitu Hémona. Dwa lata po ukazaniu się pierwszej edycji książkowej arcydzieła (w roku 1916 w Montrealu), a więc w roku 1918, Damazy Potvin, redaktor pisma „Le Terroir” ze stolicy, odwiedził te strony, co robił tu – o tym dalej, ale jako prezes Towarzystwa Sztuk, Nauk i Literatury wzniósł zaraz odpowiedni obelisk wielkiemu pisarzowi przy brzegu rzeki, w pobliżu domostwa Samuela Bédarda (u którego przed sześciu laty Hémon pracował i zbierał materiały), ale się przerachował: mieszkańcy Péribonka tak byli oburzeni, że jakiś przybłęda z Francji, parobek, „maudit Français” (jak nazywają w całym Quebecu nie lubianych Francuzów) ośmielił się ich osmarować, że pomnik przewrócili, zaciągnęli do rzeki i tam go spławili, co było ich stosunku do Sprawy namacalnym wyrazem; dopiero po pewnym czasie obelisk wyłowiono, oczyszczono z narośli i postawiono na nowo. Dom więc Samuela Bédarda stoi o jakie dwadzieścia metrów dalej w kierunku wschodnim. Drewniany, nie malowany, piętrowy, z niewielką przybudówką, gdzie mieści się jedna izba, też oczywiście wszystko zamknięte było o tej porze roku, mogłem się tylko domyślać, że tu właśnie mieszkał Hémon od pierwszych dni lipca do końca 1912 roku, gdyż spostrzegłem przez niskie okno w ceglastym promieniu słońca o samym zachodzie dosyć szerokie łoże, nocnik, komodę, stół i miskę stojącą pod oknem na podłodze. Zajrzałem też do izby dużej w domku właściwym: było tam znacznie ciemniej, przedmioty gospodarskie, używane przed pierwszą wojną, nie różniły się zbytnio od tych, które i ja pamiętam z naszej wsi sprzed wojny drugiej. Na ścianach porozwieszane zdjęcia Louis Hémona, fotografie rodzinne przy schodach prowadzących na górę, jakaś gablota, w której co było – nie wiem, stała i za daleko od szyby, przez którą patrzałem, i w tym właśnie momencie dość szybko się zmierzchało. Czerwona tarcza słońca dotknęła bieli rzeki i śniegu, właśnie gdzieś zapadała wśród lodów Świętego Jana, prześwitując przez brzozy. Obejrzałem prócz tego piec do wędzenia szynki, stojący tuż za domem, szopę na sery, studnię, drugi – niepiękny – pomnik z medalionami na nim i Ludwika Hémona, i Marii Chapdelaine, wzniesiony w półwiecze śmierci jej kreatora, odczytałem – już z trudem – napis na osobliwej tablicy-drzewie, odlanej z miedzi i postawionej przed domem z datą 23 sierpnia 1939, data to ważna, a zaraz o tym wszystkim napiszę. Krążąc tak po obejściu w zapadającym zmierzchu starałem się sobie wszystko dokładnie uzmysłowić. Dopiero kiedy ściemniło się na dobre i tylko szeroka łuna stała jeszcze czas jakiś nad przestrzeniami śniegu, gdzie kiedyś wilki zjadły Franciszka Paradis, ukochanego Marii, a ona z tego to okna w tę nieruchomość patrzyła, dobrze już przemarznięty poszedłem naprzeciw do jasno oświetlonego baru, wabiącego napisem „Bar Maria Chapdelaine”, na pieczeń, wino i koniak. Może właśnie dlatego, że byłem tu teraz gościem jedynym, gadaliśmy z patronem godzinę chyba o Marii i o muzeum. Tam też – bo mieli jakiś pokoik na górze – zanocowałem. Ale przez całą noc aż do rana śniły mi się koszmary! Najpierw patrzyłem na niesłychane męczarnie pewnego znajomego z Warszawy: widzę go jak na dłoni przez jakąś szybę-ścianę, jak leży na tapczanie, który do niej przylega, patrzę, a mój znajomy normalną ma tylko głowę, skóra bowiem jest pusta, całkiem wypatroszony, jak gdyby gdzieś u Magritte’a i, co już najstraszniejsze, ta głowa z pustą skórą czołga się po tapczanie! Znajomy mój (do dziś notabene w najlepszym zdrowiu!) wydawał, to było jasne, swoje ostatnie tchnienie. Obok mnie, z tej strony szyby, stała znów jakaś pani, wiedziałem, że na jego męczarnie dłużej patrzeć nie mogła, nie była w stanie, jak by powiedział Norwid, ja z nią to wszystko współ-czułem, lecz kim była ta pani? Tu mój wysiłek napięty, wyogromniony, coś sobie przypominam, ale bardzo niejasno i z jakiejś odległości, choć nie tak dalekiej, rude, wspaniałe włosy spływają na bok falą i nagłe przybliżenie: gwałtownie zwróciła głowę, by spojrzeć na mnie z bliska fiołkowymi oczami, tym razem wyraz poważny, przerażony, te same przecież usta kobiety-dziecka, trochę za duże, wykrzywione grymasem: tak, to Maria Chapdelaine z Parlamentu w Ottawie! W tym miejscu się przebudziłem, była już piąta rano. X Sądzę więc, że teraz, już w samej Péribonka, naprzeciw domu Samuela Bédarda, jest czas po temu właściwy, aby opowiedzieć czytelnikowi dzieje mitu Marii Chapdelaine. Poznaliśmy przed chwilą Damazego Potvin, prezesa i redaktora, on to właśnie przyjąwszy założenie, że bohaterowie Hémona są zbyt przekonujący, aby nie byli prawdziwi, przyjechał do Péribonka i przeprowadził badania. Oczywiście: pierwowzorami cnotliwego małżeństwa Chapdelaine (nazwisko nieznane w tych okolicach) byli Samuel i Laura Bédard, podówczas (1918) już sklepikarze, a wtedy, kiedy Hémon u nich pracował, właściciele obejścia, samą zaś Marię Chapdelaine – co najważniejsze – odnalazł w nauczycielce Ewie Bouchard, siostrze gospodyni, bo ci córki nie mieli. Jak pisze dziś skrupulatny badacz, profesor Normand Villeneuve z Sainte-Thérese (M. Ch., catéchisme de la survivance nationale), redaktor-prezes zidentyfikował wszystkie postacie, może z wyjątkiem konia Karola Eugeniusza, a przecież i tego uznał za konia-symbol quebeckiej wytrzymałości i siły. Co było z obeliskiem – już wiemy. Nad Jeziorem Świętego Jana książka więc wywołała powszechne oburzenie, i to do tego stopnia, że Ewa Bouchard – prototyp bohaterki – schroniła się do klasztoru! Księża potępili Hémona, nie chodził bowiem na mszę, a jeden z nich napisał do biskupa Labréque’a, ordynariusza diecezji Chicoutimi, z wnioskiem o umieszczenie książki na indeksie kościelnym, „Maria Chapdelaine” była dla niego niebezpieczna dlatego, że autor nie był wierzącym, do tego kto wie, czy jako przybysz z Francji, nie był przypadkiem uczniem Ernesta Renana! W Chicoutimi księgarnie wstrzymały się od sprzedaży tego już bestselleru, w jednym znowuż z dzienników można było wyczytać, że jest to powieść z tezą, aby potwierdzić haniebne powiedzenie Voltaire’a, że cały Quebec to tylko „quelques arpents de neige...” Gdy te rzeczy się działy, w bardzo odległych stąd krajach przełożono książeczkę na kilkanaście języków, a znany bardzo i dzisiaj wydawca Bernard Grasset z Paryża zarobił na niej podobno niesłychanie i w roku 1928, gdy nadrukowano równo pół setki wydań, podjęto w Montrealu decyzję zorganizowania „wieczoru zadośćuczynienia” temu, „który pokazał drogę prowadzącą do tajemnej świątyni duszy kanadyjsko-francuskiej”. Odbyła się ta uroczystość w sali Świętego Sulpicjusza, gdzie prezes Société Historique de Montréal przedstawił naszą Ewę Bouchard po prostu jako Marię Chapdelaine! Policzki miała zapadłe, oczy głębokie i dłuższy czas stała podobno nieruchomo, wzruszona owacjami, zanim się odezwała opowiadając zebranym o życiu w Péribonka przed kilkunastu laty, lecz prawie nic o Hémonie! Niemniej tym wystąpieniem kreowana została na Marię Narodową. Tutaj zawrócić musimy do pana Damazego Potvin, odkrywcy jej i twórcy, po dokładniejszych badaniach oświadczył on bowiem publicznie dziennikarzom, że Ewa Bouchard jest Marią Chapdelaine fałszywą, że się kiedyś pomylił, że Hémona spotkała zaledwie parę razy i miała go za idiotę; przytaczał na to niepodważalne dowody. Ale już było za późno – legenda żyła i funkcjonowała. Co gorsza (czy co lepsza) Ewa Bouchard już sama była wtedy do głębi przekonana, że jest Marią Chapdelaine, wydano rychło pocztówki z jej podobizną w owalu na tle liścia klonu (twarz pociągła, policzki zapadłe, oczy głęboko osadzone), i ona je podpisywała turystom, ściągającym tłumami do Péribonka, pismem kaligraficznym, pochyłym, wypracowanym: „Eva Bouchard (Maria Chapdelaine)”. Z czegoś przecież musiała czerpać dochody, zaczęła więc sprzedawać pamiątki i papierosy, znowu fala ataków, mit Marii Chapdelaine poddany w Péribonka podobnej degrengoladzie! Latami trwały protesty i wyjaśnienia, jest na to bibliografia, a Damazy Potvin przewija się w niej często bardzo zdenerwowany, lecz opinii publicznej nic zachwiać już nie zdołało. Tym bardziej że Ewa Bouchard nad mitem sama już pracowała, jeżdżąc z odczytami o Hémonie nawet do prowincji Ontario, w samym zaś Péribonka działała z ogromną energią, aby stworzyć muzeum, i wreszcie doprowadziła do uznania tego projektu przez Towarzystwo Przyjaciół Marii Chapdelaine, stała się więc duchem tego, co się później wydarzyło. Towarzystwo wzięło za protektora samego gubernatora generalnego Kanady, lorda Tweedsmuira, obu premierów – z Quebecu i z Ottawy, kardynała Rodryga Villeneuve, rektorów uniwersytetów, a jeden z nich, Monsignior Olivier Maurault z Montrealu (zmarł trzydzieści lat później jako zresztą komandor Polonia Restituta, byłem na jego pogrzebie), oświadczył podczas uroczystości odsłonięcia nowego nagrobka Louis Hémona w Chapleau (Ontario), gdzie był zginął i gdzie go pochowano, że Université de Montreal za utrwalenie dla potomności tradycji narodowych, które stworzyły w przeszłości naszą dzisiejszą siłę, i za to arcydzieło będące symbolem przetrwania przyznał Hémonowi tytuł doktora honoris causa z literatury! W ćwierć wieku po jego zgonie. Kardynał Villeneuve ujął to w inny sposób otwierając muzeum: „Tutaj geniusz literacki spotkał się z siłą i pięknem geniuszu kolonizatora”. Jean Bruchesi z rządu prowincji Quebec dorzucił, że poemat Hémona to prawdziwa „chanson de geste” Nowej Francji. Zbliżano się do apogeum. Stało to się w rok później, na tydzień przed wybuchem drugiej wojny światowej. We Francji obchodzono dwudziestopięciolecie