12057
Szczegóły |
Tytuł |
12057 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12057 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12057 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12057 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Sebastian Miernicki
PAN SAMOCHODZIK
I...
SIÓDMYWOJOWNIK
WSTĘP
Był grudzień 1944 roku. W zamku Treuburg Artur siedział przed kominkiem. Czekał na przybycie swego ucznia. W tym czasie z miasteczka w dolinie wyjechał konwój kilku pojazdów pancernych z czarnymi krzyżami wymalowanymi na pokrytych fantazyjnymi plamami bokach. W transporterach tłoczyli się żołnierze ubrani w plamiaste mundury, z emblematami błyskawic na kołnierzach, uzbrojeni w karabiny z charakterystycznymi łukowatymi magazynkami i pistolety maszynowe.
Oficer w pierwszym pojeździe uśmiechnął się widząc koło drogi dwudziestoletniego Herkulesa, miejscowego dziwaka, którego nie chciał nawet Wehrmacht, rozpaczliwie w tych dniach potrzebujący nowych zaciągów żołnierzy na front.
Dwie godziny przed północą konwój zatrzymał się, żołnierze wysiedli i rozpoczęli wspinaczkę. Po czterech godzinach dotarli w pobliże skał, przeszli między nimi, brodzili w śniegu sięgającym po kolana. Potem wysłano dwuosobowy zwiad, który został wykryty przez posterunek w baszcie bramnej i ostrzelany.
Żołnierze rozpoczęli brutalny szturm. Gdy jedni ostrzeliwali z karabinów maszynowych okna baszty, inni podłożyli ładunek wybuchowy przy furcie. Kiedy nastąpił wybuch, na dziedziniec wrzucono granaty. Potem doświadczeni żołnierze przeczesywali kolejne pomieszczenia zamku likwidując opór nielicznej służby. Wszyscy szturmujący wiedzieli, kto jest ich celem, mieli jego fotografie. Ten człowiek przepadł jak kamień, w wodę.
Kilku żołnierzy weszło do piwnicy i tam go znaleźli. Bronił się w małym pomieszczeniu na końcu korytarza. Strzelał do nich. Dowódca operacji nakazał szturm i pochwycenie go żywcem. SS-mani karnie rzucili się przed siebie. Kilku padło rannych, jeden doskoczył do Artura ściskającego jakieś metalowe pudło. Zaraz potem nastąpił wybuch, potem kolejne i zamek na kilkadziesiąt lat opustoszał.
Gdy po kilku godzinach oddział szturmowy dotarł do transporterów, zastał tylko martwych kierowców i spalone pojazdy. Od tego czasu niemieccy żołnierze częściej spotykali takie widoki. Ktoś atakował oddziały niemieckie i likwidował pojedynczych żołnierzy, czasem nawet całe patrole. Mówiono, że to jakiś oddział partyzancki, może radzieccy spadochroniarze, ale starzy ludzie znający legendy opowiadali, że to wrócił Duch Gór.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
SPOTKANIE Z KOLEGĄ ZE SZKOLNEJ ŁAWY • ZAMEK ŻELAZNEGO • WYJAZD DO TORUNIA • KTO SZANTAŻUJE PROFESORA? • NA ODSIECZ NAPADNIĘTEMU • POŚCIG DO MOSTU KOLEJOWEGO • STOWARZYSZENIE
„EXITUSIAN"
Na ulicach Warszawy jesienna mgła rozpaczliwie rozpraszana światłami reflektorów samochodowych oblepiała wszystko swą wilgocią. Wydawało się, że jest mitologicznym potworem gotowym na rozkaz bogów porwać człowieka na Olimp i uczynić to niepostrzeżenie. W takiej szarówce każda mijana brama kamienicy zdawała się być ciemną czeluścią piekieł, wejściem do labiryntu z Minotaurem. Ludzie wyłaniali się z tej mlecznej waty niczym duchy, by zaraz zniknąć jak postacie widzów wokół karuzeli. Była późna jesień i skończyłem pracę. Jako detektyw Departamentu Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki razem z panem Tomaszem, zwanym Panem Samochodzikiem, zajmowałem się poszukiwaniem skradzionych i zaginionych dzieł sztuki. Miałem nie normowany czas pracy, co w praktyce oznaczało zajęte ciepłe miesiące, które spędzałem w terenie, i ponurą zimę, najczęściej przesiedzianą za biurkiem lub w bibliotece.
