12066

Szczegóły
Tytuł 12066
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12066 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12066 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12066 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz Pacy�ski WROTA �WIAT�W Z�A PIOSENKA I Dotychczas ukaza�y si�: 1. Ewa Bia�o��cka - Kamie� na szczycie. (Kroniki Drugiego Kr�gu. Ksi�ga II) 2. Iwona Surmik - Talizman z�otego smoka 3. Tomasz Pacy�ski - Wrzesie� 4. Anna Brzezi�ska - Opowie�ci z Wil�y�skiej Doliny 5. Maja Lidia Kossakowska - Obro�cy Kr�lestwa 6. Tomasz Pacy�ski - Sherwood 7. Iwona Surmik - Smoczy Pakt 8. Tomasz Pacy�ski - Maskarada 9. Wawrzyniec Podrzucki - U�pione archiwum 10. Ewa Bia�o��cka - Pio�un i mi�d (Kroniki Drugiego Kr�gu. Ksi�ga III) 11. Marcin Mor tka - Ostatnia saga 12. Romuald Pawlak - Inne okr�ty 13. Tomasz Pi�tek - �mije i krety 14. Wit Szostak - Wichry Smoczog�r 15. Anna Brzezi�ska - Letni deszcz. Kielich 16. Tomasz Pi�tek - Szczury i rekiny W przygotowaniu: � Wawrzyniec Podrzucki - Kosmiczne ziarna � Micha� Studniarek - Herbata z kwiatem paproci TOMASZ PACYNSKI WROTA �WIAT�W Z�A PIOSENKA I Agencja 'wydawnicza BUNA WROTA �WIAT�W. Z�A PIOSENKA Copyright � by Tomasz Pacy�ski, Warszawa 2004 Copyright � for the cover illustration by Stephanie Pui-Mun Law Copyright � 2004 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2004 Wszelkie prawa zastrze�one Ali rights reserved Projekt ok�adki: Fabryka Wyobra�ni Opracowanie graficzne ok�adki: Tomek Laisar Fru� Redakcja: Lucyna �uczy�ska Korekta: Jadwiga Piller, Anna Kaniewska Sk�ad: Tomek Laisar Fru� Druk: RS Print, Wroc�aw Wydanie I. Warszawa 2004 ISBN: 83-89595- 06-0 Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA A. Brzezi�ska, E. Szulc sp. j. Informacje dotycz�ce sprzeda�y hurtowej, detalicznej i wysy�kowej: Agencja Wydawnicza RUNA ul. Grzybowska 77 lok. 408 00-844 Warszawa tel./fax: (0-22) 45 70 385 e-mail: [email protected]! Zapraszamy na nasz� stron� internetow�: www.ruaa.pl His hode hanged in his in two; He rode in symple aray, A soriar man than he was one Rode never in somer day. A Gest ofRobyn Hode Siftis; wmi -1 - Prawda to, i�e duo corpore niemog� si� pomie�ci� penetratipe in eodem loco. A trup ieszcze niemaiacy dotem subtilitatis, kt�rey on mo�ey nigdy nie mie�, bo mo�e byd� z liczby pot�pionych, iak�e on z grobu kamieniem zawalonego, wyni�� nie mo�e. Wszak w tym nie masz dubium, i� krwie y pewnych przym�wek za�ywszy wst�puie wied�ma w niewinne cia�o per unionem accidentalem, a w nim i z nim zara�a z Bo�ego dopustu. �ywot B�. Piotra z Blyton, biskupa Lincoln W sza�asie panowa� p�mrok nawet teraz, upalnym popo�udniem. Zapach suchych, nagrzanych s�o�cem li�ci okrywaj�cych dach wierci� w nosie. Fabienne nie mog�a ju� powstrzyma� �ez. Widzia�a zatroskan� i zrezygnowan� twarz swojej przybranej matki, kt�ra bezradnie gniot�a lnian� szmatk�, jakby nie wiedzia�a, czym zaj�� r�ce. �abcia nie mog�a nic poradzi� i zdawa�a sobie z tego spraw�. Nie by�a jedn� z tych m�drych kobiet, kt�re z pokolenia na pokolenie poznawa�y sztuk� zamawiania choroby, oddalania cierpie�. Jej talent jarmarcznej wieszczki nie pomaga�, przeciwnie. Czu�a zbyt wiele, umiera�a wraz z t� kobiet� na pos�aniu, o wiele za d�ugo i o wiele za p�no. I nic nie mog�a poradzi�. Rozszerzone oczy Bethie b�yszcza�y w p�mroku. Fabienne wzdrygn�a si�, gdy dojrza�a w nich dziecinn� ciekawo��, ten brak wsp�czucia w�a�ciwy dzieciom, niewinny i wywodz�cy si� z nie�wiadomo�ci. Jasnow�osa dziewczynka ju� nieraz widzia�a �mier�. Ale nie zna�a jeszcze umierania. Suche li�cie pachnia�y odurzaj�co, ich wo� miesza�a si� z zapachem polnych kwiatk�w. To Bethie ich nazrywa�a, by�a przekonana, i� konaj�ca je lubi; zdawa�o si�, �e szalone jak u schwytanego w pu�apk� zwierz�cia spojrzenie na ich widok zmienia si�, �agodnieje i uspokaja. Pewnie rzeczywi�cie tak by�o. Palce bladej d�oni poruszy�y si�, drgn�y wargi. Fabienne pochyli�a si� nad le��c�, ale nie us�ysza�a ni szeptu. Uratowana spod szubienicy kobieta po prostu gas�a. Nie walczy�a ju�, od dawna nie przerywa�a nocnej ciszy skowytem, kt�rego nie m�g� znie�� nawet Claymore, najtwardszy i najbardziej cyniczny z nich wszystkich; wstawa� z pos�ania i szed� prosto w las, byle tylko nie s�ysze�. Nie miota�a si� ju�, nie zas�ania�a jak przed spadaj�cymi na ni� ciosami, nie odpycha�a czego�, co widzia�a tylko ona. Przesta�a walczy�, nie mia�a si�. - Ona umiera? - G�osik Bethie da� si� s�ysze� mi�dzy jednym a drugim p�ytkim, nier�wnym oddechem. Fabienne pog�adzi�a dziewczynk� po w�osach. - Tak, umiera - odpar�a �agodnie. Bethie zerkn�a z ciekawo�ci�. - Bo tak chce? Fabienne unios�a g�ow�, spojrza�a nieprzytomnie. Nie wiedzia�a, o co te� chodzi ma�ej. W ciszy, kt�ra nagle zapad�a, s�ycha� by�o tylko oddech umieraj�cej. Coraz p�ytszy i wolniejszy. Milczenie si� przed�u�a�o. Bethie niecierpliwie potrz�sn�a g�ow�, chwyci�a Fabienne za r�k�. - Powiedz, bo tak chce? - dopytywa�a si� natarczywie. Po chwili Fabienne zrozumia�a: ma�ej nieobcy by� widok ludzi, kt�rych zabijano. Nie pojmowa�a, �e mo�na umrze� spokojnie, odej�� cicho, bez widocznej przyczyny. U�miechn�a si� smutno. - Tak, Bethie, bo tak chce. Buzia dziewczynki rozja�ni�a si�. -To dobrze - stwierdzi�a po namy�le. - Wiem, �e ona chce. Popatrz. Fabienne spojrza�a na wychud�� twarz wied�my, kt�rej rysy wyostrzy�a zbli�aj�ca si� �mier�. Oczy umieraj�cej porusza�y si� pod sinawymi powiekami, jakby kobieta �ni�a sw�j ostatni sen. a Dziewczyna drgn�a, kiedy poczu�a, �e zimne palce chwytaj� jej d�o�, zaciskaj� si� na niej z nieoczekiwan� si��. Pochyli�a si�, zanim jeszcze wargi zd��y�y si� poruszy�. - Jo vos aim mult, m'soeur - wion�� cichy szept, tak cichy, �e wyda wa� si� z�udzeniem, igraszk� s�uchu. Tylko lekki powiew tchnie nia na policzku powiedzia� Fabienne, �e to dzieje si� naprawd�. Te� ci� kocham, nieznana siostrzyczko, pomy�la�a, ujmuj�c zimn� d�o�, kt�ra odda�a u�cisk. -Jo n'ai nientde mai. To dobrze. I ju� nikt wi�cej ci� nie zrani, ju� nigdy. Obiecuj�. Pog�adzi�a policzek, kt�ry wydawa� si� przejrzysty jak karta pergaminu. Umieraj�ca