Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12066 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Tomasz Pacy�ski
WROTA �WIAT�W Z�A PIOSENKA
I
Dotychczas ukaza�y si�:
1. Ewa Bia�o��cka - Kamie� na szczycie.
(Kroniki Drugiego Kr�gu. Ksi�ga II)
2. Iwona Surmik - Talizman z�otego smoka
3. Tomasz Pacy�ski - Wrzesie�
4. Anna Brzezi�ska - Opowie�ci z Wil�y�skiej Doliny
5. Maja Lidia Kossakowska - Obro�cy Kr�lestwa
6. Tomasz Pacy�ski - Sherwood
7. Iwona Surmik - Smoczy Pakt
8. Tomasz Pacy�ski - Maskarada
9. Wawrzyniec Podrzucki - U�pione archiwum
10. Ewa Bia�o��cka - Pio�un i mi�d (Kroniki
Drugiego Kr�gu. Ksi�ga III)
11. Marcin Mor tka - Ostatnia saga
12. Romuald Pawlak - Inne okr�ty
13. Tomasz Pi�tek - �mije i krety
14. Wit Szostak - Wichry Smoczog�r
15. Anna Brzezi�ska - Letni deszcz. Kielich
16. Tomasz Pi�tek - Szczury i rekiny
W przygotowaniu:
� Wawrzyniec Podrzucki - Kosmiczne ziarna
� Micha� Studniarek - Herbata z kwiatem paproci
TOMASZ PACYNSKI
WROTA
�WIAT�W
Z�A PIOSENKA
I
Agencja 'wydawnicza
BUNA
WROTA �WIAT�W. Z�A PIOSENKA
Copyright � by Tomasz Pacy�ski, Warszawa 2004
Copyright � for the cover illustration by Stephanie Pui-Mun Law
Copyright � 2004 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2004
Wszelkie prawa zastrze�one
Ali rights reserved
Projekt ok�adki: Fabryka Wyobra�ni
Opracowanie graficzne ok�adki: Tomek Laisar Fru�
Redakcja: Lucyna �uczy�ska
Korekta: Jadwiga Piller, Anna Kaniewska
Sk�ad: Tomek Laisar Fru�
Druk: RS Print, Wroc�aw
Wydanie I. Warszawa
2004 ISBN: 83-89595-
06-0
Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA
A. Brzezi�ska, E. Szulc sp. j.
Informacje dotycz�ce sprzeda�y hurtowej, detalicznej i wysy�kowej:
Agencja Wydawnicza RUNA
ul. Grzybowska 77 lok. 408
00-844 Warszawa
tel./fax: (0-22) 45 70 385
e-mail:
[email protected]!
Zapraszamy na nasz� stron� internetow�:
www.ruaa.pl
His hode hanged in his in two;
He rode in symple aray, A
soriar man than he was one
Rode never in somer day.
A Gest ofRobyn Hode
Siftis;
wmi
-1 -
Prawda to, i�e duo corpore niemog� si� pomie�ci� penetratipe in eodem
loco. A trup ieszcze niemaiacy dotem subtilitatis, kt�rey on mo�ey nigdy
nie mie�, bo mo�e byd� z liczby pot�pionych, iak�e on z grobu kamieniem
zawalonego, wyni�� nie mo�e. Wszak w tym nie masz dubium, i� krwie
y pewnych przym�wek za�ywszy wst�puie wied�ma w niewinne cia�o per
unionem accidentalem, a w nim i z nim zara�a z Bo�ego dopustu.
�ywot B�. Piotra z Blyton, biskupa Lincoln
W sza�asie panowa� p�mrok nawet teraz, upalnym popo�udniem.
Zapach suchych, nagrzanych s�o�cem li�ci okrywaj�cych dach
wierci� w nosie. Fabienne nie mog�a ju� powstrzyma� �ez.
Widzia�a zatroskan� i zrezygnowan� twarz swojej przybranej
matki, kt�ra bezradnie gniot�a lnian� szmatk�, jakby nie wiedzia�a,
czym zaj�� r�ce. �abcia nie mog�a nic poradzi� i zdawa�a sobie z
tego spraw�. Nie by�a jedn� z tych m�drych kobiet, kt�re z
pokolenia na pokolenie poznawa�y sztuk� zamawiania choroby,
oddalania cierpie�. Jej talent jarmarcznej wieszczki nie pomaga�,
przeciwnie. Czu�a zbyt wiele, umiera�a wraz z t� kobiet� na
pos�aniu, o wiele za d�ugo i o wiele za p�no. I nic nie mog�a
poradzi�.
Rozszerzone oczy Bethie b�yszcza�y w p�mroku. Fabienne
wzdrygn�a si�, gdy dojrza�a w nich dziecinn� ciekawo��, ten brak
wsp�czucia w�a�ciwy dzieciom, niewinny i wywodz�cy si� z
nie�wiadomo�ci. Jasnow�osa dziewczynka ju� nieraz widzia�a
�mier�. Ale nie zna�a jeszcze umierania.
Suche li�cie pachnia�y odurzaj�co, ich wo� miesza�a si� z
zapachem polnych kwiatk�w. To Bethie ich nazrywa�a, by�a
przekonana, i� konaj�ca je lubi; zdawa�o si�, �e szalone jak u
schwytanego w pu�apk� zwierz�cia spojrzenie na ich widok zmienia
si�, �agodnieje i uspokaja. Pewnie rzeczywi�cie tak by�o.
Palce bladej d�oni poruszy�y si�, drgn�y wargi. Fabienne
pochyli�a si� nad le��c�, ale nie us�ysza�a ni szeptu.
Uratowana spod szubienicy kobieta po prostu gas�a. Nie walczy�a
ju�, od dawna nie przerywa�a nocnej ciszy skowytem, kt�rego nie
m�g� znie�� nawet Claymore, najtwardszy i najbardziej cyniczny z
nich wszystkich; wstawa� z pos�ania i szed� prosto w las, byle tylko
nie s�ysze�.
Nie miota�a si� ju�, nie zas�ania�a jak przed spadaj�cymi na ni�
ciosami, nie odpycha�a czego�, co widzia�a tylko ona. Przesta�a
walczy�, nie mia�a si�.
- Ona umiera? - G�osik Bethie da� si� s�ysze� mi�dzy jednym
a drugim p�ytkim, nier�wnym oddechem. Fabienne pog�adzi�a
dziewczynk� po w�osach.
- Tak, umiera - odpar�a �agodnie.
Bethie zerkn�a z ciekawo�ci�.
- Bo tak chce?
Fabienne unios�a g�ow�, spojrza�a nieprzytomnie. Nie wiedzia�a, o
co te� chodzi ma�ej. W ciszy, kt�ra nagle zapad�a, s�ycha� by�o tylko
oddech umieraj�cej. Coraz p�ytszy i wolniejszy.
Milczenie si� przed�u�a�o. Bethie niecierpliwie potrz�sn�a g�ow�,
chwyci�a Fabienne za r�k�.
- Powiedz, bo tak chce? - dopytywa�a si� natarczywie.
Po chwili Fabienne zrozumia�a: ma�ej nieobcy by� widok ludzi,
kt�rych zabijano. Nie pojmowa�a, �e mo�na umrze� spokojnie,
odej�� cicho, bez widocznej przyczyny.
U�miechn�a si� smutno.
- Tak, Bethie, bo tak chce.
Buzia dziewczynki rozja�ni�a si�.
-To dobrze - stwierdzi�a po namy�le. - Wiem, �e ona chce.
Popatrz.
Fabienne spojrza�a na wychud�� twarz wied�my, kt�rej rysy
wyostrzy�a zbli�aj�ca si� �mier�. Oczy umieraj�cej porusza�y si� pod
sinawymi powiekami, jakby kobieta �ni�a sw�j ostatni sen.
a
Dziewczyna drgn�a, kiedy poczu�a, �e zimne palce chwytaj� jej
d�o�, zaciskaj� si� na niej z nieoczekiwan� si��. Pochyli�a si�, zanim
jeszcze wargi zd��y�y si� poruszy�.
- Jo vos aim mult, m'soeur - wion�� cichy szept, tak cichy, �e wyda
wa� si� z�udzeniem, igraszk� s�uchu. Tylko lekki powiew tchnie
nia na policzku powiedzia� Fabienne, �e to dzieje si� naprawd�.
Te� ci� kocham, nieznana siostrzyczko, pomy�la�a, ujmuj�c zimn�
d�o�, kt�ra odda�a u�cisk.
-Jo n'ai nientde mai.
To dobrze. I ju� nikt wi�cej ci� nie zrani, ju� nigdy. Obiecuj�.
Pog�adzi�a policzek, kt�ry wydawa� si� przejrzysty jak karta
pergaminu.
Umieraj�ca otworzy�a oczy. Przytomne i przenikliwe.
-M'entendez, cber'amie - powiedzia�a g�o�no, wpatruj�c si� w
twarz dziewczyny.
Fabienne czu�a u�cisk zimnych palc�w, silny i zniewalaj�cy.
