1224

Szczegóły
Tytuł 1224
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1224 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1224 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1224 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

NR ID : b00081 Tytu� : Ojciec zad�umionych Autor : Juliusz S�owacki Wst�p Od autora Dla obja�nienia nast�pnego poematu potrzeba mi nieodbicie powiedzie� kilka s��w o kwarantannie na pustyni mi�dzy Egiptem a Palestyn�, blisko miasteczka El-Arish. Wymys�em to jest dziwnym Mohameda Ali, �e mi�dzy dwoma swoimi pa�stwami naznaczy� my�l� na b��dnym piasku granic� i pod kar� miecza zmusi� wolne Beduiny rozbija� w tym miejscu namioty i �y� przez dni kilkana�cie pod dozorem stra�y i doktora; inacz�j za� z Egiptu do Syrii dosta� si� nie mog�. Podr�uj�c na wielb��dzie musia�em podobnemu ulec losowi. Po o�miu dniach drogi przyby�em z Kairu na smutn� dolin� piaszczyst�, abym na ni�j przez dni dwana�cie zamieszka�. Zrazu poj�� nie mog�em, jak miejsce puste, bez �adnego domu, b��dnym piaskiem zawiane, mog�o prawu ludzkiemu podlega�; ale miecz baszy zdawa� si� wisie� w b��kitnym niebie nad g�ow� moich przewodnik�w Arab�w, bo przybywszy na dolin� kwarantanny kazali zaraz ukl�kn�� wielb��dom, a w twa�rzach ich czarnych wida� by�o g��bokie poddanie si� ludzi wolnych pod prawo strasznego cz�owieka. Przyby� dok tor z miasteczka El-Arish; pierwsze to by�o miasteczko, kt�re od wyjazdu z Kairu obaczy�em z daleka, a doktor pierwszym napotkanym cz�owiekiem. Pan Steble, tak si� nazywa� �w lekarz, emigrant w�oski, o�eniony �wie�o z pann� Malagamba, s�awn� pi�kno�ci� na Wschodzie, o kt�r�j Lamartine z takim uniesieniem rozpowiada, stara� si� natychmiast m�j pobyt pod otwartym niebem jak najwygodni�jszym uczyni�; wyda� ze sk�adu kilka namiot�w dla nasz�j podr�n�j gromadki; a jak si� p�ni�j dowiedzia�em, r�czki jego �ony grz�z�y w bia��j i srebrn�j m�ce, aby mi na chlebie europ�jskim nie zabrak�o. Roz�o�ywszy si� pod namiotem przywyka� zacz��em do smutnego widoku, kt�ry mnie otacza�. Opodal nieco rzeczka, sucha prawie a� do dna, przerzyna�a piasku dolin� i sz�a do morza, za ni� szara wst�ga palmowych las�w; od p�nocy b��kitna szarfa Morza �r�dziemnego roztr�ca�a si� o piasek i smutnym gwarem fal nape�nia�a ciche nad pustyni� powietrze; nad morzem za�, na piramidaln�j piasku mogile, b�yszcza� bia�� kopu�� ma�y grobowiec Sze cha, straszny, albowiem tam, w jego lochach, sk�adano umar�ych z d�umy; a za� architektura jego i ��tawa bia�o�� nadawa�y mu poz�r ko�ciotrupa. Z innych stron wzg�rza piaskowe i na nich stra�y namioty, i patrz�cy na kwarantann� stra�nicy w jaskrawych orientalnych ubiorach; w �rodku za� doliny niby sto�ec piaskowy, z kt�rego muezin obwo�ywa� dono�nym g�osem wielko�� Boga rano, wieczorem i w nocy. Wszystkie te obrazy czytelnik drugi raz odbite znajdzie w nast�puj�c�j powie�ci; a poka�� si� mu we w�a�ciwszym �wietle, albowiem, je zobaczy przez �zy ludzkie. Co do mnie, przywyka� zacz��em do mego namiotu i podoba�em