pierwszej publikacji – jak wiemy odcinkami – powieści Louis Hémona i dla uświetnienia obchodów zorganizowano oficjalną „Mission Maria Chapdelaine”, a w jej składzie znaleźli się Jacques de Lacretelle de 1’Academie Française, diuk Antoine de Lévis-Mirepoix i markiz de Montcalm, te dwa ostatnie nazwiska błyszczą pierwszą wielkością we francuskiej Kanadzie, przodek diuka pisarza Antoniego, też później członka Akademii Francuskiej w okresie powojennym (umarł zupełnie świeżo), diuk François-Gaston de Lévis, marszałek Francji, obrońca francuskiej Kanady po śmierci wielkiego Montcalma, założył też miasto Lévis na lewym, urwistym brzegu Rzeki Saint- Laurent, markiz zaś de Montcalm (Louis), dowódca wojsk francuskich, został śmiertelnie ranny podczas decydującej bitwy na Równinie Abrahama 13 września 1759 roku, podobnie zresztą jak jego brytyjski przeciwnik, generał James Wolfe. Bitwa ta – choć obaj jej przywódcy zginęli – przesądziła po wojnie siedmioletniej o losach Nowej Francji: prowincja przestała istnieć w roku 1763. Montcalm ma pomnik w Quebecu, postawiono go w miejscu, gdzie został raniony, przedstawia generała w chwili, gdy otrzymuje ranę, a jest wtedy podtrzymywany rękoma Anioła Sławy. Obelisk ku czci obu dowódców, zwycięzcy i zwyciężonego, wzniesiono nie opodal w roku 1928 z odpowiednim napisem: „Odwaga zjednoczyła ich w śmierci, historia w Sławie, potomność w tym pomniku”. Monument znów generała Wolfe na miejscu jego zgonu separatyści wysadzili w powietrze: parlament federalny uchwalił, by go odbudować za pieniądze podatników Quebecu, i tak się zresztą stało, co się już tym separatystom bardzo nie spodobało, lecz pomnik znowu stoi. Siedmioosobowa „Mission Maria Chapdelaine” wylądowała w Quebecu pod koniec sierpnia 1939 roku, dołączył się do niej hrabia de Dampierre, minister Francji w Kanadzie, który kilka lat wprzódy wydał swą córkę Emmanuellę za księcia Segowii Don Jaime, głuchoniemego syna króla Alfonsa XIII hiszpańskiego, co było wydarzeniem. Przybycie tej delegacji jest dziś porównywane do wizyty francuskiej korwety „La Capricieuse” w okresie wojny krymskiej w 1855 roku, a nawet do wizyty generała de Gaulle w 1967 roku, gdy zawołał z historycznego balkonu ratusza montrealskiego „Vive le Québec libre!” A wygłoszono wtedy bardzo wiele przemówień: najsamprzód w Péribonka, odsłaniając swą dziwaczną tablicę-drzewo z datą 23 sierpnia 1939, którą odczytywałem z trudem już po zachodzie słońca; jest tam po prostu napis, że w tym obejściu Hémon przebywał sześć miesięcy w 1912 roku, zbierając materiały do nieśmiertelnego dzieła „Mit Marii Chapdelaine”. Mówił kardynał Villeneuve, po nim de Lacretelle stwierdził, że hierarchia walorów lepiej się zachowała we francuskiej Kanadzie niż w reszcie Ameryki: „Jesteście wykorzenieni, ale korzenie wasze tkwią przecież głębiej aniżeli nasze własne w dawnej ziemi rodzinnej”. Według diuka de Lévis-Mirepoix, Kanadyjczycy francuscy niechaj będą przykładem dla wszystkich Francuzów, którzy dawne wartości lekceważą; to Hémon właśnie odkrył swym współrodakom sekret wielkiego ludu. Oracje te zakończył sędzia nazwiskiem Survoyer, zwracając się wprost do wioski: „Péribonka, nie będziesz ty już małą zapomnianą osadą, albowiem dziś Francja cała stawiła się tutaj, aby cię zobaczyć!” Po kilku dniach pobytu nad Lac Saint-Jean tak zwana „Misja Maria Chapdelaine” podejmowana była w Quebecu, Trois-Rivieres i Montrealu, ale wybuchła druga wojna światowa i misja powróciła do Francji bez żadnego rozgłosu. „Maria Chapdelaine” (powieść) pełniła więc rolę ambasadora w tę i w tamtą stronę, a samą ambasadą było Muzeum Louis Hémona, przekształcone (nie wiadomo kiedy) w Muzeum Marii Chapdelaine, tak wszędzie informują napisy, widać to magiczne imię znaczy już dzisiaj więcej niż nazwisko autora. Na koniec mit odbił się już od ziemi i wzleciał ku przestworzom: organizowano pielgrzymki do Péribonka, gdzie w sanktuarium Hémona święty ogień podtrzymywała stale westalka Ewa Bouchard-Maria Chapdelaine. W roku 1940 skończyła ona lat osiemdziesiąt, zmarła przy końcu 1949 roku, a jeszcze w dwa lata po jej zgonie niezmordowany potwarca Damazy Potvin utrzymywał, że nieboszczka pod Marię się tylko podszyła. Ja zaś z tych dat wnioskuję, że Ewa Bouchard była równo dwadzieścia lat starsza od Hémona, urodzić się musiała w roku 1860, w roku 1912 miała więc już po pięćdziesiątce, co przemawiałoby raczej za koncepcją Potvina. Rano po strasznej nocy nie miałem już czasu na nic, tylko się ogoliłem i dano mi jakieś śniadanie, bo jedyny autobus z Dolbeau do Chicoutimi, kursujący wzdłuż północnego brzegu Jeziora Świętego Jana przez Alma-Jonquiére, zatrzymywał się w Péribonka przed samym barem o siódmej z minutami, przystanek na żądanie. Słońce właśnie wschodziło, rzuciłem tylko okiem na skromny domek-muzeum, niewielkie drzewko w metalu stojące na cienkiej nóżce zabłysło i zniknęło, a ja cel mej podróży miałem już poza sobą. Chciałem wprawdzie dojechać także nad Jezioro Hémona czy – drugie – Lac Maria Chapdelaine, to ostatnie nawet znajduje się gdzieś w tej stronie, jakieś sto kilometrów na północ od fiordu Saguenay na zupełnym pustkowiu: żadnej drogi tam nie ma, jedynie chyba – latem – można pewnie dopłynąć korytem rzeki Białej Głowy, lecz trzeba by było zboczyć z drogi leśnej, ledwo oznaczonej na mapie, nie osiągając Jeziora Pieprzowego, wziąć jakąś motorówkę i ciągnąć dalej w górę, kierując się na Jezioro Jarzębiny, bo żadne wodospady nie są tu zaznaczone. Oba – niewielkie zresztą – jeziora nazwane tak zostały dla uczczenia Hémona jeszcze w roku 1917, erze prehistorycznej mitu Marii Chapdelaine, choć inna sprawa, że w prowincji Quebec jest wiele setek jezior i, jak widzę na mapie, sporo jest nie nazwanych. Rzekę Péribonka przecięliśmy w Saint-Monique. Ziemia tu jest skalista, sterczą ukośne bazalty, na których dopiero widać niewyrośnięte drzewa, lecz rzadko owocowe, za krótkie jest tu lato, jabłka nie dojrzewają, ziemia zamarza do głębokości dwu metrów i rozmarza powoli, a w sierpniu już znowu przymrozki. Chicoutimi – stolica tej okolicy – nosi imię indiańskie w języku montagnais oznacza ono „dotąd jest głęboko”, bo rzeka Saguenay, wypływająca dwoma odgałęzieniami z ogromnego jeziora, płynie w terenie tak czy inaczej płaskim lub z lekka pofałdowanym, mijając niezliczone kominy hut aluminiowych w Alma, potem w Arvida (ta ponoć największa w świecie), snują się szare dymy. Ale za Chicoutimi rzeka ta rozlewa się w fiord Saguenay, bardzo głęboki, ograniczony z dwu stron granitowymi ścianami, wpływają doń swobodnie statki oceaniczne po aluminium, ołów, papier i celulozę. W Bogotville zatoka staje się fiordem już zupełnie norweskim: spokojna, cicha, północna, ujęta w pionowe skały ogromnych zresztą wymiarów, woda zielona z krą całkiem znieruchomiałą i nic dziwnego, że tę zatokę nazwali Ha! Ha! pierwsi kolonizatorzy. Natomiast rzeka Ha! Ha!, która osiąga zatokę od strony południowej, a przepływa uprzednio przez dwa jeziora Ha! Ha! (duże i małe), ma swoje źródła gdzieś jeszcze w Laurentydach. W Quebecu, po powrocie z wyprawy na północ, długo nie pozostałem. Zajęcia na Uniwersytecie zostały zakończone, wizyty władzom złożyłem, zaproszono mnie więc do hotelu Concordia; jest to nowy wieżowiec, gdzie na ostatnim piętrze (którym – nie policzyłem) mieści się restauracja na obrotowej platformie widokowej, a całą okolicę widać stąd jak na dłoni! Usiedliśmy przy stoliku, który znajdował się wtedy właśnie na tle Chateau-Frontenac i cytadeli, a podczas gdy z bufetu przekąskowego zdążyliśmy sobie nabrać mięsiw, oliwek, ślimaków, zamówić stek, poprosić kelnera, aby przyniósł wino, koniak, desery, platforma się przesunęła. Miałem teraz pod sobą urwiste brzegi Rzeki Świętego Wawrzyńca, kra znacznie już przerzedzona i pod prąd rzędem sunęły ogromne transportowce w kierunku Wielkich Jezior. Stek jedliśmy nad Parkiem Pola Bitwy, czyli inaczej nad słynną Równiną Abrahama! Z tej dużej wysokości – znając przecież dioramę – mogłem sobie odtworzyć (i to jedząc ze smakiem) poszczególne etapy decydującej batalii sprzed lat dwustu dwudziestu, która przesądziła o przyszłości Kanady: o, w tym miejscu po skarpie wdrapali się Anglicy, tu stał Montcalm, a tu zginął, tu Wolfe został raniony, ale już nasza platforma przesuwała się dalej wolno, lecz nieubłaganie – przyniesiono desery – i widok roztoczył się ku południowi, zamajaczyły daleko wieżowce Uniwersytetu Laval i ani się spostrzegłem, kiedy piliśmy kawę ponad kopułą Parlamentu, a koniak już sączyliśmy znowu przy zamku-hotelu i cytadeli. Platforma wykonała dokładnie pełny obrót, i tak samo jak kiedyś zbierałem się do odlotu z powrotem za ocean bez zbytniego pośpiechu, z tym jednak, by zdążyć przed Wielkanocą do domu, a właściwie do Obór, choć miałem zaprogramowany jeszcze kilkudniowy pobyt w Montrealu. I tutaj zdecydowałem jednak pojechać do Ottawy. Sen-koszmar przeżyty na pierwszym piętrze oberży Bar Maria Chapdelaine w głębi nocy marcowej gdzieś wśród polarnych zórz odbijanych przez śniegi przypominał mi z całą siłą – prócz znajomego z Warszawy – to niezwykłe wrażenie sprzed przeszło lat dziesięciu w poczekalni Parlamentu w Ottawie, gdy tamta piękna pani, ubrana z niezwykłą elegancją w płaszczyk czerwony, wcięty, w czarne lakierki-pończochy, o włosach zupełnie tycjanowskich, sczesanych na bok falą, wówczas, gdy ja jej zajrzałem przez ramię zaciekawiony, co też tam wypisała na płachcie kwestionariusza, odwróciła w bok głowę, by z jasnym, pięknym uśmiechem spojrzeć na mnie z tak bliska fiołkowymi oczami. Jej usta