otworzy�a oczy. Przytomne i przenikliwe. -M'entendez, cber'amie - powiedzia�a g�o�no, wpatruj�c si� w twarz dziewczyny. Fabienne czu�a u�cisk zimnych palc�w, silny i zniewalaj�cy. Wszystko wok� nagle jakby znikn�o, pozosta�y tylko oczy z rozszerzonymi prawie na ca�� t�cz�wk� �renicami. Poczu�a, �e tonie w tych oczach niczym w le�nym stawie w�r�d torfowisk, kt�rego g��bia si�ga chyba do samego piek�a skrytego pod ciemn�, brunatn� wod�. Mog�a tylko s�ucha�, cho� wcale tego nie chcia�a. - N'ai curedeparler - westchn�a wied�ma cicho. Nic ju� nie zosta�o do powiedzenia. I spod tafli brunatnej wody wyjrza�o wsp�czucie. Fabienne poczu�a, jak lodowate palce g�adz� jej d�o�. Nie cofn�a r�ki. Dopuszcza�a wsp�czucie, ale nie lito��. Lito�ci nie by�o. Nie mo�e jej by� dla kogo�, kto pomo�e zabi� tego, kogo kocha najbardziej. Ju�, kurwa, nikogo nie mog� pokocha�, pomy�la�a. I mia�a rozpaczliw� �wiadomo��, �e i tak pewnie jest za p�no. U�cisk zel�a�, powieki zn�w przys�oni�y oczy. Tylko d�o� umieraj�cej pe�z�a po przykryciu jak �lepe zwierz�tko. Bethie przypad�a do pos�ania, uj�a j� w swoje ma�e, brudne �apki. Po twarzy wied�my przebieg� ledwie dostrzegalny skurcz. Fabienne wsta�a z kl�czek, odesz�a dalej. S�ysza�a jedynie urywany, cichn�cy oddech. Coraz d�u�sze by�y przerwy mi�dzy kolejnymi pr�bami zaczer- pywania powietrza. W ko�cu z ostatnim, g��bokim westchnieniem oddech ucich�. Cisza. Szelest li�ci, brz�czenie owad�w gdzie� na zewn�trz, na ��ce. Odleg�y ptasi trel. - Sempres est morte - powiedzia�a Bethie. - Une mai chancun n'en deit estre cantee. Ona umar�a, powt�rzy�a w my�li Fabienne. Jest wolna. Ciekawe, jak d�ugo ja b�d� umiera�? Nikt ju� nie za�piewa z�ej piosenki. W�a�nie zosta�a od�piewana. Odwr�ci�a si� powoli i zajrza�a w twarz dziewczynki. W przepastn� g��bi� ciemnych oczu o rozszerzonych �renicach, niczym le�ny staw w�r�d torfowisk. Wtedy zacz�a krzycze�. *** Rankiem przesz�a ulewa. Strugi deszczu siek�y drzewa i zaro�la, zbiera�y si� na w�skich, piaszczystych �cie�kach w m�tne potoki, kt�re osadza�y na wystaj�cych korzeniach niesione ze sob� igliwie, li�cie i ca�e ga��zki, nie wiadomo, zerwane przez wiatr czy przez ci�kie krople. Ca�y �wiat poszarza� i �ciemnia�, mrok rozprasza�y tylko sine b�yski piorun�w, przebijaj�ce si� przez kurtyn� spadaj�cej z niskich chmur wody. Wysuszona przez letnie upa�y �ci�ka ch�on�a wilgo�, wype�nia�y si� kotlinki o roztrato-wanych brzegach, s�u��ce zwierzynie za wodopoje. Po kamieniach strumieni, p�ytkich i ledwie ciekn�cych jeszcze wczoraj �rodkiem �o�ysk, p�dzi�a spieniona fala jak podczas wiosennego przyboru. Letnia nawa�nica nie trwa�a d�ugo. Cho� z daleka dochodzi�y jeszcze g�uche st�umione pomruki, na polanie od dawna �wieci�o ju� s�o�ce. Zaledwie zbli�a�o si� po�udnie, a trawa zd��y�a ju� wyschn��, ka�u�e wsi�k�y w piasek, zosta�y po nich tylko �lady, zabarwione po brzegach ��tawym osadem py�k�w. Tam, gdzie korony drzew dawa�y os�on� przed s�o�cem, �ci�ka dymi�a mg��, unosz�c� si� nisko, gor�c� i wilgotn�. Claymore Ramirez otar� czo�o, rozmazuj�c na nim smugi brudu. Cho� obna�ony do pasa, by� spocony jak mysz. Wola� ju� suchy upa�, jaki panowa� przez ostatni miesi�c, ni� to parne, duszne przedpo�udnie. Od dawna t�skni� za ch�odem ciemnego wn�trza karczmy czy cho�by zamkowych mur�w, za smakiem piwa wydobytego prosto z g��bokiego loszku. Dzi� wyj�tkowo mu tego brakowa�o. To nie by� dzie� na kopanie do��w. Z wykopu dobieg�o przekle�stwo. Claymore westchn��, jeszcze raz otar� czo�o wiedz�c, �e i tak nic to nie da, najwy�ej uma�e si� jeszcze bardziej. Podszed� do kraw�dzi, popatrzy� na l�ni�ce od potu, zgi�te plecy Snake'a, kt�ry mocowa� si� z jakim� opornym korzeniem. Obsceniczne tatua�e pokrywa� przylepiony do sk�ry kurz. - Mo�e teraz ja? - zaproponowa� Ramirez z niech�ci�. Zakl�� w duchu, gdy ten wyprostowa� si� od razu. - M�g�by� - mrukn��. Opar� si� na kraw�dzi wykopu, odrzuci� z�amany rydel, jedyne narz�dzie, kt�re mieli, nie licz�c st�pionego kord�. Wygl�da�o na to, �e bartnicy z le�nej osady nigdy nic nie kopi�, nawet w warzywnikach. By�a to prawda, nie mieli warzywnik�w. Ze st�kni�ciem Snake wyd�wign�� si� z do�u, usiad� na trawie i rozejrza� si� w poszukiwaniu cienia. Daremnie, bo zacz�li kopa� z dala od jedynego d�bu, licz�c na to, �e nie b�d� im przeszkadza� korzenie. W ten spos�b zyskali tyle, i� musieli pracowa� w pe�nym s�o�cu, a korzeni i tak by�o pod dostatkiem. Ramirez zsun�� si� do do�u. Nie by�o to trudne, od rana, gdy tylko min�a nawa�nica, zd��yli wry� si� na p�torej stopy, mo�e dwie. Wci�� za ma�o, jak na przyzwoity gr�b. Poranna ulewa, mimo i� obfita i gwa�towna, zdo�a�a zwil�y� gleb� zaledwie na dwa cale. G��biej, pod darni�, grunt rozsypywa� si� niczym popi� lub przypomina� zbity piaskowiec. Claymore szarpn�� gruby jak m�skie przedrami� korze�, zakl��, gdy wzbity py� dosta� si� do oczu. Mruga� przez chwil�, w ko�cu st�k-n�� z rezygnacj�, uj�� r�koje�� t�pego kord� i zacz�� r�ba�. Odwraca� przy tym g�ow� i zaciska� powieki, by cho� troch� uchroni� si� przed deszczem piasku. Uderza� coraz mocniej, bez rezultat�w, korze� by� twardy i po- w�lony, mo�e ostra siekiera da�aby mu rad�. Ale siekiery nie mieli. Snake przygl�da� si� z niepokojem, Ramirez bowiem zadawa� ciosy na o�lep, jakby wa�czy� z zajad�ym wrogiem. Ostrze kord� trafia�o tu� obok drugiej d�oni, kt�ra odci�ga�a korze� od �ciany wykopu. Kuglarz nie wytrzyma�. - Uwa�aj na paluchy - ostrzeg�. Niewiele brakowa�o, aby on pierwszy sta� si� ofiar�. Przy kolejnym, zadanym z w�ciek�o�ci� uderzeniu, ostrze kord� zwin�o si�, ledwie omijaj�c umazany ziemi� kciuk. Claymore wyprostowa� si� gwa�townie, cisn�� kord, kt�ry wbi� si� w dar� tu� obok stopy Snake'a. Kuglarz popatrzy� z uraz�, jak chwieje si� drewniana r�koje��, pociemnia�a od potu. Po czym roze�mia� si� niespodziewanie. - M�wi�em, �eby� uwa�a� na paluchy - powiedzia� weso�o. - Zapomnia�em doda�, �e na moje. Poruszy� bos� stop�. Ci�kie buty �ci�gn�� ju� dawno, co, jak wida�, nie by�o najrozs�dniejszym posuni�ciem. Z�o�� na twarzy Ramireza ust�pi�a miejsca rezygnacji. - Tym kordem nawet glizdy by� nie