12274

Szczegóły
Tytuł 12274
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12274 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12274 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12274 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRZYSZTOF PIECHOWICZ TO SAMO NIEBOTA SAMA ZIEMIA Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Źródła poezji tkwią w niespodzianej umiejętności wydobywania z języka znaczeń nagłych, pobudzających uczucia i wyobraźnię. Niewielu poznaliśmy poetów, którzy wprowadzają na tę drogę. Piechowiczjest jednym znich. Lektura jegowierszywymagaskupionej uwagi, niemal fizycznegowysiłku. Albowiem trzeba stopień po stopniu wspinać się ku zrozumieniu, które pojawia się jedynie w konkretnej rzeczywistości sztuki. Dlatego twórczość Piechowicza przywraca odświętność naszym, częstobezradnym, poszukiwaniomjedności iporozumienia, poszerza doświadczenie codzienności. Oto możemydotknąć ,,innego świata”. Wulotnej, kru-chejchwili poetyckiegoolśnieniaspotykamyrzeczyduchowo uszczęśliwiające. Zawsze jed-nak chodzi o przeżycia wywiedzione z człowieka, a zintensyfikowane przede wszystkim przez kontemplację piękna. Wizja świata, jaką tkają te wiersze, rozgrywa się pomiędzy ta-jemnicą śmierci i tajemnicą śmiechu. Właśnie śmiechu, nie — radości, gdyżta ostatnia bywa, niestety, wyrazem fałszu. Śmiech natomiast wyraża sposób obecności — nadzieję, żedosko-nałość moralna bywa możliwa. Tak więc w twórczej działalności Piechowicza zdarzyła się zastanawiającawspółzależność: świadomość własnej przygodności ubogacona została wiarą, żepiękno zbliżado prawdy, a uczciwość życia i tylko ona tworzyjakość poetyckiegoprze-słania. Piechowiczofiarowujenamdar obrazowaniatak specyficzny, odmiennyod przyjętej potoczności, żeażdziwi i zapraszado tajemniczej współobecności: obrazy,magię, przypusz-czenia najśmielsze. ks. Jan Sochoń VI '91 W LESIE ADWENT Trzasnęłydrzwi i zgasło światło. W oknie obraca się gwiazdy oś. Jest bardzo cicho a nie jest wcale To śnieżna mowa aniołów czy Ognia wieczny Żal. We mgle dom rośnie drożdżyw dzieży Zaczyn Pleśń próg przekracza schody Zieleni Każdyprzedmiot znacząc W którym się przeglądasz Nie sam Jeszcze czekasz Skoro ostatnia będzie śmierć. TEN WIERSZ PRZED BURZĄ do „Sceny Zwiastowania” Wita Stwosza Ten wiersz przed burzą to żaden szyfr.Zwyczajny posłaniec blaskuWilgotna kulka pierza. Chociaż po niemym kołuje niebieTo nie metonimiaTo gołąb Pocztowy z obrączką stalowej poświatyZcieniem wosku na skrzydle i pieczęciąW dziobie. Wiosłuje siwyłosoś droczy sięZ potokiemObiecanych ławic skądDonikąd. Skąd. Łuska sztyletu rana Pełna łaski bólu Co wcale nie boli. Sucha kropla światła Wźrenicy powiększonej. Słona błyskawicaNa ustach oniemiałych. MOSTY WEWNĘTRZNE Nie wolno milczeć bo to muzyka Fałszywych sfer Lecz łączyć Stworzoną Ze stwarzającą (niech stanie