kobiety-dziecka trochę za duże, które – przyznam się szczerze – przez całe te długie lata spędzone w Europie wracały jednak do mnie w snach myślach i marzeniach, znów mnie teraz – co tu dłużej ukrywać – na nowo zafascynowały. Wróciwszy więc do Quebecu z mej północnej wyprawy, poszedłem na Pocztę Główną i długo wertowałem książki telefoniczne całej prowincji Quebec i prowincji Ontario, a nawet Nowej Szkocji szukając w nich nazwiska Chapdelaine, bo książki Montrealu, Ottawy już kiedyś pod tym kątem przepasywałem, teraz upewniłem się jednak, że nic się nie zmieniło. Lecz ponoć kiedyś w Kanadzie egzystowało, bo „Paris Match” podawał, że w roku 1761 młody żołnierz André Chapdelaine, jak świadczą zapisy metrykalne osady Plomb koło Avranches, na pograniczu Normandii i Bretanii, ożenił się i miał trzynaścioro dzieci, a był to podobno żołnierz przybyły z Nowej Francji, wrócił zapewne po klęsce 1759 roku. Trop to jednak fałszywy. Do Ottawy jechałem więc z Montrealu: autobus „Voyageura” wyruszył bardzo szybko ze środka metropolii i wjechał do tunelu, później się z niego wynurzył, prując cały czas wiaduktami na zachód (estakady), przystając raz jedynie przy supermarkecie Dorval, blisko lotniska, dalej już bez zatrzymania. Obecnie autostrada doprowadzona została aż do samej Ottawy, szeroka, dwupasmowa, a w dniu mojej podróży jakże pięknie, ciekawie wyglądało, marszczone silnym wiatrem, Jezioro De Deux Montaignes, widziane przez szybę autokaru. W samej stolicy Kanady pobudowano oczywiście jakieś nowe drapacze, których jeszcze nie było w roku 1968, ale charakter miasta teraz, wczesnym przedwiośniem, tak samo senny, spokojny, jak wtedy, gdy byłem tu po raz pierwszy jedenaście lat temu. Zdradziłem czytelnikom, co mnie tutaj ciągnęło. Otóż, myślałem sobie, może jakimś nieprzewidzianym przypadkiem uda mi się znów spotkać Marię Chapdelaine, choć był to oczywiście cień cienia nikłej nadziei, ale dziwne przypadki też się w życiu zdarzają, a szczególnie spotkania. Poszedłem do Parlamentu: był i wysoki stołek obity na zielono, wiercił się na nim strażnik, sądzę, że jakiś inny, bo tamten na pewno już awansował, a potem wykosztowałem się nawet na samotnie spożyty obiad w restauracji „Auberge”, mieszczącej się, jak wiemy, w hotelu „Chateau Laurier”, odpowiedniku quebeckiego „Chateau Frontenac”, mniej może monumentalnym, lecz też rodem znad Loary. I on nic się nie zmienił: ten sam styl starofrancuski, panowie wszyscy ubrani jak należy, krawaty w ukośne paski, ładnie zadbane panie. Rozmyślam przy szklance wina: pani Maria Chapdelaine w czerwonym, wciętym płaszczu, jakże dopasowanym do jej pełnej figury, to dziś tylko wspomnienie (choć znów tę figurę mam w oczach!), lecz czybym ją nawet poznał, gdyby tu gdzieś siedziała, ubraną przecież inaczej – choć z równą elegancją – i jeszcze na dodatek o dziesięć lat postarzałą? Tak, poznałbym na pewno, ta fala cudownych rudych włosów o barwie Tycjana! Lecz sobie uświadomiłem, że szukam w Ottawie w ogóle wiatru w polu, przecież ta pani mogła wtedy tylko dla niepoznaki wpisać na płachcie kwestionariusza w miejscu imienia, nazwiska własnego, którego podać nie mogła czy nie chciała, nazwisko literackie Maria Chapdelaine, albo po prostu po to, by zrobić posłowi kawał. XI Wróciłem do Montrealu dość jednak zniechęcony: byłbym wprawdzie naiwny mniemając zupełnie serio, że w Parlamencie historia się powtórzy, a przecież jechałem autobusem z pewnymi nadziejami, poddając się marzeniom nie bardzo określonym. Było, przeszło, minęło, wracałem bez żadnych złudzeń, myśląc już o czym innym, profesor Gaston Beauchamp zaproponował mi bowiem odczyt na swoim wydziale, lecz już nie był to wydział lingwistyki i języków nowożytnych, został on zreformowany, zwał się dzisiaj departamentem studiów francuskich, i na nim, jako profesor, Beauchamp był już od roku uzwyczajniony. Referat pod tytułem „Pogłosy literatury kanadyjsko-francuskiej w Polsce” miałem opracowany, ale na wszelki wypadek, by czego nie poplątać, zaraz z samego rana poszedłem do dobrze mi znanej Biblioteki Centralnej w wieży Uniwersytetu, wjechałem windą na górę do magazynów, aby wyciągnąć z półek potrzebne mi kompendia, i kilka dobrych godzin wszystko raz jeszcze ustalałem w cichej ogromnej sali, gdzie tylko młode panienki ze swymi ołówkami coraz to dopadają dużych temperówek na korbkę, przytwierdzonych do lady, szybkim ruchem korbkami pokręcają i – tak samo jak kiedyś – działa bez przerwy szumiący (lecz o połowę tańszy) kserograf dziesięciocentowy. Na odczyt, nie ma tu co się chwalić, przyszło niewielu ludzi, choć każdy coś reprezentował, ale za to znalazłem się nagle w kręgu dawnych znajomych: profesorowa Beauchamp, równie piękna jak dawniej (ale mi powiedziała, że już nie koncertuje, a tak Bogiem a prawdą rzuciła wiolonczelę), naprzeciw mnie w pierwszym rzędzie zajął miejsce ksiądz René Bombardier (przytył znacznie, od dawna nie jest dziekanem), kilku wykładowców z wydziału studiów francuskich, ktoś przyszedł ze slawistyki, dla mnie ważne, że przybyła na odczyt panna Madelaine Gagnon, tryumfując wyraźnie, albowiem trwały właśnie przygotowania do wielkich uroczystości stulecia urodzin Hémona (1980), w dyskusji nawet zadała mi kłopotliwe pytanie, jak też tę wielką rocznicę w Polsce zamierzamy obchodzić, pytanie zresztą ściśle przecież związane z tematem mego spotkania, byłem zaambarasowany, lecz jakoś z tego wybrnąłem. Wieczorem, po odczycie, Beauchampowie zabrali mnie do siebie na Cité d’Outremont: gin, burbon, whisky, martini, sałatka, steki, wino, kompot, kawa i koniak, rozmowa zwłaszcza o polityce, koło północy profesor odwiózł mnie do hotelu. Nazajutrz już ostatni dzień w Montrealu przed powrotem do domu: rano sprawdziłem jeszcze w Locie rezerwację biletu, wjeżdżając na któreś tam piętro wieżowca zbudowanego niedawno przy Sherbooke West numer tysiąc, naprzeciw kompleksu budynków McGill University, wszystko było w porządku i teraz, uspokojony, jechałem autobusem na drugą stronę Góry Królewskiej, do mego Uniwersytetu, po czek studolarowy, należny mi za odczyt, minus podatek; już wypisany, odebrałem w sekretariacie wydziału studiów francuskich, z czekiem poszedłem do banku, szyld nosił już przemieniony: „Banque de Nouvelle-Ecosse”, tu go zrealizowałem, a stamtąd wolnym spacerkiem dobrze mi znaną drogą do budynku Centre Social, aby zjeść w stołówce obiad. I tutaj dosłownie zaraz przy pierwszym stoliku natknąłem się na dawnego kolegę – olbrzyma Rasputina z szeroką brodą, zmiatał coś szybko z talerza, gdy się do niego przysiadłem z talerzem moim, a chociaż go właściwie nie znałem na dobrą sprawę, sam mu się przypomniałem i pytam, co teraz robi, bo jak pan widzi, po przeszło dziesięciu latach przyjechałem na parę dni z Warszawy do Montrealu. Udał, że mnie poznaje: „Dobrze pana pamiętam, trochęśmy się postarzeli”, od roku jest wykładowcą, dziedzina – spektroskopia jądrowa, wyjaśnia humaniście spojrzawszy na jego minę: to dział fizyki jądrowej, obejmujący badania promieniowania wysyłanego przez jądra atomowe, pracuje tu na Uniwersytecie w szkole politechnicznej, która, aczkolwiek ulokowana w osobnym pawilonie nieco powyżej głównego, przedwojennego zespołu gmachów Uniwersytetu, też wchodzi w skład uczelni, o, mamy tu od razu przejście do pawilonu i nie chodzimy jak dawniej dookoła. Połykał ostatnie kęsy: nie miał zbyt wiele czasu, za chwilę rozpoczynał wykład, ale zapytał – już ze mną się żegnając – czybym nie zechciał może spędzić u niego ostatniego wieczoru na ziemi kanadyjskiej (quebeckiej), i gdzieś koło dziewiątej wieczorem dzwoniłem do jego mieszkania przy dawnym Mapelwood Blvd., a obecnie Bulwarze Edouard Montpetit, blisko Uniwersytetu. Domku nie ma własnego, bo po co, wynajmuje mieszkanie, zawalił je książkami, wszędzie do tego jakieś rulony z wykresami, widmami różnokolorowymi, lecz za to barek dobrze zaopatrzony, na talerzu leżały krajane selery łodygowe, na drugim sery. Tak od słowa do słowa przeszliśmy do wspomnień o 1968 roku w Montrealu, czasie studenckich kontestacji na całym kontynencie amerykańskim i w Europie, porozmawialiśmy sobie dłużej o ich naturze i nagle on: „Pamięta pan bed-in na naszym Uniwersytecie?” „Pamiętam – odpowiedziałem – ale tak na dobrą sprawę spóźniłem się, nic nie widziałem, a to, co mogłem zobaczyć, to pan mi właśnie zasłonił”. Śmieliśmy się z tego długo. I nagle on: „Ale, ale, jak nic pan wtedy nie widział, to ja dziś panu pokażę”. Szukał, grzebał na półkach, chodził zaaferowany po swoich trzech pokojach, okropnie zagraconych, targając długą brodę, wyciągał teczki, zaglądał, chował, zakurzone rulony spadały mu na głowę. Wywalił wreszcie z szuflad biurka wszystkie papiery, ale przecież odnalazł tam nareszcie kopertę sporych rozmiarów z nagryzmolonym fioletowym flamastrem napisem „Bed-in 1968”. Mrugnął okiem: „To było zabronione, a ktoś jednak pracował dobrze z teleobiektywem”; wysypał z niej na stolik fotografie w kolorach, na których, gdy wziąłem je do ręki, kłębiły się wszędzie ciała młodych dziewcząt i chłopców, wszystkie włosy zmierzwione, tu ręka, a tam noga sterczała do góry, aż nagle wśród tych młodych chudzielców, robiących miłość z zapałem, widzę łagodną falę włosów o barwie tycjanowskiej, ale to ciało nakryte tutaj szczelnie jakimś szczupłym blondynem, krew mi uderzyła do głowy i szybko przeglądam dalej: tu pod jakimś brunetem, tutaj widać pełne kobiece ciało solidniejszej budowy, przyjemnie opalone, z jakimś znowu brodaczem wyraźnie już połączone, pozycje niesłychane jeszcze w paru ujęciach grupowych, lecz wszędzie ta fala