przeci��. - Pokr�ci� g�ow�. -W �yciu nie wyci�gniemy tego pierdolonego korzenia... - To co zrobi�? Przenie�� ten d� kawa�ek dalej? Claymore splun�� �lin� zmieszan� z piaskiem. Przyszed� mu do g�owy taki pomys�. - Zacznijmy gdzie indziej. W ko�cu jej wszystko jedno, gdzie b�dzie le�e�. Kuglarz popatrzy� na d�, kt�rego wykopanie zaj�o ca�y ranek. To jednak nie by�a rozs�dna propozycja. Odsun�� zdecydowanie Ramireza, stoj�cego w p�ytkim, po kolana, wykopie. Uchwyci� korze�, z�o�liwie przebiegaj�cy akurat t�dy, i poci�gn�� z ca�ej si�y. Claymore widzia�, jak na barkach wyst�puj� mu w�z�y mi�ni, jak zamazuje si� rysunek tatua�y. - Mo�e by� pom�g�! - wysapa� kuglarz, nie odwracaj�c si�. Ramirez wzruszy� ramionami, nie wierzy� w powodzenie, pr�bowali ju� przecie�. Mimo to pos�usznie stan�� za kuglarzem, z�apa� za koniec korzenia, nikn�cy w przeciwleg�ej �cianie wykopu. - Raz, dwa... - st�kn�� Snake. - I trzy! Poci�gn�li jednocze�nie. Z pocz�tku korze� ani drgn��, tylko sucha ziemia osypywa�a si� z szelestem. To na nic, pomy�la� Claymore; z wysi�ku czerwona mgie�ka przys�oni�a mu oczy. Ale nat�a� wszystkie si�y. I nagle trach! - rozleg�o si� g�uche chrupni�cie. R�banie t�pym kordem nie posz�o ca�kiem na marne, korze� p�k� akurat w tym miejscu. Claymore run�� na ty�ek, wzbijaj�c wysoko kurz, j�kn�� z b�lu, gdy Snake wyl�dowa� mu na kolanach. Ci�ki oddech kuglarza miesza� si� z cichymi przekle�stwami Ramireza. - Mo�e by� zabra� ze mnie swoj� ko�cist� dup�?! - Claymore nie wytrzyma� w ko�cu. *** Siedzieli na kraw�dzi wykopu. P�niej posz�o �atwiej, gdy przebili si� ju� przez pierwsz�, najbardziej zbit� warstw� ziemi. G��biej mo�na by�o wygarnia� r�koma, posz�o szybciej ni� z�amanym rydlem bez trzonka, nie m�wi�c o kordzie. Wci�� by�o parno i duszno. Ucich�y ju� odg�osy dalekiej burzy, ale znad poszycia nadal unosi�a si� mgie�ka. Claymore przygl�da� si� swoim d�oniom, brudnym, z piaskiem powbijanym pod po�amane paznokcie. Snake drapa� si� po wytatuowanej piersi. Od py�u sw�dzia�o go ca�e cia�o. Jemu kopanie sz�o sprawniej, wielkie jak �opaty d�onie zagarnia�y ziemi� lepiej od rydla, czemu Ramirez przygl�da� si� z niek�amanym podziwem, mimo niepokoj�cych skojarze� z paskudnymi potworami, rozkopuj�cymi �wie�e groby. Gdzie� w zakamarkach pami�ci utkwi�y g��boko opowie�ci matki. Ghola, tak chyba brzmia�o to s�owo, przypomnia� sobie. Rozkopuje mogi�y i po�era zw�oki. Wzdrygn�� si�, splun�� do do�u. - Uwa�aj, gdzie plujesz - mrukn�� Snake, bez z�o�ci, raczej z przygan�. Claymore chcia� si� odci��, jednak po chwili zeskoczy� do wykopu, roztar� plwocin� butem. - Przepraszam - powiedzia� cicho, nie patrz�c na kuglarza. Ten skrzywi� usta w u�miechu. - Przesadzam pewnie - odpar�. - Osobi�cie by�oby mi wszystko jedno, nawet gdyby� tam naszcza�. Ale to nie ja b�d� tu le�a�. Ramirez mimo woli popatrzy� dalej, gdzie pod d�bem spoczywa�y zw�oki owini�te w derk� zamiast ca�unu. Nawet nie wiemy, jak mia�a na imi�, przebieg�o mu przez g�ow�. I zaraz nadesz�a druga my�l, kt�r� wbrew sobie wypowiedzia� na g�os. - To wszystko by�o niepotrzebne. Pocz�tkowo nie zrozumia� gestu kuglarza, gdy ten wyci�gn�� do niego wielkie, brudne �apsko. Po chwili wahania poda� mu r�k�, a Snake jednym poci�gni�ciem pom�g� mu wyd�wign�� si� z do�u. - Nie przyzwyczaja.) si� tak, to nie da ciebie - zakpi�. Ramirez spojrza� z ukosa. - No co? - zirytowa� si� kuglarz. - Po�artowa� nie mo�na? Zaszkodzi jej to? Nie, pomy�la� Claymore, nie zaszkodzi. Ona zostanie tutaj, gr�b zaro�nie traw�, za rok nikt nawet nie pozna. A my podarowali�my jej tylko d�ugie dni cierpienia. Nic wi�cej. - Ona te� kiedy� lubi�a si� �mia� - zacz�� Snake cicho. - Lubi �a si� cieszy�. Nie martw si�, zrozumia�aby. Ka�dy by zrozumia�. Ramirez spojrza� uwa�niej. Nie podejrzewa� dot�d tego brutalnego, wytatuowanego m�czyzny o takie refleksje. - To nie by�o niepotrzebne - ci�gn�� Snake coraz ciszej, jakby sam wstydzi� si� wypowiadanych s��w. - Umar�a z godno�ci�, to jej podarowa�e�. Niby nic, a bardzo du�o. Wsta�, przeci�gn�� si�, a� zatrzeszcza�o mu w stawach. Po raz kolejny otar� pot z twarzy. - Ech, co ja pieprz� - mrukn��. - Wiesz co? Ale dobrze, �e ubi �e� tego skurwysyna, kata. Za to, co jej zrobili. Claymore bezmy�lnie przesypywa� z r�ki do r�ki gar�� piasku. Drobne ziarenka przelatywa�y mi�dzy palcami. - To nie ja - odpar� wreszcie. - To Fabienne. A poza tym r�k� karaj, nie �lepy miecz... Spostrzeg�, �e na d�wi�k imienia dziewczyny po twarzy kuglarza przebieg� ledwie dostrzegalny grymas, szcz�ki zacisn�y si� na chwil�. Nie by� zaskoczony, Snake ju� od dawna �le reagowa�, gdy tylko s�ysza�, �e Claymore wymienia jej imi�. By�o to do�� dziwne, Fabienne demonstracyjnie nie dostrzega�a Ramireza, odzywa�a si� tylko oficjalnie lub, znacznie cz�ciej, z�o�liwie. Nawet wtedy, gdy po raz pierwszy chcia� jej podzi�kowa� za pomoc, kaza�a mu po prostu spada�. Spr�bowa� jeszcze raz, spotka� si� z tak� sam� reakcj�, potem da� sobie spok�j. Przygl�da� si� tylko ukradkiem, dziewczyna w jaki� spos�b przyci�ga�a jego wzrok. I to nic mi�dzy nimi nie zmieni�o. Tak, pomy�la� Ramirez, przez ponad trzy miesi�ce. D�ugie dni sp�dzone w lesie, w paskudnej osadzie bartnik�w, kt�rzy przypominali bardziej z�o�liwe le�ne stwory ni� ludzkie istoty. Nawet ich 1A kobiety sprawia�y takie wra�enie, nie m�wi�c ju� o licznych dzieciach, przywodz�cych na my�l z�o�liwy pomiot gnom�w. O ile gnomy bywaj� r�wnie brudne i wrzaskliwe. Trzy miesi�ce oczekiwania na �mier�. Ju� dawno sta�o si� jasne, �e uratowana spod szubienicy wied�ma nie prze�yje. Po prostu nie chcia�a prze�y�, nie walczy�a. Czasem Ramirez mia� poczucie straszliwego marnotrawstwa, jakiej� osobistej wr�cz krzywdy. Tyle to kosztowa�o, a ona zwyczajnie sobie umiera. I zwykle zaraz przychodzi�a refleksja - nie o ni� przecie� chodzi�o. Po prostu przypadek. - D�ugo to trwa�o. Ramirez drgn��, kuglarz trafi� dok�adnie w tok jego my�li. Spojrza� z ukosa na Snake'a, kt�ry wydawa� si� poch�oni�ty otrzepywaniem piasku z ramion. O co ci tak naprawd� chodzi, pomy�la�. Wola�by� pewnie, �eby mnie tu dawno nie by�o, �ebym nie w�azi� w drog� twojej