1207

Szczegóły
Tytuł 1207
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1207 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1207 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1207 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

aNDRZEJ sZCZYPIORSKI MSZA ZA MIASTO ARRAS Projekt ok�adki Jacek Fija�kowski Redaktor Hanna R�anek (C) Copyright by Andrzej Szczypiorski, Warszawa 1971 KANTOR WYDAWNICZY SAWW - POZNA� Nak�ad 65000 egz. Pap. offset kl. IIl, 61 x 86 Ark. wyd. 7, ark. druk. 7 Oddano do sk�adania w sierpniu 1989 r. Podpisano do druku w pa�dzierniku 1989 r. Druk uko�czono w listopadzie 1989 r. Zam. 70859/89. K-9/7I3 POZNA�SKIE ZAK�ADY GRAFICZNE IM. M. KASPRZAKA POZNA�, UL. WAWRZYNIAKA 39 Wiosn� roku 1458 miasto Arras nawiedzone zosta�o kl�sk� zarazy i g�odu. W ci�gu miesi�ca - niemal pi�ta cz�� obywateli straci�a �ycie. W pa�dzierniku roku 1461 z nie wyja�nionych przyczyn nast�pi�O s�Ynne "Vauderie d'Arras". By�y to okrutne prze�ladowania �yd�w i czarownic, procesy o urojone herezje, a tak�e wybuch �upiestwa i zbrodni. Po trzech tygodniach przysz�o uspokojenie. W jaki� czas potem Dawid, biskup Utrechtu, bastard ksi�cia burgundz- kiego Filipa Dobrego - uniewa�ni� wszystkie procesy o czary i pob�o- gos�awi� Arras. Te w�a�nie wydarzenia stanowi� kanw� niniejszej opowie�ci. 1. Owego wieczora przyszed� do mnie i powiedzia�, �e nie kocham naszego miasta. Ju� od progu wykrzykiwa� nami�tne oskar�enia. Przyj��em go z szacunkiem, jaki winni�my naszym nauczycielom. Powiod�em w g��b domu i wskaza�em wygodne miejsce, s�dz�c, �e spok�j otoczenia i trunek, kt�rym go zamy�li�em ugo�ci� - ostudz� gniew... Nie chcia� jednak siada�. W chwiejnym blasku lampy widzia- �em jego twarz, bardzo spuchni�t�. Nigdy go dot�d nie ogl�da�em w stanie takiej gwa�towno�ci i przysi�g�bym, �e jest chory, lecz to, co m�wi�, �wiadczy�o o przytomno�ci umys�u. Oskar�y� mnie, �e chcia�em poprzedniej nocy opu�ci� miasto, o czym mu sekretnie doniesiono. Zrazu mia�em ochot� wy�mia� te zarzuty. Lecz przecie go zna�em. Skoro przyszed� do mnie, wida� mia� dowody w r�ku... Poprzedniego wieczoru zamy�li�em wyjazd do Dawida. Przygotowa�em si� do drogi, z zachowaniem wszelkiej tajemnicy. Przed p�noc� wyszed�em z domu, wys�awszy uprzednio cz�owieKA z osiod�anym koniem ku bramie �wi�tego Idziego. Zasta�em go w miejscu um�wionym. Dr�a� z zimna i l�ku. Noc by�a ch�odna, wia� porywisty wiatr, roztr�caj�c li�cie, spad�e z drzew. Z najwi�kszym zdumieniem dostrzeg�em, �e brama by�a szeroko otwarta, a most nie odwiedziony. Stra�nicy grali w ko�ci nie opodal. Zaj�ci gr�, zdawali si� nie zwraca� najmniejszej uwagi na przej�cie. Wietrzy�em pu�apk�. Mija� czas, pe�en osobliwej grozy. Ko� niecierpliwie uderza� nog� w ziemi�. Wszed� ksi�yc, ogromny i bia�y, jak kula �niegowa. Nagle us�ysza�em kroki, a po chwili dojrza�em mnicha od cysters�w, kt�ry jawnie zbli�a� si� do bramy miejskiej. Jeden ze stra�nik�w uni�s� g�ow�, spojrza� bez ciekawo�ci na przechodnia i wr�ci� do gry. Mnich min�� bram�, wlaz� na most. Jego kostur uderza� g�ucho w ciemno�ci. Odszed� z miasta, przez nikogo nie zatrzymywany. Odczeka�em kilka chwil, a potem wr�ci�em do domu, polecaj�c odprowadzi� wierzchowca do stajen. W imi� Ojca i Syna, i Ducha �wi�tego. Amen. Miasto sp�ata�o mi raz jeszcze diabelskiego figla... Odchodzi� st�d przy szeroko rozwartych bramach - by�oby niegodziwo�ci�! A przecie� intencje mia�em zacne. Zdecydowa�em na koniec powiadomi� Dawida o wszystkim, co si� dzia�o w Arras. Przekonany o szale�stwie, w jakie popad�o miasto, pragn��em oszcz�dzi� mu dalszych cierpie� i sprowadzi� cz�owieka, kt�rego m�dro�� i zdrowy rozs�dek natychmiast po�o�y�yby kres powszechnym diabelstwom. Zdawa�o mi si� przecie, �e spotka si� to z oporem obywateli. Wszyscy wiedzieli, �e pot�pia�em decyzje Rady. Wydawa�o si�, �e Rada nie poprzestanie na usuni�ciu mnie ze swego grona, lecz podejmie surowsze �rodki. Przez kilka poprzedniCh nocy nie zmru�y�em oka. Aresztowania odbywa�y si� zwykle po zachodzie s�o�ca. Z zapadni�ciem mroku modli�em si� �arliwie, aby los oszcz�dzi� mi cierpie�. Kiedym tak trwa� w gorzkim oczekiwaniu - wr�ci�em do zbawiennej my�li, kt�ra nurtowa�a przecie� Arras. Sprowadzenie do miasta Dawida by�oby ocaleniem dla ca�ej rzeszy obywateli, kt�rzy popadli w szale�stwo. Zdawa�em sobie oczywi�cie spraw� z ryzyka tego przedsi�wzi�cia, by�em jednak gotowy na wszystko. Liczy�em si� z mo�liwo�ci� pojmania w czasie ucieczki, dlatego te� wybra�em najlepszego konia i wtajemniczy�em cz�owieka zaufanego. Lecz oto zasta�em bramy kusz�co otwarte, a stra�nik�w przychylnie oboj�tnych. S�dz�c, �e pragn��em m�cze�stwa i cofn��em si� wobec �atwo- �ci - jeste�cie w b��dzie. Zniewoli�a mnie barbarzy�ska wiara Rady w moj� lojalno��! Je�li przedtem mog�em jeszcze w�tpi� w szale�stwo miasta - to po owej nocnej wyprawie do bramy �wi�tego Idziego nie mia�em ju� �adnych z�udze�. Kiedy pod wiecz�r zjawi� si� w moim domu Albert, wiedzia�em doskonale, �e tylko w jego umy�le zrodzi� si� m�g� plan tak chytry, jak otwarcie na �cie�aj bram miejskich. Nie by�o w Arras m�drzejszego i bardziej dostojnego cz�owieka. Wychowa�em si� w jego cieniu lub raczej w jego blasku. Umys� tego �wi�tego starca roz�wietla� �cie�ki mojego �ycia. Przyby�em do Arras jako cz�owiek bardzo m�ody, nie uko�czywszy jeszcze szk�, bez znajomo�ci pisma, bez �adnej og�ady. Oddano mnie pod jego opiek�, kiedym mia� lat dwadzie�cia i w gruncie rzeczy niczego, poza t�pym klepaniem pacierzy, nie potrafi�em czyni� samodzielnie. Zaj�� si� mn� serdecznie, otaczaj�c nie tylko opiek�, ale uczuciem tkliwego przywi�- zania, jakie m�czy�ni doro�li i do�wiadczeni zwykli przelewa� czasem na m�okos�w, w kt�rych widz� przed�u�enie swoich �yciowych ambicji. Kln� si� na Boga �ywego, �e widzia� we mnie swojego nast�pc�! Po prawdzie, nie mia�em nigdy podobnych sk�onno�ci. Gandawa uczyni�a mnie cokolwiek kapry�nym i cho� w miar�. jak lata p�yn�y obrazy przesz�o�ci zaciera�y si� w mojej pami�ci, to przecie pozosta�a we mnie ochota do swawoli i niezale�no�ci. W Gandawie ludzie bior� rzeczywisto�� do�� lekko. Nale��c do tamtejszej bogatej m�odzie�y, oddawa�em si� nieraz zabawom ma�o przystojnym. Nie stroni�em ani od uciech mi�osnych, ani od dobrego sto�u, ani nawet od rozrywek, kt�re umys�om surowym wydawa� si� mog� blu�nierstwem. Nie o to jednak idzie. Pobyt w Gandawie da� mi pewno��, �e cho� mo�e w istocie nie jestem panem swego losu, winienem przecie� zawsze czyni� starania, by nim by�! Chastell, kt�ry by� mi wtenczas mentorem i cieszy� si� wzgl�dami ksi�cia, zwyk� mawia�, i� nie istnieje nic bardziej zdro�nego jak przekonanie, jakoby cz�owiek nie by� wolny. Chastell mawia�, najcz�ciej przy suto zastawionym stole, i� zw�tpienie w wol- no�� nakazuje my�le� ty�kiem zamiast g�ow�. "Ty�ek - powiada� Chastell - zdaje si� by� w�wczas ze szk�a. Cz�owiek o niczym innym nie my�li, jak tylko o ochronie swojego siedzenia, kt�re jest kruche i arcydelikatne. Tymczasem - dodawa� zwykle - dobry B�g da� nam ty�ki, aby w nie kopano!"