się) Głoską Skoro wewnętrzny Zaledwie Jewiąże Most nad przepaścią Oddechu. MOZART Pod słońcem świecącym najjaśniej Bo z Hellady Po łąkach najjaśniejszych bo wprost zCezarei Przezsamego cesarza w cesarskie pawilony Świeżo naniesionych Wśród najautentyczniej antycznie jasnych kolumn Bo tego poranka najmodniej wzniesionych Mozart najklasyczniej oto się przechadza Wchwili najchwilejszej bo zupełnej właśnie Bezrożków angielskich w kieszeni katarów Primadonn fałszywych weksli i falsetów. Najwyraźniej klasycznie maestro zaisteO Stwórcyrozmyśla Maestro samym Bogu. „Mój Boże ja tutaj ja teraz na zawszeWszędzie i w zaułkach Pragi i w StambuleIwszczynąprzeżartychSchonbrunnu antyszambrach. A mógłbym żyć nigdzie więc wcześniej na przykładGdyjeszcze niebyłeś moim BogiemBoże. Bo byłeś wprost sprzecznie Wielkim CyferblatemW takim Cieniu swe życie zaledwiebym przeżyłPrzezsen słysząc jak dzwonisz na próżno śniącZa późno to za wcześnie sekundąPo sekundzie grypą już śmierciąNa zawsze Całkiem bez oblicza i nieobliczalnieBoże Telemanna Haendla albo GluckaBacha nie wypomnę bo byłBachZapomniany. Moje Requiem na mękę nie TwojąMój BożeAleśmierci samejBy Tamtego po wieki najwieczniejsze ProchyW harmonii tuliła Byś Ty nazbytwcześnie nie zasnął miBoże Dźwięku Dokonany Bo w dźwiękuPrzemijania Dozwalaszsię dotknąć NieskończonyZmierzyćObolałym bokiem z cierniKamertonu Nim włożysz o Najbielszybiałe rękawiczkiLub białe kaftanyO Boże Schuberta lub Boże SchumannaNiechże z moim Boże zdążę skonaćBogiem.” Mozart jest wzruszonyi kurzwokół sypie To puder z peruki motyle narkotyku Czywapno bo gasną Słońce i kolumny i łąka najjaśniejsza Królowa w masce czarnych gwiazd wschodzi Ryzykownie Lecz czysto niebotyczna W obłoku koloratur Nad trupem bez imieniazbiorową Mogiłą Szczerzy złote Kły. JESZCZE JEDEN DZIEŃ O zmierzchu jaśnieje Pismo mroczne Dnia. Ten Co je czyta Nocą Której sprosta Literze A którą zechce Ocalić JÓZEF PRZEZ BRACI DO STUDNI RZUCONY Jego nie śniłem więc to chyba sen Powróz na ustach wokół stóp wijące Się gniazda pustynnych węży A palce lepkie od pierza i ciał Rozkładających się przepiórek. Nad głową wysoko korona z kamieni Wiązanych cierniema jeszcze wyżej W pokłonie zastygłygwiazdy miecz. Maleńka zawiść niewielka ilość srebra Się uporały Zczym lata terroru gróźb oblężeń Na próżno walczyły. Mój kraj jak ziarnko gorczycysię rozrósł Wgranicach imperium obcej sobie mowy. Przeze mnie i dla mnie Wokół mnie Ten pejzaż Kaina kamienny Nóż blaskiem purpury Zdobiąc ramiona moje szyję Na ścianach wapiennych rozprasza smugi Kolumny pokoleń w morzu Czerwonym od ognia Niezasłużonej ofiary Krwi. Niechby choć jeden z mych braci zszedł I ujrzał tu właśnie moje wywyższenie. Lecz oni żyć będą długo na oślep Dotykać znaków przeczących Wciąż sobie Iśpiewać w szałasach zamierzchłe pieśni Wolnych pasterzy. Kiedy po latach staną przede mną Nie rozpoznają swych rodzonych słów Dziwić się będą dlaczego składam Daninę snów swych okupantowi Dlaczego czekam nie wracam z nimi Gdzie siew zaledwie pęcznieje Cedrowy Kowal trzech gwoździ nie wykuł Jeszcze. 