ukochanej, przybranej c�reczce. M�g�bym sprowadzi� dziewczyn� na z�� drog�. Nie martw si�, jej to wisi, mniej si� licz� ni� m�j wa�ach chocia�by. Co mnie to wszystko obchodzi... Chcia� co� powiedzie�, zmieni� temat, nie by�o sensu dra�ni� starego. Jednak poczu� irracjonaln� z�o��, cho� nie chcia� przyzna� si� samemu sobie, �e chodzi o to, i� czuje si� zlekcewa�ony, a nawet upokorzony post�powaniem Fabienne. - Za d�ugo - rzek�, zanim pomy�la�, co m�wi. - W sam raz, by mie� siebie dosy� nawzajem. Snake popatrzy� na niego uwa�nie. - C� - odpar� wreszcie. - Nic ci� ju� tutaj nie trzyma. Ona ju� nic nie powie, nie mo�esz udawa�, �e na to w�a�nie czekasz. Claymore nie wiedzia�, co odpowiedzie�. Snake trafi� celnie. - Chcesz powiedzie�, �e... - gdy wreszcie zacz��, zabrak�o mu s��w. Co si� ze mn� dzieje, pomy�la� tylko. - Chc� powiedzie�, �e nie wiesz, co robi�. - Kuglarz skrzywi� si� w z�o�liwym u�miechu. - Od samego pocz�tku nie wiedzia�e�, i nic si� nie zmieni�o. Ramirez zacisn�� d�onie, a� zabola�y go paznokcie po�amane przy kopaniu. Przez chwil� wygl�da� tak, jakby chcia� rzuci� si� na Snake'a z pi�ciami, co zapewne mia�oby zgubne skutki. Nawet zm�czony robot� kuglarz m�g�by go wrzuci� do do�u jednym celnym ciosem, potem wystarczy�oby tylko zasypa�. Ma racj�, pomy�la� Claymore, nie wiem. I chyba od pocz�tku nie wiedzia�em. Nie chcia� si� przyzna� sam przed sob�, �e liczy� na co�, co zawsze wy�miewa�, w co nigdy nie wierzy�. W konsekwencj� przeznaczenia, w logik� wydarze�. Gdzie� g��boko by� przekonany, �e istnieje jaki� sens, �e uratowanie nieszcz�snej kobiety mia�o sw�j cel. �e ma ona do odegrania jak�� rol�, skoro los postanowi� skrzy�owa� ich drogi. �e to ona, prawdziwa wied�ma w ko�cu, wska�e dalszy cel. Nie wskaza�a. Zgas�a tak cicho. I zostawi�a pustk�. - Umar�a wolna. - Cichy g�os Snake'a wdar� si� w tok my�li Claymore'a. - Nie przed wrzeszcz�c� gawiedzi�, bez strachu i poni�enia. Kuglarz m�wi� cicho, pochyliwszy g�ow�, Ramirez nie widzia� wyrazu jego twarzy. - To jest wa�ne. Co� jednak uratowali�my. Mo�esz mie� to za nic, twoja sprawa. Ale lepiej dla ciebie, �eby� nie mia�. Snake wsta�, przeci�gn�� si�, a� zatrzeszcza�y stawy. - Zreszt�, my�l sobie, co chcesz. Tylko mo�e ci nic nie zosta�. #** Upa� nie zel�a� po po�udniu. Nawet gdy cie� roz�o�ystego d�bu wyd�u�y� si� i si�gn�� wzg�rka suchej ziemi obok gotowego ju� na przyj�cie cia�a do�u, wci�� by�o gor�co. Mo�e tylko mniej parno. Nie rozmawiali wcale, siedzieli w milczeniu na kraw�dzi wykopu, zaj�ci swoimi my�lami. �aden z nich nie m�g� si� zdoby� na to, by uzna�, �e ju� pora, �e nadszed� czas, by owini�te derk� zw�oki z�o�y� na dnie i zasypywa� gr�b. Ramirez gryz� bezmy�lnie s�omk�, �d�b�o trawy zeschni�tej i zbr�zowia�ej, jakby nadesz�a ju� jesie�. Zastanawia� si� intensywnie, co dalej. Nie by�o to proste. Wiosna i prawie ca�e lato na dobrowolnym wygnaniu odci�y go od informacji, dociera�y tylko jakie� strz�py wiadomo�ci, g��wnie za po�rednictwem mrukliwych bartnik�w, obok osady kt�rych roz�o�yli si� obozem. Nie mog�y by� zbyt wiarygodne, le�ni osadnicy rzadko kiedy wychylali si� z puszczy. Raz czy dwa Fabienne i �abcia wypu�ci�y si� do najbli�szej wsi, po�o�onej tu� na skraju puszczy i jakim� cudem dot�d nie spalonej IA czy spl�drowanej. Ale by�o to dawno, Snake wys�uchawszy nowin, stanowczo zakaza� ryzyka. A nowiny by�y z�e. Nie dotyczy�y ich wprawdzie bezpo�rednio, jak dot�d nikt nie �ciga� sprawc�w czy te� wsp�sprawc�w rzezi w Nottingham. Nie bardzo by�o komu �ciga�, Czarny Baron nie �y�, jego kompani, ci, kt�rzy mieli szcz�cie, powr�cili do rodowych siedzib, by czeka� na lepsz� okazj� do szybkiego wzbogacenia. Zbrojni w wi�kszo�ci poszli w rozsypk�, gdy okaza�o si�, �e nie ma kto im p�aci�. Ale Claymore zdawa� sobie spraw�, �e nieszcz�sny szeryf by� jedynie figurantem. To nie on kierowa� rozgrywk�, sta� si� narz�dziem w r�kach znacznie pot�niejszych si�, kt�re wola�y jednak trzyma� si� w cieniu. A teraz znikn�y. I to musia�o niepokoi�. Nie potrafi� uzna�, jak kuglarz, �e wszystko sko�czone. Nawet wbrew temu, co widzia� na w�asne oczy, nie wierzy� w �mier� Ma- tcha. Jak si� okaza�o, by� w tym przekonaniu osamotniony. Zagadni�ty par� razy Snake puka� si� tylko wymownie w czo�o i pyta�, ilu Claymore widzia� ozdrowie�c�w po trafieniu be�tem w serce... Niestety �adnego. Ale mia� przeczucie, i to w�a�nie go niepokoi�o. Nigdy dot�d nie mia� przeczu�. Zaczyna� si� niecierpliwi�. Dotychczas nie zdawa� sobie sprawy, jak d�uga agonia uratowanej wp�yn�a na to, �e nie pozwala� sobie dot�d na g��bsze refleksje. Teraz wszystko si� sko�czy�o. Na dodatek nadchodzi�y jeszcze inne wie�ci. By�y niepewne i fragmentaryczne, zrozumia�e na tyle, na ile bartnicy potrafili powt�rzy�, co zas�yszeli od zapuszczaj�cych si� w g��b puszczy k�usownik�w. �atwo je by�o wyt�umaczy�, w ko�cu hrabstwo ogarn�� chaos, nawet nie po �mierci nowego szeryfa, lecz du�o wcze�niej. Ale Ramireza zn�w dr�czy�y przeczucia. Wyplu� z�ute �d�b�o. Nie by�o sensu d�u�ej rozmy�la�, do niczego to nie prowadzi�o. Czu�, �e teraz przyszed� czas na dzia�anie. U�miechn�� si� krzywo. �eby tylko wiedzia�, na jakie. - Czego si� tak cieszysz? - spyta� Snake niech�tnie. Claymore wsta�, klepn�� kuglarza po nagich plecach. - Chod�, nie b�dziemy tak siedzie�. Pora to sko�czy�. Nie tylko to, pomy�la� Snake. Ale wsta� bez s�owa, otrzepa� sk�rzane portki z kurzu. Ruszy� za Ramirezem w kierunku sza�asu na odleg�ym kra�cu polany. 