... Rubaszno�� tego pogl�du wcale nie oznacza�a p�ytko�ci. Po�r�d przepysznych uczt, w towarzystwie �ad- nych kobiet i dowcipnych pan�w, dojrzewa�em do przekonania, �e jestem godzien tego, by my�le� po swojemu i na swoj� miar�. Opuszcza�em wi�c Gandaw� jako m�odzieniec wprawdzie, ale nie bez che�pliwej pewno�ci, �e jestem na tyle roztropny, by chadza� w�asnymi �cie�kami. Lecz prawd� rzek�szy, kiedy ujrza�em si� samotnym, bez towarzystwa moich biesiadnik�w i przyjaci�, bez Chastella i jego mo�nej opieki, popad�em rych�o w zw�tpienie. Pierwsze tygodnie w Arras sp�dzi�em na modlitwach, postach i pokorze. W czasie rozmowy z Albertem, niebawem po przybyciu do Arras, prze�y�em g��boki wstrz�s. Zada� mi pytanie, z pozoru proste, kt�re jednak nigdy przedtem nie przychodzi�o mi do g�owy. "Gdzie� pewno�� i sk�d si� ona w tobie bierze, �e bardziej godzi si� ufa� w�asnemu umys�owi ni�li objawieniu? Wierzysz w Boga?" Odpar�em �arliwie i z ca�� moc�, �e wierz� w Boga. Zapyta� wtenczas, czy wierz� w diab�a. Odpar�em, �e wierz� w diab�a: Zapyta� wi�c, czy wierz�, �e B�g i diabe� walcz� o moj� dusz�. Odpar�em, �e i w to wierz� gor�co. Zapyta�, wci�� tonem mi�kkim i jakby radosnym, czy wierz�, i� zar�wno B�g, jak diabe� wp�ywaj� na moje my�li. Odrzek�em, �e tak jest bez w�tpienia. A zatem - rzek� - post�p twojego umys�u stanowi co�, co zdaje si� by� nieustann� walK�. �aska niebieska zmaga si� w tobie z podsze- tami piek�a. Gdzie� odnajdujesz potwierdzenie, �e twoja chroma my�l,, sp�tana tysi�cem zale�no�ci, wp�yw�w, gust�w; lubie�nych zachce�, obaw i kaprys�w, mo�e by� bardziej jasna i skuteczniejsza w po- znawaniu zamiar�w Boga ni�li nauka Ko�cio�a?... �yjemy w okrutnych czasach, drogi Janie. Ludzie nie chc� ju� by� zacnymi chrze�cijanami, bior� przyk�ad z rozwi�z�ych ksi���t i g�upich biskup�w, oddaj� si� cudacznym zboczeniom, poszukuj� boskiej obecno�ci w �yciu codzien- nym i staraj� si� wy�ledzi� zamys�y Boga, aby wyj�� im naprzeciw. Lecz B�g sobie nie �yczy, by ludzie tak gorliwie zabiegali o zbawienie. To oczywiste, �e ka�dy pragnie wiecznej szcz�liwo�ci, ale niech�e odda sw�j los w r�ce Pana naszego Jezusa Chrystusa i niech�e - go nie zast�puje... Janie, zaufaj mi! Strawi�em �ycie w�r�d ksi�g i rozpraw najm�drzejszych autor�w. Jest to �miechu warte! Gardz� tymi wszyst- kimi uzurpatorami, kt�rzy pragn�liby - ufaj�c rozumowi - ocali� Ko�ci� �wi�ty. Najpot�niejsz� si�� Ko�cio�a s� sakramenty, one bowiem stanowi� w�sk� k�adk�, po kt�rej B�g zbli�a si� ku nam nad przepa�ciami �ycia. Dochowuj�c wierno�ci sakramentom, dochowujesz wierno�ci Bogu. On jest wtedy z tob�, a ty jeste� z Nim. Je�li ci da� umys�, to nie po to, aby� si�ga� ku niebiosom, lecz wiedzia�, jak si� porusza� po ziemi". Zapyta�em wtenczas, gdzie mie�ci si� dusza, a on dotkn�� mojej piersi i odrzek�, �e tam jest dusza, oddech Boga, si�a, dzi�ki kt�rej poruszam si�, czuj� spiekot� i ch��d, �pi�, jem, m�wi� i my�l�. Spyta�em, czy r�wnie� dzi�ki tej sile po��dam kobiety, na co odrzek�, �e tak jest bez w�tpienia, bo B�g nie domaga si� wCale udr�cze�, jest wspania�o- my�lny i kocha mnie, a zatem stworzy� kobiet�, bym m�g� jej pragn�� i j� posiada�. "Tylko g�upcy s�dz� - rzek� gniewnie - �e kobieta jest naczyniem szatana. Ma ona dusz� nie�mierteln� i powabne cia�o. Gdyby stworzy� j� szatan, by�aby ropuch�... Wtenczas o�mieli�em si� go spyta�, czy dusza, kt�rej uderzenia odczuwam w piersi, dana jest tak�e wszystkiemu stworzeniu. Odrzek�, �e nie wydaje mu si� b��dem s�dzi�, i� pies, kot, krowa, a nawet osio� obdarzone zosta�y przez Boga czym� w rodzaju �wi�tej iskry, kt�ra dozwala im istnie�, cierpie� i radowa� si�. Odczu�em w tym jawn� herezj� i powiedzia�em, �e jego s�owa nie wydaj� mi si� zgodne z naukami Ko�cio�a. U�miechn�� si� �agodnie. "M�j Janie" - rzek�. "Nie wszystko, czego B�g pragnie, zosta�o zapisane w ksi�gach, i nie wszystko, co B�g zamy�li�, jest wiadome cz�owiekowi, cho�by nale�a� do ksi���t Ko�cio�a. Wystaw sobie na przyk�ad, �e twoje wierzchowce i stada, pas�ce si� na ��kach Brabancji, te� maj� jakie� zwierz�ce niebo. C� w tym z�ego i jaka� to obraza nauk chrze�cija�skich? �wi�ty Franciszek powiada� o koniu: >>brat m�j, ko�<<, a o paj�ku: >>brat m�j, paj�k<<. Czy� nie mo�na mniema�, �e Stw�rca w swej nieopisanej �askawo�ci i dobroci zsy�a r�ne losy na konie, krowy, kozy i skowro- nki, by je do�wiadczy� w rado�ci i cierpieniu?! To tylko jest pewne, �e cz�owieka stworzy� B�g na sw�j obraz i podobie�stwo, a tak�e da� mu umys�, co uczyni�o z nas najbardziej nieszcz�liwe istoty pod s�o�cem. Wymagania boskie wobec cz�owieka s� tysi�ckro� wi�ksze ni�eli wobec szczura, ale to wcale nie znaczy, by szczur mia� po wsze czasy zosta� pot�piony. Modl�c si� za siebie i za mnie, winiene� cz�stk� swych strzelistych uczu� odda� na rzecz zwierz�t, drzew i gwiazd, aby i one znalaz�y si� w rejestrze niebieskim". M�wi� d�ugo i tak zacnie, �e �zy p�yn�y mi po twarzy, a moje serce przepe�nione by�o wdzi�czno�ci� i szacunkiem. Nie znaczy to jednak, abym bez waha� i w�tpliwo�ci przyjmowa� jego nauki. G�ow� mia�em wprawdzie pust�, ale w ko�ciach nosi�em jeszcze gandawskie swa- wole, Co sk�ania�o mnie do pewnej przekory. Gadali�my wtedy ca�� noc, a� s�o�ce wyjrza�o spoza wzg�rz i rozja�ni�o zau�ki miasta. Pyta�em go o r�wno�� ludzi wobec Boga, ale tak�e wobec egzystencji ziemskiej. "Czem�e gorszy jest pasterz twoich trz�d od ciebie?"