włosów i wszędzie, aż do końca, nie było widać jej twarzy! Przejrzałem wszystko na powrót: przecież to niemożliwe, nie, to jednak nie ona. „Dobre, a ta z włosami?” – spytałem Rasputina, on się głośno zaśmieje: „Jak to, pan tego nie pamięta? To była najważniejsza atrakcja, wszyscyśmy dlatego tam się tak pchali, Judyta Kuntz, to znaczy wtedy jeszcze nią była, bo po tym skandalu profesor Kuntz zaraz się z nią rozszedł, ale ciągle u nas wykłada, i znowu się ożenił z młodą dziewczyną, a ona teraz ho! ho!” „Co się z nią stało?” „Mówię panu, zrobiła wielką karierę”. Dolał mi whisky, zagryźliśmy selerem, sięgnąłem po kostkę sera, zdjęcia zebrał i schował. „Jaką karierę? Niech mi pan coś o niej powie”. Tu mój miły Rasputin zaczął mi opowiadać, ale że szło mu nieskładnie, ja to spróbuję teraz uporządkować, bo trzeba było sięgnąć do biogramu pewnego wielkiego uczonego: powiem może w przenośni, że jego postać jaśnieje teraz na firmamencie w sensie przenośnym i dosłownym, jest on bowiem jednocześnie fizykiem i chemikiem świecącym niezwykle jasno (tak właśnie o nim piszą w przeróżnych artykułach) na niebie spektroskopii, i to zarówno atomowej, jak i molekularnej; jego wielki dorobek, trudny do przystępnego omówienia na jednej stronie, polega jednak głównie na używaniu spektroskopowych technik dla określenia struktur ogromnej przecież liczby cząsteczek diatomowych i poliatomowych, a zwłaszcza struktur wolnych rodników, on także zastosował spektroskopowe techniki, aby zidentyfikować takie choćby cząsteczki, jak deuterium, w atmosferach planetarnych, kometach, przestrzeni międzygwiezdnej, wszystko to można oczywiście wyrazić odpowiednimi wzorami (Rasputin, uniesiony, gryzmolił je flamastrem na papierze), nie będę tu ich podawał, bo nic mi one nie mówią i wobec tego już ich nie przepisywałem. Ma kilkaset publikacji, a wśród nich dzieło fundamentalne, sześciotomowe „Molekularne widma”, jest ono – twierdził Rasputin – pracą podstawową dla kilku już generacji spektroskopistów molekularnych, choć on sam się zaliczał, jak mówił, do jądrowych. Bywał na jego odczytach, kiedy przyjeżdżał niedawno do Carleton University w Ottawie, gdzie kiedyś był rektorem, co za jasność wykładu, a przecież jest to przede wszystkim uczony-badacz. Ściągnął z wysokiej półki jakieś grube kompendium, książki mu się posypały, pokazał: GATINEAU, Alain, ur. 27 marca 1908 w Trois-Riviéres (Quebec, Kanada), FRS, FRSC, DSc, co oznacza członek Royal Society of London, Royal Society of Canada i doktor nauk ścisłych. Kawaler Orderu Kanady, studiował fizykę w Bristolu, od 1942 profesor nadzwyczajny University of Alberta w Edmontonie, od 1950 w National Research Council w Ottawie, gdzie od 1954 kieruje sekcją Fizyki Teoretycznej, wykłada na Carleton University, w roku 1962 otrzymuje tytuł Distinguished Research Scientist, rektor Carleton University 1964-1967, od 1968 w Institute of Molecular Science w Okasaki (Japonia), od 1971 w Yerkes Observatory Uniwersytetu w Chicago (USA), prezydent IUPAN (Międzynarodowy Związek Fizyków Czystych i Stosowanych) 1972-1975, doktor honoris causa uniwersytetów w USA, Kanadzie, Niemczech Zachodnich, Indiach, Irlandii, Izraelu, Japonii, Szwecji, Zjednoczonym Królestwie, członek kilkudziesięciu towarzystw naukowych na całym świecie, jeszcze tego pół strony, ale widać, że godności najwyższe, do jakich dojść może uczony na naszym globie. „Widzę – powiadam na to – że ten Gatineau jest bardzo wielkim uczonym, nie znam się na tym wcale, lecz wszystko, co pan powiedział, bardzo mnie przekonuje, ale przecież mieliśmy mówić nie o nim, chciałem się dowiedzieć, coś się stało z naszą panią Judytą...” „Jak to – przerywa mi Rasputin – jak to, co się z nią stało, właśnie cała jej dalsza historia wiąże się ze starym Gatineau, wiem, że się od dawna znali, a po tym skandalu z bed-in na naszym Uniwersytecie natychmiast się stąd zmyła i wyjechała do Stanów, proszę, co pan teraz powie, stary, który był wtedy wdowcem już od roku, poleciał za nią, rzucił Ottawę, gdzie był przecież Distinguished Research Scientist, a to wcale nie bagatela, najpierw na całe trzy lata schowali się do Japonii, skorzystał po prostu z zaproszenia Instytutu Nauk Molekularnych w Okasaki, to instytut jeden z najlepszych w świecie w naszej dziedzinie, kiedyś powiedział, że nie ma dnia, by nie musiał odrzucić dwóch całkiem poważnych propozycji pochodzących z instytutów czy uniwersytetów ze wszystkich krajów świata, kończy się to czasami przyznaniem doktoratu honoris causa, ale żeby ze wszystkich takich propozycji chciał skorzystać, nie starczyłoby mu życia”. Pytam: „A teraz jest z powrotem w Ottawie?” „Gdzie tam, wrócił do Ameryki, ale nie do Kanady, tylko do Yerkes Obserwatory Uniwersytetu w Chicago, niby znów na trzy lata, ale przecież uczonego tej klasy nie puszczą od siebie Amerykanie, ma tam już takie stanowisko, że kieruje tylko doborem ludzi i środki dostał nieograniczone na te wszystkie badania, tej konkurencji Kanada już nie wytrzyma”. „A Judyta, a ona?” „Mówią, że mu pomaga może nie tak, jak jego pierwsza żona, która była uczoną, też profesorem, ale się nim zajmuje na co dzień, chociaż podobno ma jeszcze czasem jakieś wyskoki w swoim stylu”. Wszystko stało się jasne, widzę ich teraz znowu jakże wyraźnie w restauracji „Auberge” wtedy w Ottawie, usiadła do nas tyłem w sukni zielonej, lecz poznałem jej włosy, a jadła obiad z panem starszym już, siwym, godnym, w krawacie prążkowanym, Beauchamp mi wtedy powiedział: „To wielka sława fizyki i chyba także astronom”, wszystko się tutaj zgadza, dobrze, proszę o nową whisky mojego Rasputina, dolewa, tokuje swoje, znów pisze na fioletowo jakieś wzory molekularne może lub może jądrowe, nie wiem, ja piję znowu, lecz teraz dla odmiany powraca mi z całą siłą sen-koszmar z Péribonka, rude, wspaniałe włosy spływają na bok falą i nagle ona gwałtownie obraca głową, by spojrzeć na mnie z bliska fiołkowymi oczami, pamiętam dobrze ten wyraz poważny, przerażony, te usta kobiety-dziecka trochę za duże, a teraz wykrzywione grymasem, ale się przecież zaraz z tego otrząsam, proszę o mocną kawę brodacza-Rasputina (mówię stale: Rasputin, a przecież nazywał się on Gérard Trudelle), jest dawno po północy, a ja odlatuję rano! XII Odleciałem o czasie, ale z tej już podróży niewiele zapamiętałem prócz tego, że się przebudziłem nad zaśnieżonym lądem z wysokimi górami, jak okiem sięgnąć żadnej ludzkiej siedziby, słońce dosyć wysokie oświetlało te śniegi. „Przepraszam, gdzie jesteśmy? – zapytałem sąsiada. „Lecimy nad Islandią”, „Dziękuję, to jeszcze dużo czasu” i spałem dalej. Nie taję, że tym wszystkim razem wziąwszy byłem zbulwersowany, choć może nie aż spulweryzowany, śmiać się było czy płakać, a w ogóle to chyba jednak sam siebie najdokumentniej wystrychnąłem na dudka, wylądowawszy w Polsce postanowiłem zapomnieć o całej sprawie. Tak się dobrze złożyło, że otrzymałem ze Związku Literatów trzymiesięczne stypendium wymienne do Italii, i już w początkach maja siadałem na Fiumicino z głową nabitą zupełnie innymi problemami. Najpierw rzymskie upały, a potem spędzałem wakacje z rodziną w Marina di Carrara. Wszystko znów na mnie spadło w październiku, kiedy przez radio podano, że tegoroczną nagrodę Nobla w dziedzinie chemii otrzymało trzech profesorów (tu nazwiska), wśród nich, Alain Gatineau, Kanadyjczyk ze Stanów. Sprawdziłem jeszcze nazajutrz wiadomość w „Życiu Warszawy”, wątpliwości nie było. I od tej chwili zacząłem znowu działać jak zahipnotyzowany, telefon natychmiastowy do szwedzkiej ambasady, dali mi numer Nobel Husset w Sztokholmie: 63-09-20, dzwonię tam zaraz, łącząc się automatycznie, odbiera pewna pani: „Mówię z Warszawy, czy mogę dostać bilet na uroczystość rozdania nagród Nobla?”, „Tak, są jeszcze bilety, rezerwuję, ale czy reflektuje pan również na przyjęcie w Ratuszu, koszt czterysta koron, ale uprzedzam, że fraki są obowiązkowe”. „Tak, również reflektuję, proszę też zarezerwować”. „A ja proszę podać mi swoje imię, nazwisko, dokładnie litera po literze. Dziękuję, zanotowałam, oba bilety będą do odebrania w sekretariacie Fundacji, gdy tylko przyjedzie pan do Sztokholmu”. „Bardzo pani dziękuję, do widzenia”. Natychmiast złożyłem podanie o paszport prywatny, sześć tygodni czekania, lecz czasu wystarczyło, na szczęście w tamtej epoce sprzed stanu wojennego nie trzeba było wizy i 10 grudnia 1979 roku o szóstej z rana znalazłem się na Okęciu, można sobie wystawić jak byłem podniecony! A tymczasem samolot nie wystartował wcale o swojej porze (siódma), pogoda więcej niż straszna, śnieżna zawieja, od siódmej więc co godzina ogłaszano komunikat mówiący o tym, że następny powiedzą za godzinę, o dziesiątej podano kiełbaski na śniadanie, a nazbierało się już wtedy niemało pasażerów, bo samoloty do Paryża, Stambułu, Mediolanu również nie wystartowały. Było już koło południa, kiedy nas wreszcie poproszono na płytę, i odtąd wszystko poszło już według planu, jeśli uznamy, że można coś robić planowo z tak wielkim opóźnieniem (ja wielokrotnie traciłem już nadzieję) w sytuacji szczególnej, gdy uroczystość rozdania nagród Nobla została wyznaczona na czwartą piętnaście po południu w samiutkim środku Sztokholmu, biletów w ręku nie miałem i musiałem w tym celu złożyć najpierw wizytę w siedzibie Fundacji Nobla na Sturagattan 14, a z lotniska Arlanda do Sztokholmu jest kawał drogi. Myślami jeszcze przyśpieszałem samolot, a leciał on całkiem dobrze, bo cała podróż trwała niewiele ponad półtorej godziny, morze – Gotlandia – morze i tuziny wysepek, a przeleciawszy teraz niziutko