1987 ODPOCZYNEK NA PUSTYNI Razem dla siebie Niepojęci Icoraz dalsi Jak dni nie tak dawne gdyBóg Mieszkał w obłokach ponad obłokami A już przesłonione tysiącami lat Jak wzgórza Betlejem rwetes pasterzy Z pierworodnymi przybyłych na spis Nie oglądając się Weszliśmy W jałowy pejzaż. Byliśmy sami. Milczeniem było To osobliwe sobie osobne Ciało Rodziny. Czekając Aż nieśmiertelna cząstka Zaczerpnie Zfatamorganyrealnejzieleni Za złoto magów kupiony osioł Kołysze Dziecię z krwi która wiąże Sycąc się cierniem ogień i lód Maria poprawia rzemyk u sandała I nieruchomieje Schylona jak róża Pustynna lecz pełna Księżyca chłodu mleka I ja Wśród nich wątpliwie Niczego nie pojmując Jedyny Śmiertelny Choć nikt Nie zapisze Daty mojej śmierci. 1987 JÓZEF Z ARYMATEI Czasu nie było więc to nie odwaga Nieludzki pośpiech nie ludzkich Wydarzeń Uśmierzył nienawiśći ludzki Lęk. Sam niewiem kiedyzmyliłem Straże By zamroczony odorem krwi Klęknąć pośrodku Dziedzińca. Skrzepyw żłobieniach akantowych kolumn Skrzepyw szczelinach kamiennej posadzki Pierwszy ujrzałem Jak broczy Imperium. Więc czyją Zaprawdę Klęskę świadczyć Miałem. Okupant o twarzy nabrzękłej Topielca Zczarną przepaską na oczach Nie na mnie czekał. Kiedyaktzgonu Przedkładałem On ręką brudną choć śliską Od oliwy Drewnianym kielichem rzucił w moją Stronę. Czerwień obmyła nasze Cienie Łącząc je w jedną Otwartą ranę. Dwa słowa Krótkie nie I tak Wzbiłysię na raz z obrzeża Naszych ust Strzęp kruka wbił się w bok Gołębia Się Dokonało Najprostsze Z przymierzy. Wieczność iśmierć zastygłyW uścisku Czasu nie byłoLeczSzabas jaśniał JużwschodziłW purpurzePodwójną pełniąKsiężyc. 1987 JUDASZ Tobie rozkwita Księga Rodzaju Wtchnieniu zaledwie odmienia się W nieprzewidzianych barwach woni W odbiciu podwójnych kształtów Przymiotnik bezrzeczy nieczynny Lecz niezawodnyrzekłeś więc Rzeczny się staje. Tobie zanielską zaiste cierpliwością Wyrocznie z przekorą tasuje żywioł wszelki Nawet gdyskrzydło nieba tobie strąci Zatopi lub spali nim ciebie porazi Ognista nagość zdążysz Zachłysnąć się daną ciszansą. Cokolwiek wypowiesz zdarzysię później Czywcześniej godzinyjeżeli istnieją Itak nie zdążą tu wstępu nie mają. Cokolwiek wypowiesz więc w każdym Języku już zapisane w twej rodzonej Mowie. Ale jeżeli poza twoim wyborem To dokonało się Lepiej Gdybyś się nie był nigdy Narodził. Ztakiego nadmiaru Nikt Cię nie wyzwoli. 1988 W LESIE Zrywa się wiatr lecz bezszelestny Z umarłych unosi się martwy Liść Przysiada na włosach. Nad głową zapala się czerwony Płomyk Wtakiej to chwili krzepną Żywioły. A kornik wędruje pokornie w głąb Kory Wzastygłej żywicy komar składa Skrzydła W konarach buku wiewiórka łowi Echo wtulone Wrudość kałuży słońca Chmur Jakże niebaczni Świadkowie Zwiastuna Już gasnącego Wstu ognia Językach. 