- odrzek� Albert. "To pewne, �e gorszy jest urodzeniem. Przyszed�e� na �wiat w dobrej rodzinie, powo�anej przez niebiosa, aby �wieci�a przyk�adem cn�t i sprawiedliwo�ci. Ludzie pro�ci maj� prosty �ywot. Niepodobna od nich oczekiwa� czyn�w, kt�re s� twoim przeznacze- niem. Lecz nie oznacza to nic innego, jak tylko wi�ksze ci�ary. Nie po to masz stada t�ustych kr�w i dobre konie, aby� �y� w plugastwie, ale po to, aby� by� wystawiony na bardziej bolesne pr�by. Kiedy Pan chce do�wiadczy� �ebraka - zsy�a na niego zaraz�. Kiedy chce ciebie do�wiadczy� - tak�e zsy�a zaraz�. Wystaw sobie cierpienie �ebraka, skulonego u wr�t �wi�tyni, kt�rego cia�o pokryte jest wrzodami, i wystaw sobie cierpienie bogacza, konaj�cego w rozk�adzie i za- duchu wspania�ych komnat, po�r�d s�u�by, dostojnych opiekun�w i pi�knych na�o�nic. Je�li ci dano wysokie urodzenie, to tylko po to, aby� spad� z wysoka. Z wyroku boskiego tak si� dzieje, �e ca�a dogodno�� i subtelno�� twojej egzystencji s�u�y� ma tym ci�szej i smutniejszej �mierci. Bowiem rozstawa� si� z n�dz� nie jest trudno. Prawd� rzek�szy, mia�em ochot� wykpi� t� nauk�, bom nie gustowa� w podobnych zawijasach s�ownych. Mierzi� mnie u Alberta kunsztow- ny rytua� my�lenia, a tak�e jego gadatliwo�� wywodz�ca si� z dawnych czas�w, kiedy ludzie o niczym innym poza Panem Bogiem i Jego �wi�tymi rozmawia� nie potrafIli. Ach, wierzy�em gorliwie i by�em pobo�nym chrze�cijaninem, ale nie chcia�em trawi� ca�ego �ycia na tropieniu zamys��w bo�ych i zabiegach, aby Mu si� spodoba�. Co B�g pragn�� ze mn� uczyni� - by�o Jego spraw�. S�dzi�em, �e moj� spraw� jest �y� w zgodzie z tak� natur�, jak� zosta�em obdarzony. Je�li chcecie, uwa�ajcie mnie za trutnia! Bo, doprawdy, tylko jednego pragn��em nade wszystko - wolno�ci! Je�li B�g stawa� mi na drodze - wymija- �em Go. Mam nadziej�, �e w swej nieopisanej dobroci - wybaczy� mi wspania�omy�lnie... Wolno��... W imi� Ojca i Syna, i Ducha �wi�tego. Amen. Znaczy to by� tym, kim nas niebiosa stworzy�y. Jest to wi�c wolno�� g�upoty i m�dro�ci, swawoli i cierpienia, szcz�cia i nieszcz�cia. Przy ca�ym szacunku, jaki �ywi�em dla Alberta, zawsze uwa�a�em, �e siedzi w nim kawa� t�pego klechy. Ach, jak�e on pragn�� walczy� o zbawienie dusz... Nawet nad chrab�szczami si� pochyla�, o�ywiony swoim pos�annict- wem. W�a�nie to pos�annictwo uwa�a�em za rodzaj niewoli. Je�li on czu� si� dobrze w sk�rze proroka i nauczyciela - zapewne by� wolny. Ale gdy usi�owa� t� sk�r� na m�j kark naci�ga� - stawa� si� tyranem. Razu jednego zleci� mi dysput� nad komentarzem do czcigodnego Jana Gersona. By�a to robota na trzy niedziele z ok�adem. Czas wiosenny, miasto sk�pane w promieniach s�o�ca. U progu roku zjecha� do Arras ksi��� Filip, a z nim barwny i weso�y dw�r. Jak wiecie, kr�ci�o si� tam wtedy mn�stwo Anglik�w, bo cho� ksi��� wystawi� ich do wiatru, pozostali przecie w jego dobrach, hulaj�c i pij�c za burgundzkie pieni�dze. Anglicy s� zawsze tam, gdzie si� dobrze dzieje... Gdy nasta�a odwil�, Filip odjecha� ku Brukselli, ale w Arras zatrzymali si� r�ni ludzie, �ar�oki, gadu�y, rozpustnicy, a tak�e troch� �atwych kobiet. Nie dziwi�em si� temu. Filip starza� si� brzydko, coraz gwa�towniej klepa� pacierze, niech�tnym okiem spogl�da� na t� krzykliw� i lubie�n� ha- �astr�, wi�c cz�� dworu uzna�a roztropnie, �e lepiej pozosta� w Arras, pod �askaw� i odleg�� przecie w�adz� Dawida. Bastardzi kr�lewscy �agodniej odnosz� si� do grzech�w ni�eli ich szlachetnie urodzeni ojcowie. Tak wi�c Arras wype�nia� owej wiosny ha�a�liwy t�umek Burgund�w i Anglik�w, ch�tnych do kielicha. By�a tam dziewka angielska, wielce w mi�o�ci sprawna. Mia�em dwadzie�cia kilka lat i �ni�em po nocach kobiet�. Rzuci�em w k�t komentarze Gersona. W��czy�em si� po ��kach z ow� dziewk� i mia�em si� dobrze. Pewnego dnia Albert napad� mnie i zbi� po twarzy. Cierpia�em strasznie z b�lu i upokorzenia. Kiedym wydobrza�, dziewki ju� w Arras nie by�o, za� Albert wzi�� mnie na badanie. "Gdzie� pewno�� - powiedzia�em wtedy hardo - �e jest rzecz� godziwsz� wielbi� Boga dysput� o dziele mistrza Gersona ni�eli l�d�wiami?! M�wi�e� mi o mi�o�ci, Albercie. Stokro� bardziej kocham brzuch kobiety ni� ksi�gi starych pryk�w z Sorbony. Gersonowi na nic moje glosy! Rozpad� si� w proch i w najlepszym razie ujrzymy go w dolinie Jozafata za pi�� tysi�cy lat... Co si� za� tyczy tej dziewczyny angielskiej, to�my we dwoje na ��kach podmiejskich smakowali szcz�cie. I gdzie pewno��; �e to si� nie podoba Bogu?" - "Blu�nisz" - krzykn�� Albert. Taki w�a�nie by� zawsze. Kiedy naucza�, m�dro�� i wyrozumia�o�� wycieka�a z niego jak woda ze �r�d�a. Ale niechby kto spr�bowa� �y� zgodnie z przykazaniami jego nauki - natychmiast grozi� piek�em... Piel�gnowa� w sobie czyst� ide�, wedle kt�rej mi�dzy Bogiem a cz�o- wiekiem istnieje cudowna harmonia, lecz mierzi�o go jej urzeczywist- nienie. W imi� Ojca i Syna, i Ducha �wi�tego. Amen. Wszystko dobrze, moi panowie, ale w�a�nie to by�o piek�o. Wystawcie sobie moj� egzystencj� u boku tego dostojnego i rozumnego nauczyciela, kt�ry m�g� przecie� uchodzi� za wz�r wszelkich cn�t. Powiada� mi: "kochaj zwierz�ta, bo to s� twoi m�odsi bracia". Ale kiedym poleci� sypa� t�go ziarna moim koniom, gdy przysz�a ci�ka zima, wyrzuca� mi lekkomy�lno�� i mar- notrawstwo. Powiada� mi: "kochaj kobiet�, albowiem jest ci dana przez Boga". Ale kiedym trzyma� na�o�nic� w domu, wygna� j� z wrzaskiem, kt�ry s�ysza�o ca�e miasto, i oskar�y� mnie o rozpust�, co - rzecz jasna - wywo�a�o powszechn� weso�o�� w Arras, gdzie ka�dy szanuj�- cy si� obywatel wi�cej mia� dziewek ni�eli wierzchowc�w. Powiada� mi: "kochaj bli�nich i traktuj ich jak r�wnych sobie, bowiem s� tobie r�wni". Ale gdy stara�em si� stosowa� do tych nauk - �wiczy� mnie Dyscyplin�, wo�aj�c, �e.popadam w szale�stwo. Powiada� mi, abym nie brzydzi� si� �yd�w, ale nie chcia� je�� w moim domu, bo jadali w nim �ydowscy bankierzy z Utrechtu. I co gorsza, nie by�o w nim nawet �dziebe�ka ob�udy. Chodzi� po mie�cie Arras opancerzony swoj� wiar�, tak skromny, �e niemal pyszny, tak m�dry, �e niemal g�upi, tak zacny, �e niemal nikczemny. Jednego si� tylko ba� na �wiecie bardziej ni� piek�a. Dawida si� ba�, moi panowie! Razu pewnego by�em przy ich rozmowie. Dawid zjecha� do Arras nagle, z niewielkim pocztem. Stan�� u Alberta, a witaj�c go - pochyli� si� nisko ku ziemi. By� ros�y, czarny, ogorza�y od wiatr�w p�nocnych, Albert natomiast - bia�y jak �nieg, pochylony wiekiem, z d�ug� siw� brod�. Bastard