Wszystko wok� nagle jakby znikn�o, pozosta�y tylko oczy z
rozszerzonymi prawie na ca�� t�cz�wk� �renicami. Poczu�a, �e tonie
w tych oczach niczym w le�nym stawie w�r�d torfowisk, kt�rego
g��bia si�ga chyba do samego piek�a skrytego pod ciemn�, brunatn�
wod�. Mog�a tylko s�ucha�, cho� wcale tego nie chcia�a.
- N'ai curedeparler - westchn�a wied�ma cicho.
Nic ju� nie zosta�o do powiedzenia. I spod tafli brunatnej wody
wyjrza�o wsp�czucie. Fabienne poczu�a, jak lodowate palce g�adz�
jej d�o�. Nie cofn�a r�ki. Dopuszcza�a wsp�czucie, ale nie lito��.
Lito�ci nie by�o. Nie mo�e jej by� dla kogo�, kto pomo�e zabi�
tego, kogo kocha najbardziej. Ju�, kurwa, nikogo nie mog�
pokocha�, pomy�la�a. I mia�a rozpaczliw� �wiadomo��, �e i tak
pewnie jest za p�no.
U�cisk zel�a�, powieki zn�w przys�oni�y oczy. Tylko d�o�
umieraj�cej pe�z�a po przykryciu jak �lepe zwierz�tko. Bethie
przypad�a do pos�ania, uj�a j� w swoje ma�e, brudne �apki. Po
twarzy wied�my przebieg� ledwie dostrzegalny skurcz.
Fabienne wsta�a z kl�czek, odesz�a dalej. S�ysza�a jedynie
urywany, cichn�cy oddech.
Coraz d�u�sze by�y przerwy mi�dzy kolejnymi pr�bami zaczer-
pywania powietrza.
W ko�cu z ostatnim, g��bokim westchnieniem oddech ucich�.
Cisza. Szelest li�ci, brz�czenie owad�w gdzie� na zewn�trz, na
��ce. Odleg�y ptasi trel.
- Sempres est morte - powiedzia�a Bethie. - Une mai chancun n'en
deit estre cantee.
Ona umar�a, powt�rzy�a w my�li Fabienne. Jest wolna. Ciekawe,
jak d�ugo ja b�d� umiera�? Nikt ju� nie za�piewa z�ej piosenki.
W�a�nie zosta�a od�piewana.
Odwr�ci�a si� powoli i zajrza�a w twarz dziewczynki. W
przepastn� g��bi� ciemnych oczu o rozszerzonych �renicach, niczym
le�ny staw w�r�d torfowisk.
Wtedy zacz�a krzycze�.
***
Rankiem przesz�a ulewa. Strugi deszczu siek�y drzewa i zaro�la,
zbiera�y si� na w�skich, piaszczystych �cie�kach w m�tne potoki,
kt�re osadza�y na wystaj�cych korzeniach niesione ze sob� igliwie,
li�cie i ca�e ga��zki, nie wiadomo, zerwane przez wiatr czy przez
ci�kie krople. Ca�y �wiat poszarza� i �ciemnia�, mrok rozprasza�y
tylko sine b�yski piorun�w, przebijaj�ce si� przez kurtyn� spadaj�cej
z niskich chmur wody. Wysuszona przez letnie upa�y �ci�ka
ch�on�a wilgo�, wype�nia�y si� kotlinki o roztrato-wanych brzegach,
s�u��ce zwierzynie za wodopoje. Po kamieniach strumieni, p�ytkich i
ledwie ciekn�cych jeszcze wczoraj �rodkiem �o�ysk, p�dzi�a
spieniona fala jak podczas wiosennego przyboru.
Letnia nawa�nica nie trwa�a d�ugo. Cho� z daleka dochodzi�y
jeszcze g�uche st�umione pomruki, na polanie od dawna �wieci�o ju�
s�o�ce. Zaledwie zbli�a�o si� po�udnie, a trawa zd��y�a ju�
wyschn��, ka�u�e wsi�k�y w piasek, zosta�y po nich tylko �lady,
zabarwione po brzegach ��tawym osadem py�k�w. Tam, gdzie
korony drzew dawa�y os�on� przed s�o�cem, �ci�ka dymi�a mg��,
unosz�c� si� nisko, gor�c� i wilgotn�.
Claymore Ramirez otar� czo�o, rozmazuj�c na nim smugi brudu.
Cho� obna�ony do pasa, by� spocony jak mysz. Wola� ju� suchy
upa�, jaki panowa� przez ostatni miesi�c, ni� to parne, duszne
przedpo�udnie. Od dawna t�skni� za ch�odem ciemnego wn�trza
karczmy czy cho�by zamkowych mur�w, za smakiem piwa
wydobytego prosto z g��bokiego loszku. Dzi� wyj�tkowo mu tego
brakowa�o. To nie by� dzie� na kopanie do��w.
Z wykopu dobieg�o przekle�stwo. Claymore westchn��, jeszcze
raz otar� czo�o wiedz�c, �e i tak nic to nie da, najwy�ej uma�e si�
jeszcze bardziej. Podszed� do kraw�dzi, popatrzy� na l�ni�ce od potu,
zgi�te plecy Snake'a, kt�ry mocowa� si� z jakim� opornym
korzeniem. Obsceniczne tatua�e pokrywa� przylepiony do sk�ry
kurz.
- Mo�e teraz ja? - zaproponowa� Ramirez z niech�ci�. Zakl�� w
duchu, gdy ten wyprostowa� si� od razu.
- M�g�by� - mrukn��.
Opar� si� na kraw�dzi wykopu, odrzuci� z�amany rydel, jedyne
narz�dzie, kt�re mieli, nie licz�c st�pionego kord�. Wygl�da�o na to,
�e bartnicy z le�nej osady nigdy nic nie kopi�, nawet w
warzywnikach. By�a to prawda, nie mieli warzywnik�w.
Ze st�kni�ciem Snake wyd�wign�� si� z do�u, usiad� na trawie i
rozejrza� si� w poszukiwaniu cienia. Daremnie, bo zacz�li kopa� z
dala od jedynego d�bu, licz�c na to, �e nie b�d� im przeszkadza�
korzenie. W ten spos�b zyskali tyle, i� musieli pracowa� w pe�nym
s�o�cu, a korzeni i tak by�o pod dostatkiem.
Ramirez zsun�� si� do do�u. Nie by�o to trudne, od rana, gdy tylko
min�a nawa�nica, zd��yli wry� si� na p�torej stopy, mo�e dwie.
Wci�� za ma�o, jak na przyzwoity gr�b.
Poranna ulewa, mimo i� obfita i gwa�towna, zdo�a�a zwil�y� gleb�
zaledwie na dwa cale. G��biej, pod darni�, grunt rozsypywa� si�
niczym popi� lub przypomina� zbity piaskowiec. Claymore szarpn��
gruby jak m�skie przedrami� korze�, zakl��, gdy wzbity py� dosta�
si� do oczu. Mruga� przez chwil�, w ko�cu st�k-n�� z rezygnacj�,
uj�� r�koje�� t�pego kord� i zacz�� r�ba�. Odwraca� przy tym g�ow� i
zaciska� powieki, by cho� troch� uchroni� si� przed deszczem
piasku.
Uderza� coraz mocniej, bez rezultat�w, korze� by� twardy i po-
w�lony, mo�e ostra siekiera da�aby mu rad�. Ale siekiery nie mieli.
Snake przygl�da� si� z niepokojem, Ramirez bowiem zadawa�
ciosy na o�lep, jakby wa�czy� z zajad�ym wrogiem. Ostrze kord�
trafia�o tu� obok drugiej d�oni, kt�ra odci�ga�a korze� od �ciany
wykopu. Kuglarz nie wytrzyma�.
- Uwa�aj na paluchy - ostrzeg�.
Niewiele brakowa�o, aby on pierwszy sta� si� ofiar�. Przy
kolejnym, zadanym z w�ciek�o�ci� uderzeniu, ostrze kord� zwin�o
si�, ledwie omijaj�c umazany ziemi� kciuk. Claymore wyprostowa�
si� gwa�townie, cisn�� kord, kt�ry wbi� si� w dar� tu� obok stopy
Snake'a.
Kuglarz popatrzy� z uraz�, jak chwieje si� drewniana r�koje��,
pociemnia�a od potu. Po czym roze�mia� si� niespodziewanie.
- M�wi�em, �eby� uwa�a� na paluchy - powiedzia� weso�o. -
Zapomnia�em doda�, �e na moje.
Poruszy� bos� stop�. Ci�kie buty �ci�gn�� ju� dawno, co, jak
wida�, nie by�o najrozs�dniejszym posuni�ciem.
Z�o�� na twarzy Ramireza ust�pi�a miejsca rezygnacji.
- Tym kordem nawet glizdy by� nie przeci��. - Pokr�ci� g�ow�. -W
�yciu nie wyci�gniemy tego pierdolonego korzenia...
- To co zrobi�? Przenie�� ten d� kawa�ek dalej?
Claymore splun�� �lin� zmieszan� z piaskiem. Przyszed� mu do
g�owy taki pomys�.
- Zacznijmy gdzie indziej. W ko�cu jej wszystko jedno, gdzie
b�dzie le�e�.