1989 KUSZENIE na samych sobie ponosząc zapłatę (Rz 1, 26) Wyrok więc zapadł. Lecz wybór nadal do ciebie Należy Żałosnywybrańcu Nadmiaru Którynad pięciu brzegami Zmysłów jak pies warczy Wżarłocznym przy tobie Czuwaniu. Posłuchaj zanim nazwa l dźwięk się przejrzą Wsobie Ktoś zrzuca perukę z drutu złoconego Pokrwawioną togę. Czywidzisz Bezsilny przecież się uśmiecha Twoim gestem unosząc rozoraną dłoń Zroszonym śliną palcem lepi od początku Twój słuch i twój wzrok i twą kaleką Mowę Gdymłotek wypuszczonyze spoconej dłoni Sędziego z przepaską na trójkątnej twarzy Głucho wystukuje abolicję Chwalę Czyją jednak miażdżąc. 1989, II POWRÓT ŁAZARZA 1.Skąd powracami jestem Bo właśnie Nazwany A jeszcze bezgranic Obok Swego ciała. Ono gnije jeszcze Lecz bok swój Już lepi Choć z gliny nie mojej Obok mnie Wrodzaju Nie męskim nie żeńskim Nijakim więcjakie Biodra pragnie Sklepić Na czyje wezwanie Błotem obrzucając Tego Co mnie wołał Już Trupa w koronie Z pozłacanych cierni Imacza w Jego Otwartym już Boku Palce sine Wciąż Ale w znak zwinięte Zapytania pięść Wątpiąc w powrót Własny A w czyim imieniu Wczyjej wątpi mowie Skoro On Już zamilkł Na tym wzgórzu Na tamtym Strzęp po sobie Echa Czyciała zostawiając Cień Bólem wykrzywionych Wykrzykników palców Rozpostartymiędzy Mną Imoimciałem Łączynas Na zawsze. 2.Skąd powracamgnijący I kto czeka w domu Wlustrze za zasłoną By strzyknąć w mój oddech Kwasem z zimnej piersi To stupierśna matka Rodzona mej Śmierci A kto w sercu moim Od nowa łopoce Imiłośnie kwili Przelotna lecz trwała To jaskółka śmierci. I kto w moim cieniu Wieczorem się łasi Aby bok mój nocą Biodra me znów posiąść Wierny cień mej Śmierci Kto gra w moich palcach Gdysię podpisują Pod wyrokiem Śmierci Tego Któryskona By wemnie Pokonać Siebie jeszcze Raz Ja Rodzony Śmierci. 3.Skąd powracamw bieli Oniw czerni ja w bieli W biel okutyz bieli Białą krwią cuchnący. A mój biały oddech Różę w szron zamienia Mrówka na mej stopie Z przesytu bieleje. Gdy kos śpiewem białym Czerw Wmej krtani wabi Kogo kos oczernia Nut blaknącą czernią Przed kim róża w czarny Mszyc się stroi welon Mrówka strzyka ropą Wymieszaną z błotem Na czyją to stopę. Zagranicą bieli Nic już Poza bielą Gdyw biel źrenic sypią Chleba węgiel obrok Kto obroku czerń skórki W białyzmienia obłok. Kogut dwakroć pieje Biały dziób Wmym boku Ale wzroku czernią Śniedzią lustraściele Komu o zaraniu. Więc kto o zaraniu Kość białą obnaża Wczarnym sercu płonąc Czerń w biel przeobraża Po trzykrotnym Pianiu Kto znów do mnie Woła W bieli zczerni Cały Mnie się Zapierając. 