17 **# To Claymore z�o�y� j� do grobu. Odsun�� kuglarza, sam uni�s� owini�te w derk� cia�o, dziwi�c si� jego lekko�ci. Nie przyj�� pomocy, nawet kiedy musia� zsun�� si� ze swym brzemieniem do wykopu; delikatnie u�o�y� zmar�� w mogile, jakby ba� si� sprawi� jej b�l. Istotnie, przemkn�o mu przez my�l, b�lu dozna�a a� nadto. Sta� jeszcze pod sam� �cian� do�u, kiedy poczu�, jak kto� tr�ca go w rami�. Nie spojrza� w g�r�, nie oderwa� wzroku od owini�tej grub� tkanin� g�owy, wci�� pami�ta� rysy twarzy, wyg�adzone przez spok�j �mierci, pozbawione ju� maski szale�stwa i cierpienia. Wyci�gn�� tylko r�k�, kto� szarpn�� mocno, pomagaj�c mu si� wydosta� z wykopu. Grudki ziemi osypa�y si�, gdy stan�� na kraw�dzi. By� pewien, �e to Snake. Zaniem�wi�, ujrzawszy przed sob� Fabienne. Zaskoczony nie pu�ci� jej d�oni. Mia�a podkr��one oczy, bardzo blad� twarz. Nic dziwnego, pomy�la�, ostatnio ma�o spa�a. Zaczerwienione powieki jednak nie by�y tylko rezultatem braku snu. - Dzi�kuj� - powiedzia� wreszcie. Skin�a milcz�co g�ow�. Wci�� nie puszcza� jej d�oni; u�wiadomi� sobie, �e pierwszy raz zdarzy�o si�, i� pozwoli�a si� dotkn��. I zaraz u�wiadomi� sobie jeszcze co�, z jeszcze wi�kszym zdziwieniem - �e dot�d nie pr� bowa�. Us�ysza� chrz�kni�cie, zaraz po nim wymamrotane przekle�stwo. Fabienne drgn�a, z oci�ganiem wyswobodzi�a r�k�, cho� pr�bowa� przytrzyma�, przez chwil� chcia� poczu� jej ciep�o. Zdo�a� tylko przesun�� opuszk� palca po wn�trzu d�oni dziewczyny. Uciek�a spojrzeniem. Kolejne przekle�stwo Snake'a zabrzmia�o wyra�niej. Claymore odwr�ci� si�. Kuglarz by� w�ciek�y, zaciska� bezwiednie pi�ci. Otwiera� ju� usta, by co� powiedzie�, kiedy jarmarczna wieszczka, jego �ona, przerwa�a mu zdecydowanie. - Zamknij sw�j plugawy pysk - powiedzia�a cicho, lecz stanow czo. - To poch�wek. Snake sapn�� ze z�o�ci�, ale plugawy pysk zamkn��. Claymore z�owi� jednak jego spojrzenie. JO To nie koniec, Ramirez, zdawa�o si� m�wi�. Jeszcze do tego wr�cimy. Bethie ukl�k�a nad otwart� mogi�a, sypn�a pierwsz� gar�� ziemi. *** Kuglarz przyd�wiga� kamie�, wielki z�om wapienia pokryty z jednej strony zielonym mchem. G�az wygl�da� jak ociosany przez kamieniarza i przygotowany do wmurowania w fundamenty budowli; musia� spoczywa� w lesie od niepami�tnych czas�w, wr�s� prawie ca�y w ziemi� i poszycie. Teraz mia� spocz�� na niewysokim wzg�rku szarawej, piaszczystej ziemi. Mi�nie Snake'a napi�y si� i nabrzmia�y, gdy sk�ada� ci�ar na �wie�ym grobie. Claymore przygl�da� si� z mimowolnym podziwem, sam pewnie nie ruszy�by tego kamienia z miejsca, nie m�wi�c ju� o przyd�wiganiu. Snake odst�pi� dwa kroki, przetar� czo�o, rozmazuj�c na nim brud. W�osy zlepia� mu pot. - Przynajmniej lisy jej nie wygrzebi� - mrukn�� ca�kiem niepo trzebnie. Mo�na jeszcze wyry� epitafium, pomy�la� Claymore. Gdyby� umia� sk�ada� litery, kuglarzu. I gdyby�my znali jej imi�. Nic to nie pomo�e, nawet kamie�. Nikt nie b�dzie pami�ta� bezimiennej wied�my, pojmanej nie wiadomo gdzie - przez pomy�k�. Zak�adniczki i przyn�ty - za inn�. Uratowanej spod szubienicy kosztem �ycia wielu ludzi, nie gorszych i nie lepszych pewnie od niej. Tylko po to, by umar�a p�niej na polanie zagubionej w puszczy, z dala od bliskich, z dala od kogo�, kto j� kocha�. Je�li kto� taki by�. Ramirez wstrz�sn�� si�, popo�udnie by�o upalne, ale poczu� nag�y ch��d. Zawsze kto� taki jest. Wapienny z�om wro�nie w traw�, pokryj� go porosty. Ju� za rok na polanie nie pozostanie nic, tylko ma�y wzg�rek nieopodal d�bu, mo�e jeszcze ledwie widoczne �lady ognisk. Mo�e ludzie z bartni- czej osady b�d� pami�ta�, �e kto� tu spoczywa. Ale pewnie nie b�d�. - Nawet nie wiemy, jak mia�a na imi� - sam by� zaskoczony, kie dy us�ysza� sw�j g�os. A� sykn�� z b�lu, gdy Fabienne wpi�a mu w d�o� paznokcie. to Dziewczyna zachwia�a si�, jakby mia�a upa��. Podtrzyma� j� w ostatniej chwili. - Jacquine - powiedzia�a g�ucho. - Nazywa�a si�jacquine. Popatrzy�a na Claymore'a, a� przebieg� go dreszcz, po czym, wstrz�sana �kaniem, opar�a mu g�ow� na piersi. Snake zrobi� niezdecydowany ruch, jakby chcia� podej��, twarz wykrzywi� mu skurcz z�o�ci. Ju� rusza�, kiedy ma�a Bethie poci�gn�a go za uwalane ziemi� portki. Fabienne unios�a g�ow�. - Zabierz mnie st�d, Claymore - odezwa�a si� ochryp�ym g�o sem. - Zaraz. Obj�� j� niezdarnie wp�, poprowadzi� w stron� sza�asu. Kuglarz spogl�da� ponuro, jak id� przez polan�, on wyprostowany sztywno, ona wsparta na jego ramieniu, potykaj�c si� co krok. - Kurwa - rzuci� Snake po chwili i zaraz zamilk� pod ostrym spojrzeniem pulchnej �ony. - Zamknij sw�j plugawy pysk - powt�rzy�a �abcia swoje, bez z�o�ci, raczej ze znu�eniem. - G�wno wiesz. ** * To nie by�o przyjacielskie klepni�cie po plecach. Claymore, kt�ry sam nie wiedz�c po co stercza� wci�� przed wej�ciem do sza�asu, do kt�rego zaprowadzi� Fabienne, a� si� zatoczy�. - Czego? - warkn�� tylko, odwr�ciwszy si� b�yskawicznie. By� z�y, �e kuglarz tak zaszed� go od ty�u, kiedy by� zaj�ty w�asnymi my�lami. Snake te� by� w�ciek�y, jednak hamowa� si� nieco. Mia� �wiadomo��, �e �abcia spogl�da z oddali, znad �wie�ej mogi�y, przy kt�rej wida� by�o wci�� ma�� sylwetk� Bethie, kt�ra g�adzi�a wapienny g�az. Kiedy kuglarz odchodzi�, nuci�a co� cicho. - Chod�, zejd�my im z oczu - powiedzia� Snake, ujmuj�c Rami- reza pod rami�. Do�� mocno, tak �e prawie popchn�� go przed sob�. Claymore wyrwa� si�. - A dok�d to? - spyta� zaczepnie. - Nigdzie si� nie wybieram. - A tak, przej�� si� kawa�ek. - Kuglarz u�miechn�� si�, ale jego oczy b�ysn�y twardo. - I tak tu nic nie wystoisz, ona nie wyjdzie, znam j� na tyle. Claymore zmierzy� starego wzrokiem. Nie zamierza� wdawa� si� w sprzeczki, lecz ostatnie zdanie mocno go ubod�o. Sam nie wiedzia� dlaczego. - A je�li nie? - Co - je�li nie? Nie wyjdzie, b�d� pewien, pr�ne nadzieje. - Twarz kuglarza skrzywi�a si� w z�o�liwym u�miechu. Ramirez patrzy� mu prosto w oczy. -Je�li nie p�jd�. Bo nie mam na przyk�ad ochoty - wyja�ni� dobitnie. U�miech spe�z� z twarzy Snake'a. - P�jdziesz - odrzek� oschle. - Rozs�dny jeste�. Claymore wzruszy� ramionami. Nie mia� zamiaru wszczyna� awantury, widzia�, �e mi�dzy nim a kuglarzem pr�dzej czy p�niej dojdzie do spi�cia. I wola�by, �eby jednak by�o to p�niej. Szli powoli skrajem polany. Snake milcza� wci��, Ramirez, rzuciwszy na� spojrzenie z ukosa, dostrzeg�, �e przygryza nerwowo w�sa, jakby zbiera� si� do powiedzenia czego�, co nijak nie chce przej�� mu przez gard�o. I dobrze, uzna�, nie b�d� mu przecie� pomaga�. Domy�la� si�, o co chodzi, ka�dy by si� domy�li�. Mam to gdzie�, powiedzia� sobie w duchu. I tak nied�ugo si� rozstaniemy. Poczu� ulotny �al - od dawna czego� takiego nie do�wiadczy�. Powr�ci�o wspomnienie u�cisku d�oni. Ciep�a przytulonej do� dziewczyny, kiedy prowadzi� j� do sza�asu. Zakl�� pod nosem. - Co