Kuglarz popatrzy� na d�, kt�rego wykopanie zaj�o ca�y ranek.
To jednak nie by�a rozs�dna propozycja.
Odsun�� zdecydowanie Ramireza, stoj�cego w p�ytkim, po kolana,
wykopie. Uchwyci� korze�, z�o�liwie przebiegaj�cy akurat t�dy, i
poci�gn�� z ca�ej si�y. Claymore widzia�, jak na barkach wyst�puj�
mu w�z�y mi�ni, jak zamazuje si� rysunek tatua�y.
- Mo�e by� pom�g�! - wysapa� kuglarz, nie odwracaj�c si�.
Ramirez wzruszy� ramionami, nie wierzy� w powodzenie, pr�bowali
ju� przecie�. Mimo to pos�usznie stan�� za kuglarzem, z�apa� za
koniec korzenia, nikn�cy w przeciwleg�ej �cianie wykopu.
- Raz, dwa... - st�kn�� Snake. - I trzy!
Poci�gn�li jednocze�nie. Z pocz�tku korze� ani drgn��, tylko
sucha ziemia osypywa�a si� z szelestem. To na nic, pomy�la�
Claymore; z wysi�ku czerwona mgie�ka przys�oni�a mu oczy. Ale
nat�a� wszystkie si�y.
I nagle trach! - rozleg�o si� g�uche chrupni�cie. R�banie t�pym
kordem nie posz�o ca�kiem na marne, korze� p�k� akurat w tym
miejscu. Claymore run�� na ty�ek, wzbijaj�c wysoko kurz, j�kn�� z
b�lu, gdy Snake wyl�dowa� mu na kolanach.
Ci�ki oddech kuglarza miesza� si� z cichymi przekle�stwami
Ramireza.
- Mo�e by� zabra� ze mnie swoj� ko�cist� dup�?! - Claymore
nie wytrzyma� w ko�cu.
***
Siedzieli na kraw�dzi wykopu. P�niej posz�o �atwiej, gdy
przebili si� ju� przez pierwsz�, najbardziej zbit� warstw� ziemi.
G��biej mo�na by�o wygarnia� r�koma, posz�o szybciej ni�
z�amanym rydlem bez trzonka, nie m�wi�c o kordzie.
Wci�� by�o parno i duszno. Ucich�y ju� odg�osy dalekiej burzy,
ale znad poszycia nadal unosi�a si� mgie�ka. Claymore przygl�da� si�
swoim d�oniom, brudnym, z piaskiem powbijanym pod po�amane
paznokcie.
Snake drapa� si� po wytatuowanej piersi. Od py�u sw�dzia�o go
ca�e cia�o. Jemu kopanie sz�o sprawniej, wielkie jak �opaty d�onie
zagarnia�y ziemi� lepiej od rydla, czemu Ramirez przygl�da� si� z
niek�amanym podziwem, mimo niepokoj�cych skojarze� z
paskudnymi potworami, rozkopuj�cymi �wie�e groby. Gdzie� w
zakamarkach pami�ci utkwi�y g��boko opowie�ci matki. Ghola, tak
chyba brzmia�o to s�owo, przypomnia� sobie. Rozkopuje mogi�y i
po�era zw�oki. Wzdrygn�� si�, splun�� do do�u.
- Uwa�aj, gdzie plujesz - mrukn�� Snake, bez z�o�ci, raczej
z przygan�.
Claymore chcia� si� odci��, jednak po chwili zeskoczy� do
wykopu, roztar� plwocin� butem.
- Przepraszam - powiedzia� cicho, nie patrz�c na kuglarza. Ten
skrzywi� usta w u�miechu.
- Przesadzam pewnie - odpar�. - Osobi�cie by�oby mi wszystko
jedno, nawet gdyby� tam naszcza�. Ale to nie ja b�d� tu le�a�.
Ramirez mimo woli popatrzy� dalej, gdzie pod d�bem spoczywa�y
zw�oki owini�te w derk� zamiast ca�unu. Nawet nie wiemy, jak
mia�a na imi�, przebieg�o mu przez g�ow�. I zaraz nadesz�a druga
my�l, kt�r� wbrew sobie wypowiedzia� na g�os.
- To wszystko by�o niepotrzebne.
Pocz�tkowo nie zrozumia� gestu kuglarza, gdy ten wyci�gn�� do
niego wielkie, brudne �apsko. Po chwili wahania poda� mu
r�k�, a Snake jednym poci�gni�ciem pom�g� mu wyd�wign�� si� z
do�u.
- Nie przyzwyczaja.) si� tak, to nie da ciebie - zakpi�.
Ramirez spojrza� z ukosa.
- No co? - zirytowa� si� kuglarz. - Po�artowa� nie mo�na?
Zaszkodzi jej to?
Nie, pomy�la� Claymore, nie zaszkodzi. Ona zostanie tutaj, gr�b
zaro�nie traw�, za rok nikt nawet nie pozna. A my podarowali�my jej
tylko d�ugie dni cierpienia. Nic wi�cej.
- Ona te� kiedy� lubi�a si� �mia� - zacz�� Snake cicho. - Lubi
�a si� cieszy�. Nie martw si�, zrozumia�aby. Ka�dy by zrozumia�.
Ramirez spojrza� uwa�niej. Nie podejrzewa� dot�d tego
brutalnego, wytatuowanego m�czyzny o takie refleksje.
- To nie by�o niepotrzebne - ci�gn�� Snake coraz ciszej, jakby
sam wstydzi� si� wypowiadanych s��w. - Umar�a z godno�ci�, to
jej podarowa�e�. Niby nic, a bardzo du�o.
Wsta�, przeci�gn�� si�, a� zatrzeszcza�o mu w stawach. Po raz
kolejny otar� pot z twarzy.
- Ech, co ja pieprz� - mrukn��. - Wiesz co? Ale dobrze, �e ubi
�e� tego skurwysyna, kata. Za to, co jej zrobili.
Claymore bezmy�lnie przesypywa� z r�ki do r�ki gar�� piasku.
Drobne ziarenka przelatywa�y mi�dzy palcami.
- To nie ja - odpar� wreszcie. - To Fabienne. A poza tym r�k�
karaj, nie �lepy miecz...
Spostrzeg�, �e na d�wi�k imienia dziewczyny po twarzy kuglarza
przebieg� ledwie dostrzegalny grymas, szcz�ki zacisn�y si� na
chwil�. Nie by� zaskoczony, Snake ju� od dawna �le reagowa�, gdy
tylko s�ysza�, �e Claymore wymienia jej imi�. By�o to do�� dziwne,
Fabienne demonstracyjnie nie dostrzega�a Ramireza, odzywa�a si�
tylko oficjalnie lub, znacznie cz�ciej, z�o�liwie. Nawet wtedy, gdy
po raz pierwszy chcia� jej podzi�kowa� za pomoc, kaza�a mu po
prostu spada�. Spr�bowa� jeszcze raz, spotka� si� z tak� sam�
reakcj�, potem da� sobie spok�j. Przygl�da� si� tylko ukradkiem,
dziewczyna w jaki� spos�b przyci�ga�a jego wzrok. I to nic mi�dzy
nimi nie zmieni�o.
Tak, pomy�la� Ramirez, przez ponad trzy miesi�ce. D�ugie dni
sp�dzone w lesie, w paskudnej osadzie bartnik�w, kt�rzy
przypominali bardziej z�o�liwe le�ne stwory ni� ludzkie istoty.
Nawet ich
1A
kobiety sprawia�y takie wra�enie, nie m�wi�c ju� o licznych
dzieciach, przywodz�cych na my�l z�o�liwy pomiot gnom�w. O ile
gnomy bywaj� r�wnie brudne i wrzaskliwe.
Trzy miesi�ce oczekiwania na �mier�. Ju� dawno sta�o si� jasne,
�e uratowana spod szubienicy wied�ma nie prze�yje. Po prostu nie
chcia�a prze�y�, nie walczy�a. Czasem Ramirez mia� poczucie
straszliwego marnotrawstwa, jakiej� osobistej wr�cz krzywdy. Tyle
to kosztowa�o, a ona zwyczajnie sobie umiera. I zwykle zaraz
przychodzi�a refleksja - nie o ni� przecie� chodzi�o. Po prostu
przypadek.
- D�ugo to trwa�o.
Ramirez drgn��, kuglarz trafi� dok�adnie w tok jego my�li.
Spojrza� z ukosa na Snake'a, kt�ry wydawa� si� poch�oni�ty
otrzepywaniem piasku z ramion. O co ci tak naprawd� chodzi,
pomy�la�. Wola�by� pewnie, �eby mnie tu dawno nie by�o, �ebym
nie w�azi� w drog� twojej ukochanej, przybranej c�reczce. M�g�bym
sprowadzi� dziewczyn� na z�� drog�. Nie martw si�, jej to wisi,
mniej si� licz� ni� m�j wa�ach chocia�by. Co mnie to wszystko
obchodzi...