sobie w ciszy piasko�wego stepu i w szumie morza, do kt�rego brzeg�w pozwalano mi chodzi� wzi�wszy z sob� jednego z kwarantanny stra�nik�w. W wigili� Bo�ego Narodzenia (1836 r.), kiedy z t�j spokojn�j pustyni my�li moje odbieg�y a� do daleki�j ojczyzny moj�j i ku owym dniom, kt�re dawni�j sp�dza�em na ucztach w gronie rodzinnym, okropna burza przewiewana wichrem z Morza Czerwonego na �r�dziemne, gruch n�a w nocy i pola�a si� deszczem piorun�w na m�j namiot oddalony od ludzi. W smutne i zamy�lone o kraju serce zacz�o wchodzi� powoli przera�enie... Szeleszcz�cy od wichr�w i deszczu namiot chwia� si� nade mn� i zaczerwieniony od piorun�w, wydawa� si� ognistym i strzeg�cym �o�a bezsennego cherubinem... Wicher mi zagasi� �wiat�o, a wilgotny knot na nowo zapali� si� nie chcia�. Pr�ne tu by�yby opisy; albowiem wielko�ci� biblijn� nacechowana by�a ta burza w pustyni - Anhelli my�la�, �e ju� przyszed� wicher, kt�ry go z ziemi zwieje i zaniesie w krain� cich� - przesz�a jednak ta bezsenna noc zgrozy, a gdy nad rankiem wyszed�em z namiotu, chmury �elazne okrywa�y niebo i drobny deszczyk zasmuca� powietrze. Ale nie tu by� koniec przestrach�w; krzyk Arab�w uwiadomi� mnie o nowym niebezpiecze�stwie: owa rzeczka, gdzie wczora zaledwo nitka wody s�czy�a si� po piaskowym korycie, nabrzmia�a nocn� ulew� i srebrnymi pletwami prosto bieg�a roztoczy� si� po dolinie, na kt�r�j sta�y nasze namioty; zaledwo kilka chwil czasu z ostawa�o do ratunku; unie�li�my za pomoc� Arab�w namioty nasze na najbli�sze wzg�rze piaskowe, a zaraz po nas przysz�a woda nape�ni� owe kr�gi piaskowe, kt�re jako �lady naszych zerwanych dom�w zosta�y w dolinie. Zzi�b�y i ponury patrza�em ze wzg�rza na tryumf t�j biedn�j rzeczki, a patrz�c tak, dziwnego doznawa�em wra�enia. Bez dachu, bez ognia, bez pokarmu, doznawszy morskiego prawie na ziemi rozbicia, nie mog�em jednak uda� si� do bliskiego miasteczka, gdzie byli ludzie, ani prosi�, aby mi� pod dach jaki przyj�to i przy go�cinnym posadzono ognisku. A mog�y nadej�� okropni�jsze burze, mog�o nareszcie przyj�� morze i zatopi� wzg�rze, na kt�rym sta�em; a wszystko to trzeba by�o w�asnymi si�ami wytrzyma�, ocali� si� lub zgin��, pod okiem ludzi, kt�rzy si� mnie i rzeczy moich dotkn�� nie mogli i nie �mieli. Wyja�ni�o si� na koniec niebo, a ja, nauczony do�wiadczeniem, ju� nie w dolinie, lecz na wzg�rzu najwy�szym rozbi�em namiot; i przysz�y dnie pogodne, ciche, spokojnie p�yn�ce w pustyni. Drogman m�j Soliman, s�awny z tego i che�pliwy, �e by� niegdy� t�umaczem Champoliona, Roseliniego, Fresnela i wielu innych, opowiada� mi o swoich dawnych panach r�ne drobne szczeg�y ich podro�y i ze mnie zapewne zbiera� zapas ma�ych postrze�e�, kt�rymi b�dzie bawi� przysz�ych w�drownik�w. Wieczorem za�, usiad�szy na ziemi u wej�cia do namiotu, pi�kny ten Arab, z d�ug� brod�, o�wiecony wzieraj�cym mi�dzy p��tna ksi�ycem, �piewa� mi strofy z poemat�w arabskich, kt�rych d�wi�k niezrozumiany i smutna nuta ko�ysa�y mnie do snu. A wtenczas - mo�e mnie anio� sn�w okrywa� p�aszczem