m�wi�e�? - spyta� Snake podejrzliwie. Ramirez drgn��. - Nic - odpar� szybko. - Zupe�nie nic. - A, to dobrze - odmrukn�� Snake i nagle si� zirytowa�. - No to siadajmy, nogi mi w dup� w�a��. Co za pieprzony dzie�... Claymore zgodzi� si� �atwo, siadaj�c na mchu, twardym i niskim, poprzerastanym traw� na samym skraju polany. Dzie� by� niew�tpliwie fatalny, bola�o go wszystko, nie nawyk� do kopania do��w. Czu�, �e ca�y si� lepi od potu i zaschni�tego py�u, plecy sw�dzia�y niezno�nie. Marzy� o chwili, kiedy b�dzie m�g� wej�� do strumienia, wyci�gn�� si� na twardym, �wirowatym dnie, najlepiej na zakr�cie, gdzie pr�d pod brzegiem wymywa g��bsze do�ki. Le�e� tak i czeka�, a� lodowata woda, bior�ca sw�j pocz�tek na mokrad�ach, wymyje zm�czenie i z�agodzi b�l naci�gni�tych mi�ni. Wygl�da�o na to, �e jeszcze b�dzie musia� poczeka�. Tymczasem cieszy� si� wzgl�dnym ch�odem cienia na skraju lasu, lekkim powiewem nienios�cym ju� takiej duchoty jak jeszcze niedawno. Przy mogile zosta�a ju� tylko Bethie, �abcia odesz�a. Dziewczynka kl�cza�a nieruchomo, Claymorowi wydawa�o si�, �e spogl�da w�a�nie na niego. M�g� si� myli�, odeszli do�� daleko od roz�o�ystego d�bu i ma�ego wzg�rka suchej ziemi, z kt�rej wiatr wzbija� szary py�. Stary mrucza� co� pod nosem, co brzmia�o jak przekle�stwa, wida� niesporo by�o mu zacz��. - Snake, lito�ci - burkn�� w ko�cu Ramirez zniecierpliwiony. - Masz co� do mnie? To m�w. A jak nie chcesz, to si� odczep. Niebawem i tak si� rozstaniemy, po co ozory nadaremnie strz�pi�. Kiedy� s�dzi�, �e kuglarz i jego rodzina podporz�dkuj� mu si� bez opor�w. Sam nie wiedzia�, na jakiej podstawie tak przypuszcza�, mia� dla Snake'a niech�tny szacunek, dla jego odwagi i si�y, ale uwa�a� go za nieokrzesanego w��cz�g�. Stara� si� nie okazywa� wy�szo�ci, nigdy zreszt� nie okazywa�, poza wypadkami, gdy nale�a�o zbluzga� opiesza�ego s�ug� albo po prostu kogo� zastraszy�. Zachowywa� si� wtedy wynio�le lub wr�cz ordynarnie, a zawsze wiedzia�, co wr�y lepsze skutki. Tu od pocz�tku by�o inaczej. Claymore zdawa� sobie spraw�, komu zawdzi�cza �ycie. Tylko dzi�ki pomocy kuglarza i dziewczyny wyszed� ca�o z przedsi�wzi�cia skazanego od pocz�tku na niepowodzenie, wariackiego, w rzeczy samej wr�cz samob�jczego, co musia� w ko�cu przyzna�. Mia� pow�d do niepokoju - nigdy przedtem nie pakowa� si� w takie sytuacje. Snake o nic nie pyta�. To te� by�o irytuj�ce, wydawa�o si�, �e kuglarz daje do zrozumienia, i� wie swoje. Tak�e ironiczny u�mieszek, kt�ry b��ka� si� czasem po jego wargach, dawa� wiele do my�lenia. Ot, pa�ska fanaberia, zdawa� si� m�wi�, te zobowi�zania, kontrakty i przeznaczenie. Nie dla nas to, prostych ludzi. Z pocz�tku Ramirez chcia� przej�� przyw�dztwo. Sam nie wiedzia� w�a�ciwie po co, bo Snake trafnie oceni� sytuacj� - nie mia� poj�cia, co robi�. Wszystko trwa�o w zawieszeniu. Codziennie t�umaczyli sobie, �e nie spos�b podejmowa� �adnych decyzji, p�ki �yje uratowana spod szafotu wied�ma. Jej �ycie, kruche i wisz�ce wci�� na w�osku, wype�nione tylko cierpieniem, pozosta�o ostatni� nitk�, kt�ra trzyma�a ich razem. Storturowana kobieta by�a jedynym dowodem na to, �e ich poczynania mia�y sens. Potrzebowali takiego dowodu, bo zdawali sobie spraw�, �e i tak wszystko posz�o na marne. Cienka nitka w ko�cu si� urwa�a. Znikn�o co�, co trzyma�o razem t� dziwn� gromadk�, najemnego zab�jc�, kuglarza i jarmarczn� wieszczk�. I niepokoj�c� dziewczyn� imieniem Fa- bienne. - Powiadasz, nie ma co strz�pi�? - G�os Snake'a wdar� si� w tok my�li Claymore'a. - No, nie ma. Powiem wprost, trzymaj si� od niej z daleka. A je�li mamy si� rozsta�, to im szybciej, tym lepiej. Ramirez w pierwszej chwili chcia� si� z nim zgodzi�. I kiedy� zapewne by tak uczyni�, kuglarz by� niewa�ny. Nie by�o jak go wykorzysta�, nie dawa� sob� powodowa�, nigdy by nie da�. Co do tego Claymore by� pewny swojej oceny. Niezbyt bystry, ale niezale�ny. Bez ambicji i pragnie�, wystarcza�o mu to, co mia�, trudno go czymkolwiek skusi�. I je�li zdecydowa� si� na szale�stwo, na samob�jcz� wr�cz pr�b� pomocy komu�, kogo zna� przed laty, to tylko przez g�upi� lojalno�� i sentyment. Dawny Claymore zostawi�by kuglarza, �a�osnego i �miesznego razem z jego wytatuowanym w�em i zasadami. By� ca�kowicie nieprzydatny, przyda� si�, ale ju� nie przyda. Jednak teraz ponios�a go z�o��. Mo�e dlatego, i� chcia� wy�adowa� na kim� sw�j gniew. Mia� poczucie straconego czasu, �al do samego siebie, �e uwierzy� w bzdury, kt�re zawsze wy�miewa�. W przeznaczenie i legend�. W wieszczby i powinno�ci. Zmierzy� kuglarza zimnym spojrzeniem. - Co ty pieprzysz? - spyta� powoli. - Cz�owieku... Ostatnie s�owo zawis�o w powietrzu, by�a w nim ca�a pogarda i wy�szo��. Oczy Snake'a zw�zi�y si�. - Dobrze, panie Ramirez - wycedzi� po chwili. - Powiadacie zatem, �e si� rozstaniemy. To o wybaczenie prosz�, nie by�o spra wy. P�jdziecie w swoj� stron�, a my w przeciwn�... Claymore skin�� ch�odno g�ow�. Ju� lepiej, pomy�la�. Panie Ramirez, nie Claymore. Znaj swoje miejsce, cz�owieku. �, - Pos�uchaj - zacz�� wynio�le. - Nic ci do tego. Nie twoja to spra wa. Ja wype�niam swoje zobowi�zania, nie pojmiesz ich nawet. I wype�ni� je, jak zawsze dot�d... Nie podoba� mu si� kpi�cy u�mieszek, kt�ry znowu b��ka� si� po twarzy kuglarza. Ale ci�gn�� dalej. - Nie zrozumiesz tego. Ale cho� prostym cz�ekiem jeste�, odwa g� doceni� potrafi�. I wiem, �e nagroda powinna ci� spotka�... Snake roze�mia� si� g�o�no. Odchyli� si� do ty�u, ma�o nie przewr�ci� na plecy. Sin� farb� wyk�uty w�� na b�yszcz�cym od potu, muskularnym brzuchu porusza� si� jak �ywy, gdy kuglarza d�awi�y spazmy �miechu. - Oj, nie mog�... - wyj�ka� wreszcie. I nagle spowa�nia�, �miech ucich� jak no�em uci��. - Wasz� nagrod� to mo�ecie sobie wetkn�� w dup�, panie Ramirez - powiedzia� zimno. - Niewielka ona pewnie, w sam raz za nasze zas�ugi dla was. I dobrze, b�dzie was mniej bola�o, kiedy b�dziecie wtyka�. Jego g�os stwardnia�, kiedy po�o�y� ci�k� r�k� na ramieniu Claymore'a. - Powiadacie, rozsta� nam si� przyjdzie. I dobrze, panie Rami rez, bo ci�ko to przyzna�, ale na wasz� g�b� ju� patrze� mi si� sprzykrzy�o. Jeszcze mnie co paskudnego spotka, jak waszych kamrat�w, co�cie im z�ote g�ry obiecali, a potem na �mier� poprowadzili, �eby wasze dupsko ochraniali. Prostak ze mnie, ale dzi�kuj�, wol� uwa�a�. Wi�c nie ma sprawy. Jeno powiadam wam, ot tak, na wszelki wypadek, nie obra�cie si�, panie... Przybli�y� twarz do twarzy Claymore'a. - Trzymajcie �apy z dala od mojej c�reczki - sykn��. - Nie dla was ona, gdzie� jej, dziewce prostej, do takiego pana. Przeto z dala, panie Ramirez, bo jeszcze i was co paskudnego spotka... Claymore �achn�� si�. Ju� chcia� powiedzie�, �e on tej c�reczki nawet d�ugim kijem... Ale przeczuwa�, �e nie by�oby to rozs�dne. Str�ci� d�o� kuglarza z ramienia. Wsta�, popatrzy� na polan�. Ma�a dziewczynka wci�� kl�cza�a nad mogi��. I zn�w przez chwil� mia� wra�enie, �e patrzy mu prosto w oczy. Potrz�sn�� g�ow�. -Jutro si� rozstaniemy. - Popatrzy� z g�ry na kuglarza. - Nie w g�owie mi dziewki ba�amuci�. 