nad Sztokholmem, też przyprószonym śniegiem (lecz wody jego licznych zatoczek i kanałów nie wszystkie pozamarzały), siadaliśmy w Arlanda już bez żadnych kłopotów, miękko, gładko, łagodnie, rutynowa odprawa, ja szybko do telefonu, nakręcam numer 63-09-20, ale stale się mylę, bo zero jest w Szwecji umieszczone zaraz na początku tarczy, w miejscu naszej jedynki, a tu dwa nawet zera, dobrze wreszcie: zajęty, czekam chwilę, wykręcam po raz drugi: „Tak, jestem już na lotnisku, jadę prosto po bilet”, powiedzieć było łatwo, ale najpierw autobus długo coś nie chciał ruszać (odjeżdża co pół godziny), ruszył wreszcie i jechał teraz z dużą chyżością pośród lasów autostradą z Uppsali, a miał pół setki kilometrów do pokonania, zatrzymał się raz tylko na samym skraju miasta, bo tam się przesiadano, potem już od razu przed Central stationen, dworcu głównym kolei. Teraz liczyły się minuty, porwałem swą walizkę, aby ją ulokować w przechowalni bagażu, wepchnąłem do skrytki, w walizce frak, lakierki, kamizelka, koszula, biały motylek, zmieniłem tylko na razie krawat wełniany na jedwabny, perłowy, bo miałem na sobie ubranie prążkowane, i teraz dalej w te pędy do taksówki, taksówką w popołudniowych zatorach na Sturagattan 14, teraz znowu galopem przez hall z popiersiem Nobla, schodami na pierwsze piętro, korytarz, zdążyłem w ostatniej chwili, bo wszyscy poubierani galowo już właśnie wychodzili, Fundację zamykali. Poszedłem z tą kawalkadą do gmachu Koncerthuset, to już było niedaleko, patrzę, że uroczyście tu bardzo, wchodzą panowie wszyscy prawie w cylindrach, płaszcze czarne lub nawet peleryny, szaliki białe, panie wszystkie na długo, a ja wśród nich jak z Syberii w kożuchu garwolińskim, kupionym w Podkowie Leśnej gdzieś zaraz po powstaniu, jeszcze w 1944 roku (w październiku), na głowie mam za to czapkę kanadyjską, wysoką, z futra morsa (prezent), a po małej chwili z jakąż ogromną ulgą oddawałem ten kożuch do szatni B szczęśliwy, że jednak na czas dobrnąłem. Na sali już się sadowiono: moja karta wstępu koloru różowego, którą dopiero co wykupiłem, upoważniała do wejścia drzwiami siódmymi i zajęcia miejsca 276 w trzecim rzędzie na pierwszym balkonie, natychmiast je zająłem i uzbrojony w lornetkę teatralną, lustrowałem zarówno widownię, jak estradę, pięknie przyozdobioną ilością wręcz niespotykaną goździków czerwonych i różowych, wszystko prosto z San Remo, gdzie 10 grudnia 1896 roku umarł był Alfred Nobel, a teraz stamtąd rokrocznie na uroczystości przysyła kwiaty Azienda di Soggiorno e Turismo di Sanremo. Pośród więc tych goździków hojnie wszędzie utkanych najpierw zasiedli amfiteatralnie członkowie tych trzech wielkich instytucji, które przyznają nagrody w poszczególnych dziedzinach, a są to: Królewska Szwedzka Akademia Nauk, Królewski Karoliński Instytut Medyko-Chirurgiczny i Akademia Szwedzka, wśród członków tej ostatniej żywa arka przymierza między latami dawnymi a nowymi, doktor Anders Osterling, urodzony jeszcze w roku 1884, a członek Akademii od roku 1921, współprzyznawał on nagrodę Nobla Anatolowi France i Reymontowi, niżej zaś, półkoliście, już na deskach estrady po lewej stronie stały czerwono obite fotele dla laureatów. Zaraz zresztą uderzyły fanfary, zagrano hymn królewski i wszyscy powstali, bo zjawił się J. K. M. król Karol XVI Gustaw z J. K. M. królową Sylwią i J. K. W. Stryjostwem, księciem Bertilem i księżną Lilian, wszyscy oni zasiedli w fotelach ozdobnych, wyzłoconych, ustawionych po prawej naprzeciw tamtych, pustych, wabiących jasną czerwienią, lecz trwało to niedługo, wszyscy wstali znowu, bo oto z głębi sceny, gdzie stało na samym środku ogromne popiersie z brązu, przedstawiające Wielkiego Fundatora, poczęli wkraczać rzędem, jeden za drugim, tegoroczni laureaci Nobla, gdy tylko orkiestra Filharmonii Sztokholmskiej rozpoczęła grać utwór Jeremiaha Clarke’a „Trumphet Voluntary”. Dostali ogromne brawa, widziałem ich jak na dłoni, kolejność następująca: fizyka, chemia, medycyna, literatura, nauki ekonomiczne, w sumie było tym razem dziesięciu wyróżnionych, nagrody bowiem dzielono, zwłaszcza w dziedzinie nauk ścisłych, i było dwu, trzech nawet noblistów w tej samej dyscyplinie, wszystko głowy dostojne, łysawe już lub osiwiałe, i trudno się temu dziwić, nastawiłem lornetkę na ostrość i przejechałem po twarzach: Alaina Gatineau rozpoznaję od razu, bo go przecież widziałem w Château Laurier w Ottawie, i już nie przyglądam się nawet Odyseasowi Elitisowi, po pierwsze, nic jego nie czytałem, po drugie, podobno się ta nagroda literacka bardziej należała Jannisowi Ritsosowi, jak wszędzie zapewniano, w tej chwili bezsprzecznie pierwsze rzędy widowni bardziej mnie interesowały. Zajmowały tam krzesła osoby niezwykle oficjalne, rodzone na stopniach tronu, damy wstęg orderowych, a między nimi rozsadzano dla większego honoru rodziny laureatów; lustrowałem fryzury, niektóre nawet w diamentach z brylantami, były szmaragdy, rubiny, pięknej wszystko roboty, ale tej fryzury tycjanowskiej, której uważnie szukałem, przecież nie zauważyłem. Profesor Sune Bergström, łączący dwie ważne funkcje: prezydenta Zarządu Fundacji Nobla i stałego sekretarza Akademii Szwedzkiej, rozpoczął ceremonię podniosłym przemówieniem, gdy skończył, miejsce na mównicy, ozdobionej powiększeniem złotego medalu, stanowiącego symbol Nagrody Nobla, oddał swoim kolegom; wygłaszali tu oni kolejno pochwały Laureatów, zależnie od domeny, którą reprezentowali. Po każdym więc przemówieniu wstawał Król, wstawał Laureat, wstawała cała sala, bo nawet i orkiestra na balkonie, Król zaś i Laureat (albo Laureaci) z obu stron podchodzili ku środkowi estrady, gdzie na dywanie z białym rysunkiem ozdobnej cyfry „N” w kole, godłem Fundacji Nobla, każdorazowo wręczenie wielkiej nagrody się odbywało, to znaczy, ja mogłem to dostrzec z góry siedząc na pierwszym balkonie, bo z perspektywy parteru cyfry się nie widziało. Monarcha wpierw odbierał z rąk wyorderowanego pana dyplom i medal, które to dowody najwyższego uznania przekazując nobliście czuł jeszcze się w obowiązku parę słów dodać od siebie, czekał więc ów Laureat z ręką zawieszoną w powietrzu, zanim Król, rzecz zakończywszy, nie ujął wreszcie tej dłoni i mu nie pogratulował, jednocześnie wręczając, rzecz jasna ręką lewą, dyplom, oprawny w skórę, na którym spoczywało czerwone pudełeczko z medalem. Zrywały się wtedy brawa, a kiedy Laureat powrócił na swoje miejsce, cofając się początkowo, a i Król też, zrobiwszy do tyłu parę kroków, zasiadł z powrotem w wyzłoconym fotelu, wówczas orkiestra Sztokholmskiej Filharmonii, pod wytrawną dyrekcją Sixtena Ehrlinga, wykonywała niedługie utwory symfoniczne na cześć laureatów, które sobie wybrali uprzednio oni sami. Kiedy nadeszła pora na dyscyplinę chemii, dorobek trzech wyróżnionych i ich wielkie zasługi były prezentowane z noblowskiej mównicy także po szwedzku oczywiście i wiele bym się z tego zapewne nie dowiedział, gdyby przezorni gospodarze nie polecili bileterom, aby wręczali chętnym broszury z tłumaczeniami tych wszystkich przewidzianych przemówień na język angielski, znałem więc już oficjalny pogląd Królewskiej Akademii Nauk: dorobek profesora Alaina Gatineau uznano poza wszelką dyskusją za najbardziej wartościowy, i to w skali światowej, ale także wspomniano w jednym zdaniu o roli zmarłej małżonki Laureata, doktor Susanne Gatineau, że przyłożyła się ona znacznie do dzieła swego małżonka, współpracując z nim ściśle przez lat niemal czterdzieści w dziedzinie spektroskopii molekularnej, i dlatego dziś również winna być wymieniona. Gatineau wstał jednocześnie z Monarchą, podszedł ku cyfrze „N” z dwoma współnoblistami i – wyciągnąwszy rękę – oczekiwał na odbiór dyplomu wraz ze złotym medalem, ukrytym w pudełeczku czerwonym, oraz na kilka słów Króla z mocnym uściskiem dłoni, przebiegło to bardzo sprawnie i gdy wszyscy zasiedli już z powrotem w swoich fotelach, wysłuchaliśmy „Allegretto scherzando” z „Ósmej symfonii” Beethovena. Teraz kolejno otrzymywali nagrody nobliści z dziedziny medycyny, grecki poeta Odyseas Elitis otrzymał nagrodę literacką, a w pięknej pochwale doktor Karl Ragnar Gierow wspomniał Platona, Arystotelesa, Protagorasa, Gorgiasa i Sokratesa. Z dziedziny ekonomii nie była to sensu stricto Nagroda Nobla, bo ten jej nie przewidział ani nie ufundował, tutaj dodaje od roku 1969 swoje trzy grosze Sveriges Riksbank, dlatego nazywa się ona Nagrodą Banku Szwecji w Naukach Ekonomicznych ku Uczczeniu pamięci Alfreda Nobla i wręcza się ją jako ostatnią, po której orkiestra odgrywa już tylko szwedzki hymn narodowy „Du gamla, du fria”. Gdy już para królewska wyszła wraz ze swym otoczeniem, na estradzie gratulowali sobie wzajemnie laureaci, którzy za chwilę się przemieszali z członkami Królewskiej Akademii Nauk, Królewskiego Karolińskiego Instytutu Medyko- Chirurgicznego i Akademii Szwedzkiej, zanim jeszcze dotarli entuzjaści z widowni niosąc naręcza kwiatów, jakby ich było za mało, ja nie spuszczałem lornetki z postaci profesora Gatineau i w tym zamieszaniu nawet dość długo mi się to udawało, wreszcie spostrzegłem przy nim pana i panią w wieku średnim, gdzieś około czterdziestki, oboje zresztą podobni do niego i do siebie niemal jak kropla wody, nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, że są to jego dzieci, wiedziałem skądinąd przedtem, że poszły one też drogą naukową i obecnie zajmują poważne stanowiska jako profesorowie, rzecz jasna, nauk ścisłych gdzieś w Stanach, ale przecież tej pani, która kiedyś wypisywała pewną ręką – pamiętałem to dobrze – ubraną w rękawiczkę z