rycerza Solimy i naznacza� krzy�em czerwonym na piersiach, a za� Araba tego przemienia� w giermka �piewaj�cego smutne dumy z ziemi rodzinn�j. Lecz dosy� ju� o tym �nie tajemniczym �ycia mojego, o tym z�otym stepie i o tym namiocie, gdzie mia�em chwile spokojne, gdzie budz�c si�, przez roztworzone p��tno oczy moje napotyka�y konstelacj� Oriona, tak podobn� do gwia�dzist�j lutni zawieszon�j przez Boga nad biednym namiotem b��dnego Polaka. Dosy� o tym cichym t ygodniu �ycia - przemin��. - Wielb��dy moje zn�w ukl�k�y przede mn� i podnios�y si� z pielgrzymem zadumanym, wyci�gaj�c d�ugie, w�om podobne szyje ku grobowcowi Chrystusowemu; a kiedy ju� by�em o godzin� drogi ku wschodowi, obr�ci�em si� na siodle, aby raz jeszcze spojrze� na m�j namiot zielony; obaczy�em go na wzg�rzu i zdawa�o mi si�, �e sam wyszed� na miejsce wysokie, aby mnie po�egna�; a czy to ludzie pakuj�c rzeczy, czyli te� sam namioty nie czuj�c ju� w sobie mieszka�ca, wyrwa� kilka ko��w z piasku i skrzyd�em powiewa� za mn�, pokazuj�c mi swoje �ono czarne i puste. - Odwr�ci�em si� od t�j rzeczy, co mia�a serce rozdarte po mnie. A wkr�tce zacz�y si� pokazywa� na piasku lilije bia�e, zwiastuj�c, �e si� zbli�am do �y�ni�jsz�j krainy; i pomy�la�em, �e na te same kwiaty obr�ciwszy oczy m�wi� Chrystus do uczni�w swoich, aby si� nie troszczyli o jutro i o rzeczy z tego �wiata, patrz�c na lilie, kt�re B�g odziewa. Oto jest opis kwarantanny odbyt�j przeze mnie na pustyni; gorsz� daleko wysiedzia� �w starzec opowiadaj�cy nieszcz�cia swoje w nast�pnym poemacie. Historia jego bole�ci nie jest ca�kowicie zmy�lon�: opowiada� mi j� doktor Steble, kt�remu tak za ni�, jako za chleby i za uprzejmo�� dla mnie podzi�kowa�bym tutaj, gdybym wiedzia�, �e te kilka wyraz�w znajdzie go na pustyni. Ale czym�e jest dla niego wspomnienie w niezrozumia�ym j�zyku i wym�wione g�osem, kt�ry zaledwo si� tak rozchodzi, jak kr�gi na wodzie po rzuconym do ni�j kamieniu? Ojciec zad�umionych W El-Arish Trzy razy ksi�yc odmieni� si� z�oty, Jak na tym piasku rozbi�em namioty. Male�kie dziecko karmi�a mi �ona, Pr�cz tego dziecka, trzech syn�w, trzy c�rki, Ca�a rodzina, dzisiaj pogrzebiona, Przyby�a ze mn�. Dziewi�� dromader�w Chodzi�o co dnia na piasku pag�rki Karmi� si� chwastem nadmorskich ajer�w; A wiecz�r - wszystkie tu si� k�ad�y wiankiem, Tu, gdzie si� ogie� ju� dawno nie pali. C�rki po wod� chodzi�y ze dzbankiem, Synowie moi ogie� rozk�adali, �ona, z synaczkiem przy piersiach, warzy�a. Wszystko to dzisiaj tam - gdzie ta mogi�a Promienistemu s�o�cu si� od�miecha, Wszystko tam le�y pod kopu�k� Szecha. A ja samotny wracam - o bole�ci! Trzy razy wiek�w prze�ywszy czterdzie�ci, Odk�d do mego p��ciennego dworu W t�j kwarantannie wszed� anio� pomoru. O! niewiadoma ta bole�� nikomu, Jaka si� w moim sercu dzi� zamyka! Wracam na Liban, do mojego domu - W dziedzi�cu moim pomara�cza dzika Zapyta: "Starcze! gdzie s� twoje dziatki?" - W dziedzi�cu moim c�rek moich kwiatki Spytaj�: "Starcze! gdzie s� twoje c�rki?" Naprz�d b��kitne