kr�lewski, niespo�yta jucha, diabe� wcielony, �ar�ok, k�amca, pe�en dzikiej pychy i najbardziej szalonych pomys��w- a przeciw niemu m�drzec ulepiony z samej wiedzy, powagi i cnotliwo- �ci. Dwa �ywio�y, jak psy spuszczone z �a�cucha. Ach, panowie, c� to by�a za wyborna rozmowa... Albert prosi� Dawida do sto�u, na co tamten zakrzykn��: "Wasza Wielmo�no��, nie zwyczajny jestem wieczerza� ogryzaj�c korzonki...' Wci�� m�wi� do Alberta "Wasza Wielmo�no��", a tamten pa�a� rumie�cem i mamrota� z cicha: "O, m�j ksi���..." Rzecz jasna, uczta by�a jak si� patrzy. Dawid �ar� za dziesi�ciu, ko�ci rzuca� woko�o, paluchy wysysa� z t�uszczu, wraziwszy je w g�b�. Spogl�da�em bacznie na Alberta, kt�rego zaraz opu�ci� apetyt. Na Boga, wiedzia�em, co czyni ksi���! Wcale nie by� tak z gruba ciosany, tak prostacki, jakim pragn�� si� w�wczas okaza�. R�a� jak ko� i pierdzia� kwa�no przy stole, co nie czyni�o dobrego wra�enia nawet na ludziach oddanych mu ca�ym sercem. Doprawdy, nieco przeholowa�... Ale gdy si� zacz�a rozmo- wa - dopiero wtedy zab�ysn�� biskup utrechcki. M�wili o naturze cz�owieka. Albert, jak zwykle, uczepi� si� swoich lito�ciwych formu�. "Ksi��� - powiada - kto szczerze kocha w�asn� matk� i odnosi si� �askawie do zwierz�t, jak przykazywa� i naucza� �wi�ty Franciszek, ten niechybnie musi by� dobrym cz�owiekiem...- "A ju�ci!" - rykn�� Dawid. "Mia�em u siebie draba, co mi dusi� tu i �wdzie niesfornych poddanych, trucizn� podsypywa�, czasem no�em d�ga� w �ebra z mojego rozkazu.., Razu jednego przychodzi do mnie zalany �zami. Co si� sta�o? - pytam �otra. Ksi���, powiada, matka mi zmar�a dzisiaj o �witaniu. Do tego stopnia by� niepocieszony, �e wystaw sobie, Wasza Wielmo�no��, na kilka niedziel musia�em go zwolni� z wszelkiej roboty, bo mu r�ka dr�a�a i m�g�by pokaleczy� cz�owieka, zamiast go do nieba wyprawi�. Co si� tyczy zwierz�t, to kocha� je serdecznie i tkliwie..." Albert �ypn�� okiem, przygryz� wargi i powiada, �e wyj�tek potwier- dza regu��. Na to Dawid, i� on tak�e nale�y do owych wyj�tk�w, bo kocha matk� mocno, swoje konie i psy ho�ubi jak ma�o kto, a opini� najlepszego cz�owieka w Brabancji chyba si� nie cieszy... "To tylko kaprys Waszej Dostojno�ci!" - zawo�a� Albert. Przez p� nocy bez ma�a pok�ada�em si� ze �miechu s�ysz�c te wywody. Kiedy sobie podjedli jak nale�y, Dawid wy�uszczy� cel przybycia. "Wasza Wielmo�no��" - powiada z dobrotliwym u�mie- chem. "Zjecha�em do Arras, bo mi doniesiono, �e obywatele s� znu�eni i osowiali nieustannym postem, procesjami, staraniami o zbawienie wieczne: Mnie o wasze zbawienie idzie tak�e, kln� si� na �wi�te Rany Chrystusowe, �e o niczym innym nie my�l� i nic mnie tak� nie przejmuje zgryzot� jak upadek dobrych obyczaj�w. Ale rzecz w tym, �e pog��wne brabanckie wysycha, m�j kr�lewski ojciec srodze rozj�t- rzony, �e wp�ywy z miast p�nocnych mizerne, handel u nas jak dychawiczna koby�ka, mury miast skruszone, od czas�w angielskiego ucisku nikt do nich r�ki nie przy�o�y�, na traktach w��cz� si� wsz�dzie rabusie i pokutnicy, do tego stopnia, �e ju� miejsca dla kupc�w nie ma... Ja by�bym rad miastu Arras nieba przychyli�, ale bacz, Wasza Wielmo�no��, z czego nam chleb powszedni je�� przychodzi. Dusza dusz�, lecz i dla cia�a okruch si� nale�y". Wasza Dostojno��!" - zakrzykn�� Albert, lecz biskup przerwa� mu ruchem r�ki i gada� dalej, ju� mniej dobrotliwym tonem: "My si� znamy, ojcaszku zacny, jak dwa �yse konie. Ty, Wasza Wielmo�no��, zbawiaj dusze ludzkie, ale we dwie niedziele zap�acisz moim poborcom sze��dziesi�t dukat�w..." Albertowi dr�a�y r�ce. "Tyle dobra!" - za- wo�a� rozpaczliwie. - "Jakbym nieco poskroba� - rzek� Dawid - to w twoich skrzyniach znalaz�bym tysi�ce..." - "Ja tego uczyni� nie mog�" = powiada Albert. "Nie b�d� �upie�c� dla tutejszych ludzi..." Biskup omal z �awy nie spad�, takim wybuchn�� �miechem... "Ojcze"- rzek� po chwili. "Gdzie� jest napisane, �e ludzie ch�tniejsi s� zbawie- nia duszy ni�eli dostatku? Miasto Arras ginie! Coraz gorzej i trudniej tu �y�. Prawisz im nieustannie o Panu Bogu i Jego �wi�tych, udzie- lasz sakrament�w, a tymczasem byd�o parchem stoczone, domy pa- daj�, nie ma si� w co odzia� i co do g�by w�o�y�. Obywatele tutejsi uciekaj� do innych kraj�w, gdzie mniej �wi�to�ci, ale za to wi�cej jad�a. Za sze��dziesi�t dukat�w, kt�re otrzymam, inaczej urz�dz� to miasto. Ty mnie znasz, Wasza Wielmo�no��, i wiesz, �em dobry gospodarz. Tobie si� zdaje, �e jak przyciskasz ludzi z Bo�ym s�owem na ustach, to ju� im lekko. Moja w�adza polega na czym innym. Trzeba, to przycisn�, a trzeba - to poluzuj�. W Utrechcie wida� wiele roze�mianych twarzy, u was, w Arras, wszyscy wargi sznuruj� w modlitwie. Albert wsta� od sto�u, podni�s� rami�. I ju� wiedzia�em, �e teraz powie jeden z tych swoich cudownych frazes�w, kt�rymi karmi� Arras przez dwa dziesi�tki lat. I w rzeczy samej powiedzia�: "Wasza Do- stojno��, trzeba nade wszystko kocha� tych, kt�rymi si� rz�dzi..." A tamten zn�w rykn�� �miechem. "Id� do kata, Albercie! Twoj� mi�o�� mog� sobie wetkn�� w ty�ki! Nie o to idzie, aby byli kochani, ale o to, aby si� dobrze czuli! C� z tego, �e ich kochasz, je�li im �le? Mnie w Utrechcie kocha ma�o kto, a ja nie kocham nikogo. Ale chc� widzie� zadowolone twarze i powszechn� syto��, bo tylko w�wczas b�d� si� czu� bezpiecznie w u�ywaniu �ycia!" - "Wasza Dostojno�� - wy- krzykn�� Albert - zabiegasz o popularno�� w�r�d t�umu. Gdyby pragn�li barbarzy�skich igrzysk, nie odm�wi�by�! �akniesz poklasku, gdy ja pragn� nade wszystko wznios�o�ci serc ludzkich". - "A id��e do kata, Albercie, z t� wznios�o�ci�. Gdyby m�j ojciec stosowa� si� jak nale�y do przykaza� pa�skich, wcale nie przyszed�bym na �wiat. Sp�odzi� mnie grzesznie, jestem owocem jego nieprawo�ci, ale to wiem, �em zosta� pocz�ty w rozkoszy, jakiej przyk�adny zwi�zek ojcu mojemu nie dawa�. Nie wymagaj wi�c ode mnie, Wasza Wielmo�no��, wznios�o- �ci uczu�! Bli�szy jestem tym obywatelom miasta Arras, kt�rzy doma- gaj� si� chleba i rozrywek, ni�eli Ty, ojcze, ze swymi kazaniami... "Ka�dy rz�dca - powiedzia� Albert - kt�ry walczy o dusze rz�dzonych, jest osamotniony". - "Bajasz, Wasza Wielmo�no��. Nie ka�dy, lecz ten tylko, kt�ry tego pragnie". Na to Chastell, towarzy- sz�cy ksi�ciu, pochyli� si� w jego stron� i rzek� cicho: "Jakkolwiek by si� dzia�o w Arras, wyzna� trzeba, �e