Dziś wyszedłem z pracy o szesnastej nie mając żadnych planów na popołudnie. Takich dni nienawidziłem, bo bezczynność zdawała mi się bardziej męczącą niż nawet najdłuższy bieg czy wspinaczka górska. Zmierzałem do księgarni mając nadzieję, że znajdę tam nową, interesującą mnie pozycję. Nagle z mgły wyłoniła się znajoma mi twarz, ale zaraz zniknęła. Zatrzymałem się usiłując wyłowić z pamięci imię mężczyzny, którego widziałem przed chwilą. Gdy tak stałem zamyślony, ktoś mnie klepnął w ramię.
— Daniec! Stary byku! — przywitał mnie ten sam człowiek.
Był moim rówieśnikiem, z początkami łysiny, nieco zaokrąglony. Nie miał żadnej charakterystycznej cechy, a wyróżniało go tylko wesołe spojrzenie piwnych oczu. Patrzyłem na niego usiłując przypomnieć sobie jego imię, bo podwórkowy pseudonim doskonale pamiętałem. Nazywaliśmy go „Żelazny".
— Paweł Daniec?! — upewniał się mój stary kolega. — Skoczek?
— Żelazny? — odezwałem się. — Przepraszam, ale nie pamiętam, jak masz na imię...
— Jak to ,,jak"?! Żelazny — kolega klepnął mnie w ramię. — Kopę lat! Dobrze, że udało mi się ciebie złapać.
— Szukałeś mnie?
— Jasne! Chodźmy na jakieś piwko...
— Nie piję...
— Ja właściwie też — Żelazny machnął ręką. — To chodźmy na kawę.
Staliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów od miłej, niewielkiej kawiarenki z zapewniającymi spokój boksami, gdzie atmosferę tworzył orientalny wystrój wnętrza i łagodna muzyka instrumentalna. Żelazny wybrał boks w kącie, w cieniu. Złożyliśmy zamówienie i po chwili kelnerka przyniosła niewielki prymus z czajniczkiem, w którym parzyła się kawa, oraz dwie porcelanowe filiżanki. Moja przedstawiała Chińczyków pracujących na polu ryżowym, a Żelaznemu trafił się widok z dawnego Singapuru.
— Czemu mnie szukałeś? — zapytałem Żelaznego.
— Bo pracujesz w Ministerstwie Kultury i Sztuki, zawsze byłeś taki porządny — roześmiał się odpowiadając.
—Nie zgadzam się na taki numer jak ten z dziennikiem — odpowiedziałem.
Starałem się, żeby mój głos brzmiał żartobliwie, ale też by Żelazny zrozumiał subtelną groźbę. Pamiętam, jak w siódmej klasie podstawówki Żelazny włamał się wieczorem, po lekcjach, do pokoju nauczycielskiego. Zbliżał się koniec roku i okno było otwarte, bo sprzątaczka przechodząc do kolejnych pomieszczeń chciała, żeby ta sala się wywietrzyła. Żelaznemu groziło pozostanie w tej samej klasie i to z kilku przedmiotów. Zawsze był naszym klasowym łobuzem, ale kilka razy ratował kolegów z opresji, gdy starsze oprychy, których dobrze znał, chciały coś od któregoś z nas. Słyszałem nawet, że Żelazny pomagał ojcu w pracy, czyli w jakichś podejrzanych interesach. W czasie tej draki z dziennikiem wmówił mi, że chce tylko zrobić mały dowcip i postawił mnie na czatach. W rzeczywistości zabrał dziennik, schował pod kurtką i uciekliśmy. Nazajutrz, gdy wyszło na jaw zniknięcie dziennika, do szkoły przyjechała milicja. Ktoś doniósł, że widziano mnie poprzedniego dnia wieczorem w okolicach szkoły i milicjanci z dyrektorem przesłuchiwali nas. Na przemian straszyli i pro-
sili. Milczałem, bo gorszym od wszystkich kar wydawało mi się wydanie przyjaciela. Zostałem wyrzucony z harcerstwa, groziło mi pozostawienie w siódmej klasie na drugi rok, relegowanie do innej szkoły. Wreszcie, po dwóch dniach, gdy wciąż milczałem, nasz dyrektor postanowił zastosować zasadę odpowiedzialności zbiorowej i chciał całej mojej klasie obniżyć sprawowanie, a oceny na świadectwach wystawić po egzaminach zorganizowanych dla nas w szkole. Wiadomo, że takie egzaminy mogły oznaczać tylko jedno: posadzenie na drugi rok słabych i średnich uczniów, a najlepsi mieli szansę przejść z o wiele gorszymi ocenami. Wtedy się złamałem i postanowiłem zdradzić Żelaznego. Z Żelaznym spotkaliśmy się pod drzwiami gabinetu dyrektora, bo on też uznał, że ma dość ukrywania prawdy.