na Libanie chmurki Pyta� mi� b�d� o syn�w, o �on�, O dzieci moje, wszystkie pogrzebione Tam, pod grobowcem tym okropnym Szecha - I wszystkie b�d� mi� pyta�y echa, I wszyscy ludzie, czy wracam ze zdrowiem, Pyta� si� b�d�. - C� ja im odpowiem?! Przyby�em. Namiot rozbi�em na piasku. Wielb��dy moje cicho si� pok�ad�y; Dziecko, jak ma�y anio�ek w obrazku, Karmi�o wr�ble, a ptasz�ta jad�y, A� do r�k prawie przychodz�c dziecinie. - Widzisz t� ma�� rzeczu�k� w dolinie? Od ni�j wraca�a najm�odsza dziewczyna, Z dzbankiem na g�owie, pro�ciutka jak trzcina. Przysz�a do ognia i wod� z potoku, �miej�c si�, lekko trysn�a na braci. - Najstarszy - z ogniem zapalonym w oku Wsta�, dzbanek wody chwyci� w dr��ce d�onie I rzek�: "Sam B�g ci za wod� zap�aci, Bo chc� pi� jak pies, bo ogie� mam w �onie". To m�wi�c, wod� wypiwszy ze dzbana, Powali� si� tu jak palma z�amana. Przybieg�em - nie czas ju� by�o ratowa�. - Siostry go chcia�y martwego ca�owa�; Krzykn��em w�ciek�y: "Niech si� nikt nie wa�y!" Porwa�em trupa i rzuci�em stra�y, Aby go wzi�a na �elazne zgrzeb�a I tam, gdzie grzebi� zara�onych, grzeb�a. A od t�j nocy tak pe�n�j bole�ci Naznaczono mi nowych dni czterdzie�ci. T�j sam�j nocy Hafne i Amina Umar�y le��c na �o�u przy sobie. A patrz! - tak cicho umiera�y obie! �e cho� po �mierci najstarszego syna Oczy si� moje do snu nie zawar�y, A nie s�ysza�em, jak obie umar�y. I nawet matka w�asna nie s�ysza�a, Cho� wiem, �e tak�e t�j nocy nie spa�a. Rankiem obiedwie sine jak �elazo, Dwie moje c�rki zabite zaraz�, Wywlec kaza�em stra�nikom z namiotu; I porzuci�y nas! - i bez powrotu!... A jak doros�ym przystoi dziewicom, W�osami ziemi� zamiot�y rodzicom. Widzisz te s�o�ce w niebie lazurow�m? Zawsze tam wschodzi za lasem palmowym, Zawsze zachodzi za t� piasku g�r�; Zawsze te niebo nie splamione chmur�: A mnie si� zda�o wtenczas, nie wi�m czemu, �e s�o�ce s�o�cu nie r�wne z�otemu; I ju� nie takie, jakie by�o wczora, Ale podobne do s�o�ca upiora. A niebo, kt�re patrza�o na zgub� Mego rodze�stwa, moich trojga dzieci: Tak mi si� mgliste zdawa�o i grube Ziemi wyziewem i s�o�ca purpur�, �e nie wiedzia�em, czy pacierz doleci Do Pana Boga, co si� zakry� chmur�. I tak dni dziegie� przesz�o, cho� nieskoro. Reszta mych dzieci �y�a - wszystko czworo, Ma��onka moja serce mia�a l��jsze, I nawet moje dzieci�tko najmni�jsze �y�o i kwiatkiem nic chcia�o usycha� - Ja sam nareszcie zacz��em oddycha�; Bo nie wierzy�em, �eby wzi�wszy troje B�g mi chcia� zabra� wszystkie dzieci moje. O! by�a to wi�c piekielna godzina! Gdy patrz�c na twarz najm�odszego syna �mier� zobaczy�em! - Ach, ja go tak strzeg�em! - Pierwszy na twarzy znak wyst�pi� drobny; Nikt by nie dostrzeg� - ja, ojciec, spostrzeg�em. On do tamtego stawa� si� podobny; Stawa� si� jak m�j trup pierworodzony Z jasnego blady, z bladego czerwony. Patrz�! - Na twarzy plam �elaznych krocie - Wi�c zawo�a�em g�o�no: "�mier� w namiocie!" I pochwyciwszy go z taki�mi tr�dy Wynios�em na step, pomi�dzy wielb��dy, Aby go tam �mier� zgryz�a do ostatka; I �eby