nasz ojczulek Albert jest czysty jak �za!" - "I c� z tego, �e czysty, skoro dure�!" - warkn�� biskup utrechcki. Doprawdy, ten cz�owiek ma celny j�zyk. Kt� inny, poza nim, potrafi�by z r�wn� trafno�ci� ugodzi� Alberta prosto w serce. Zacz�o si� wszystko, by tak rzec, niewinnie. Kt� by pomy�la�, �e tego rodzaju drobnostka da pocz�tek okropnym zdarzeniom. Sukien- nikowi imieniem Gerwazy, kt�rego zwano Damasce�czykiem, bo przed laty w Syrii bywa� i mia� rozleg�e stosunki po�r�d tamtejszego kupiectwa - pad� ko�. Po prawdzie - zdarzenie do�� osobliwe! Zwa�ywszy, �e ten ko� by� zdr�w i silny. Dwulatek, dobrej krwi, u�ywany pod wierzch i otoczony szczeg�ln� opiek� w stajni swego w�a�ciciela. Ko�, jak powiadam, by� zdr�w poprzedniego wieczora, a gdy pan obchodzi� domostwo przed za�ni�ciem, zwr�ci� nawet uwag�, �e zwierz� czuje si� wybornie, i wyda� polecenie stajennemu, by rankiem osiod�a� wierzchowca i wyprowadzi� pod bram�, gdy� Gerwazy chcia� jecha� z ser�� a� do Lille. Nazajutrz w�azi stajenny do sypialni pana i powiada, �e ko� pad�. Zbiegli si� domownicy. Zwierz� le�y bez ruchu na klepisku, brzuch wzd�ty, a chrapy pokryte zastyg�� pian�. "Co jad� noc�!?" - wo�a Gerwazy. Powiadaj�, �e nic nie dawano. "Struto mi wierzchowca!" - wo�a sukiennik. Nie by�o to wcale mo�liwe, bowiem wrota domu zosta�y zawarte przed noc�, wszyscy mieszka�cy tego gospodarstwa to byli ludzie od lat znani i ciesz�cy si� zaufaniem pana. Gerwazy u�ala� si� d�ugo nad strat� pi�knego zwierz�cia. Ko�o po�u- dnia przyszed� do niego znajomy powro�nik, cz�owiek bogaty, kt�ry trzyma� u siebie trzech czeladzi i mia� pod miastem kawa� sadu. Powro�nik powiada: "S�ysz�, Damasce�czyku, �e ci� spotka�o wielkie strapienie. Ko� tw�j pad� dzisiejszej nocy... Ot� wiedz, �em przecho- dzi� w pobli�u stajen i widzia�em w �wietle pochodni �yda imieniem Celus, kt�ry rzuca� przekle�stwo na ca�e twoje domostwo". Ten powro�nik trafi� w sedno, bo Damasce�czyk mia� na pie�ku z Celusem od lat. Po prawdzie musia� by� udzia� si� nieczystych w sprawie tego konia, bo kt� s�ysza�, by zwierz� pad�o tak nagle? Damasce�czyk pospieszy� do Rady i z�o�y� skarg�. Nie by�em przy tym obecny, bom mia� tego dnia inne zaj�cia, nie cierpi�ce zw�oki, ale wiem, �e sukiennika wys�ucha� sam Albert. "Daj �wiadka" - powiada do rozsierdzonego delatora. W mig przywiedli do Rady powro�nika. Przysi�gniesz, �e� widzia�?" - pyta Albert. - "Przysi�gn� na Rany Chrystusowe". Farias de Saxe, kt�ry by� m�drcem w zakresie kompetencji i przepi- s�w prawa, a zasiada� w Radzie dla braku ciekawszego zaj�cia, rzek� do Alberta: "Ojcze. Nie godzi si�, by� rozstrzyga� sprawy dotycz�ce mieszczan. Nawet je�li dzisiaj oka�� zadowolenie z twojego wyroku, jutro podnios� krzyk, �e manipulujesz miastem wedle w�asnej woli. Niech lepiej oni sami s�uchaj� Celusa". Wynik� sp�r niema�ego znacze- nia. Albert, kt�ry nigdy nie rezygnowa� z rozkoszy wymierzenia spra- wiedliwo�ci, oponowa� przeciw pogl�dom Fariasa de Saxe, powo�uj�c si� na pochodzenie Celusa. "Gdzie� jest napisane, �e miejskie trybu- na�y winny s�dzi� �yda?! �yda s�dzi� mo�e ka�dy!" Na to Farias de ' Saxe: "A gdzie� jest napisane, �e �yda mo�e s�dzi� ka�dy?" Rzecz jasna, sp�r wygra� Albert, bowiem dla niego rezultat by� istotnie wa�ny, gdy natomiast de Saxe traktowa� wszystko jak rozrywk�. By� zbyt bogaty i znudzony, aby przywi�zywa� wag� do czegokolwiek. Kiedy�, gdy go zasta�em w ko�ciele przy konfesjonale, powiedzia� mi, �e grzeszy z nud�w i z nud�w si� spowiada... By� to naprawd� jedyny wielki pan w mie�cie Arras! Niechaj spoczywa w pokoju... Wi�c przywiedli Celusa. "Rzuca�e� przekle�stwo?" - pyta� Albert.- " Wasza Wielmo�no��, ja tego nie potrafi�". - "M�wi� o tobie, �e� m�dry �yd". - "Tym bardziej nie potrafi�!" - "Czy to oznacza, �e do skutecznej kl�twy potrzeba niewiedzy?" - "To dla jednych oznacza to, dla innych za� co innego... Ka�dy czyta to, co chce przeczy- ta�!" - "Przyznaj, Celusie. Nienawidzisz Gerwazego Damasce�czy- ka..." - "Czy� mam obowi�zek go kocha�, Wasza Wielmo�no��?! Je�li tak, pokocham go". - "Nie pierwszy raz stajesz przed Rad�, Celusie. Przed trzema laty zohydzi�e� chrze�cija�skie zw�oki". - "Wasza Wielmo�no�� jest w b��dzie. Nie mia�em z tym nic wsp�lnego, nie by�o mnie wtedy w mie�cie, co dowodnie wykaza�o �ledztwo". - "Jednak�e nie zaprzeczysz, �e by�e� wmieszany w tamt� spraw�". - "Temu przeczy� nie mog�, bo tak by�o... Ale..." - "Celusie, doniesiono nam, �e� si� sprzeciwia� goszczeniu pana de Saxe, jak ka�e obyczaj".- "Wasza Wielmo�no��, pan de Saxe po�wiadczy, �e zawsze wita�em go z nale�yt� pokor�. Pan de Saxe przybywa� samotrze� z dwoma chartami i jednym wy��em i nigdym nie obrazi� jego praw". - "Ale nie uwa�asz tych praw za godziwe". - "Nie do mnie nale�y wyrokowa�, co jest godziwe w mie�cie Arras, a co nie jest godziwe..." - "Czy�by to mia�o oznacza�, �e obce ci jest to miasto?" - "Tegom nie powiedzia�, Wasza Wielmo�no��". - "Ale� tak pomy�la�, Celusie". "Za pozwoleniem, sk�d Wasza Wielmo�no�� zna moje my�li!" - "Nie jeste� od zadawania pyta�, ale od udzielania odpowiedzi..." Tak to si� toczy�o, a� do p�nego wieczora. �al mi by�o Celusa, cho� �yd, alem si� nie miesza� w spraw�. Zeznanie powro�nika przyj�to za dow�d, co od pocz�tku by�o oczywiste. Tej�e nocy Celus obwiesi� si� w piwnicy ratusza. Pan de Saxe mia� �mia�o�� oznajmi� Albertowi: "Ojcze, krew tego �yda spada na twoje sumienie". Na co Albert wynio�le: "M�wisz o czym�, czego sam nie znasz i nie posiadasz". Farias de Saxe, wychodz�c z sali Rady, mrukn�� do mnie: "Tacy, jak ten, s� zawsze najgorsi. Zabijaj� bezgrzesznie". Jak s�ysza�em, tego dnia pan de Saxe upi� si� okrutnie. By� to jeden z nielicznych dni jego �ycia, kiedy si� nie nudzi�. Lecz nie opilstwo Fariasa wywo�a�o napi�cie w mie�cie. W imi� Ojca i Syna, i Ducha �wi�tego. Amen. Moi panowie! Wasz pogl�d na obywateli Arras mo�e by� dzisiaj pe�en niech�ci, a nawet zgo�a wstr�tu, bo w rzeczy samej dopu�cili si� rzeczy, jakich dzieje �wiata nie widzia�y. Ale przecie� by�o to zrz�dzenie losu. Zna�em tych ludzi. Nie byli �li, na pewno za� nie byli gorsi od innych mieszka�c�w Brabancji i ca�ego ksi�stwa. Arras nie wyda�o wprawdzie zbyt wielu �wi�tobliwych m��w i cnotliwych niewiast, by�o tam wiele zawi�ci, paskudztwa, �wi�stwa, niejeden �otr uwi� sobie