wycięciem na wierzchu dłoni, imię i nazwisko Maria Chapdelaine, teraz przy nim nie było. Czasu wiele nie miałem, trzeba było się śpieszyć, bo przed wejściem do Filharmonii stały już trzy autokary, które miały nas zawieźć na przyjęcie pod Stockholm Stadshus – Ratusz. Ja znowu w moim kożuchu garwolińskim, czapce z morsa, a tu tymczasem cylindry, peleryny; cylindry zresztą różne, niektóre obciągnięte jedwabiem plisowanym, takie, jakie się widzi na starych ilustracjach z czasów Dickensa w Anglii, a w Skandynawii z epoki Jana Chrystiana Andersena. W autokarze dość tłoczno, panowie stoją – siedzą, stoją – siedzą i panie, jedziemy zresztą nie nazbyt przecież daleko Drottinggatanem i przez most na wyspę Kungsholmen, gdzie zaraz nad samą wodą wystawiono w pierwszym ćwierćwieczu bieżącego stulecia imponujący ratusz z bardzo solidną wieżą, ale gdy, wjechawszy na dziedziniec, całe to towarzystwo, z którym tu przyjechałem, stanęło w kolejce, aby się dostać do szatni i potem na salę bankietową, ja z miejsca zaraz do tyłu i biegiem przez most z powrotem, przez wiadukt kolejowy i skokiem przez estakadę, dworzec kolejowy na moje szczęście znajduje się zaraz po drugiej stronie kanału Branhusviken, wpadam, wyciągam ja walizkę z przechowalni bagażu, taszczę ją do toalety, tu wyjaśnienie, że nie jest to przecież toaleta dworcowa â la polonaise, wręcz przeciwnie, jest to toaleta szwedzka, gdzie panuje .......... ......., jak by powiedzieli Rosjanie, tu przebieram się szybko we frak z akcesoriami, ubranie do walizki, kożuch znowu na siebie, walizka do przechowalni, i dalejże z powrotem pod wiaduktem, i górą, i dołem, i górą, przez most Stadhusborn, i do Ratusza; nim jeszcze zdjąłem kożuch, już usłyszałem fanfary, poprawiłem jedynie w lustrze krawatkę coś przekrzywioną, i w tym samym momencie, kiedy Karol XVI Gustaw zstępował z góry głównymi, szerokimi schodami razem z orszakiem krewnych rodzonych na stopniach tronu, noblistów oraz gości najwyżej postawionych, kierując się do stołu A, honorowego, ja wchodziłem już wejściem dla gości tuzinkowych, trzymając w ręku biały kartonik „Entrance Card” z wpisanym moim nazwiskiem okropnie przekręconym oraz książeczkę „Nobelstiftelsen Middag, Stockholm Stadshaus, 1979”, którą u wejścia wręczano, a gdzie był wydrukowany zestaw 1200 gości (w tym niemal trzystu studentów) z Królem na miejscu pierwszym, choć siedział On na miejscu dziewiętnastym, i moją skromną osobą na miejscu 736 przy stole dwudziestym drugim, dokąd mnie doprowadził ktoś ze sztabu obsługi, dotarliśmy w ostatniej chwili, bo właśnie orkiestra rozpoczęła grać szwedzki hymn narodowy „Du gamla, du fria”. Znowuż ciężka batalia z czasem była wygrana. Przy zakąskach francuskich (hors d’oeuvre â la française) i szampanie G.H. Mumm. Cordon Rouge miałem okazję przyjrzeć się towarzystwu siedzącemu przy moim stole, wszystko to byli ludzie znaczący, bo tylko ja jeden jedyny nie miałem przy swoim fraku żadnej komandorii na szyi, żadnego orderu, gwiazdy żadnej, nie mówiąc już o jakiejś wstędze na białej kamizelce, bo gdzie mi do niej. Ba, nawet jeden z panów, co prawda na oko po osiemdziesiątce, nosił trzy komandorie wysokich trzech orderów trzech królestw Skandynawii, bo wszystkie trzy insygnia były pod koronami i teraz spoczywały one na gorsie jego plisowanej koszuli jedna na drugiej, musiał to być staruszek niezmiernie zasłużony. Przy obiedzie rozmowy konwencjonalne, o rodzinie królewskiej, która niedaleko od nas siedziała, i o laureatach, nie profesor Gatineau wzbudzał jednak zainteresowanie największe wśród biesiadników, ale laureat nagrody literackiej, pierwsze, że był kontrowersyjny jako kandydat, bo miał mocnego rywala, a po drugie, wszyscy już coś przeczytali z jego wierszy przełożonych naprędce, bo ukazywały się one w ciągu ostatnich dwu miesięcy po czasopismach, a bodaj nawet błyskawicznie wydrukowano tomik, w tej silnej konkurencji nawet najwybitniejszy spektroskopista o dorobku nie mającym równych w skali światowej musiał się zadowolić ogólnym tylko uznaniem. Po zakąskach podano sole, a potem filet de boeuf côte d’azur (polędwica z rożna), do tego wino wytrawne médoc 1976, czerwone, woda mineralna Ramlösa. Orkiestra na galerii przygrywała dość lekko utwory takie, jak gawoty, kaprysy, humoreski, program muzyczny obiadu przewidywał następnie występ chóru akademickiego, który najpierw ustawił się na schodach, młodzieńcy wszyscy we frakach, czapeczkach białych, nawet ze sztandarami, było to bardzo przyjemnie pomyślane. Wreszcie ogromne fanfary, a oczy wszystkich zwróciły się na galerię i schody: to zstępowali kelnerzy, niosąc majestatycznie fantastyczne budowle z lodów i kremu, słynne parfait glace Nobel, procesja ta schodziła dostojnie, pomalutku, a każda z tych wyszukanych budowli buchała na zwieńczeniu płomieniem; lody te dzielono pomiędzy gości przy każdym stole, później była już kawa, przy kawie przemówienia, każde z nich też uczczone najsamprzód fanfarami. Wszystko to tak ściśle do siebie przylegało, że nie miałem możności i nawet chwili czasu, aby odszukać wzrokiem przy stole honorowym profesora Alaina Gatineau, stół ten zresztą był bardzo duży, na osiemdziesiąt osób, i ustawiony wzdłuż całej ogromnej sali zwanej Niebieską, pewno ze względu na sufit, bo ściany z surowej cegły bardzo wysokie, podczas gdy stoły zwykłe, numerowane od l do 24, każdy ma miejsc trzydzieści, ustawiono bokami po obu stronach stołu honorowego, a jeszcze wokoło, pod samymi ścianami, stało trzydzieści siedem mniejszych stolików dla studentów na dziesięć osób, ale były też dla nich trzy większe, tuż za schodami. Z mojego miejsca miałem pole obserwacyjne spore, gdyż pomiędzy plecami siedzących do nas tyłem mogłem czasem zobaczyć – choć w pewnej perspektywie – jedzącego monarchę i jak czasami rozmawiał nawet ze swymi sąsiadkami, rozglądałem się stale, lecz nigdzie – nigdzie – nigdzie włosów jakby z Tycjana! Gdy Karol XVI Gustaw wstał pierwszy, powstał i stół A, honorowy, a za nim wstali wszyscy, i orszak, uformowany, jął wstępować na górę szerokimi schodami, skręcając w prawo, na galerię, gdzie heroldowie i teraz dęli w swoje fanfary. Na dole tymczasem powstało niewielkie zamieszanie: część gości już się żegnała, bo wychodziła, część podążała ku schodom i dalej, na piętro, za Monarchą, znalazłem się wśród tych ostatnich, przeszedłem przez Żółtą Salę Balową, gdzie tańce już rozpoczęto, a potem przez pomieszczenie, gdzie urządzono bufet z trzema gatunkami napojów: long john whisky, bols silver, top dry gin oraz campari, na prawo salonik telewizyjny z kilkoma kamerami, i tu, w silnych reflektorach, przeprowadzano wywiady z laureatami, na lewo zaś jakaś sala podłużna, tam udał się Monarcha z orszakiem i błyskały tam flesze o takim natężeniu, jak wtedy, gdy papież Jan Paweł II przybywa na Audiencję Generalną, środową, do Auli Nervi (Pawła VI), już tam zresztą wchodziłem, ale mnie dwie studentki, stojące po obu stronach wpółotwartych wierzei, spytały jednocześnie: „Czy ma pan guzik?” „Mam” – odpowiedziałem na zapas, nie wiedząc, o co im chodzi, bo miałem przecież po dwa guziki przy fraku po lewej i prawej stronie, lecz one znowu: „Tak, bardzo przepraszamy, ale czy ma pan guzik biały?” Guziki miałem czarne, lecz nie chodziło przecież o guziki frakowe, teraz spostrzegłem, że niektórzy panowie, a wszyscy laureaci nosili w klapach fraka guzik obciągnięty białym jedwabiem, sporych nawet rozmiarów, inni znów – i to zarówno panowie, jak i panie – mieli także guziki innych kolorów: a to czerwone, to żółte, to zielone, coś to pewno znaczyło, jakieś funkcje czy może uprawnienia; ci zresztą jak ja, a takich była większość, którzy nie mieli guzików białych ani też kolorowych, urzędowali w bufecie zatłoczonym tak gęsto, że się chwilami przepchnąć nie można tam było (bo doszli i studenci w swoich białych czapeczkach, stali w kolejce do trunków), albo też spacerowali po wielkiej sali balowej, czyli Żółtej, gdzie orkiestra przygrywała do tańca walce, tanga, fokstroty lub walczyki angielskie, tańczyli tu na ogół panowie wiekowi z orderami i starsze panie. Rozglądałem się stale za profesorem Alainem Gatineau, w bufecie go nie było ani też na Sali Żółtej, w salonie telewizyjnym wywiadów też nie udzielał (męczono tam Elitisa), musiał być jeszcze u Króla w podłużnej sali. Popijałem campari obserwując wierzeje, gdzie wszedł Król, a skąd nie wyszedł nigdy, widać wolał opuścić Ratusz gdzieś wyjściem zapasowym, ukazał się natomiast zwalisty książę Hallandu Bertil z księżną Lilian, panią niewielkiej postury, miała za to na włosach wspaniały diadem królowej Wiktorii Badeńskiej, żony Gustawa V! Wpatrzony w ten piękny diadem byłbym nie zauważył, że tuż zaraz za nimi szedł profesor Alain Gatineau z córką i synem. Jak teraz go osiągnąć?! Robię różne manewry, ciągle działając w tłoku i omal nie potrącając Królewskich Wysokości, dopadam profesora: wszyscy troje patrzą na mnie uprzejmie, lecz z rezerwą, gratuluję nagrody nazbyt może wylewnie, lecz zaraz informuję, że jestem bez mała prawie Kanadyjczykiem francuskim, bo bytem w swoim czasie cały rok w Montrealu, a teraz miesiąc w Quebecu, dodaję, że znam jego osiągnięcia w dziedzinie spektroskopii, bo mnie w te zagadnienia wprowadził mój montrealski przyjaciel, Gérard Trudelle, słuchał pana wykładów w Carlton University w Ottawie, dochodzę wreszcie do sedna: „Dobrze pamiętam pańską małżonkę, panią Judytę, czy jest może tu gdzieś na sali?” Ale twarz mu stężała, ostro spojrzeli na mnie wszyscy troje, zniknął łaskawy uśmiech na twarzy profesora i tylko odparł