Chcia� co� powiedzie�, zmieni� temat, nie by�o sensu dra�ni�
starego. Jednak poczu� irracjonaln� z�o��, cho� nie chcia� przyzna�
si� samemu sobie, �e chodzi o to, i� czuje si� zlekcewa�ony, a nawet
upokorzony post�powaniem Fabienne.
- Za d�ugo - rzek�, zanim pomy�la�, co m�wi. - W sam raz, by
mie� siebie dosy� nawzajem.
Snake popatrzy� na niego uwa�nie.
- C� - odpar� wreszcie. - Nic ci� ju� tutaj nie trzyma. Ona ju�
nic nie powie, nie mo�esz udawa�, �e na to w�a�nie czekasz.
Claymore nie wiedzia�, co odpowiedzie�. Snake trafi� celnie.
- Chcesz powiedzie�, �e... - gdy wreszcie zacz��, zabrak�o mu
s��w. Co si� ze mn� dzieje, pomy�la� tylko.
- Chc� powiedzie�, �e nie wiesz, co robi�. - Kuglarz skrzywi� si�
w z�o�liwym u�miechu. - Od samego pocz�tku nie wiedzia�e�, i nic
si� nie zmieni�o.
Ramirez zacisn�� d�onie, a� zabola�y go paznokcie po�amane przy
kopaniu. Przez chwil� wygl�da� tak, jakby chcia� rzuci� si� na
Snake'a z pi�ciami, co zapewne mia�oby zgubne skutki. Nawet
zm�czony robot� kuglarz m�g�by go wrzuci� do do�u jednym
celnym ciosem, potem wystarczy�oby tylko zasypa�.
Ma racj�, pomy�la� Claymore, nie wiem. I chyba od pocz�tku nie
wiedzia�em. Nie chcia� si� przyzna� sam przed sob�, �e liczy� na co�,
co zawsze wy�miewa�, w co nigdy nie wierzy�. W konsekwencj�
przeznaczenia, w logik� wydarze�. Gdzie� g��boko by� przekonany,
�e istnieje jaki� sens, �e uratowanie nieszcz�snej kobiety mia�o sw�j
cel. �e ma ona do odegrania jak�� rol�, skoro los postanowi�
skrzy�owa� ich drogi.
�e to ona, prawdziwa wied�ma w ko�cu, wska�e dalszy cel.
Nie wskaza�a. Zgas�a tak cicho. I zostawi�a pustk�.
- Umar�a wolna. - Cichy g�os Snake'a wdar� si� w tok my�li
Claymore'a. - Nie przed wrzeszcz�c� gawiedzi�, bez strachu
i poni�enia.
Kuglarz m�wi� cicho, pochyliwszy g�ow�, Ramirez nie widzia�
wyrazu jego twarzy.
- To jest wa�ne. Co� jednak uratowali�my. Mo�esz mie� to za
nic, twoja sprawa. Ale lepiej dla ciebie, �eby� nie mia�.
Snake wsta�, przeci�gn�� si�, a� zatrzeszcza�y stawy.
- Zreszt�, my�l sobie, co chcesz. Tylko mo�e ci nic nie zosta�.
#**
Upa� nie zel�a� po po�udniu. Nawet gdy cie� roz�o�ystego d�bu
wyd�u�y� si� i si�gn�� wzg�rka suchej ziemi obok gotowego ju� na
przyj�cie cia�a do�u, wci�� by�o gor�co. Mo�e tylko mniej parno.
Nie rozmawiali wcale, siedzieli w milczeniu na kraw�dzi wykopu,
zaj�ci swoimi my�lami. �aden z nich nie m�g� si� zdoby� na to, by
uzna�, �e ju� pora, �e nadszed� czas, by owini�te derk� zw�oki
z�o�y� na dnie i zasypywa� gr�b.
Ramirez gryz� bezmy�lnie s�omk�, �d�b�o trawy zeschni�tej i
zbr�zowia�ej, jakby nadesz�a ju� jesie�. Zastanawia� si� intensywnie,
co dalej.
Nie by�o to proste. Wiosna i prawie ca�e lato na dobrowolnym
wygnaniu odci�y go od informacji, dociera�y tylko jakie� strz�py
wiadomo�ci, g��wnie za po�rednictwem mrukliwych bartnik�w,
obok osady kt�rych roz�o�yli si� obozem. Nie mog�y by� zbyt
wiarygodne, le�ni osadnicy rzadko kiedy wychylali si� z puszczy.
Raz czy dwa Fabienne i �abcia wypu�ci�y si� do najbli�szej wsi,
po�o�onej tu� na skraju puszczy i jakim� cudem dot�d nie spalonej
IA
czy spl�drowanej. Ale by�o to dawno, Snake wys�uchawszy nowin,
stanowczo zakaza� ryzyka.
A nowiny by�y z�e. Nie dotyczy�y ich wprawdzie bezpo�rednio,
jak dot�d nikt nie �ciga� sprawc�w czy te� wsp�sprawc�w rzezi w
Nottingham. Nie bardzo by�o komu �ciga�, Czarny Baron nie �y�,
jego kompani, ci, kt�rzy mieli szcz�cie, powr�cili do rodowych
siedzib, by czeka� na lepsz� okazj� do szybkiego wzbogacenia.
Zbrojni w wi�kszo�ci poszli w rozsypk�, gdy okaza�o si�, �e nie ma
kto im p�aci�.
Ale Claymore zdawa� sobie spraw�, �e nieszcz�sny szeryf by�
jedynie figurantem. To nie on kierowa� rozgrywk�, sta� si�
narz�dziem w r�kach znacznie pot�niejszych si�, kt�re wola�y
jednak trzyma� si� w cieniu. A teraz znikn�y. I to musia�o
niepokoi�.
Nie potrafi� uzna�, jak kuglarz, �e wszystko sko�czone. Nawet
wbrew temu, co widzia� na w�asne oczy, nie wierzy� w �mier� Ma-
tcha. Jak si� okaza�o, by� w tym przekonaniu osamotniony.
Zagadni�ty par� razy Snake puka� si� tylko wymownie w czo�o i
pyta�, ilu Claymore widzia� ozdrowie�c�w po trafieniu be�tem w
serce...
Niestety �adnego. Ale mia� przeczucie, i to w�a�nie go niepokoi�o.
Nigdy dot�d nie mia� przeczu�.
Zaczyna� si� niecierpliwi�. Dotychczas nie zdawa� sobie sprawy,
jak d�uga agonia uratowanej wp�yn�a na to, �e nie pozwala� sobie
dot�d na g��bsze refleksje. Teraz wszystko si� sko�czy�o.
Na dodatek nadchodzi�y jeszcze inne wie�ci.
By�y niepewne i fragmentaryczne, zrozumia�e na tyle, na ile
bartnicy potrafili powt�rzy�, co zas�yszeli od zapuszczaj�cych si� w
g��b puszczy k�usownik�w. �atwo je by�o wyt�umaczy�, w ko�cu
hrabstwo ogarn�� chaos, nawet nie po �mierci nowego szeryfa, lecz
du�o wcze�niej. Ale Ramireza zn�w dr�czy�y przeczucia.
Wyplu� z�ute �d�b�o. Nie by�o sensu d�u�ej rozmy�la�, do niczego
to nie prowadzi�o. Czu�, �e teraz przyszed� czas na dzia�anie.
U�miechn�� si� krzywo. �eby tylko wiedzia�, na jakie.
- Czego si� tak cieszysz? - spyta� Snake niech�tnie.
Claymore wsta�, klepn�� kuglarza po nagich plecach.
- Chod�, nie b�dziemy tak siedzie�. Pora to sko�czy�.
Nie tylko to, pomy�la� Snake. Ale wsta� bez s�owa, otrzepa�
sk�rzane portki z kurzu. Ruszy� za Ramirezem w kierunku sza�asu
na odleg�ym kra�cu polany.
17
**#
To Claymore z�o�y� j� do grobu. Odsun�� kuglarza, sam uni�s�
owini�te w derk� cia�o, dziwi�c si� jego lekko�ci. Nie przyj��
pomocy, nawet kiedy musia� zsun�� si� ze swym brzemieniem do
wykopu; delikatnie u�o�y� zmar�� w mogile, jakby ba� si� sprawi� jej
b�l. Istotnie, przemkn�o mu przez my�l, b�lu dozna�a a� nadto.
Sta� jeszcze pod sam� �cian� do�u, kiedy poczu�, jak kto� tr�ca go
w rami�. Nie spojrza� w g�r�, nie oderwa� wzroku od owini�tej
grub� tkanin� g�owy, wci�� pami�ta� rysy twarzy, wyg�adzone przez
spok�j �mierci, pozbawione ju� maski szale�stwa i cierpienia.
Wyci�gn�� tylko r�k�, kto� szarpn�� mocno, pomagaj�c mu si�
wydosta� z wykopu. Grudki ziemi osypa�y si�, gdy stan�� na
kraw�dzi.
By� pewien, �e to Snake. Zaniem�wi�, ujrzawszy przed sob�
Fabienne. Zaskoczony nie pu�ci� jej d�oni.