4.Skąd wracam zapomniałem Zapomniałem Że będzie co było jest Teraz Zapomniałem jak mogłem Ostrzec Przed tymco się z wami Stanie już Zatydzień Co się z wami stało Już Za tysiąclat. Zapomniałem siebie Przed sobą Obosiecznym Ostatnim Argumentem. Ja w bandażach przegnitych Wymuszonyspójnik MiędzyZa Lecz Przeciw Ja umarły Wspólnik Śmierci już Zatydzień We mnie Na tym wzgórzu. 5.Skąd wracam tak samo Ztą samą w wątrobie gnijącą komórką Ztą samą bruzdą na czole Ztym samym grzechem kwaśnym odorem Ztych samych ust Ztą samą pokusą tym samym powodem Tak samo płytkich serca uderzeń. Nie pomniejszony o żadną ułomność Jednak powracam Dlaczego nie w czułkach mrówki żałobnicy Co razem z martwymi urąga z obrotu Gwiazd i ze śmierci Świecąc w ich biel czernią swoich Snów Albo w nieczułej na drżenie palców Kostki do gry A los bym zbawiał Od nagiej ironii wszelkiego przypadku. Zziemi powracam jednak nie solą By przeżyć kataklizm jak Żona Lota Beztrwogi wpatrzeć się w pożogę Nieba. Czyżaden wybór do mnie nie należy Skoro powracam Chwiejniejszy niż Kruk Co za nic ma wierność Granicom mórz miłości Tobie Albo jaszczurka Co za nic ma wierność Śmiertelnym granicom własnego ciała I nieśmiertelnym granicom ognia. Bardziej zależny od światła niżliść Wskórze tchórzliwej Tej samej Gdyprzeszyć ją samym wspomnieniem Bólu. Wtym samym domu przysiostrach Tych samych Własnego powrotu się zapierając Kiedy opuszczasz siebie samego Na moich oczach tak samo Zawistnie Śledzących żywot jednodniowy Łątki Tak samo gasnących. Przemijam Tak samo. 6. Skąd wracasz umarły przecież Pogrzebany Gdy dusza z boku Twojego Uciekała Na piersi gnijącej przysiadł ci Archaniołczy demon Słyszałeśkrzykogniaczy szum Eonu Modliłeś sięza nas czy naszemodlitwy Wskroś przebiły Kamień Do kogo ramiona i psalmy Wznosiliśmy Brodziłeś w wodzie Bez światławraz z wszystkim Co martwo stworzone Stok oświetlałeś Góry Ocalenia Czyszczyt widziałeś i gdzieSzczelinaMiędzy dobrymi i złymiCzyjest Głęboka czy błękitnaI ktoW niej mieszka – Nie wiem leżałem w bandażach słuchałemModlitw godujących w moim uchu mrówek Mój wzrok ukryty pod krążkami monetBielą czerwi syciłWłasną tylko biel – Zatem kim Ten Pośród nas Któryciebie wołałChoć nikt nie chciał tego – LeczOn zamnieSkona Któż z was nie chce tego 7. Skąd wracasz ze śmiercią Wtwych ustach w twym boku Cuchnąc szczurzą sierścią Jednak krwią znów broczysz. Zbyteczna Zbyt Spóźniona Wyzbyta zsił w bandażach Zbutwiałych Pomylona Czyimi ustami twaśmierć Wymodliła Wieczny swój spoczynek Jeśli ku nam kroczysz Wczyich gniła żyłach. Wczyim boku ryła Śmiertelne przesłanie Posłane sobie Samej. Gdy dłoń zimną jeszcze Maczaszw swoim boku Gdyprzecierasz oczy Ona w naszych oczach W swymśmiertelnym dreszczu Wypuszcza z rąk topór Lecz na czyją Szyję – 1987 NIC NIE PRZEMIJA WADWENCIE Jeszcze niebieskim jest ciałem księżyc Bo jeszcze odmienny Bo jeszcze czuwa nad chorym oddechem Zmęczonych trwaniem rzek pól i lasów. Isłońce choć brudne oświetla jeszcze Wszystkie naszew przemijaniu Codzienne sprawy Twarze. Więc kto za drzwiami Niespodziewanie jak złodziej Przyczaiłsię Czeka Na klamce dłoń zupełnie obca Zostawia rysunek papilarny Nieludzko długa linia Życia czyśmiercizakrzepła Plamka. 