— Przypominasz sobie, co nam wtedy Cezar powiedział? — Żelazny domyślił się, o czym myślałem.
— Żelazny, jesteś trupem! — powtórzyłem słowa naszego dyrektora, którego nazywaliśmy „Cezarem" z racji jego zainteresowań starożytnością.
— A pamiętasz, co wtedy mówił ten major? — Żelazny śmiał się.
Miał dobry powód, bo zrobił jeden z najlepszych dowcipów, jaki pamiętam z wojska. Byłem wtedy na poligonie, gdzie kwatermistrzostwem zajmowała się jednostka, w której służył Żelazny. Był szefem jednej z kuchni i pewien major oskarżył go o okradanie naszych żołnierskich porcji. Koledzy mówili później, że Żelazny oszukiwał oficerów dając im mniej mięsa. Ten major postanowił sprawdzić ilość „wkładki" w grochówce, zanurzył wielką chochlę w dymiącej zupie, sięgnął dna, gdzie zwykle lokowały się kiełbaski i wyciągnął łychę, w której leżał... granat i to bez zawleczki. Podobno oficer zemdlał. Okazało się, że Żelazny miał granat ćwiczebny, który zmyślnie umocował do chochli tuż przed inspekcją i major musiał odkryć granat.
— Major, gdy się ocknął, oznajmił: „Żelazny, jesteś trupem" — odpowiedziałem.
— Wielu od tamtej pory powtarzało te słowa — Żelazny z zadumą pokiwał głową.
— A co porabiałeś przez te wszystkie lata?
— Stary, gdybyś wiedział, to byś się wstydził, że miałeś takiego kumpla — Żelazny nagle posmutniał. — Trafiłem do piekła, a potem się tylko staczałem. Mam jeszcze trochę oszczędności, kupiłem zamek Treuburg w Karkonoszach, prawie na granicy z Czechami.
—
Żelazny, jesteś trupem!
— Co chcesz z nim zrobić? — zaniepokoiłem się.
— Normalnie, wyremontować i zrobić tam schronisko.
— I pewnie potrzebna ci jakaś decyzja, więc postanowiłeś odkurzyć starą znajomość... — zadrwiłem posądzając Żelaznego o kolejną kombinację.
— Co ty! — Żelazny nalał sobie drugą filiżankę kawy i do środka wrzucił dwie kostki cukru.—Tamten Żelazny odszedł, nie ma go. Jestem uczciwy do szpiku kości. Mam wszystkie zgody i pełne poparcie konserwatora zabytków, ale nie ma on żadnych dokumentów dotyczących obiektu. Rozumiesz? Żadnych starych zdjęć, planów, zapisków, opisów, nic! Gdy tworzono w nowym województwie rejestr zabytków, poproszono archiwa niemieckie o pomoc, ale jedyne czego się dowiedzieli, że to była siedziba starego szlacheckiego rodu, która miała wielu właścicieli. Ci utrzymywali obiekt w należytym stanie, ale nie uważali za konieczne informować kogokolwiek o tym, co się dzieje w tym miejscu. Po wojnie wokół tego miejsca kręcili się różni poszukiwacze skarbów, ale słyszałem, że albo wpadali w ręce wojska pilnującego naszych granic albo przytrafiały im się dziwne wypadki. To miejsce dzikie i odludne.
— Chcesz, żebym poszukał czegokolwiek na temat tego twojego zamku Treuburg? — upewniałem się.
— Tak.
— Nic więcej?
— Nic. Muszę na podstawie jakichś rysunków rozpocząć remont.
— To duży obiekt?
— Średni. Ma dwie wieże, mur wkomponowany w skały, dwa skrzydła mieszkalne połączone gankiem.
— Poszukam — obiecałem. — Jak cię znaleźć? Masz telefon?
— Mieszkam tam na takiej prowincji, że ze światem porozumiewam się tylko za pomocą radiostacji — opowiadał Żelazny. — Pod sam zamek można podobno dojechać tylko przez dwa letnie miesiące w roku, o ile nie pada przez tydzień. Nie wiem, bo sam tam mieszkam od miesiąca. Po prostu, jak coś będziesz miał, to przyjeżdżaj. Zawsze ktoś jest na miejscu, a przy okazji obejrzysz, może coś podpowiesz, bo znalazłem tam dziwną rzecz...