ciep�e gniazdko w murach miejskich, lecz owego wieczora, kiedy si� roznios�a wie�� o �mierci �yda Celusa- niemal wszyscy obywatele uznali si� wsp�winnymi zab�jstwa. Ach, nie b�d� tutaj dowodzi�, �e kochali �yd�w i ich czerwone �aty na kapotach, �e bez niech�ci ocierali si� o �ydowskie ramiona w t�oczne dnie jarmark�w albo ufali �ydowskiemu s�owu. Wszyscy obywatele rozu- mieli, �e �ydzi s� �ywio�em obcym i �e B�g ci�ko do�wiadcza miasto, skazuj�c je na wsp�ycie z katami Jezusa Chrystusa. Ale w�a�nie dlatego, �e byli prawymi chrze�cijanami i poddawali si� wyrokom nieba - stanowili wsp�lnie gleb�, na kt�rej mog�o wzrasta� �ydowskie ziarno. Nie cieszy�em si� sympati� w Arras, to pewne! By�em przybyszem z innego kraju, by�em okiem i uchem utrechckiego dworu, wi�c m�j dom obchodzili z daleka, bo mi nie ufali. A jednak owego wieczora w�a�nie do mnie przyszli ze �zami i lamentem. "�yd Celus obwiesi� si� na ratuszu!" - wo�ali ze zgryzot�. "Pan Albert niesprawiedliwie z nim sobie poczyna�... Biada nam, bo B�g nie odpuszcza takich niecnych grzech�w". - "Co mam robi�?" - pyta�em. - "Id� do biskupa Dawida, kt�ry jest twoim przyjacielem, i pro� go, by przyby� do wiernego miasta Arras. Bez jego obecno�ci spotka nas wszystkich nieszcz�cie. Pragniemy zmy� krew niewinn�, kt�ra spad�a na miesz- ka�c�w Arras. Niechaj nam biskup powie, co winni�my czyni�..." C� mia�em im odpowiedzie�? Wyda�o mi si� rzecz� �mieszn� jecha� do Utrechtu lub Gandawy, stawa� przed obliczem Dawida i prosi� go o przybycie. Spogl�daj�c na ten strapiony t�umek mieszczan z wyso- ko�ci mojego domu, wyobrazi�em sobie u�miech Dawida, kt�remu przedk�ada�bym pro�by jego trzody. Moi panowie! Znacie ksi�cia lepiej ni�eli ja sam. Jest to wielki cz�owiek i przyk�adny chrze�cijanin. A jednak... Pomy�la�em sobie, �e oto przybywam do Gandawy, zostawiaj�c za sob� pad�e w drodze konie. Wchodz� na komnaty biskupie, okryty py�em i potem, z twarz� posiekan� od jesiennego wiatru. Dawid wita mnie �askawie. "Chwa�a Najwy�szemu Janie, �e jeste�! Wybieram si� jutro na polowanie, " Wasza Dostojno��" - powiadam. b�dziesz mi towarzyszy�... - " "Jestem pos�em miasta Arras. Ludzie tamtejsi pokornie prosz� o Twoje przybycie, bowiem l�kaj� si� kary bo�ej. Pan Albert zaszczu� na �mier� ` pewnego �yda, imieniem Celus... " - "�yda, powiadasz!" - m�wi Dawid z u�miechem. "I dla jednego �yda mia�bym rusza� do arras?" - Nie dla niego, Wasza Dostojno��, ale dla obywateli tego nieszcz�snego miasta! - "A c� ja poradz�, je�eli ma czkaw- k�... Ani mi w g�owie spiera� si� z Albertem o jakie� �ydowskie pad�o. B�g da�, B�g wzi��! A ty, Janie, przesta� si� trapi�. Mam dziewk� ze Spiry wielkiej urody, dam ci j� na dwie noce..." - "Wasza Dostoj- no��" - powiadam w rozpaczy. "Lud w mie�cie wzburzony. Obawiam si� tumult�w. Wasza Dostojno��, wiesz, jak �atwo w dzisiejszych ci�kich czasach rozpali� nami�tno�ci. Jeszcze si� nie zagoi�y rany po okropnych ludo�erstwach ubieg�ych lat, ledwie co miasto wychyn�o z toni, a teraz zn�w..." Dawid podnosi d�o� do twarzy, jakby odgania� ' uprzykrzon� much�. Milkn�. Teraz on m�wi: "Pax, pax! O co sz�o z tym �ydem?" - "Jaki� cz�owiek zezna�, �e �yd Celus rzuci� przekle�stwo na dom sukiennika, kt�remu pad� ko� dobrej krwi. Ko� by� zdr�w i mia� i�� w drog�, gdy nagle, w �rodku nocy, za spra- w� przekle�stwa �ydowskiego, pad� w stajniach..." - "Jakiej by� ma�ci?" - pyta Dawid i �mieje si�. "Tego nie wiem, Wasza Dostoj- no��. - "Je�li gniady, to go nie �a�uj�..." - "Wasza Dostojno��! Prawd� m�wi�. Miasto wzburzone..." - "Nudzisz mnie, Janie. Je�li Im do pokuty skoro, niech si� wybiczuj�. Powiedz w Arras, �e biskup ; nakaza� procesj� i dziesi�ciodniowy post... A swoj� drog� ten ojczulek Albert wielce dla mnie k�opotliwy... U niego rachunek prosty. Jeden ko�, jeden �yd. Ale �eby z Bogiem si� liczy�, to ju� moja sprawa. A c� ; ja Bogu powiem? A sk�d ja wiem, czy w mniemaniu boskim godzi�o sI� �yda zg�adzi�. Mo�e jednego �yda, mo�e dw�ch, a mo�e tylko : po�ow�... Ja nie wiem, ile wart jest ko� w stajniach niebieskich". Tyle bym zwojowa� w Gandawie, co kot nap�aka�... Oznajmi�em przeto ludziom, aby wr�cili do dom�w i czekali nast�pnego ranka. Sam poszed�em, by si� rozm�wi� z Albertem. Przyj�� mnie oschle, jak zwykle, kiedy oczekiwa� sporu. Nigdy nie wyzby� si� przekonania, �e cho� jestem jego uczniem, to przecie� nale�� do obcych, do tego olbrzymiego �wiata, po�o�onego za murami Arras. Odnajdywa� we mnie, nawet po wielu latach - kiedy mu ju� da�em liczne dowody lojalno�ci i niemal synowskiego przywi�zania - jakie� powinowa- ctwo z Dawidem, a co gorsza - z Chastellem, kt�rego nienawidzi� ca�� dusz�. Ile� to razy wyrzuca� mi brak gorliwo�ci chrze�cija�skiej, k�ad�c to na karb zgubnych wp�yw�w Gandawy. Ile� razy powtarza� z gory- cz�: "Tobie si� wydaje, drogi Janie, �e nade wszystko trzeba wielbi� rozum. I s�dzisz, �e mentorzy gandawscy, z Dawidem na czele,w�a�nie rozumowi oddaj� cze�� najwi�ksz�. Tymczasem, wbrew pozorom, nie o rozum tu idzie, lecz o przyrodzenie. Swoj� umys�ow� sprawno�� Dawid �wiczy w �o�u. Wydaje mu si�, �e jest silny, poniewa� w nic nie wierzy... Jakie� to g�upie, Janie!" Nie m�wi�c tego wprost, zawsze podejrzewa�, �e bli�szy jestem dworu biskupiego, ni�eli by�em w istocie. S�dzi�, �e Dawid daje pos�uch moim radom. Tymczasem, jako si� rzek�o, Dawid widzia� we mnie przyjaciela i towarzysza swawoli, ale zawsze skrz�tnie unika� powa�niejszych rozm�w. Lecz Albert nie myli� si� s�dz�c, �e sercem jestem bardziej z Gandaw� ni� z Arras. To mi zreszt� szczypt� pochlebia�o. I tym razem wi�c, przyszed�szy do Alberta, by�em nieco skr�powany. Ju� sam fakt, �e obywatele miasta zwr�cili si� do mnie prosz�c o po�rednictwo na dworze biskupim, by� mi niezr�czny. I nie zdziwi�em si� wcale, gdy Albert - wys�uchawszy relacji, rzek� cierpko: "Je�li ci� do Dawida pos�ali, czemu� przyszed� do mnie?!" - "Ojcze" - powia- dam naj�agodniejszym z g�os�w, jakie umia�em wydoby� z gar- d�a. "Nie jest rzecz� w�a�ciw� wci�ga� w tutejsze spory dw�r biskupi. Obywatele miasta s� wzburzeni z powodu wypadk�w, jakie si� roze- gra�y w murach miasta, przeto w tych murach trzeba podj�� stosowne decyzje". Spojrza� na mnie spode �ba, potem wzruszy� ramionami niech�tnie i ze znu�eniem, jakby chcia� si� pozby� ci�aru. "No, to brzmi m�drze co