1988 WYWABIANIE PLAM Plama na białym kołnierzu na jakiej ulicy Plamywywabia firma „bracia oraz s-ka”. Na murze plama po szyldzie Na czyjej pamięci Tłusta plama śmierć czyja Skoro cudza zawsze. Biała plama sumienia na honorze Plama Musset amoże Puszkin Plama krwi na śniegu róża czy konfetti. Szczęk zbroi woń malin mordercza Poświata Splamione lilie dłoni Rdzy plama Na czole Zwidyromantyczne lecz plama Na mundurze Zwiad lamp policji śledczej Dystynkcje zdarte ordery Na polanie słońce płomienne liści Plamy Plamka na potylicy. Biała plama Historia Bez dat na grobach bez nazwisk Ibez odcisku palców. Bezświadków słów i wosku Łączą się przymierza Watramentu plamie Zanurza się biała łódź Pełnacyfr Blaknących. Pod nieba białą flagą Kołuje Kruk. Plamywywabia Firma II1990 REZERWAT Panu Jarosławowi M. Rymkiewiczowi Czyto jest moja mama Ta ośmioletnia Dziewczynka Co właśnie o żagiew progu Potyka się krwi nie widzi Jak po kolanie spływa nic to biegnie W głąb Ogień Za ogniem w ogień po ogniu Zwiadrem na wodę po ogień Z kokardą wzburzoną ognia Nad stawem płonącym czoła. Szare jak popiół źrenice trawione Gorączką lustra Ztoni wynurza się ptak Ognisty na sznurze bielizny Sur les pointes bawełniane Pończochy płomień brokatu Na rudym strzępie Gorsetu. Na zdjęciu gdzie razem brodzimy Wliści płonącej kałuży Ja oraz mama wiewiórka Ogień futerka gubi i bezszelestnie wskakuje Na gałąź z gałęzisuchej W głąb Klonów które tej wiosny chyba Nie zakwitną. Idzie na deszcz Kwietniowy Dogasa w ognisku rąk Śniedź fotografii popiół Z popiołu ogień Wciąż Wiadoma rzecz. 1989 DIAGNOZA Nie na przetrwanie a trwałobyWiecznie.Beznadziejnie trwałe a bo krucheWłaśnie. Po książek pokoleniach o skórce zżelazaGłuchy śmiech czyrdza.Po książkach pokoleń o kartkach z marmuruKonfetti pogasło czy wapnoGaszone. Żadne to więc z książęcych preciozo manufaktur Na wszelki ubytek Okruch w całości Nie dekoracyjny. Bezszansy na rozpoznania ostateczny Morał Kiedygubiąc oddech brzegów kresu swego Dobija samotnie Dlatej to gwiazdy Nowej Zchmur pętlą Pod brodą Głupio uśmiechnięte jakbybyło Jedno Albo wcale Nie Dlaczego tak Boli. BUBLICZKI Łódź pusta odpływa chociażzanurzona Spóźnił się więc pośród ściętych szronem trzcin Czeka daremnie z uniesionych dłoni Strumienie atramentu spłukują ślad życia Wszelkąścieżkęśmierci. Zaginął w sierpniu lipcu bardzo dawno temu Skąd znowu skoro jest i nie jest To sen Zapach bejgełe dziewczęta ze szwalni Frak kończą śpiewają Bubliczkigorące bejgełe Ach kupcież bubliczki gorące skąd znowu Ta łódź bez odbicia nad rzeką mgła sosen Dymy chmur cyprysów sztucznych miast pokoleń. Manekin ze szwalni padł w trzciny na twarz Otwór w