na to nie patrza�a - matka. Przy konaj�cym czuwali�my bliscy Ja z wielb��dami - na kolanach wszyscy. �ama�em r�ce i wo�a�em g�o�no: "Oby nie umar�! lub si� by� nie rodzi�!" - A tam nad palmy, z twarz� nielito�n�, Gdy kona� m�j syn, blady miesi�c wschodzi� I patrza�: - tego z pami�ci nie zatrz��! I nie wiem, jak ten sam miesi�c m�g� patrz��? Gdy skona� w moim ojcowskim u�cisku, Chcia�em go spali� na popi� w ognisku; Lecz ledwie ogie� zacz�� biec po szacie, Wyrwa�em trupa i rzuci�em stra�y - Ponios�o mi go czarnych dw�ch grabarzy, I lepi�j mu tam przy siostrach i bracie. Od tego zgonu i od t�j bole�ci Naznaczono mi nowych dni czterdzie�ci. Pod kr�giem s�o�ca jako krew czerwonym I pod namiotem tym zapowietrzonym �yli�my, s�owa nie m�wi�c do siebie, I �mier� przed sam� �mierci� udawali My�l�c, �e Boga oszukamy w niebie, �e si� ten ba�wan zarazy przewali. - Powr�ci�! - Anio� powr�ci� morderca! Ale mnie znalaz� bez �ez i bez serca, Ju� omdla�ego na bole�ci �wie�e, Ju� m�wi�cego: "Niech B�g wszystko bierze!" Mia�em na syna trzeciego cierpienia Powieki bez �ez i serce z kamienia. Bole�� ju� by�a jako chleb powszedni. I pod oczyma mi kona� m�j �redni, Najmni�j kochany w m�m rodzinn�m gronie I najmni�j z dzieci p�akany po zgonie. Tote� B�g jemu wynagrodzi� za to, Bo mu da� cich� �mier� i lodowat�, Bez �adnych bol�w, bez �adnych omamie�. Skona� i sko�cia�, i sta� si� jak kamie�. A tak okropnie po �mierci wygl�da�, Jakby ju� pr�nych naszych �ez nie ��da�, Ale chcia� tylko lice swoje wrazi� W serca nieczu�e, oczy nam przerazi� I wiecznie zosta� w rodzic�w pami�ci Z twarz�, co wo�a: "Jeste�cie przekl�ci!" - Skona�. My�la�em wtenczas - o rozpaczy! - �e je�li reszcie Pan B�g nie przebaczy, Je�li anio�a �mierci przyszle po nie: Dziecko mi we�mie - �on� - a po �onie Mnie nieszcz�snego zawo�a przed Stw�rc�... C�rka! - Ja my�le� nie �mia�em o c�rce! I trwoga o ni� nie gryz�a mi� �adna. Ach, ona by�a m�oda! taka �adna! Taka weso�a, kiedy moj� g�ow� Do lilijowych bra�a ch�odzi� r�czek, Kiedy zrobiwszy z jedwabiu osnow�, Oko�o cedru biega�a po trawie, Jak pracowity snuj�c si� paj�czek. Patrz! i ten pas m�j b�yszcz�cy jaskrawie Ona robi�a - i te smutne oczy Ona r�bkami z�ocistych warkoczy Tak przes�ania�a, �e patrza�em na ni� Jako na r�e przeze �zy i s�o�ce. Ach, ona by�a domu mego pani�! Ona jak ja�ni anieli obro�c� Najmni�jsze dziecko w ko�yseczce strzeg�a. I gdzie p�acz jaki s�ysza�a, tam bieg�a; I wszystkie nasze op�aka�a ciosy, I wszystkie nasze �zy - wzi�a na w�osy. Dziesi�� dni przesz�o i nocy tak d�ugich, �e �mier� ju� mog�a na gwiazdy odleci�. Dziesi�� dni przesz�o, dziesi�� nocy drugich Przesz�o - nadzieja zaczyna�a �wieci�... Po dzieciach usta� wielki p�acz niewie�ci I naliczyli�my rank�w trzydzie�ci. Nareszcie zbywszy pami�ci i mocy, Po�o�y�em si� i zasn��em w nocy. I we �nie, w lekkie owini�te chmury, Ujrza�em moje dwie umar�e c�ry. Przysz�y za r�ce trzymaj�c si� obie; I pozdrowiwszy mi� pokojem w grobie, Posz�y, oczyma cichymi b�yszcz�ce, Nawiedza� inne, po