74, Snake �achn�� si�. - G�wno o niej wiecie, panie Ramirez. I niech tak pozostanie - burkn��. Te� podni�s� si�, st�kn�� tylko, kiedy chrupn�o mu w stawach. - Dogadali�my si� zatem - kiwn�� g�ow�. - Jutro chyba nie ruszycie - doda�. - Nic mi do tego, prostak jestem, ale trzeba si� u bartnik�w wywiedzie�. Gadaj�, �e �le na traktach. Stan�� obok Ramireza, popatrzy� na polan�, rozleg�� i pust�. S�o�ce rzuca�o ju� d�ugie cienie, wapienny blok na mogile poszarza� i �ciemnia�. Znad sza�asu w oddali unosi�a si� smu�ka dymu. - Nie, �ebym si� wtr�ca�, panie Ramirez - ci�gn�� Snake. - Ale wiecie, jak to bywa, z�api�, nad ogniskiem przypiek�. W ko�cu narozrabiali�cie, oj, narozrabiali�cie. A wy wtedy wy�piewacie szyb ko, kto was z miasta wywi�d�. Na nic si� wasza misja i zobowi�za nia nie zdadz�, wasze zasady; nad ogniem ka�dy �piewa. Splun�� pogardliwie. - O nasze to dupska chodzi - doko�czy�. Claymore poczu� gniew, zmieszany z nag�� ulg�. Co on mi tu b�dzie rozkazywa�, b�ysn�a my�l. I zaraz przysz�a druga, kt�rej sam si� nie spodziewa�. Jeszcze nie nazajutrz. **# Fabienne drgn�a, gdy ma�e, ciep�e �apki zakry�y jej znienacka oczy. - To ja - poinformowa�a Bethie. Dziewczyna z�apa�a ma�� za nadgarstki, odwr�ci�a si� powoli. Bethie u�miechn�a si� do niej, przytuli�a. - Gdzie by�a�? - spyta�a Fabienne, g�aszcz�c jasne, spl�tane wiatrem w�osy. Wtuli�a w nie twarz. Pachnia�y ��k�. - �piewa�am jej piosenk� - powiedzia�a Bethie. - Ona lubi piosenki, wiesz? Dziewczyna zesztywnia�a, odsun�a ma��, kt�ra spojrza�a na ni� z wyrzutem jasnymi, szeroko otwartymi, niebieskimi oczami. Fabienne poczu�a, jak rozchodzi si� po jej ciele fala przyjemnej ulgi. To mi si� tylko wydawa�o, pomy�la�a, to nie by�o tak. Przywidzenie. Bardzo chcia�a w to uwierzy�. - Wiem - powiedzia�a mi�kko. - Wiem... M Zn�w pog�adzi�a lniane w�osy dziewczynki. To tylko dziecko, u�wiadomi�a sobie, �yje w wymy�lonym �wiecie, takim, jaki chce, �eby by�. Sama te� tak go odbiera�am, po swojemu. Ale kr�tko. Potem wszystko si� zmienia. Zacisn�a usta, co� zapiek�o pod powiekami. Bethie wykrzywi�a wargi w podk�wk�. - Gniewasz si� na mnie. Zaprzeczy�a ruchem g�owy. - Nie, Bethie. Po prostu mi smutno. Bywa. Ma�a zarzuci�a jej r�ce na szyj�. - Nie martw si�, jej jest dobrze. �piewa�am jej piosenk� - powt�rzy�a. - Umarli nie potrzebuj� piosenek, Bethie - szepn�a, zanim sobie uprzytomni�a, co m�wi. - Umarli nie s�ysz�. Przymkn�a oczy. Ona musi mie� spok�j, pomy�la�a. Zas�u�y�a sobie na�. Poczu�a jak r�czki dziewczynki ze�lizguj� si� z jej karku, jak ma�a si� odsuwa. - Niemi�a jeste� - us�ysza�a g�osik, w kt�rym drga�a nutka p�a czu. - Wstr�tna. �piewa�am dobr� piosenk�, nie z��. Zrobi�o jej si� gor�co, poczu�a nag�y skurcz w do�ku. Chcia�a otworzy� oczy, nie mog�a. To nie jest prawda, my�la�a rozpaczliwie, prosz�, to nie jest prawda. To mi si� tylko zdawa�o. Prosz�. S�owa smagn�y jak biczem. - Une mai chancun n'en deitestre cantee! Nadzieja znikn�a. Fabienne wolno unios�a powieki. Ju� si� nie ba�a, ju� nie by�o wa�ne. Czu�a tylko ch��d i pustk�. Bethie roze�mia�a si�. - Nie gniewasz si� - stwierdzi�a rado�nie. - Nie - odpar�a dziewczyna martwym g�osem. Dlaczego mam zawsze takie pierdolone szcz�cie? - pomy�la�a. Dlaczego zawsze ja? - To dobrze - Bethie zakr�ci�a si� w miejscu, jakby zrywaj�c do pl�su w rytm tamburyna - tak ta�czy�a zazwyczaj na jarmarkach, Zanim jeszcze wmiesza�a si� w t�um, by obcina� sakiewki gapiom, przypomnia�a sobie Fabienne. By�a taka sama jak my. Kim jest teraz? - Bo jakby� si� gniewa�a, to nie powiedzia�abym ci - Bethie pogrozi�a jej palcem. Zakr�ci�a si� raz i drugi, za�mia�a. Jej lniane w�osy unios�y si�, zawirowa�y razem z ni�. - A mo�e nie powiem - przekomarza�a si� kapry�nie. A mo�e ja nie chc� s�ucha�, pomy�la�a Fabienne. Us�ysza�am ju� zbyt wiele. - Powiem - zdecydowa�a w ko�cu. Ukl�k�a obok dziewczyny siedz�cej na pos�aniu. - On chce odjecha�. Snake na niego nakrzycza�. Nigdy nie nazywa�a kuglarza ojcem. - Ju� jutro. Jutro. To pierwsze dotar�o do Fabienne. A potem �al. I ulga. - Sk�d wiesz? - rzuci�a oboj�tnie. - Ona powie... - dziewczynka urwa�a, zerkn�a trwo�liwie. - Pods�ucha�am - doko�czy�a niepewnie. Fabienne nie zwr�ci�a uwagi, zaj�ta w�asnymi my�lami. Dziewczynka zrobi�a mink�, jakby chcia�a si� rozp�aka�. Pog�adzi�a policzek dziewczyny, zajrza�a jej ciekawie w twarz. - Pojedziesz z nim? - spyta�a cicho. Chwil� trwa�o milczenie. Potem Fabienne odsun�a j� ch�odno i wsta�a z pos�ania. - Oszala�a�, smarkulo - fukn�a. Promie� zachodz�cego s�o�ca wpad� do wn�trza sza�asu, kiedy gwa�townie odsun�a wisz�c� w wej�ciu derk�. Wysz�a, nie ogl�daj�c si� nawet. Bethie zosta�a sama. Przez niedok�adnie zas�oni�te wej�cie wci�� s�czy�a si� stru�ka �wiat�a, ta�czy�y w niej drobniutkie, jasne py�ki. Odbi�a si� b�yskiem w oczach dziecka, w ogromnych, rozszerzonych �renicach. - To niedobrze - szepn�a Bethie cichutko. - B�dzie bola�o. - II - Domostwa przypomina�y bardziej bobrowe �eremia ni� ludzkie sadyby. Mimo i� mieszka�o tu co najmniej kilka rodzin, jak mo�na by�o wnosi� z liczby bab, podobnych zreszt� do siebie, tak samo rozkud�anych i spogl�daj�cych nieufnie spode �ba, wszyscy spali w jednym sza�asie, czy te� chacie, zbudowanym z