prawda, ale w twoich ustach, Janie, jest ob�ud�! Czy�by �mier� tego �yda mia�a ci� sk�oni� do solidarno�ci z miastem, kt�rej dotychczas nigdy nie odczuwa�e�? Niezbadane s� wyroki bos- kie... Nagle, w chwili tak gro�nej, kiedy otwiera si� sposobno�� interwencji Dawida w nasze sprawy, a .obywatele tego miasta, tak zawsze czujni, aby nikt nie poczyni� wy�omu w przywilejach i nie naruszy� ich praw, w�asnowolnie zabiegaj� o decyzj� dworu, ty stajesz si� opiekunem wolno�ci miejskich i wzdragasz si� przed mieszaniem obcych w sprawy Arras?! Kiedy wreszcie powsta� sp�r pomi�dzy mn� i obywatelami i nadarzy�a si� tak �wietna sposobno��, by mnie wyda� na po�miewisko, wydrwi� i poni�y� w oczach ludzi, kt�rych zawsze kocha�em - ty, Janie, okazujesz mi wyrozumia�o��? Bacz, aby Dawid nie wystawi� rachunku za t� s�abo�� serca!" Wtem umilk� i zbli�y� si� do mnie. Patrza� mi w oczy z wyrazem czujnej podejrzliwo�ci i jakby z podziwem. - "A mo�e ty wiesz?! - spyta� nagle, ujmuj�c mnie za r�k�. "Powiedz szczerze, Janie! Mo�e ty� zrozumia�, o co tutaj idzie!?" Dalib�g, nie mia�em wtenczas poj�cia, do czego zmierza�. Wida� wyczyta� to z moich oczu, bo roze�mia� si� szyderczo. "No, tak... Sk�d�e by ci to mog�o przyj�� do g�owy!" Chyba nigdy tak mn� nie pogardza�, jak w owej chwili, gdy spostrzeg�, �e mnie przeceni�. I naraz sta� si� w�adczy, nieprzyst�pny, wyzbyty nawet szyderstwa, kt�re przy jego naturze, zimnej jak l�d, wydawa�o si� niekiedy szczypt� wewn�trz-' nego ciep�a. "Zwa� - powiada - �e� przyby� do Arras przed laty jako piskl�! Temu miastu zawdzi�czasz swoje powodzenie. Uczyni�o ci� cz�owie- kiem �wiat�ym i bogatym, udzieli�o ci zaufania i obarczy�o cz�stk� w�adzy..." - "Ojcze - przerwa�em - wszystko, . co przypisujesz miastu Arras, jest twoj� w�asn� zas�ug�!" - "C� st�d?" - odrzek�. Wiesz doskonale, �e nie istnieje granica, kt�ra by oddziela�a mnie od miasta i miasto ode mnie. Ja jestem nim, a ono jest mn�. Je�lim co� dla ciebie uczyni� - winiene� wdzi�czno�� wszystkim obywatelom Arras, bo to oni w�a�nie, poprzez mnie, sprawuj� tu rz�dy. Przez tyle lat powtarza�em ci nieustannie, �e kto walczy ze mn�, wyst�puje przeciwko miastu, a kto usi�uje naruszy� tutejsze prawa i przywileje - staje si� moim nieprzyjacielem. By�oby rzecz� �mieszn�, gdyby w godzinie pr�by mia�y si� rozej�� drogi tutejszych obywateli. Tylko rozpacz i nieporz�dek w umys�ach mog�y sprawi�, �e przyszli do ciebie z pro�b� o przywo�anie Dawida. Ora�em t� gleb� w ci�gu dwudziestu lat i przeora�em j�. Nie kochaj� tutaj biskupa! Nie uczyni� nic, aby zas�u�y� na mi�o��. Ilekro� tu przybywa�, mog�o si� zdawa�, �e miasto nawiedzi�a gromada �upie�c�w. �yjemy w Arras zacnie, bez zbytk�w i niegodziwo�ci, od kt�rych marniej� Utrecht i Gandawa. Bo c� si� sta�o z Brabancj�? Powszechna ob�uda, intrygi, swary, nikczemno��. Dawid trzyma p�atnych zbir�w, kt�rzy na ka�de skinienie rozprawiaj� si� z przeciwnikami dworu. Czy� widzia� zbir�w w Arras? Czy w na- szym mie�cie trzeba si� odwo�ywa� do sztyletu i trucizny, by pod os�on� nocy zabija� nieprzyjaci�? Osi�gn�li�my tutaj jedno��, kt�ra zdaje si� b�ogos�awiona przez Boga i ludzi". - "Panie - rzek�em - �yd Celus powiesi� si� w ratuszu!" - "Wiem o tym... Biedny �yd! Wida� zachcia�o si� Bogu uczyni� z niego ofiar�. Zwa�, Janie, �e nie sta�o si� nic, co by mog�o obarcza� nasze miasto. Rada jeszcze nie wyda�a wyrok�w. Celus pozbawi� si� �ycia z w�asnej woli. Czy nie dostrzegasz ca�ej strzelisto�ci uczu� tutejszych obywateli, kt�rzy s� strapieni i bolej� z powodu �mierci tego nieszcz�liwca? Wystaw sobie podobn� rzecz w Gandawie albo w Utrechcie... �miechu warte! Kog� tam obejdzie jeden trup �ydowski?! Gdy tymczasem tutaj ludzie pragn� oczysz- czenia. I otrzymaj� oczyszczenie! Chc� wi�c, aby� poj��, jak niegodziwe i g�upie s� projekty odwo�ywania si� do rozumu Dawidowego. Winie- ne� miastu Arras nie tylko wdzi�czno��, ale tak�e solidarno�� w trud- nych chwilach". - "Tak w�a�nie my�la�em" - rzek�em spokojnie. "I dlatego przyby�em do ciebie, ojcze, cho� obywatele ��dali, bym uda� si� do Gandawy". Wtedy Albert zn�w roze�mia� si� cierpko i powie- dzia�: "Janie! Znam ci� od wielu lat. I zawsze ufa�em twojej lojal- no�ci. Id� do ludzi i powiedz im, �e by�oby niegodziwo�ci� szuka� wsparcia na dworze biskupim. Sami jeste�my panami Arras i tylko w naszych r�kach jest los tego miasta..." - "Czy nie by�oby stosowniej, ojcze, aby� sam powiadomi� o tym miasto?" - "Nie, drogi uczniu! Nigdy nie kry�em wobec obywateli uczu�, jakie �ywi� dla Dawida. Dlatego te� moj� decyzj� mogliby przypisa� niech�ci i nieufno�ci... Czy nie do ciebie przyszli z pro�b� o po�rednictwo? Kto m�g�by by� lepszym pos�em Arras na utrechckim dworze?... B�dzie rzecz� dobr� i rozs�dn�, je�li im wyt�umaczysz, dlaczego odrzucasz powierzon� ci misj�". - "Masz racj�, ojcze!" - rzek�em. W imi� Ojca i Syna, i Ducha �wi�tego. Amen. Moi panowie! Tylko w cz�ci czuj� si� winny za to, co B�g zes�a� na miasto Arras. By�em Jego narz�dziem i ufa�em w Jego sprawiedliwo��. Pozw�lcie jednak, �e teraz przywo�am na �wiadka niedawn� przesz�o��, owe 'straszne dni sprzed trzech lat, kiedy g��d i zaraza dotkn�y nasze miasto... My�l�, �e tam w�a�nie trzeba szuka� przyczyny, dla kt�rej uzna�em s�uszno�� argument�w Alberta. Z wiosn� owego roku zacz�o pada� byd�o. Zrazu nie by�o w tym nic nadzwyczajnego. Zawsze tak si� dzieje, �e po srogiej zimie cz�� byd�a chudnie, traci apetyt i pada bez przyczyny. Jednak�e tamtej wiosny, jak pami�tacie, tak�e niejeden pastuch odda� Bogu dusz�. Wyszli�my z miasta z procesj�. Bito w dzwony. Nast�pi�y dni deszczowe i ch�odne , a potem z nag�a niebo poja�nia�o, przygrza�o s�o�ce i w murach Arras pojawi�y si� nieprzeliczone rzesze robactwa. Z podmok�ych zwykle ��k, kt�re wtedy raptownie wysycha�y - robactwo wpe�za�o do miasta. Nigdy przedtem nie zdarzy�o si� co� podobnego. Miasto otacza�y tumany mgie�, rankiem i o zmierzchu nie spos�b by�o dojrze� cokol- wiek na odleg�o�� wyci�gni�tego ramienia. Za dnia s�o�ce przygrzewa- �o mocno, ale nocami ch��d dzwoni� w�r�d mur�w. Zacz�li umiera� ludzie. Najprz�d jeden, potem dw�ch, a potem dziesi�ciu. Cia�a ich rozk�ada�y si� niezmiernie szybko, by�y sczernia�e i opuchni�te. Zaduch nie dozwala� oddycha� tym, kt�rzy czynili zmar�ym ostatni� pos�ug�. Niemal natychmiast potem wybuch�y