krótko: „Niestety nie przyjechała”, odwracając się zaraz, bo już przyjmował gratulacje od innych, tłum nas rozdzielił i na tym się skończyło. Nie muszę dodawać, że byłem tą wiadomością prawdziwie przygnębiony, przecież nie zadawałbym sobie tego całego trudu, połączonego z decyzją tak znacznych wydatków w dewizach tylko po to, aby być obecnym przy wręczaniu nagrody Nobla spektroskopiście nawet największemu na świecie, stanąłem przy bufecie, wypiłem po kolei kilka drinków gin-soda, potem – pamiętam to już mgliście – sunąłem przez salę balowa, tańczono tam chyba właśnie walczyka wiedeńskiego, zatrzymałem się na chwilę u szczytu schodów, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno temu dwu heroldów coraz to dęło w swoje fanfary, po czym schodziłem uważnie wymijając studentów, którzy tu się porozsiadali, znalazłem w szatni kożuch, pieszo, nocą, przez Stadhusborn, Strömgatan, koło opery, minąłem Bukowskiego, wreszcie naokoło zatoczki Nybroviken doszedłem do „Esplanady”, nawet walizki z dworca nie zabierałem, tylko we fraku stale, przespałem się, śniadanie, w jadalni na parterze stół szwedzki oczywiście, a wyglądałem – tutaj, do tego nie ogolony, jakbym wrócił z hulanki nad ranem, i to gdzieś jeszcze pewno w końcu ubiegłego stulecia, zjadłem, teraz na dworzec, złapałem autobus do Arlanda, tam się – dopiero przebrałem w prążkowane ubranie, a po dwu godzinach lądowałem już po wszystkim na Okęciu w Warszawie. XIII Tymczasem rozpoczął się rok 1980, jubileuszowy, stulecie urodzin Hémona. Z Kanady przychodziły dosłownie w odstępach kilkudniowych coraz to nowe publikacje okolicznościowe, broszury i foldery, przysłano mi nawet – szczególne wyróżnienie – bibliofilską edycję „Marii Chapdelaine”, wydaną nadzwyczaj wspaniale przez montrealski „Fides”, choć składaną w Paryżu czcionkami baskerville, z dziesięciu barwnymi autolitografiami André Bergerona, naprawdę dużej klasy, inspirowanymi zresztą północnoquebecką przyrodą w motywach i kolorycie, bo są to wszystko tylko znaczące krajobrazy dramatyczne i śmiałe, tworzone w stanie intymnej wewnętrznej zgody artysty z dziką naturą okolic Péribonka na wiosnę – latem – jesienią, na przykład choćby „skraj posępnego lasu, skąd wiało grozą” (cytat z Hémona) jest przecież złagodzony smugą miękkiego światła (jak „Les derniers”), kiedy indziej bezkształtne bazalty na tle ciemnej zieleni podmywane są prądem rzeki w wirach aż granatowej (tytuł: „Aprés ce printemps-ci”) czy „Au coeur de l’ete”, niby gdzieś z marzeń Marii: lato suche, gorące, tak żółte, że aż spopielałe, a na koniec „Les dernieres teintes” i „Octobre” utrzymane są całe w tonacji liścia klonu jesienią, nie przesadzę, gdy powiem, że są to naprawdę dzieła artystycznie skończone. Niedługo potem przyniesiono mi z poczty luksusowo wydaną bibliografię „Maria Chapdelaine – ewolucja wydań 1913–1980”, katalog wielkiej wystawy zorganizowanej przez Bibliotekę Narodową Quebecu w Montrealu, z wieloma reprodukcjami, gdyż powieść ilustrowało wielu malarzy i rysowników. Lepiej i gorzej, jak tam kto umiał, a jednak wyszczególniono tu aż 250 edycji dzieła w różnych językach świata, wliczając w to taśmy magnetofonowe z nagraniami tekstu, wstyd mi się więc zrobiło, że Polska reprezentowana tu była pozycją jedną jedyną, i to pod datą 1923, przekład, jak wiemy, nie najlepszy, warto byłoby się postarać o nowe tłumaczenie. Ale chyba najbardziej ciekawe okazało się dla mnie inne wydanie powieści, zupełnie przecież skromne, noszące numer 228 w/w katalogu, a właściwie przedmowa na zaledwie trzy strony, bo w niej właśnie Pierre Pagé podjął próbę rewizji poglądów na powieść i jej autora, podnosząc, że ta książka została napisana przecież przez francuskiego pisarza, który nad Lac Saint Jean spędził tylko pół roku i stworzył ciekawy dla Europejczyka i dobrze nakreślony portret twardego życia quebeckich osadników – ale też nic poza tym. Tymczasem spowodowała ona długą, wciąż otwartą dyskusję o tożsamości zbiorowej mieszkańców prowincji Quebec, ba, została uznana z punktu za model literatury kanadyjsko-francuskiej już w przedmowie do pierwszego wydania przez Louvigny de Montigny’ego, i to bez odwołania! Tymczasem w Paryżu pisano nie bez racji, że Louis Hémon, Bretończyk, podobnie jak sam Jacques Cartier, urodzony w Saint- Malô, dokonał tu powtórnego odkrycia Kanady po czterech wiekach, odkrycia nie dla Kanadyjczyków francuskich, ale dla Europy, a jest to przecież powieść bardzo francuska w stylu, podobna do jakże wielu powieści napisanych we Francji w tamtej epoce, z tą tylko różnicą, że autor wprowadza jako bohaterów rodzinę quebeckich karczowników, którą przedtem uważnie był – ale nie więcej niż przez pół roku – poobserwował, ale obserwował zewnętrznie, bo przecież nie wywodził się z tego środowiska ani się tutaj nigdzie nie zakorzenił. Powtarza Pagé raz jeszcze, że Hémon pisał swą powieść bynajmniej nie dla Kanadyjczyków francuskich, lecz właśnie dla Francuzów! Kanadyjczyk istnieje tu tylko jako przedmiot uwagi: wierny swej perspektywie, podawał on dlatego tak dokładnie realia obyczajów, przedstawiał warunki bytowania, choć trzeba mu to przyznać, że patrzał na wieś Péribonka z sympatyczną uwagą. Pierre Page kończy apelem, by sami quebecczycy wzięli teraz w swe ręce definicję własnej kultury, bo jego zdaniem, nie należy już dłużej stawiać „Marii Chapdelaine” w centrum kanadyjsko- francuskiej tożsamości narodowej, przyznaje jednak powieści tej historyczną rolę, że stała się czynnikiem dojrzałości zbiorowej jeszcze do dzisiaj ważnym, choć tak nie powinno w przyszłości być już dalej. Miałem, jak widać, uzbierany spory stos materiałów o „Marii Chapdelaine” i o Hémonie, to znaczy te, które sam przywiozłem z Kanady podczas dwóch moich podróży i teraz nadesłane, ale przyszły u nas wydarzenia sierpniowe i moich planów związanych z urządzeniem wieczoru ku czci Louis Hémona nie zrealizowałem, obawiałem się bowiem, że mało by to kogo w tamtej epoce zainteresowało, dałem więc temu spokój. Tymczasem, podczas tego wszystkiego, gdy 9 października 1980 roku radio podało wiadomość o Nagrodzie Nobla dla Czesława Miłosza, mnie to znowu, podobnie jak rok temu, postawiło na nogi, choć z innego powodu: podnoszę ja słuchawkę i dzwonię do Sztokholmu 63-09-20, wolny, przy telefonie miła znajoma pani: „Przyjadę i w tym roku, proszę tak samo o bilet do Filharmonii, tak, będę oczywiście i na bankiecie”, ale potem spytałem, czy by nie można było usiąść w tym samym miejscu i przy tym samym stole co roku ubiegłego? „Postaram się oczywiście, skoro panu zależy” – usłyszałem odpowiedź i jeszcze jakże uprzejmie: „Czekamy więc na pana”. Aby uniknąć zeszłorocznych kłopotów (nie przypuszczałem nigdy, że będę tam za rok znowu), zjawiłem się w Sztokholmie nie na ostatnią chwilę, w środę, lecz w poniedziałek, koszta co prawda większe, bo na całe trzy doby musiałem wynajmować mój pokój w „Esplanadzie” (była do tego w remoncie), ale narażać się znowu na taką galopadę nie miałem już sił ani zamiaru. W Sztokholmie było więc trochę czasu, aby pochodzić po mieście i po muzeach: oczywiste, że przede wszystkim Bla Tornet – Błękitna Wieża przy Drottinggatanie mnie zainteresowała, mieszkanie Augusta Strindberga, dom-muzeum typowy, bo wszystko tam zachowano tak samo, jak było kiedyś, za życia tego wielkiego pisarza, który nigdy nie dostał Nagrody Nobla podobno dlatego, że kiedyś narysował bardzo złośliwy portret stałego Sekretarza Komitetu Nagrody, Carla Davida af Wirsena, w zbiorze opowiadań „Nowe Królestwo”, i ten się nań obraził; Szwedzi odczuli to jako wielką niesprawiedliwość, bo był to przecież okres, kiedy Nobla dostali: taki Sully- Prudhomme, taki Theodor Momsen, taki Henryk Sienkiewicz, jak przeczytałem, za to znów Strindberg znalazł się w całkiem niezgorszym towarzystwie Ibsena, Tołstoja, Zoli, Czechowa czy Marka Twaina także nie wyróżnionych, wszystko to jednak razem skłoniło Szwedów do tego, by w roku 1911 ogłosić narodową subskrypcję i wręczyć Pisarzowi „Nagrodę Anty-Nobla”, zebrano 45 tysięcy szwedzkich koron, które Strindberg otrzymał w ostatnie urodziny, 22 stycznia 1912 roku, niecałe pięć miesięcy przed śmiercią, i tutaj, przed tą Błękitną Wieżą przeciągnął już po zmierzchu pochód złożony z dziesięciu tysięcy studentów i robotników, niosących płonące pochodnie, gdy Laureat Nagrody Anty-Nobla stał wtedy z małą córeczką, Anne-Marie, tu właśnie, na tym oto balkonie, i razem rzucali na przechodzących w dole płatki różane. Gdy się teraz zjawiłem na Sturagattan 14, w siedzibie Fundacji Nobla, okazało się nawet, że również na moim bilecie do Filharmonii wpisane zostało miejsce 276, to samo co w zeszłym roku, czyli w trzecim rzędzie na pierwszym balkonie, mogłem więc i tym razem lustrować jakże łatwo estradę całą w goździkach z San Remo, ale że mnie zajmował nasz polski Laureat, powód dla nas wszystkich do dumy narodowej, na publiczność nie zwracałem, być może, dostatecznej uwagi. Równo o wpół do piątej uderzyły fanfary: wkroczył Król, ale bez pięknej Królowej Sylwii, za to z księciem Hallandu Bertilem i księżną Lilian, usiedli, zaraz też odegrano utwór Jeremiaha Clarke’a „Trumphet Voluntary” już na cześć laureatów, którzy rzędem wchodzili, aby zająć swoje fotele. Profesor Sune Bergström rozpoczął przemówienie i dalej wszystko się odbywało zgodnie z drukowanym programem, nasz polski laureat otrzymał ogromne brawa, a potem orkiestra Sztokholmskiej Filharmonii, pod wytrawną dyrekcją Stiga Wersterbergera, odegrała z rozmachem Moniuszkowskiego mazura. Na samym końcu wstaliśmy, aby wysłuchać szwedzkiego