namiocie �pi�ce. Sz�y cicho, z wolna, schyla�y si� nisko Nad matki �o�em, nad dziecka ko�ysk�; Pot�m na moj� najm��dsz� dziewczyn� Obiedwie - r�ce po�o�y�y sine! Budz� si� z krzykiem i umar�� dziatw� Kln�c wo�am dziko: "Hatfe! moja Hatfe!" Przysz�a jak ptaszek cicho po kobiercu, Rzuci�a mi si� r�czkami na szyj�; I przekona�em si�, �e Hatfe �yje, S�ysz�c j�j serce bij�ce na sercu, Ale nazajutrz grom przyszed� uderzy� - C�rka!!! - Lecz na co z bole�ci� si� szerzy�? I te mi dziecko sroga �mier� wydar�a! I ta mi c�rka na r�kach umar�a! A by�a jedna najstraszniejsza chwila - Kiedy j� bole targa�y zab�jcze, Wo�a�a: "Ratuj mi�! ratuj, m�j ojcze!" I mia�a wtenczas czerwone usteczka Jak m�oda r�a, kiedy si� rozchyla. - I tak umar�a ta moja dzieweczka, �e mi si� serce rozdar�o na �wierci - A pi�kna by�a jak anio� - po �mierci! Przyszli nade mn� p�aka� nieborakiem Stra�nicy; przyszli mi wydrze� to cia�o. I nieostro�ni zaczepili hakiem - Hak pad� na pier� j�j tward�, kr�g��, bia��... I tu - bogdajby jak ja nie umarli! - Tu j� pod mymi oczyma rozdarli. - Ty im to, Bo�e niebieski, spami�tasz! Wzi��em j� - i sam zanios�em na cmentarz. Z za�o�onymi na piersiach r�koma Siedzia�a trzy dni matka nieruchoma W k�cie namiotu, ��ta, jakby z drewna. Dziecina sta�a si� blada i rzewna; Bo mleko matki zacz�o wysycha�, I co dnia by�o p�acz w ko�ysce s�ycha�. A ta pustynia - nie masz dzieci w grobie! - Ona inacz�j wydaje si� tobie, Mo�e z�ocista, jasna i weselna? Lecz dla mnie jest to r�wnina piekielna! Przez t� r�wnin�, przez te piasku kupy Ci�gni�to �niade moich dzieci trupy. A tam na wzg�rzu, k�dy morze bije, Dla ciebie szumi morze - dla mnie wyje; A kiedy z wichrem na brzegi nie skacze, Dla ciebie szemrze tylko - dla mnie p�acze, Co dnia, gdy przysz�a wieczorna godzina, �piewaj�cegom s�ysza� muezina: Jakby si� nad mym ulitowa� losem, Zacz�� smutniejszym obwo�ywa� g�osem, Krzycz�c ze swego piaskowego stoga Nieszcz�liwemu ojcu - wielko�� Boga. O! b�d��e mi Ty pochwalony, Alla! Szumem po�aru, co miasta zapala, Trz�sieniem ziemi, co grody wywraca, Zaraz�, kt�ra dzieci mi wytraca I bierze syny z �ona rodzicielki. O Allach! Akbar Allach! jeste� wielki! Wszystko, co mia�o tylko twarz cz�owieka, Zacz�o stroni� ode mnie z daleka. Namiotu mego - c�rki go uprz�d�y - P��tna na rosie poczernia�y, zwi�d�y I podar�y si�, i lekko napi�te, By�y jak pr�chna z ludzkich trumien zdj�te. Zaraz� by�o zna� na tym namiocie - I wiesz, �e nawet tych wr�belk�w krocie, Co zlatywa�y si� tutaj o brzasku Je�� okruszyny i k�pa� si� w piasku; Odk�d mi dzieci zacz�o ubywa�, Po �er przesta�y si� wszystkie zlatywa�. Czy odstraszy�o je podarte p��tno Namiotu mego? czy twarz moja biedna? - Nie przylecia�a z ptaszyn ani jedna I spostrzeg�em to - i by�o mi smutno. Po c�rce w pi�� dni - o Bo�e m�j! Bo�e! Z wieczora hucze� ju� zacz�o morze I s�o�ca si� kr�g pochowa� ponury, I niebo czarne zaci�gn�y chmury. Noc przysz�a, dot�d w pami�ci ohydna, Ciemna, od grom�w czerwono�ci widna. Jeszcze dzi� czuj� i widz�, i