potylicywypełnia bulgot fal. Nic Nie przemija. – zaginionemu w 1920 roku I 1990 CZEKAMYNATRZECH KRÓLI, MYJEMY OKNA NA ZIELONE ŚWIĄTKI („Nowa Fala” się prywatyzuje) 1. Po zmartwychwstaniu bezwiny przymiotnika. Choć wciąż bezśniegu styczeń w kaloryfer Stuka żywioł czyecho do drzwi dobija Orszak znużonych gości po trzykroć Egzotyczne i spragnione soli Wielbłądy kolorów objuczone błędem Rojące się od złota złoty przezroczysty W obłoku kadzidła a pierwszy najstarszy Zmirrą śmiertelnieszary. Za nimi czwartybez gwiazdyczarny To znaczy po kolędzie? Znaczy Krzyż, na drogę Iświęcona woda a kyszrozleniwiony A kysz czas celowo wszakże opóźniony A niedokonany a kysz. Po raz trzeci w cudzysłów zebrany Imiesłów zbiorowyi nieczynny Donos bez podmiotu na wszelki wypadek. 2. Po wizycie zatem i jak po rewizji Albo po awarii (czytajcie Ewę Lipską) Niewymowny nieład to już, nie te kraje Granatowa jaskółko rozpaczywołaczu Sio mi z parapetu osowiałe bierniki Skulone z zimna w zazdrostkach Plotki narzędników Pardon pracująca maso dopełniaczy Spocznij przejdź na stronę osobiście bierną Z poręką odwrotu w osobiście zwrotną Gdyrozliczysz księżyc ze zwarzonych wiśni Wmaju i pierwszych Wgrudniu poziomek i malin. 3. (Zstąp ku moim ustom chmurna gołębico Izmyj z ich kącików pianę hipostazy Ichroń od wszelkiej zbiorowej metafory Gniewu czerwieni Strachu). TRZY PASTORAŁKI 1. Rumunia– Wigilia 1989 Zło nie istnieje Przynajmniej w granicach Słowa Narodzonego w imperium Mowy Umarłym i żywym Bez granic Próżnego jednako 2. Scena Alternatywna Jak Dobrze Że Polska Właśnie Pospołu Każdemu Ojczyzną nie niem cy czy li przykład zbiorowy odpowiedzialności sprzeczność podwójna liczba bezcyfry osobnej twarzy nieobliczalna nazwa a Nasza Ni chłop ni baba Boć Ojciec WyzbytySwojego Rodzaju Cudeńko zaprawdę Za milion dolarów Korona z próchna W ustach Na zębie z porcelany 3. I znów „Barbarzyńcy” Barbarzyńcyznów są Blisko. Szczury pierwsze wietrzą obcyzgiełk Izamiar. Zworeczkami trwogi u ślepi na oślepŚcieżkami podziemnymi soli oraz mąkiOpuszczają miasto raz jeszcze jak na dłoni Serce miasta w dłoniach z azbestu przywódcyLedwie kartką czystą intencją bez planu.Przywódca jakże czuły na wszelki przypadekW kitlach jak stulistna róża lecz zżelazaW kieszeniach posążek gipsowej KasandryA również mosiężny fragment skrzydłaNike.Przywódca jakże chirurgskupiony nad ciałemWbija chorągiewki w krwioobieg uśpionyLas flag co jak żądła palą wszelkie mostyUlice zaciemnione topole i studnie. Jednak barbarzyńcysą już nazbyt bliskoPochowani w barwach z ochronynarodowychLuksusem szczerości płacą szczerym złotemNadziei i męstwem w hotelach welwetowychWtuleni w błękit kurzu w cień kolumn katedryKu stropom wznoszą palce patriotyczne pieśni. Śpiew lawina śpiewu przelewa się w puste:Muzeum bezmadonn brązowych pejzażyIrzeźb białookich nie nudzi już porządkiemEpok