grubej dr�gowi-ny, krytej darni�. Chata przywodzi�a na my�l trawiasty pag�rek, zbr�zowialy teraz i zeschni�ty od suszy. Jedyny, pr�cz dymnik�w, otw�r przys�oni�ty by� sk�r�, chyba nied�wiedzi�, teraz doszcz�tnie wylenia�a. Drugi sza�as, nieco mniejszy, kry� w sobie niew�tpliwie bary�ki miodu oraz bry�y wosku. I to by�o wszystko, ca�a osada, je�li nie liczy� pnia z wbitym toporem, trawy wydeptanej do go�ej ziemi oraz nieokre�lonej liczby dzieci, od takich ledwie raczkuj�cych do pos�pnych wyrostk�w, kt�rym w�s sypa� si� ju� pod nosem. Claymore, id�c wraz ze Snakiem za milcz�cym bartnikiem, zapewne starszym osady, zastanawia� si�, czyje s� te dzieci. Nie m�g� oprze� si� podejrzeniom, �e wsp�lne. Przewodnik r�ni� si� od pozosta�ych mieszka�c�w lasu. Wygl�da� bardziej na kr�lewskiego borowego - wysoki, barczysty, o stanowczej, niestarej jeszcze twarzy. Jedynie barani p�ko�uszek, wdziany w�osiem na zewn�trz i noszony w najwi�ksze upa�y, upodabnia� go do pobratymc�w. Nawet mo�na by�o si� z nim dogada�, w odr�nieniu od reszty, kt�ra, jak si� zdawa�o, dawno zapomnia�a ludzkiej mowy. Zatrzymali si� przed wej�ciem do wi�kszej chaty, tej mieszkalnej. Bartnik odsun�� sk�r�, zas�aniaj�c� wej�cie. Z ciemnej czelu�ci wion�o dymem i czym� jeszcze. Snake, kt�ry schyli� si� ju�, by wej��, zawaha� si�. - A mo�e porozmawiamy tutaj? - spyta�, prostuj�c si�. Ramirez spostrzeg�, �e twarz starszego osady drgn�a. -Jak chcecie, panie - odpar� zimno. - Poczekajcie tedy. Ot tam, wedle pniaka. Wskaza� pie� z wbitym toporem. Sam znikn�� w chacie, nie ogl�daj�c si� nawet. Ramirez odwr�ci� si� bez s�owa, podszed� do pnia, spr�bowa� wyrwa� wbite g��boko ostrze. Nie uda�o si�, stylisko ani drgn�o, a k�oda nie poruszy�a si�, wida� solidnie wkopana. Szarpn�� jeszcze raz, bez rezultatu. Snake odsun�� go na bok, u�miechaj�c si� pod nosem. Mi�nie kuglarza nabrzmia�y pod sk�r� nagich ramion. Snake nie szarpa�, stan�� tylko w rozkroku, poci�gn��. Przez chwil� nic si� nie dzia�o i Claymore mia� ju� na ko�cu j�zyka ironiczn� uwag�, kiedy nagle skrzypn�o i ostrze ci�kiego topora wysun�o si� z pnia, poznaczonego licznymi ci�ciami. Kuglarz przyjrza� si� toporowi z uznaniem, po czym cisn�� go na wysuszon�, pokryt� drzazgami z r�banych polan ziemi�, wzbijaj�c tuman kurzu. - Mo�ecie siada� - mrukn��. - Ja postoj�. Claymore chcia� z pocz�tku zaprotestowa�, z�y, �e Snake jak zwykle nie przepu�ci� okazji, by okaza� wy�szo��. W ko�cu wzruszy� ramionami i usiad�. - A uwa�ajcie na drzazgi - doda� kuglarz. Claymore nie zare agowa�. Wygl�da�o na to, �e bartnik znikn�� w chacie na dobre. Czas zaczyna� si� d�u�y�, tym bardziej �e nie mieli ochoty na rozmow�, coraz bardziej narasta�a niewypowiedziana do ko�ca wrogo��. Na domiar z�ego zacz�y nadci�ga� dzieci, zwabione widokiem niezwyk�ych go�ci. Zazwyczaj nie opuszcza�y osady, tylko z pocz�tku, powodowane ciekawo�ci�, potrafi�y zbli�a� si� do obozowiska, by z rozdziawionymi buziami przygl�da� si� ca�kiem zwyczajnym czynno�ciom. Ale przep�dzone kilka razy zaprzesta�y podchod�w. Teraz zbli�a�y si� ostro�nie, niczym ciekawskie zwierz�tka, gotowe do ucieczki przy najmniejszym ruchu. W ko�cu dw�ch naj�mielszych, tak na oko czterolatk�w, stan�o kilka krok�w przed Ramirezem. Ch�opcy byli do siebie podobni, tak samo umorusani, prawie nadzy, je�li nie Uczy� lnianych, niegdy� zapewne bielonych w s�o�cu koszulin. Obaj d�ubali zawzi�cie w nosach i wpatrywali si� w przyby�ych. Mija�y chwile. W ko�cu Snake u�miechn�� si�, podci�gn�� skraj kubraka, pokazuj�c p�aski, l�ni�cy od potu brzuch z wytatuowanym ogonem w�a, kt�rego dalszy ci�g nikn�� w spodniach. Napi�� mi�nie, sk�ra zafalowa�a, w�� poruszy� si� jak �ywy. Malcy roze�miali si�, jeden zastyg� z wyci�gni�tym palcem, z kt�rego zwisa� w�a�nie wydobyty z nosa zielonkawy glut. Przysun�li si� bli�ej, ten z umazanym palcem wyci�gn�� r�czk�, jakby chcia� dotkn�� wytatuowanej, sinawej gadziny. Claymore prze�kn�� �lin�, nie wiedz�c, co zrobi�. Schyli� si� bezmy�lnie, by podnie�� od�upan� drzazg�. Gdy si� wyprostowa�, ch�opcy ju� pierzchli. Mieli odruch jak wiejskie kundle, rzucaj�ce si� do panicznej ucieczki, gdy tylko kto� schyli si� po kamie�. Snake opu�ci� kubrak. - Nie lubisz dzieci, Ramirez - powiedzia�. Nie zabrzmia�o to jak pytanie. Claymore zaprzeczy� ruchem g�owy. - Lubi� - odpar�. - Ale robi�. Kuglarz nie odpowiedzia�. Odwr�ci� si� tylko. Zn�w obaj milczeli, a umorusane dzieci obserwowa�y ich z bezpiecznej odleg�o�ci. *** Nawet Snake zaczyna� si� ju� niecierpliwi�. Bartnik znikn�� w chacie i nic nie wskazywa�o, by w najbli�szym czasie z niej wychyn��. Kuglarz przest�powa� z nogi na nog�, wymrukiwa� pod nosem przekle�stwa. Patrzy�, jak rozczochrana kobieta zagania dzieciaki niczym prosi�ta do zagrody. - Zastanawiam si�... - zacz��, nie patrz�c na Claymore'a. - Zastanawiasz si�, dlaczego nie wyci�gn�li�my go jeszcze z tej jego gawry, �eby obi� po ryju? - Ramirez z ironi� wpad� mu w s�owo, - Chocia� nas tu �ci�gn��, pieprz�c co� o nies�ychanie wa�nych wiadomo�ciach? on �:i. Snake skrzywi� si� tylko. - Powiem ci, dlaczego - ci�gn�� Claymore. - Nie wyci�gniemy go z tej dziury, bo tam �mierdzi. Proste, nieprawda�? I nie mamy ochoty do niej w�azi�. Obi� trzeba by�o od razu, jak radzi�em. Nie pos�ucha�e�, to teraz czekaj. Kuglarz stan�� nad nim, popatrzy� z g�ry. - Posu�cie no dupsko, panie Ramirez. Po kr�tkim wahaniu Claymore uczyni� zado�� �yczeniu. Pniak by� du�y, zmie�cili si� obaj. Siedzieli teraz odwr�ceni, wsparci o siebie plecami. - Wiecie, panie Ramirez - zacz�� kuglarz po chwili - dziwny z was cz�owiek. C�, prostak ze mnie, jarmarczny komediant, nie mnie rozumie�, jako to pa�skie my�li biegn�. Nie mnie rozumie�. Wy, panie Ramirez, uczony cz�ek jeste�cie, we wszelkich arkanach bieg�y i kszta�cony. Mo�e to i spos�b, zrazu w ryj da�. Ale nie boli was r�ka czasem? Znad kopulastej, krytej darni� chaty z dymnik�w unios�a si� smu�ka dymu, zg�stnia�a szybko, prze�wietlona promieniami s�o�ca. Zas�ona w otworze wej�ciowym poruszy�a si�, lecz zaraz znieruchomia�a. Ramirez zmru�y� powieki, patrzy�, jak brudna, niekszta�tna w okrywaj�cych j� sk�rach