Przyjąłem zaproszenie i zapłaciłem rachunek. Pożegnałem się z Żelaznym dostrzegając w nim jakąś przemianę. Wciąż był wesołkiem, ale zdawał się w głębi duszy ukrywać jakąś mroczną tajemnicę. Gdy skierowałem się na stację metra, zadzwonił do mnie pan Tomasz.
—Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale może mógłbyś do mnie przyjść na chwilę? — poprosił mnie Pan Samochodzik.
Oczywiście zgodziłem się i po czterdziestu minutach marszu byłem w jego kawalerce na Starówce. Pan Tomasz był starym kawalerem, pedantycznie dbał o porządek, nawet o dziwo kupił sobie telewizor. Większość umeblowania jego skromnego lokum zajmowały półki z książkami.
— Pawle, jutro pojedziesz do Torunia — powiedział, gdy usiadłem w fotelu. — Zadzwonił do mnie dawny przyjaciel, który stał się ofiarą szantażu, a właściwie ktoś chce go zastraszyć, żeby coś od niego uzyskać.
— Przyznam, że nie rozumiem — stwierdziłem. — Pana przyjaciel mówi szyfrem.
— Sam jestem zaskoczony jego zachowaniem, bo to nadzwyczaj spokojny człowiek, profesor, historyk i religioznawca. Jedyne co mi wyjawił, to określenie „apokaliptycy" i że ma jutro wieczorem spotkanie z nimi w ruinach zamku w Toruniu.
— Kim są owi „apokaliptycy"? — zapytałem.
— Nie wiem — pan Tomasz wzruszył ramionami. — To musi być jakaś nowa sekta, której obyczaje związane są zapewne z którąś z biblijnych apokalips. Szukałem informacji o nich w swoich książkach, ale niczego nie znalazłem. Dowiesz się zapewne czegoś o tym towarzystwie od pana profesora.
— O której godzinie ma być to spotkanie na zamku? — dopytywałem się.
— O dwudziestej.
— Czy profesor wie, że przyjadę?
—Nie. Rozmawialiśmy bardzo krótko i bardzo ogólnie, bo mój przyjaciel bał się podsłuchu.
—To jak przekazał panu informację o miejscu i godzinie spotkania?
— Zaproponował, żebyśmy się zobaczyli w tym samym miejscu
i o tej samej porze co przed dwudziestu laty. Odmówiłem, żeby zmylić
podsłuchujących. Ty tam pojedziesz. Tu — pan Tomasz podał mi jedną ze
swoich książek—masz zdjęcie mojego przyjaciela.
Profesor Adam Świderkowski był współautorem książki o kulturze Azji Mniejszej w epoce wczesno chrześcijańskiej. Spojrzałem na jego zdjęcie na ostatniej stronie okładki. Ten staruszek o pogodnej twarzy, łagodnym uśmiechu i niebieskich oczach skrytych za grubymi szkłami okularów miał być ofiarą szantażu ze strony jakiejś dziwnej organizacji?
— Poczytaj — pan Tomasz zachęcał mnie. — To bardzo ciekawa lektura.
— Nie wiem, czy zdążę...
— Zdążysz, w pociągu — stwierdził pan Tomasz.
— A wehikuł? — dopytywałem się o nasze służbowe auto.
Nasz wehikuł był już trzecim pojazdem pana Tomasza. Pierwszy wehikuł uległ zniszczeniu w wypadku na przejeździe kolejowym. Potem mieliśmy nowoczesnego jeepa grandcherokee, który zużył się przez lata eksploatacji. Z pomocą przyszedł nam pewien zaprzyjaźniony mechanik, który ze starej karoserii i silnika z rozbitego auta rajdowego skonstruował drugi wehikuł.
— Stoi w warsztacie — wyjaśnił pan Tomasz. — Zepsuł się jakiś
podzespół, który trzeba wymieniać i teraz czekamy na jego dostawę...
Zrezygnowany wzruszyłem ramionami. Nie chodziło mi o wygodę przejazdu do Torunia, ale o możliwość swobodnego poruszania się na miejscu. Wziąłem pożyczoną mi przez pana Tomasza książkę i pojechałem do domu. Spakowałem torbę podróżną, sprawdziłem, o której rano jedzie pociąg do Torunia i ułożyłem się do snu.