i ich skutkiemUkazuje oblicze jak sfinks zapatrzoneW przyszłość bezwyrazu. Przywódcateż milczy w aureoli ogniaProstuje się nad miastem dumny oraz zbędnyJak królowa pszczółCo zimą snuje wiosenną opowieśćPrzezsen przeliczając swój ginącyDwór Do lotu Się prostuje. Później leczzawcześnieŁupem się podzieląPanBóg geografia Milczeniem ostemplująBóg WielkiHistoria Jak zawsze więc wszędzieZawszystko więc za nic Odpowiada Bóg. II1983 BEZSILNE NAWOŁYWANIA STARYCHTANG autorowi „Bezsilnych nawoływań starych tang” 1. A skąd powraca Tamta Bezwietrznaróża Powrotów Powrotność (co bezpowrotne) Powrotu tkanka Chociaż gnije Nie Rozpada Się Zatem Staje W której Tamtej chwili Przestrzeń niczyja Zzegarem Bez wskazówek Bez przyszłości Panna. 2. Och nie Rozpraszajmy (tak wątłej wątpliwej jakże wątpiącej). 3. Gdyłowi dźwięki Zza siedmiu gór i rzek Nie rańmyjej Woskowych uszu Płyt szmerem W kurzu Moli unisono Wlistach albumach beretach Zdobiących piszczele Papciach. Jej selektywny Optymizm Nie znosi łzawej tandety. 4. Na cóż poranne poZmierzchu żalePo tamtych. Odeszli. Oto przychodzi wiecznie Spóźniona Córkamiłości Bo przecież przeszłą Miłość nam wręcza. (pochylmygłowynad trupem). 5. To cóż gdy lekko Pomylona Z przekorą sny Miesza najdalszych Umarłych i żywych Majaki. (kto z was śnił tej nocy no kto moich najbliższych). 6. Przecież gdy zbiorowy Budzi ją sen Jaśnieje Jak łza konkretna cząstka Wyobraźni A choć nie zna granic Nieomylnie przenosi Na wiadome Łono (w kołyskę szczątków). 7. Mówimy o niej Krucha No tak Porcelana (a szron w listopadzie a niebo w kałuży) I drwimy Ulotna Gdyczepek zakłada Swojej Miłosiernej Siostrze Amnezji Iskrzydła prostuje Jak w bursztynie Pszczoła 8. (któż z nas ją prześni któż jeszcze ją przetrwa). ILUZJONISTA Milczenie A tylko Takie Co w usta nabrany potok Wody Zamieniaw ogień Słów Które się dziwią Sobie Plącząc języki Jak musujące młode Wino – Skoro więcmilczysz Ty ITy i Ty – 1989 REDUKCJA Odjąć Przymiotnik od barwy Rzeczownik od rzeczyjemu przynależnej Czasownik od czasu w którym przemija właśnie Jest. Tak właśnie Teraz Pęka komórka w kolcu róży Pod korą trzepocze kornika serce Budzi się Bógziół i szyjek Trzcin Bez balastu Nadmiaru W ogniu chwały na chwałę Ognia Jeszcze śpiewa Ogniem zachłyśnięty Bez winy nareszcie Bez końca Ostateczny. MOSTY WEWNĘTRZNE—II Stoisz, na moście Któryjak Wszystkie Za sobą w sobie Przez ciebie Palone Istnieje Dopóki drżący dotyk Wiatru Nie skradnie z obrzeża Ust Płomienia na wieki Wieków głoskę. OBŁOKJAK OBŁOK Popatrz daleko Jeszcze przestrzeń Obłok Syć hojnie to żadne Ciało Sam przemijasz przecież Zraną na podniebienu Po słów jaskółkach co w niebo Wbijają się (słyszysz) W bok jego By dotknął należnie Wczesny Sinego obrzeża twych Ust. Popatrz Nabiera połysku Kruka kamienia gołębi. Popatrz nie cały Przemija Gdzie kresu niepewny Obłok Znów tylko Biel.