Mia�a podkr��one oczy, bardzo blad� twarz. Nic dziwnego,
pomy�la�, ostatnio ma�o spa�a. Zaczerwienione powieki jednak nie
by�y tylko rezultatem braku snu.
- Dzi�kuj� - powiedzia� wreszcie. Skin�a milcz�co g�ow�.
Wci�� nie puszcza� jej d�oni; u�wiadomi� sobie, �e pierwszy raz
zdarzy�o si�, i� pozwoli�a si� dotkn��. I zaraz u�wiadomi� sobie
jeszcze co�, z jeszcze wi�kszym zdziwieniem - �e dot�d nie pr�
bowa�.
Us�ysza� chrz�kni�cie, zaraz po nim wymamrotane przekle�stwo.
Fabienne drgn�a, z oci�ganiem wyswobodzi�a r�k�, cho� pr�bowa�
przytrzyma�, przez chwil� chcia� poczu� jej ciep�o. Zdo�a� tylko
przesun�� opuszk� palca po wn�trzu d�oni dziewczyny. Uciek�a
spojrzeniem.
Kolejne przekle�stwo Snake'a zabrzmia�o wyra�niej. Claymore
odwr�ci� si�.
Kuglarz by� w�ciek�y, zaciska� bezwiednie pi�ci. Otwiera� ju�
usta, by co� powiedzie�, kiedy jarmarczna wieszczka, jego �ona,
przerwa�a mu zdecydowanie.
- Zamknij sw�j plugawy pysk - powiedzia�a cicho, lecz stanow
czo. - To poch�wek.
Snake sapn�� ze z�o�ci�, ale plugawy pysk zamkn��. Claymore
z�owi� jednak jego spojrzenie.
JO
To nie koniec, Ramirez, zdawa�o si� m�wi�. Jeszcze do tego
wr�cimy.
Bethie ukl�k�a nad otwart� mogi�a, sypn�a pierwsz� gar�� ziemi.
***
Kuglarz przyd�wiga� kamie�, wielki z�om wapienia pokryty z
jednej strony zielonym mchem. G�az wygl�da� jak ociosany przez
kamieniarza i przygotowany do wmurowania w fundamenty
budowli; musia� spoczywa� w lesie od niepami�tnych czas�w, wr�s�
prawie ca�y w ziemi� i poszycie. Teraz mia� spocz�� na niewysokim
wzg�rku szarawej, piaszczystej ziemi.
Mi�nie Snake'a napi�y si� i nabrzmia�y, gdy sk�ada� ci�ar na
�wie�ym grobie. Claymore przygl�da� si� z mimowolnym
podziwem, sam pewnie nie ruszy�by tego kamienia z miejsca, nie
m�wi�c ju� o przyd�wiganiu.
Snake odst�pi� dwa kroki, przetar� czo�o, rozmazuj�c na nim brud.
W�osy zlepia� mu pot.
- Przynajmniej lisy jej nie wygrzebi� - mrukn�� ca�kiem niepo
trzebnie.
Mo�na jeszcze wyry� epitafium, pomy�la� Claymore. Gdyby�
umia� sk�ada� litery, kuglarzu. I gdyby�my znali jej imi�.
Nic to nie pomo�e, nawet kamie�. Nikt nie b�dzie pami�ta�
bezimiennej wied�my, pojmanej nie wiadomo gdzie - przez
pomy�k�. Zak�adniczki i przyn�ty - za inn�. Uratowanej spod
szubienicy kosztem �ycia wielu ludzi, nie gorszych i nie lepszych
pewnie od niej. Tylko po to, by umar�a p�niej na polanie
zagubionej w puszczy, z dala od bliskich, z dala od kogo�, kto j�
kocha�. Je�li kto� taki by�.
Ramirez wstrz�sn�� si�, popo�udnie by�o upalne, ale poczu� nag�y
ch��d. Zawsze kto� taki jest.
Wapienny z�om wro�nie w traw�, pokryj� go porosty. Ju� za rok
na polanie nie pozostanie nic, tylko ma�y wzg�rek nieopodal d�bu,
mo�e jeszcze ledwie widoczne �lady ognisk. Mo�e ludzie z bartni-
czej osady b�d� pami�ta�, �e kto� tu spoczywa. Ale pewnie nie b�d�.
- Nawet nie wiemy, jak mia�a na imi� - sam by� zaskoczony, kie
dy us�ysza� sw�j g�os. A� sykn�� z b�lu, gdy Fabienne wpi�a mu
w d�o� paznokcie.
to
Dziewczyna zachwia�a si�, jakby mia�a upa��. Podtrzyma� j� w
ostatniej chwili.
- Jacquine - powiedzia�a g�ucho. - Nazywa�a si�jacquine.
Popatrzy�a na Claymore'a, a� przebieg� go dreszcz, po czym,
wstrz�sana �kaniem, opar�a mu g�ow� na piersi.
Snake zrobi� niezdecydowany ruch, jakby chcia� podej��, twarz
wykrzywi� mu skurcz z�o�ci. Ju� rusza�, kiedy ma�a Bethie
poci�gn�a go za uwalane ziemi� portki.
Fabienne unios�a g�ow�.
- Zabierz mnie st�d, Claymore - odezwa�a si� ochryp�ym g�o
sem. - Zaraz.
Obj�� j� niezdarnie wp�, poprowadzi� w stron� sza�asu. Kuglarz
spogl�da� ponuro, jak id� przez polan�, on wyprostowany sztywno,
ona wsparta na jego ramieniu, potykaj�c si� co krok.
- Kurwa - rzuci� Snake po chwili i zaraz zamilk� pod ostrym
spojrzeniem pulchnej �ony.
- Zamknij sw�j plugawy pysk - powt�rzy�a �abcia swoje, bez
z�o�ci, raczej ze znu�eniem. - G�wno wiesz.
** *
To nie by�o przyjacielskie klepni�cie po plecach. Claymore, kt�ry
sam nie wiedz�c po co stercza� wci�� przed wej�ciem do sza�asu, do
kt�rego zaprowadzi� Fabienne, a� si� zatoczy�.
- Czego? - warkn�� tylko, odwr�ciwszy si� b�yskawicznie. By�
z�y, �e kuglarz tak zaszed� go od ty�u, kiedy by� zaj�ty w�asnymi
my�lami.
Snake te� by� w�ciek�y, jednak hamowa� si� nieco. Mia�
�wiadomo��, �e �abcia spogl�da z oddali, znad �wie�ej mogi�y, przy
kt�rej wida� by�o wci�� ma�� sylwetk� Bethie, kt�ra g�adzi�a
wapienny g�az. Kiedy kuglarz odchodzi�, nuci�a co� cicho.
- Chod�, zejd�my im z oczu - powiedzia� Snake, ujmuj�c Rami-
reza pod rami�. Do�� mocno, tak �e prawie popchn�� go przed sob�.
Claymore wyrwa� si�.
- A dok�d to? - spyta� zaczepnie. - Nigdzie si� nie wybieram.
- A tak, przej�� si� kawa�ek. - Kuglarz u�miechn�� si�, ale jego
oczy b�ysn�y twardo. - I tak tu nic nie wystoisz, ona nie wyjdzie,
znam j� na tyle.
Claymore zmierzy� starego wzrokiem. Nie zamierza� wdawa� si�
w sprzeczki, lecz ostatnie zdanie mocno go ubod�o. Sam nie
wiedzia� dlaczego.
- A je�li nie?
- Co - je�li nie? Nie wyjdzie, b�d� pewien, pr�ne nadzieje. -
Twarz kuglarza skrzywi�a si� w z�o�liwym u�miechu. Ramirez
patrzy� mu prosto w oczy.
-Je�li nie p�jd�. Bo nie mam na przyk�ad ochoty - wyja�ni�
dobitnie.
U�miech spe�z� z twarzy Snake'a.
- P�jdziesz - odrzek� oschle. - Rozs�dny jeste�.
Claymore wzruszy� ramionami. Nie mia� zamiaru wszczyna�
awantury, widzia�, �e mi�dzy nim a kuglarzem pr�dzej czy p�niej
dojdzie do spi�cia. I wola�by, �eby jednak by�o to p�niej.
Szli powoli skrajem polany. Snake milcza� wci��, Ramirez,
rzuciwszy na� spojrzenie z ukosa, dostrzeg�, �e przygryza nerwowo
w�sa, jakby zbiera� si� do powiedzenia czego�, co nijak nie chce
przej�� mu przez gard�o. I dobrze, uzna�, nie b�d� mu przecie�
pomaga�.
Domy�la� si�, o co chodzi, ka�dy by si� domy�li�. Mam to gdzie�,
powiedzia� sobie w duchu. I tak nied�ugo si� rozstaniemy.
Poczu� ulotny �al - od dawna czego� takiego nie do�wiadczy�.
Powr�ci�o wspomnienie u�cisku d�oni. Ciep�a przytulonej do�
dziewczyny, kiedy prowadzi� j� do sza�asu.
Zakl�� pod nosem.
- Co m�wi�e�? - spyta� Snake podejrzliwie.
Ramirez drgn��.
- Nic - odpar� szybko. - Zupe�nie nic.