Nazajutrz wyjechałem do Torunia. W drodze nie czytałem książki, tylko studiowałem plan Torunia i piłem kawę z termosu. Jeszcze jadąc pociągiem zarezerwowałem sobie pokój w hotelu na obrzeżach toruńskiej Starówki. Nocleg nie należał tam do najtańszych, ale ułatwiał mi stworzenie alibi typowego turysty. Wysiadłem na dworcu i bulwarem wzdłuż brzegu Wisły toczącej szare, ponure wody, pod dawnymi murami miejskimi pomaszerowałem do hotelu „Czarny Tulipan", usytuowanego blisko Krzywej Wieży i rodzinnego domu Mikołaja Kopernika. Było południe, więc poszedłem na spacer. Ubrany w płaszcz, ciemne spodnie i marynarkę, koszulę z krawatem i eleganckie pantofle wyglądem niczym nie różniłem się od wielu młodych mężczyzn krążących po mieście. Mogłem być biznesmenem, który po załatwieniu interesów poszedł na spacer, studentem przed ważnym egzaminem czy wykładowcą na miejscowym Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Poszedłem na spacer w kierunku Rynku Staromiejskiego. Po drodze w sklepie firmowym kupiłem dwie paczki toruńskich pierników. Ulicą Szeroką oglądając witryny sklepów szedłem w kierunku ruin zamku. Skręciłem w Podmurną, gdzie obejrzałem Basztę Monstrancję i przez furtę wyszedłem na mury nad dawną fosą. Widziałem z nich ruiny zamku krzyżackiego. Wybudowano go w pierwszej połowie XIII wieku. Po bitwie pod Grunwaldem znalazł się w rękach pol-
skich, a na początku wojny trzynastoletniej zburzyli go mieszczanie. Od tamtej pory nie został odbudowany, a do dziś zachowały się fragmenty murów i piwnice.
Zszedłem z tarasu i fosą przeszedłem w okolice zamku. Nie wchodziłem na dziedziniec, tylko obszedłem mury zamku górnego, obejrzałem gda-nisko i prowadzący do niego ganek, chwilę uwagi poświęciłem panoramie Wisły. Zastanawiałem się, gdzie powinienem ukryć się, by spokojnie obserwować spotkanie profesora. Byłem pewien, że złoczyńcy zaprowadzą profesora Świderkowskiego na taras pod gankiem do gdaniska lub od strony Wisły. Oba te miejsca mogłem obserwować ukryty na zamku lub w kawiarni znajdującej się w przeszklonym pawilonie obok zamku. Jego wielkie szyby kontrastowały z czerwienią cegieł zamku, ale dawały mi dobre pole do obserwacji. Poszedłem do środka lokalu i u szefowej zamówiłem stolik z dobrym widokiem na zamek na godzinę dziewiętnastą trzydzieści.
— Bardzo mi zależy na tym spotkaniu, bo przyjdzie ktoś specjalny —
znacząco uśmiechnąłem się do szefowej dając jej do zrozumienia, że to
będzie randka.
Widocznie zrobiłem dobre wrażenie na kobiecie, bo zaraz na upatrzonym stoliku pojawiła się karteczka oznaczająca rezerwację. Wracając do hotelu kupiłem dwa bukiety kwiatów, w restauracji zjadłem obiad, a potem w pokoju hotelowym czekałem na odpowiednią porę. Zmieniłem koszulę na świeżą, zjadłem lekkostrawną kolację i z bukietami kwiatów powędrowałem do kawiarni. Mniejszy bukiet podarowałem szefowej, wdzięczny za okazaną pomoc. Sam usiadłem przy stoliku, zamówiłem kawę i czekałem. Udając zainteresowanie architekturą zamku podszedłem do okna i ustawiłem zamykające je klamki w takiej pozycji, by jednym pchnięciem odsunąć wielką taflę szkła. O dwudziestej w świetle ulicznych lamp zobaczyłem przygarbioną sylwetkę profesora Świderkowskiego. Jednocześnie podeszła do mnie szefowa kawiarni.
— Nie przyszła? — dopytywała się patrząc na drugi bukiet. — Pewnie się spóźni... — próbowała mnie pocieszyć.
— Byliśmy umówieni na dwudziestą— odpowiedziałem. — Przyszedłem wcześniej, bo nie chciałem się spóźnić.