s�ysz�, S�ysz�, jak namiot g�ste siek� deszcze, Jak si� rozci�ga, jak g�ucho szeleszcze, Jak si� nade mn� w ciemno�ci ko�ysze I od piorun�w si� ca�y czerwieni, Podobny grobom szata�skim z p�omieni. Zdawa�o mi si� za burzy �oskotem, �em s�ysza� martwe dzieci, za namiotem, Wszystkie j�cz�ce przera�liwie, g�ucho. Wi�c nat�a�em wzrok, serce i ucho; I z przera�eniem rozmy�la�em w sobie, Jak moim dzieciom taki�j nocy w grobie? I nagle! - Czemu� ta �mier� tak zdradziecko! Tak cicho wesz�a pod namiotu �agle?! - Grom spada� hucz�c po gromie i nagle W ko�ysce z cicha zap�aka�o dziecko - A p�acz ten musia� by� strasznym wyrazem... Bo zaraz - matka - ja - oboje razem - Rzucili�my si�, gdzie robaczek lichy... A cho� dzieci�cia j�k by� bardzo cichy, To tak wydawa� si� obojgu g�o�ny I tak rozdarty, i taki �a�osny, I tak z g��bokich wn�trzno�ci wyj�ty! I tak rozumny! i taki przekl�ty!!! �e�my oboje biegli gromem tkni�ci, I bez nadziei ju�! i bez pami�ci! I nie zawiod�o przeczucie �a�oby! Umar�o - z taki�j jak tamte choroby. I posz�o le�e� mi�dzy trupy bratnie, Moje najmilsze!... i moje ostatnie!!! �mier� mi go czarna wzi�a nielito�nie. I ju� nie wr�ci! ani mi uro�nie! Ani go kiedy m�j dom ju� zobaczy! - I ju� nie wr�ci nigdy!- o rozpaczy!!! Noc przysz�a druga, b�yszcz�ca gwiazdami. Byli�my z matk� w namiocie - przed nami Le�a�o dziecko na stole, nie�ywe, Nieruchomo�ci� �mierci przera�liwe. Uczu�em wtenczas, patrz�c na t� posta�, �e gdyby mog�o cho� tak z nami zosta� Przez wszystkie lata - cho� tak, nie inacz�j - Uby�oby mi z serca p� rozpaczy. A te ju� - ani zarazy stra�nicy, Ani ja nios�em do Szecha kaplicy, Gdzie si� nam trupia otwiera�a brama, Ale je matka tam zanios�a sama. W namiocie pustym ja zosta�em z �on�. Ale czy pojmiesz? - zamiast nas po��czy�, Bole��, obojgu nam rozdar�szy �ono, Zacz�a jakie� jady w serca s�czy�, I teraz chyba je sam B�g oczy�ci. Smutek podobny by� do nienawi�ci I stan�� czarny, wielki, mi�dzy nami. Wi�c roz��czeni byli�my i sami. I nie m�wili�my do siebie s�owa - Bo powiedz, jaka� by� mog�a rozmowa W pustym namiocie mi�dzy mn� i �on�? Pomi�dzy ojcem i matk� tych dzieci?... S�o�ce wschodzi�o w upa�y czerwono, Co dnia ton�o tam, gdzie teraz �wieci Jak jaka skrawa po�aru pochodnia. - Wi�c tak bezdzietnym by�o - i tak co dnia - Cisza ogromna namiot nasz zaleg�a. Chyba mysz jaka w ksi�ycu przebieg�a; Zgo�a innego j�ku ni szelestu... Doczekali�my wi�c tak dni czterdziestu. I kwarantanny przybyli lekarze, G��boko patrz�c w nasze smutne twarze. Widzia�em, jak si� ka�dy z nich zadziwia�; Bo nachyli�em si� by� i posiwia�. A �ona moja od niespa� i troski By�a jak bursztyn albo ��te woski; Na g�owie mia�a z w�os�w siwych wieniec, Jaki� okropny ceglany rumieniec, A oczy pe�ne taki�j b�yskawicy, Jak ci, co wyjd� na s�o�ce z ciemnicy. Lekarz nam kaza� w sustawy uderzy�, Tam gdzie zaraza pierwsze rzuca strupy - Zdr�w by�em. - Ludzie! czy b�dziecie wierzy�? Ja, co me wszystkie ca�owa�em trupy, Z t�j kwarantanny wychodzi�em zdrowy; �ona, co nawet nie tkn�a