- A, to dobrze - odmrukn�� Snake i nagle si� zirytowa�. - No to
siadajmy, nogi mi w dup� w�a��. Co za pieprzony dzie�...
Claymore zgodzi� si� �atwo, siadaj�c na mchu, twardym i niskim,
poprzerastanym traw� na samym skraju polany. Dzie� by�
niew�tpliwie fatalny, bola�o go wszystko, nie nawyk� do kopania
do��w. Czu�, �e ca�y si� lepi od potu i zaschni�tego py�u, plecy
sw�dzia�y niezno�nie. Marzy� o chwili, kiedy b�dzie m�g� wej�� do
strumienia, wyci�gn�� si� na twardym, �wirowatym dnie, najlepiej
na zakr�cie, gdzie pr�d pod brzegiem wymywa g��bsze do�ki. Le�e�
tak i czeka�, a� lodowata woda, bior�ca sw�j pocz�tek na
mokrad�ach, wymyje zm�czenie i z�agodzi b�l naci�gni�tych mi�ni.
Wygl�da�o na to, �e jeszcze b�dzie musia� poczeka�. Tymczasem
cieszy� si� wzgl�dnym ch�odem cienia na skraju lasu, lekkim
powiewem nienios�cym ju� takiej duchoty jak jeszcze niedawno.
Przy mogile zosta�a ju� tylko Bethie, �abcia odesz�a.
Dziewczynka kl�cza�a nieruchomo, Claymorowi wydawa�o si�, �e
spogl�da w�a�nie na niego. M�g� si� myli�, odeszli do�� daleko od
roz�o�ystego d�bu i ma�ego wzg�rka suchej ziemi, z kt�rej wiatr
wzbija� szary py�.
Stary mrucza� co� pod nosem, co brzmia�o jak przekle�stwa,
wida� niesporo by�o mu zacz��.
- Snake, lito�ci - burkn�� w ko�cu Ramirez zniecierpliwiony. -
Masz co� do mnie? To m�w. A jak nie chcesz, to si� odczep.
Niebawem i tak si� rozstaniemy, po co ozory nadaremnie strz�pi�.
Kiedy� s�dzi�, �e kuglarz i jego rodzina podporz�dkuj� mu si� bez
opor�w. Sam nie wiedzia�, na jakiej podstawie tak przypuszcza�,
mia� dla Snake'a niech�tny szacunek, dla jego odwagi i si�y, ale
uwa�a� go za nieokrzesanego w��cz�g�. Stara� si� nie okazywa�
wy�szo�ci, nigdy zreszt� nie okazywa�, poza wypadkami, gdy
nale�a�o zbluzga� opiesza�ego s�ug� albo po prostu kogo� zastraszy�.
Zachowywa� si� wtedy wynio�le lub wr�cz ordynarnie, a zawsze
wiedzia�, co wr�y lepsze skutki.
Tu od pocz�tku by�o inaczej. Claymore zdawa� sobie spraw�,
komu zawdzi�cza �ycie. Tylko dzi�ki pomocy kuglarza i
dziewczyny wyszed� ca�o z przedsi�wzi�cia skazanego od pocz�tku
na niepowodzenie, wariackiego, w rzeczy samej wr�cz
samob�jczego, co musia� w ko�cu przyzna�. Mia� pow�d do
niepokoju - nigdy przedtem nie pakowa� si� w takie sytuacje.
Snake o nic nie pyta�. To te� by�o irytuj�ce, wydawa�o si�, �e
kuglarz daje do zrozumienia, i� wie swoje. Tak�e ironiczny
u�mieszek, kt�ry b��ka� si� czasem po jego wargach, dawa� wiele do
my�lenia. Ot, pa�ska fanaberia, zdawa� si� m�wi�, te zobowi�zania,
kontrakty i przeznaczenie. Nie dla nas to, prostych ludzi.
Z pocz�tku Ramirez chcia� przej�� przyw�dztwo. Sam nie
wiedzia� w�a�ciwie po co, bo Snake trafnie oceni� sytuacj� - nie mia�
poj�cia, co robi�. Wszystko trwa�o w zawieszeniu. Codziennie
t�umaczyli sobie, �e nie spos�b podejmowa� �adnych decyzji, p�ki
�yje uratowana spod szafotu wied�ma. Jej �ycie, kruche i wisz�ce
wci�� na w�osku, wype�nione tylko cierpieniem, pozosta�o ostatni�
nitk�, kt�ra trzyma�a ich razem. Storturowana kobieta by�a jedynym
dowodem na to, �e ich poczynania mia�y sens. Potrzebowali takiego
dowodu, bo zdawali sobie spraw�, �e i tak wszystko posz�o na
marne.
Cienka nitka w ko�cu si� urwa�a. Znikn�o co�, co trzyma�o
razem t� dziwn� gromadk�, najemnego zab�jc�, kuglarza i
jarmarczn� wieszczk�. I niepokoj�c� dziewczyn� imieniem Fa-
bienne.
- Powiadasz, nie ma co strz�pi�? - G�os Snake'a wdar� si� w tok
my�li Claymore'a. - No, nie ma. Powiem wprost, trzymaj si� od
niej z daleka. A je�li mamy si� rozsta�, to im szybciej, tym lepiej.
Ramirez w pierwszej chwili chcia� si� z nim zgodzi�. I kiedy�
zapewne by tak uczyni�, kuglarz by� niewa�ny. Nie by�o jak go
wykorzysta�, nie dawa� sob� powodowa�, nigdy by nie da�. Co do
tego Claymore by� pewny swojej oceny. Niezbyt bystry, ale
niezale�ny. Bez ambicji i pragnie�, wystarcza�o mu to, co mia�,
trudno go czymkolwiek skusi�. I je�li zdecydowa� si� na szale�stwo,
na samob�jcz� wr�cz pr�b� pomocy komu�, kogo zna� przed laty, to
tylko przez g�upi� lojalno�� i sentyment.
Dawny Claymore zostawi�by kuglarza, �a�osnego i �miesznego
razem z jego wytatuowanym w�em i zasadami. By� ca�kowicie
nieprzydatny, przyda� si�, ale ju� nie przyda.
Jednak teraz ponios�a go z�o��. Mo�e dlatego, i� chcia�
wy�adowa� na kim� sw�j gniew. Mia� poczucie straconego czasu,
�al do samego siebie, �e uwierzy� w bzdury, kt�re zawsze
wy�miewa�. W przeznaczenie i legend�. W wieszczby i powinno�ci.
Zmierzy� kuglarza zimnym spojrzeniem.
- Co ty pieprzysz? - spyta� powoli. - Cz�owieku...
Ostatnie s�owo zawis�o w powietrzu, by�a w nim ca�a pogarda i
wy�szo��. Oczy Snake'a zw�zi�y si�.
- Dobrze, panie Ramirez - wycedzi� po chwili. - Powiadacie
zatem, �e si� rozstaniemy. To o wybaczenie prosz�, nie by�o spra
wy. P�jdziecie w swoj� stron�, a my w przeciwn�...
Claymore skin�� ch�odno g�ow�. Ju� lepiej, pomy�la�. Panie
Ramirez, nie Claymore. Znaj swoje miejsce, cz�owieku.
�,
- Pos�uchaj - zacz�� wynio�le. - Nic ci do tego. Nie twoja to spra
wa. Ja wype�niam swoje zobowi�zania, nie pojmiesz ich nawet.
I wype�ni� je, jak zawsze dot�d...
Nie podoba� mu si� kpi�cy u�mieszek, kt�ry znowu b��ka� si� po
twarzy kuglarza. Ale ci�gn�� dalej.
- Nie zrozumiesz tego. Ale cho� prostym cz�ekiem jeste�, odwa
g� doceni� potrafi�. I wiem, �e nagroda powinna ci� spotka�...
Snake roze�mia� si� g�o�no. Odchyli� si� do ty�u, ma�o nie
przewr�ci� na plecy. Sin� farb� wyk�uty w�� na b�yszcz�cym od
potu, muskularnym brzuchu porusza� si� jak �ywy, gdy kuglarza
d�awi�y spazmy �miechu.
- Oj, nie mog�... - wyj�ka� wreszcie. I nagle spowa�nia�, �miech
ucich� jak no�em uci��.
- Wasz� nagrod� to mo�ecie sobie wetkn�� w dup�, panie
Ramirez - powiedzia� zimno. - Niewielka ona pewnie, w sam raz za
nasze zas�ugi dla was. I dobrze, b�dzie was mniej bola�o, kiedy
b�dziecie wtyka�.
Jego g�os stwardnia�, kiedy po�o�y� ci�k� r�k� na ramieniu
Claymore'a.
- Powiadacie, rozsta� nam si� przyjdzie. I dobrze, panie Rami
rez, bo ci�ko to przyzna�, ale na wasz� g�b� ju� patrze� mi si�
sprzykrzy�o. Jeszcze mnie co paskudnego spotka, jak waszych
kamrat�w, co�cie im z�ote g�ry obiecali, a potem na �mier�
poprowadzili, �eby wasze dupsko ochraniali. Prostak ze mnie, ale
dzi�kuj�, wol� uwa�a�. Wi�c nie ma sprawy. Jeno powiadam wam,
ot tak, na wszelki wypadek, nie obra�cie si�, panie...