hymnu narodowego „Du gamla, du fria”. Jechałem więc do Ratusza spokojnie i bez nerwów, ubrany znowu w mój kożuch z Garwolina, czapkę błyszczącą z morsa pośród cylindrów gładkich i pofałdowanych, cóż, brano mnie zapewne za dziwaka jakiegoś, za to frak pod kożuchem, i spokojnie stanąłem w kolejce na dziedzińcu, kiedyśmy dojechali. Zająłem dużo wcześniej miejsce przy stole dwudziestym drugim, a gdy zabrzmiały fanfary i Król z orszakiem noblistów i gości szczególnie wyróżnionych począł zstępować z szerokich schodów krokiem ceremonialnym, powstałem wraz z innymi, by usiąść, gdy już zasiedli przy honorowym stole. Mój zaś stół, francuskojęzyczny, zajmowali Francuzi, Szwedzi i włoska para, a wśród nich ambasador, po kilku profesorów, doktorów, jeden dyrektor, jedna fröken i jedna Friherinna, trzy fru, jeden signor i jedna signora, reszta już jako monsieur czy madame byli w rejestrze potraktowani (a ja przecież tutaj powinienem być panem!), z tym tylko, że któryś profesor był jednocześnie i radcą ambasady. Rozmowa zaczęła się o tym, że nie ma na przyjęciu Królowej, a była przewidziana, bo figuruje w książeczce „Nobelstiftelsens Middag”, proszę, zaraz na drugim miejscu, czy kto wie, co się z nią stało? „La reine est malade” powiedział ambasador i zaraz szmerem obiegło to wokół stołu: „La reine est malade”, „La reine est malade”, „La reine est malade”, aż zacichło, bo kelnerzy przynieśli łososia ze szpinakiem, rozlewano szampana G. H. Mumm, Cordon Rouge, podano jajka w koszulkach, filet z renifera z kurkami sauce akvavit pomme lyonnaise, wino Château Landreau 1976 czerwone i wówczas się wyjaśniło, że chorą na grypę królową zastępuje przy stole honorowym siostra Monarchy, księżniczka Desirée, bo była i druga siostra, księżniczka Christina Magnuson (siedział koło niej Miłosz), niech pan teraz tam spojrzy, księżniczka Desirée to ta w brylantowym diademie. Imię księżniczki poruszyło mą pamięć: Desirée Clary, jej pra-pra-pra-prababka, córka kupca z Marsylii, która miała wyjść za Napoleona, a ostatecznie tylko jej siostrę Julię pojął za żonę jego starszy brat Józef Bonaparte, późniejszy król Hiszpanii, a natomiast z nią samą ożenił się generał Jan Bernadotte, nazywany sierżantem Belle Jambe, rodem z Pau w Pirenejach, gdzie kiedyś dawno, bo w roku 1957, zwiedziłem niewielkie muzeum, utrzymywane przez Szwedów, a urządzone w niedużym domu przy jakiejś wąskiej ulicy, gdzie się późniejszy król Karol XIV Jan urodził jako syn adwokata (nie szewca, jak opowiadano), matka zaś była chłopką z tamtych okolic, nie miał więc żadnych oporów, by idąc do armii rewolucyjnej wytatuować sobie na piersiach napis „Mort aux rois”, czego, będąc już królem Szwecji, wstydził się – i nic dziwnego – do tego nawet stopnia, że aż do śmierci dawał się badać lekarzom tylko w koszuli! Desirée, gdy przyjechała po raz pierwszy do Sztokholmu jako małżonka już wtedy księcia de Pontecorvo, marszałka Cesarstwa Francji, wybranego przez parlament Szwecji na następcę tronu, nie wzbudziła tu entuzjazmu, sądziłaona bowiem z początku, że Szwecja to tylko miejscowość! Ówczesna Królowa, żona Karola XII, ostatniego z Wazów na tronie, znalazła ją niegrzeczną, zimną i rozpieszczoną, a wedle innych świadectw, co prawda też kobiecych, wystrojona bez gustu, zęby miała popsute, drobną twarzyczkę suczki, otoczoną kręconymi włoskami rudego koloru. Do tego bez ustanku wyliczała tych wszystkich, którzy się o nią starali na czele z Napoleonem, dowodząc, że uwielbienie przez wszystkich bohaterów stało się jej przeznaczeniem! Ale, przerażona mrozami, bardzo szybko wróciła do Paryża, siedząc tam nawet wtedy, gdy jej małżonek książę następca tronu wojował z Napoleonem po stronie Koalicji, podobno zawsze go nie znosił jako rywala. Za Restauracji stała się bohaterką niemałego skandalu: zapałała niezwykłą namiętnością do diuka de Richelieu, ministra gabinetu Ludwika XVIII, poczęła go po prostu ścigać i napastować z szaleństwem menady, biedny diuk, już niemłody, nie mógł się dosłownie ruszyć bez cienia Desirée za sobą, jej ekwipaż jeździł za jego karetą stale po całym balzakowskim Paryżu, zawiodły wszystkie podstępy, aby się od niej uwolnić, i trwało tak aż do jego zgonu, bo kiedy śmiertelnie chory udawał się do swego zamku Courteilles, zobaczył przerażony za sobą powóz księżny Bernadotte, jej konie już go doganiały idąc forsownym kłusem, rozkazał więc stangretowi ściągnąć cugle, zawracając na miejscu z powrotem do Paryża. Ale teraz na każdej stacji pocztowej Desirée kazała ustawiać własny ekwipaż w ten sposób, by dojrzeć choćby na chwilę swego ukochanego! W trzy dni później diuk umarł i Desirée rozpaczała z ogromną ostentacją, potem się pocieszyła. Królową Szwecji została w roku 1818, ale dopiero w pięć lat później zjawiła się w Sztokholmie na stałe, żeniąc syna Oskara z córką Eugeniusza de Beauharnais, dzisiejsza dynastia szwedzka pochodzi, jak widzimy, również od Józefiny. Żyła aż do roku 1860 i jeszcze trzymała do chrztu swego prawnuka, późniejszego Gustawa V, króla i tenisistę znanego między wojnami na kortach Europy jako „Mister G.”, a ojca Gustawa VI Adolfa, króla-archeologa, zmarłego w roku 1973, rówieśnika niemalże (z różnicą dwu lat) Louis Hémona. A więc nawet z tej strony na przyjęciu noblowskim w sztokholmskim Ratuszu do „Marii Chapdelaine” nawracamy półkolem. A teraz je zamkniemy. Po przyjęciu i balu właśnie wychodziłem na obszerny dziedziniec, ubrany z powrotem w kożuch, w czapce z morsa na głowie, kierując się prosto już do hotelu, o mały włos dosłownie nic bym nie zauważył i poszedł sobie dalej, gdybym nagle nie usłyszał okrzyków: „Vivat, vivat”, stanąłem i spojrzałem, a to wiwatowano wokół jakiegoś czarnego samochodu marki „Volvo”, przód maski miał przekreślony, spora grupa studentów w swoich czapeczkach białych była czymś czy kimś raczej szczerze rozentuzjazmowana, zaciekawiło mnie, kto to taki wyjeżdża znakomity, na pewno któryś z tegorocznych laureatów Nobla tak był spontanicznie żegnany – ale który? Działo się to w półmroku, bo lampa – awaria jakaś – tutaj się nie paliła i poprzez cienie wysokiej, dorodnej szwedzkiej młodzieży dostrzegłem, że tylne drzwi samochodu były otwarte, że coś się w nim kotłowało, brawa, okrzyki ciągłe, bliżej się więc przepchałem i widzę już wyraźnie, że się na tylne siedzenie ładuje jakaś pani będąca w długim futrze z popielatych wiewiórek, piszę: ładuje, bo przecież nie wsiadała, ale jakby szczupakiem wsuwała się na kolana siedzących tam już trzech panów, bo spostrzegłem trzy głowy, coś jednak się nie mieściła i nogi musiały jej chyba jeszcze wystawać z samochodu, bo ktoś krzyczał po szwedzku: „Nóżki, nóżki”, nareszcie chyba je podkurczyła, bo usłyszałem mocne trzaśnięcie drzwiami, samochód z miejsca rusza i przejeżdża tuż koło mnie, bliziutko, widzę najpierw puste miejsce koło szofera i zaraz przez chwilę-mgnienie, tuż za szybą, wspaniałe rude włosy o tycjanowskim odcieniu, a nad nimi poważne twarze trzech tegorocznych laureatów z dziedziny chemii! W drugiej zaś limuzynie, która za nią ruszyła, mignęła mi przez chwilę twarz profesora Alaina Gatineau cierpiąca, poważna, stężała tak samo, jak były stężałe twarze tamtych trzech dostojnych panów. Wszystko to mignęło dosłownie w ułamku chwili i w błysku jasnej lampy, bo samochód pierwszy skręcał zaraz na prawo ku mostowi Stadhusborn, za nim podążał drugi. Tu odnotuję jeszcze beznamiętny komentarz pewnego pana w pofałdowanym cylindrze, stojącego koło mnie, rzucony po angielsku i jakby od niechcenia: „Widział pan? Jakaś kobieta się na nich położyła”. Nie miałem teraz już wątpliwości żadnej, że nareszcie, po latach, zobaczyłem choć włosy mojej Marii Chapdelaine, a jednak chciałem zaraz wszystko dokładnie sprawdzić, uściślić, jak to być mogło, jak to było, wyciągnąłem z kieszeni książeczkę „Nobelstiftelsens Middag, Stockholm Stadhaus, 1980” i pod tą samą lampą, na mrozie, szukam w indeksie i przecież bardzo łatwo znajduję: „Gatineau, Alain, profesor, arets pristigare i kemi, 1979” i zaraz linijkę niżej: „Gatineau, Judite, Mrs” (a czemu nie Madame?), siedzieli gdzie? Przy stole A, honorowym, profesor po stronie króla, a ona naprzeciw niego, dawni laureaci Nobla są przecież w ten sposób honorowani zwyczajowo, jeśli przyjadą do Sztokholmu, by uczcić swych następców, rozkładam dokładny planik i widzę, że wypadło to nawet nie tak daleko od mego stołu! Tymczasem ja, wpatrzony w brylantowy diadem rodziny Bernadotte na głowie królewskiej siostry, przywołując w myślach dzieje jej pra-pra-pra-prababki i słynne skandale, ileż to razy musiałem prześlizgiwać się wzrokiem po włosach gładkich, nie ozdobionych diademem, ale o barwie Tycjana, siedziała tak niedaleko, jedząc przecież to samo, co ja jadłem: łososia ze szpinakiem, filet z renifera z kurkami, a wreszcie tak samo płonące lody Nobla, i jak to się stać mogło, że nie wpadło mi do głowy poszukać w rejestrze wcześniej, coś by jednak musiało stać się pomiędzy nami, jeśli już nie w Sali Niebieskiej – bo tu trudno, pchać się tam nie wypadało – to w bufecie na górze, powiedzmy, przy campari, bo wątpię, czy by tańczyła w sali balowej, jakaś wymiana zdań, przypomnienie przedsionka Parlamentu w Ottawie, a tak – pomyślałem sobie – znów muszę żyć nadzieją na jakieś nieprzewidziane spotkanie, i to w czasie bliżej nie określonym, kiedy mi może odpowie na pytanie, które zostało jednak nie wyjaśnione do końca i ciągle, aż do tej chwili, nie daje mi spokoju: dlaczego wtedy wpisała na płachcie kwestionariusza – zamiast po prostu Judite K. – nazwisko-symbol Maria Chapdelaine?