po�owy, Nad piersiami si� uderzywszy zblad�a I zachwia�a si� z j�kiem - i upad�a. A ja na r�ce wzi��em trup niewie�ci, Zanios�em w namiot i rzuciwszy brzemi� Upad�em przy ni�j jak martwy na ziemi�. I obudzi�em si� - na dni czterdzie�ci... Przed sam� �mierci� wyzna�a mi matka, �e chcia�a z grobu swojego dzieci�tka Jaki�j pami�tki, kamienia lub kwiatka, W�oska w z�ocistych na g�owie obr�czkach; I ta po dziecku umar�ym pami�tka - Patrzaj! - obrazek ten, co trzyma� w r�czkach, Te w�oski z�ote i tak dzisiaj �wi�te, W mogi�ce z g��wki male�kiemu zdj�te - Bo biedna matka mia�a tyle mocy, �e odkopa�a dziecko o p�nocy; Znalaz�a jeszcze nie zepsutym wcale, Poca�owa�a; w usteczek korale I zn�w w�o�y�a do trupich obs��nek - Te upominki i ten poca�unek, Zazdrosn�j ziemi Szecha ukradzione, Zabi�y matk� i wzi�y mi �on�. I zn�w si� �ono piaskowe otwar�o, Gdzie pochowa�em matk� martwych zmar��. Potem wr�ci�em do p��cienn�j nory Schowa� si� w cieniu jak nocne potwory. Ani ja s�o�ca na niebieskim sklepie, Ani mnie ludzie widzieli na stepie. Sta�em si� jako zdziecinniali - starzy - W pami�ci moj�j - �adn�j �yw�j twarzy, Tylko te sine i okropne Iica, Kt�re mi wzi�a zarazy martwica. I w dzie� b��kitny, i w noc ka�d� ciemn� Oni tu byli w tym namiocie ze mn�; Gada�em z nimi, zmy�la�em rozmowy, W kt�rych rozmawia� ze mn� t�um grobowy; I cz�sto dziwnym natrafi�em losem Na g�os, co moich by� dzieci�tek g�osem. Z ob��kanego budzi�y mi� �nicia Po nocy hyjen przera�liwe wycia Tam nad trumnami... i s�ucha�em blady, Jak nad trupami p�acze trupojady. Sta�em si� wreszcie jak w��, gdy och�odnie. I przechodzi�y mi dnie i tygodnie Bez �adnych bol�w, pami�tek, omamie�. Sta�em si� twardy i zimny jak kamie�. I raz - ach, boska nade mn� opieka! Patrz�, kto� w namiot m�j cicho zagl�da - I ach! - Nie by�a to ju� twarz cz�owieka, Lecz g�owa mego starego wielb��da. Spojrza� - i spojrza� z twarz� tak lito�n�, �e rozp�aka�em si� jak dziecko g�o�no. I tak prze�y�em smutnych dni czterdzie�cie; Przyszli mi� ludzie uwolni� nareszcie. O gor�ka wolno�� i chwila odlotu! Jam do ciemnego ju� przywyk� namiotu; Z uczuciem smutku, bole�ci i zgrozy B�d� wyrywa� ko�y i powrozy, Kt�re... (o Bo�e wiekuisty, �wie� mi!...) Do tego piasku zatyka�em z dzie�mi. Ach, pom� ty mi je zerwa� - sam jestem! A mo�e tobie pos�pnym szelestem Te p��tna wi�c�j bole�ci powiedz�? One widzia�y wszystko! wszystko wiedz�! Czy� nie s� teraz jak m�ki obrazy? Patrz na nie, dotknij! Nie b�j si� zarazy, Nie b�j si� �mierci, co dotkni�ciem sinem... Wszak ty nie jeste�, synu moim synem. Lecz nie - uciekaj! Ja wiem �e te p��tna Straszne si� musz� obcym ludziom zdawa�. �mier� od zarazy? - ach! to �mier� okrutna! Zaczynasz w�asnych braci nie poznawa�, Potem ci� ogie� pali, piersi gor�... Ach! ja tak moich widzia�em o�mioro! I co dnia patrz�c na tak konaj�ce, Wysiedzia�em tu ca�e trzy miesi�ce. Dzi� - oto dziewi�� wielb��d�w podr�nych, A na nich - patrzaj, osiem juk�w pr�nych, I nie zosta�o mi nic - opr�cz Boga; I tam m�j cmentarz - a tamt�dy droga -