Przybli�y� twarz do twarzy Claymore'a.
- Trzymajcie �apy z dala od mojej c�reczki - sykn��. - Nie dla
was ona, gdzie� jej, dziewce prostej, do takiego pana. Przeto z dala,
panie Ramirez, bo jeszcze i was co paskudnego spotka...
Claymore �achn�� si�. Ju� chcia� powiedzie�, �e on tej c�reczki
nawet d�ugim kijem... Ale przeczuwa�, �e nie by�oby to rozs�dne.
Str�ci� d�o� kuglarza z ramienia. Wsta�, popatrzy� na polan�. Ma�a
dziewczynka wci�� kl�cza�a nad mogi��. I zn�w przez chwil� mia�
wra�enie, �e patrzy mu prosto w oczy. Potrz�sn�� g�ow�.
-Jutro si� rozstaniemy. - Popatrzy� z g�ry na kuglarza. - Nie w
g�owie mi dziewki ba�amuci�.
74,
Snake �achn�� si�.
- G�wno o niej wiecie, panie Ramirez. I niech tak pozostanie -
burkn��.
Te� podni�s� si�, st�kn�� tylko, kiedy chrupn�o mu w stawach.
- Dogadali�my si� zatem - kiwn�� g�ow�. - Jutro chyba nie
ruszycie - doda�. - Nic mi do tego, prostak jestem, ale trzeba si�
u bartnik�w wywiedzie�. Gadaj�, �e �le na traktach.
Stan�� obok Ramireza, popatrzy� na polan�, rozleg�� i pust�.
S�o�ce rzuca�o ju� d�ugie cienie, wapienny blok na mogile poszarza�
i �ciemnia�. Znad sza�asu w oddali unosi�a si� smu�ka dymu.
- Nie, �ebym si� wtr�ca�, panie Ramirez - ci�gn�� Snake. - Ale
wiecie, jak to bywa, z�api�, nad ogniskiem przypiek�. W ko�cu
narozrabiali�cie, oj, narozrabiali�cie. A wy wtedy wy�piewacie szyb
ko, kto was z miasta wywi�d�. Na nic si� wasza misja i zobowi�za
nia nie zdadz�, wasze zasady; nad ogniem ka�dy �piewa.
Splun�� pogardliwie.
- O nasze to dupska chodzi - doko�czy�.
Claymore poczu� gniew, zmieszany z nag�� ulg�. Co on mi tu
b�dzie rozkazywa�, b�ysn�a my�l. I zaraz przysz�a druga, kt�rej sam
si� nie spodziewa�. Jeszcze nie nazajutrz.
**#
Fabienne drgn�a, gdy ma�e, ciep�e �apki zakry�y jej znienacka
oczy.
- To ja - poinformowa�a Bethie.
Dziewczyna z�apa�a ma�� za nadgarstki, odwr�ci�a si� powoli.
Bethie u�miechn�a si� do niej, przytuli�a.
- Gdzie by�a�? - spyta�a Fabienne, g�aszcz�c jasne, spl�tane
wiatrem w�osy. Wtuli�a w nie twarz. Pachnia�y ��k�.
- �piewa�am jej piosenk� - powiedzia�a Bethie. - Ona lubi
piosenki, wiesz?
Dziewczyna zesztywnia�a, odsun�a ma��, kt�ra spojrza�a na ni� z
wyrzutem jasnymi, szeroko otwartymi, niebieskimi oczami.
Fabienne poczu�a, jak rozchodzi si� po jej ciele fala przyjemnej
ulgi. To mi si� tylko wydawa�o, pomy�la�a, to nie by�o tak.
Przywidzenie. Bardzo chcia�a w to uwierzy�.
- Wiem - powiedzia�a mi�kko. - Wiem...
M
Zn�w pog�adzi�a lniane w�osy dziewczynki. To tylko dziecko,
u�wiadomi�a sobie, �yje w wymy�lonym �wiecie, takim, jaki chce,
�eby by�. Sama te� tak go odbiera�am, po swojemu. Ale kr�tko.
Potem wszystko si� zmienia.
Zacisn�a usta, co� zapiek�o pod powiekami. Bethie wykrzywi�a
wargi w podk�wk�.
- Gniewasz si� na mnie.
Zaprzeczy�a ruchem g�owy.
- Nie, Bethie. Po prostu mi smutno. Bywa.
Ma�a zarzuci�a jej r�ce na szyj�.
- Nie martw si�, jej jest dobrze. �piewa�am jej piosenk� -
powt�rzy�a.
- Umarli nie potrzebuj� piosenek, Bethie - szepn�a, zanim sobie
uprzytomni�a, co m�wi. - Umarli nie s�ysz�.
Przymkn�a oczy. Ona musi mie� spok�j, pomy�la�a. Zas�u�y�a
sobie na�. Poczu�a jak r�czki dziewczynki ze�lizguj� si� z jej karku,
jak ma�a si� odsuwa.
- Niemi�a jeste� - us�ysza�a g�osik, w kt�rym drga�a nutka p�a
czu. - Wstr�tna. �piewa�am dobr� piosenk�, nie z��.
Zrobi�o jej si� gor�co, poczu�a nag�y skurcz w do�ku. Chcia�a
otworzy� oczy, nie mog�a. To nie jest prawda, my�la�a rozpaczliwie,
prosz�, to nie jest prawda. To mi si� tylko zdawa�o.
Prosz�.
S�owa smagn�y jak biczem.
- Une mai chancun n'en deitestre cantee!
Nadzieja znikn�a.
Fabienne wolno unios�a powieki. Ju� si� nie ba�a, ju� nie by�o
wa�ne. Czu�a tylko ch��d i pustk�. Bethie roze�mia�a si�.
- Nie gniewasz si� - stwierdzi�a rado�nie.
- Nie - odpar�a dziewczyna martwym g�osem. Dlaczego mam
zawsze takie pierdolone szcz�cie? - pomy�la�a. Dlaczego zawsze
ja?
- To dobrze - Bethie zakr�ci�a si� w miejscu, jakby zrywaj�c do
pl�su w rytm tamburyna - tak ta�czy�a zazwyczaj na jarmarkach,
Zanim jeszcze wmiesza�a si� w t�um, by obcina� sakiewki gapiom,
przypomnia�a sobie Fabienne. By�a taka sama jak my. Kim jest
teraz?
- Bo jakby� si� gniewa�a, to nie powiedzia�abym ci - Bethie
pogrozi�a jej palcem.
Zakr�ci�a si� raz i drugi, za�mia�a. Jej lniane w�osy unios�y si�,
zawirowa�y razem z ni�.
- A mo�e nie powiem - przekomarza�a si� kapry�nie.
A mo�e ja nie chc� s�ucha�, pomy�la�a Fabienne. Us�ysza�am ju�
zbyt wiele.
- Powiem - zdecydowa�a w ko�cu.
Ukl�k�a obok dziewczyny siedz�cej na pos�aniu.
- On chce odjecha�. Snake na niego nakrzycza�.
Nigdy nie nazywa�a kuglarza ojcem.
- Ju� jutro.
Jutro. To pierwsze dotar�o do Fabienne. A potem �al. I ulga.
- Sk�d wiesz? - rzuci�a oboj�tnie.
- Ona powie... - dziewczynka urwa�a, zerkn�a trwo�liwie. -
Pods�ucha�am - doko�czy�a niepewnie.
Fabienne nie zwr�ci�a uwagi, zaj�ta w�asnymi my�lami.
Dziewczynka zrobi�a mink�, jakby chcia�a si� rozp�aka�. Pog�adzi�a
policzek dziewczyny, zajrza�a jej ciekawie w twarz.
- Pojedziesz z nim? - spyta�a cicho.
Chwil� trwa�o milczenie. Potem Fabienne odsun�a j� ch�odno i
wsta�a z pos�ania.
- Oszala�a�, smarkulo - fukn�a.
Promie� zachodz�cego s�o�ca wpad� do wn�trza sza�asu, kiedy
gwa�townie odsun�a wisz�c� w wej�ciu derk�. Wysz�a, nie
ogl�daj�c si� nawet.
Bethie zosta�a sama. Przez niedok�adnie zas�oni�te wej�cie wci��
s�czy�a si� stru�ka �wiat�a, ta�czy�y w niej drobniutkie, jasne py�ki.
Odbi�a si� b�yskiem w oczach dziecka, w ogromnych, rozszerzonych
�renicach.
- To niedobrze - szepn�a Bethie cichutko. - B�dzie bola�o.
- II -
Domostwa przypomina�y bardziej bobrowe �eremia ni� ludzkie
sadyby. Mimo i� mieszka�o tu co najmniej kilka rodzin, jak mo�na
by�o wnosi� z liczby bab, podobnych zreszt� do siebie, tak samo
rozkud�anych i spogl�daj�cych nieufnie spode �ba, wszyscy spali w
jednym sza�asie, czy te� chacie, zbudowanym z grubej dr�gowi-ny,
krytej darni�. Chata przywodzi�a na my�l trawiasty pag�rek,
zbr�zowialy teraz i zeschni�ty od suszy. Jedyny, pr�cz dymnik�w,
otw�r przys�oni�ty by� sk�r�, chyba nied�wiedzi�, teraz doszcz�tnie
wylenia�a.