po�ary. Strawi�y mn�stwo ludz- kiego dobra, nade wszystko za� zapasy �ywno�ci, zgromadzone na przedn�wek. Wtenczas zjecha� do Arras ksi��� Dawid. Witaj�c go u bram powiedzia�em mi�dzy innymi, �e ma�o jest mo�nych tego �wiata, kt�rzy by okazali podobn� odwag�. Zwykle w godzinie zarazy dostojni ludzie uciekaj�, gdzie oczy ponios�, zdaj�c na �up gawiedzi ca�y sw�j maj�tek. W takich chwilach okazuje si� najdowodniej, jak ma�o znacz� dobra ziemskie w obliczu �miertelnej gro�by, zes�anej przez Boga. Dawid okaza� wi�c rzadki hart serca, przybywaj�c do Arras ogarni�tego zaraz�. Wjecha� w mury z pysznym pocztem. Niesiono przed nim relikwiarz z kropl� krwi �wi�tego Idziego, kt�r� biskupi utrechscy otrzymali niegdy� w darze od hrabi�w Saint Gilles. Jednak�e ten wjazd, kt�ry pokrzepi� serca wszystkich obywateli miasta, obr�ci� si� rych�o przeciw nim. Dawid podj�� srogie rz�dy. Nie twierdz� wcale, �e zamy�la� zgubi� Arras, ale wielu tak w�a�nie uwa�a�o. Nakaza� pod kar� gard�a pali� wszelk� �ywno��, kt�rej dotkn�y r�ce ludzi pad�ych od zarazy. Kiedy mu dowodzono, �e jest to szale�stwo, bo jaki� cel ogo�aca� miasto ze skromnych zapas�w, kt�re si� jeszcze zosta�y - oznajmi�, i� bardziej ufa nadwornym medykom. Ju� wtedy otacza� si� t� sfor� darmozjad�w i pysza�k�w ci�gn�cych za nim wzd�u� i wszerz Brabancji i zatruwaj�cych jego wielki umys� baj�dami. Co gorsza, opuszczaj�c Arras po dniach surowych rz�d�w, nakaza� zamkn�� bramy i wystawi� warty wzd�u� mur�w. "Skazujesz nas na zag�ad�!" - wo�ali cz�onkowie Rady. -- "M�dlcie si�!" - odpar�. Prawd� rzek�szy, nie opu�ci� nas w biedzie. Co dnia suto �adowane wozy zbli�a�y si� do bram Arras. Ka�dego ranka s�yszano skrzypienie k� i krzyki wo�nic�w. Lud gromadzi� si� na murach, a wys�annicy biskupa opr�niali wozy. Potem odje�d�ali, trzaskaj�c z bat�w i szep- cz�c pacierze, a stra� biskupia dozwala�a nam otworzy� bramy, by zabra� �ywno�� do miasta. Dzielono si� sprawiedliwie, niema�e w tym zas�ugi po�o�y� pan de Saxe, cz�owiek wielkiej prawo�ci i niez�omnego charakteru. C� z tego, je�li zaraza wci�� zbiera�a swoje �niwo, a g��d coraz bardziej dawa� si� wszystkim we znaki. Potem nadesz�y dni rozpaczliwe. Zwiedziawszy si� o naszym nieszcz�ciu podeszli ku Arras wszyscy niemal brabanccy grasanci, bandy zbrojne i wyzbyte sumienia. Zaczajeni po�r�d lesistych wzg�rz czatowali po nocach na wozy biskupie i grabili je. Dawid zwi�kszy� ochron� - lecz to nie przynios�o rezultat�w. �atwy �up podnieca� wyobra�ni� �otr�w z ca�ego ksi�stwa. Ci�gn�li jawnie, z najdalszych zak�tk�w, aby si� ob�owi� pod murami gin�cego miasta. Zdarzy�o si�, �e przez trzy dni, na naszych oczach, bo�my patrzyli na to wszystko z wysoko�ci mur�w, odbywa�a si� grabie�. Dawid p�aci� wo�nicom z�otem i drogimi kamieniami, ale nie by�o �mia�k�w, gotowych i�� na �mier�. U nas, w Arras, g��d przybra� okropne rozmiary. Trzeba by�o zaci�gn�� warty na cmentarzu, bo znale�li si� tacy, co porzuciwszy wstyd i chrze�cija�stwo - dobierali si� do �wie�ych mogi� i ucztowali po�r�d trupiego zaduchu. Dosz�y nas s�uchy, �e pewna kobieta zadusi�a dopiero co wydane na �wiat dziecko, ugotowa�a w osolonej wodzie i zjad�a, a wywar, kt�ry pozosta�, odda�a innym swoim dzieciom. Przywiedziona do Rady - przyzna�a si� do czynu. By� to dzie�, kiedy nastroje przeciw Dawidowi si�gn�y w mie�- cie szczytu. Obywatele pomstowali na jego decyzj�. "Dawid �ywcem nas pogrzeba�!" - wo�ano wok� ratusza. Ludzie domagali si� srogiej kary na owej wyrodnej matce, ale byli zdania, �e grzech za ten czyn spadnie na g�ow� biskupa. Podziela�em ten pogl�d, co wyznaj� bez l�ku... Odbyli�my s�d nad kobiet�. "Zadaj jej cierpienie!" - wo�ali oby- watele do Alberta. Milcza� d�ugo. A potem rzek�: "Nie zadam jej cierpienia. Niech B�g rozstrzygnie o jej czynie". Uradzono wi�c, �e b�dzie �ci�ta nazajutrz o �wicie, cho� miasto ��da�o, by kobiet� wyda� na tortury. Na rynku zebra� si� ogromny t�um. Po�r�d g�odnej ci�by tylko skazana by�a syta. Mistrz wlaz� na podest z mieczem w r�kach, pacho�kowie przywlekli kobiet�. Modli�a si�, pe�na pokory i pogodzo- na z losem. Czekali�my na godziwy obrz�dek. Tymczasem Albert milcza�. Zadar� wysoko g�ow� i gapi� si� w niebo. Troch� to by�o dziwne. Mija� czas. Kat zwleka�, spogl�daj�c niecierpliwie na Alberta. Lud zacz�� szemra�, jakie� podniecenie ogarn�o wszystkie serca. "Na co czekasz, ojcze?!" - zakrzykn�� nagle kto� z ci�by. "Dawaj roz- grzeszenie!" Albert milcza�. Wci�� gapi� si� w niebo, jakby wypa- truj�c znaku. Zbli�am si� do niego, powiadam z cicha: "Ojcze, czas zacz��". - "Niech zaczynaj�!" - mruczy Albert. Widz�, �e mu drga powieka, znak gniewu. "Jak�e to?" - m�wi�. "Trzeba przecie�, aby� j� rozgrzeszy� na ostatni� drog�..." - "Nie" - powiada Albert. "Daj znak mistrzowi, by �cina� jej g�ow�!" - "Ojcze - wo�am - tego nie uczyni�! Bez wiatyku nie godzi si� wykonywa� wyroku!" - "Okaza�em �askawo�� tej niewie�cie" - m�wi Albert. "Chcieli j� ogniem przypie- ka�, w smole tarza�... Okrutnicy! Powiedzia�em na s�dzie wyra�nie, �e obejdzie si� bez cierpienia i niechaj B�g rozstrzygnie o losie tej nieszcz�snej'. Ka� mistrzowi wykona� powinno��..." Gadali�my szeptem, lecz co bli�ej stoj�cy ludzie zrozumieli, w czym rzecz. Wiatr grozy powia� w t�umie. Rozleg�y si� wo�ania, potem p�acz. Lud pad� na kolana wok� szafotu, wszyscy wznosili mod�y i wo�ali do Alberta, aby okaza� chrze�cija�sk� lito�� tej nieszcz�liwej kobiecie. Ona dopiero po chwili zrozumia�a, co si� dzieje. "Ojcze!" - krzycza�a w najwy�szej rozpaczy. "Lito�ci!!! Niechaj mnie �ywcem spal�, ko�mi rozw��cz�, ale nie odmawiaj mi tej ostatniej pociechy. Zawini�am, to prawda, lecz nie czy� zemsty tak okrutnej". Farias de Saxe dopad� Alberta, chwyci� go za rami�. "Nie wyzywaj Boga, starcze!" - krzyk- n�� w�ciekle. "Daj wiatyk tej nieszcz�snej, je�li ci �ycie mi�e..." Albert spojrza�, jakby de Saxe by� robakiem, pe�zaj�cym pod sto- pami. "Nie pouczaj mnie, grabio, w materii cn�t i grzech�w; bo� nie godzien by� moim nauczycielem. I �mierci� mi przed oczami nie b�yskaj, bo si� jej nie boj�. Jeszcze s�owo, a ka�� pojma� pacho�kom i obwiesi� ci� na suchej ga��zi..." De Saxe przygryz� wargi, rzek� spokojniej: "Ojcze Albercie! Uzur- pujesz sobie prawo, aby wyr�cza� Boga. Bez rozgrzeszenia ta niesz- cz�sna musi na wieki trafi� do piek�a!" - "M