Drugi sza�as, nieco mniejszy, kry� w sobie niew�tpliwie bary�ki
miodu oraz bry�y wosku. I to by�o wszystko, ca�a osada, je�li nie
liczy� pnia z wbitym toporem, trawy wydeptanej do go�ej ziemi oraz
nieokre�lonej liczby dzieci, od takich ledwie raczkuj�cych do
pos�pnych wyrostk�w, kt�rym w�s sypa� si� ju� pod nosem.
Claymore, id�c wraz ze Snakiem za milcz�cym bartnikiem,
zapewne starszym osady, zastanawia� si�, czyje s� te dzieci. Nie
m�g� oprze� si� podejrzeniom, �e wsp�lne.
Przewodnik r�ni� si� od pozosta�ych mieszka�c�w lasu.
Wygl�da� bardziej na kr�lewskiego borowego - wysoki, barczysty, o
stanowczej, niestarej jeszcze twarzy. Jedynie barani p�ko�uszek,
wdziany w�osiem na zewn�trz i noszony w najwi�ksze upa�y,
upodabnia� go do pobratymc�w. Nawet mo�na by�o si� z nim
dogada�, w odr�nieniu od reszty, kt�ra, jak si� zdawa�o, dawno
zapomnia�a ludzkiej mowy.
Zatrzymali si� przed wej�ciem do wi�kszej chaty, tej mieszkalnej.
Bartnik odsun�� sk�r�, zas�aniaj�c� wej�cie. Z ciemnej czelu�ci
wion�o dymem i czym� jeszcze. Snake, kt�ry schyli� si� ju�, by
wej��, zawaha� si�.
- A mo�e porozmawiamy tutaj? - spyta�, prostuj�c si�. Ramirez
spostrzeg�, �e twarz starszego osady drgn�a.
-Jak chcecie, panie - odpar� zimno. - Poczekajcie tedy. Ot tam,
wedle pniaka.
Wskaza� pie� z wbitym toporem. Sam znikn�� w chacie, nie
ogl�daj�c si� nawet.
Ramirez odwr�ci� si� bez s�owa, podszed� do pnia, spr�bowa�
wyrwa� wbite g��boko ostrze. Nie uda�o si�, stylisko ani drgn�o, a
k�oda nie poruszy�a si�, wida� solidnie wkopana. Szarpn�� jeszcze
raz, bez rezultatu. Snake odsun�� go na bok, u�miechaj�c si� pod
nosem.
Mi�nie kuglarza nabrzmia�y pod sk�r� nagich ramion. Snake nie
szarpa�, stan�� tylko w rozkroku, poci�gn��. Przez chwil� nic si� nie
dzia�o i Claymore mia� ju� na ko�cu j�zyka ironiczn� uwag�, kiedy
nagle skrzypn�o i ostrze ci�kiego topora wysun�o si� z pnia,
poznaczonego licznymi ci�ciami.
Kuglarz przyjrza� si� toporowi z uznaniem, po czym cisn�� go na
wysuszon�, pokryt� drzazgami z r�banych polan ziemi�, wzbijaj�c
tuman kurzu.
- Mo�ecie siada� - mrukn��. - Ja postoj�.
Claymore chcia� z pocz�tku zaprotestowa�, z�y, �e Snake jak
zwykle nie przepu�ci� okazji, by okaza� wy�szo��. W ko�cu
wzruszy� ramionami i usiad�.
- A uwa�ajcie na drzazgi - doda� kuglarz. Claymore nie zare
agowa�.
Wygl�da�o na to, �e bartnik znikn�� w chacie na dobre. Czas
zaczyna� si� d�u�y�, tym bardziej �e nie mieli ochoty na rozmow�,
coraz bardziej narasta�a niewypowiedziana do ko�ca wrogo��.
Na domiar z�ego zacz�y nadci�ga� dzieci, zwabione widokiem
niezwyk�ych go�ci. Zazwyczaj nie opuszcza�y osady, tylko z
pocz�tku, powodowane ciekawo�ci�, potrafi�y zbli�a� si� do
obozowiska, by z rozdziawionymi buziami przygl�da� si� ca�kiem
zwyczajnym czynno�ciom. Ale przep�dzone kilka razy zaprzesta�y
podchod�w. Teraz zbli�a�y si� ostro�nie, niczym ciekawskie
zwierz�tka, gotowe do ucieczki przy najmniejszym ruchu.
W ko�cu dw�ch naj�mielszych, tak na oko czterolatk�w, stan�o
kilka krok�w przed Ramirezem. Ch�opcy byli do siebie podobni, tak
samo umorusani, prawie nadzy, je�li nie Uczy� lnianych, niegdy�
zapewne bielonych w s�o�cu koszulin. Obaj d�ubali zawzi�cie w
nosach i wpatrywali si� w przyby�ych.
Mija�y chwile. W ko�cu Snake u�miechn�� si�, podci�gn�� skraj
kubraka, pokazuj�c p�aski, l�ni�cy od potu brzuch z wytatuowanym
ogonem w�a, kt�rego dalszy ci�g nikn�� w spodniach. Napi��
mi�nie, sk�ra zafalowa�a, w�� poruszy� si� jak �ywy. Malcy
roze�miali si�, jeden zastyg� z wyci�gni�tym palcem, z kt�rego
zwisa� w�a�nie wydobyty z nosa zielonkawy glut. Przysun�li si�
bli�ej, ten z umazanym palcem wyci�gn�� r�czk�, jakby chcia�
dotkn�� wytatuowanej, sinawej gadziny.
Claymore prze�kn�� �lin�, nie wiedz�c, co zrobi�. Schyli� si�
bezmy�lnie, by podnie�� od�upan� drzazg�. Gdy si� wyprostowa�,
ch�opcy ju� pierzchli. Mieli odruch jak wiejskie kundle, rzucaj�ce
si� do panicznej ucieczki, gdy tylko kto� schyli si� po kamie�.
Snake opu�ci� kubrak.
- Nie lubisz dzieci, Ramirez - powiedzia�. Nie zabrzmia�o to jak
pytanie.
Claymore zaprzeczy� ruchem g�owy.
- Lubi� - odpar�. - Ale robi�.
Kuglarz nie odpowiedzia�. Odwr�ci� si� tylko. Zn�w obaj
milczeli, a umorusane dzieci obserwowa�y ich z bezpiecznej
odleg�o�ci.
***
Nawet Snake zaczyna� si� ju� niecierpliwi�. Bartnik znikn�� w
chacie i nic nie wskazywa�o, by w najbli�szym czasie z niej
wychyn��. Kuglarz przest�powa� z nogi na nog�, wymrukiwa� pod
nosem przekle�stwa. Patrzy�, jak rozczochrana kobieta zagania
dzieciaki niczym prosi�ta do zagrody.
- Zastanawiam si�... - zacz��, nie patrz�c na Claymore'a.
- Zastanawiasz si�, dlaczego nie wyci�gn�li�my go jeszcze z tej
jego gawry, �eby obi� po ryju? - Ramirez z ironi� wpad� mu w
s�owo, - Chocia� nas tu �ci�gn��, pieprz�c co� o nies�ychanie
wa�nych wiadomo�ciach?
on
�:i.
Snake skrzywi� si� tylko.
- Powiem ci, dlaczego - ci�gn�� Claymore. - Nie wyci�gniemy
go z tej dziury, bo tam �mierdzi. Proste, nieprawda�? I nie mamy
ochoty do niej w�azi�. Obi� trzeba by�o od razu, jak radzi�em. Nie
pos�ucha�e�, to teraz czekaj.
Kuglarz stan�� nad nim, popatrzy� z g�ry.
- Posu�cie no dupsko, panie Ramirez.
Po kr�tkim wahaniu Claymore uczyni� zado�� �yczeniu. Pniak by�
du�y, zmie�cili si� obaj. Siedzieli teraz odwr�ceni, wsparci o siebie
plecami.
- Wiecie, panie Ramirez - zacz�� kuglarz po chwili - dziwny
z was cz�owiek. C�, prostak ze mnie, jarmarczny komediant, nie
mnie rozumie�, jako to pa�skie my�li biegn�. Nie mnie rozumie�.
Wy, panie Ramirez, uczony cz�ek jeste�cie, we wszelkich arkanach
bieg�y i kszta�cony. Mo�e to i spos�b, zrazu w ryj da�. Ale nie boli
was r�ka czasem?
Znad kopulastej, krytej darni� chaty z dymnik�w unios�a si�
smu�ka dymu, zg�stnia�a szybko, prze�wietlona promieniami s�o�ca.
Zas�ona w otworze wej�ciowym poruszy�a si�, lecz zaraz
znieruchomia�a. Ramirez zmru�y� powieki, patrzy�, jak brudna,
niekszta�tna w okrywaj�cych j� sk�rach