Szefowa uśmiechnęła się i wróciła na swoje miejsce za barem. Udając zniecierpliwionego narzeczonego spoglądałem co jakiś czas na zegarek, a jednocześnie obserwowałem profesora Świderkowskiego. Pięć minut po dwudziestej ujrzałem trzech mężczyzn zbliżających się ulicą Przed-
zamcze do zamku i stojącego tam profesora. Wszyscy trzej byli ubrani w długie, ciemne płaszcze. Ich wypolerowane buty błyskały odbitym światłem latarni. Każdy z nich miał inne nakrycie głowy: kapelusz, staromodną czapkę z daszkiem i wełnianą czapkę.
Z portfela wyjąłem pieniądze na pokrycie rachunku i spory napiwek. Czekałem w każdej chwili gotów do wyjścia. Mężczyźni podeszli do profesora, zagadnęli go i już we czwórkę, spacerem przeszli na taras między murami dawnego zamku górnego i murkiem na skarpie nad Wisłą.
— Może podać panu coś jeszcze? — zagadnęła szefowa.
— Nie, już pójdę — odparłem wstając i podsuwając w jej stronę pieniądze.
—Proszę się nie spieszyć...—prosiła mnie szefowa widząc, że szybko zakładam płaszcz.
—Tam ktoś napadł tego staruszka—odpowiedziałem ruszając w stronę okna.
Szkoda było czasu na bieg do schodów. Widziałem, że mężczyzna w wełnianej czapce zamierzył się pięścią na profesora Świderkowskiego. Pchnąłem okno i wyskoczyłem na zewnątrz. Za sobą usłyszałem krzyk szefowej kawiarni, który zaalarmował mężczyzn. Obejrzeli się w moją stronę. Biegłem w ich kierunku, więc zdecydowali się uciec dookoła murów zamkowych. Gdy podbiegłem do profesora Świderkowskiego, oni znikali za rogiem.
— Panie profesorze, przysłał mnie pan Tomasz—mówiłem do oszo
łomionego naukowca. — Niech pan poczeka na mnie w kawiarni.
Rzuciłem się w pogoń za mężczyznami. Gdy wybiegłem za róg, słyszałem tupot ich nóg, jak biegli w kierunku wyjścia z terenu wokół zamku. W ciemnościach przeskoczyłem przez schodki pod gankiem gdani-ska i wybiegłem na ulicę Przedzamcze. W oddali widziałem, jak dwaj mężczyźni, w kapeluszu i w czapce z daszkiem, wbiegli na ulicę Szeroką i jeden pobiegł w lewo, drugi w prawo. Bliżej, przy schodach do fosy zauważyłem cień tego w wełnianej czapce. Pobiegłem za nim. Myślałem, że przebiegnie fosę na drugą stronę, między kamieniczki, ale on wybrał ciemność i zbiegł w kierunku Wisły. Z daleka widziałem jego cieńwbramie, gdy zatrzymał się i obejrzał w moją stronę. Potem ruszył w prawo.
Gdy on wbiegał w kolejną bramę prowadzącą do ulicy Portowej, ja mijałem majestatyczną budowlę Dworu Mieszczańskiego i Baszty Wartowni. Kilka sekund później przebiegłem pod łukiem Bramy Mostowej
i ujrzałem cień tego człowieka na nadwiślańskim bulwarze. Kierował się w stronę mostu kolejowego.
Przebiegłem przez ulicę i ruszyłem jego tropem. Wyraźnie się zmęczył, skoro zwalniał, ale zastanawiało mnie, czemu zbiega ku Wiśle? Od wody wiało przeraźliwym zimnem. Wieczorny, jesienny wiatr chłodził spocone czoło. Powoli zbliżałem się do faceta, który wyraźnie słabł. W końcu stojąc na piątym od wody stopniu zatrzymał się i ciężko dysząc pochylił się.
— Stój! Nie ruszaj się! — krzyknąłem.
Przyspieszyłem, by złapać go za kark i wtedy on błyskawicznie obrócił się i niespodziewanie kopnął mnie w kolano. Nie za mocno, ale na tyle, że zabolało, straciłem równowagę i przewróciłem się na bok, a potem sturlałem po schodach do wody. Udało mi się utrzymać rękoma na nadbrzeżu, ale zmoczyłem sobie nogi do połowy łydki. Gdy podciągałem się na ląd, on już był na górze. Nawet się nie obejrzał. Skoczyłem wściekły w pościg za nim. Błyskawicznie pokonałem te kilkanaście schodów i zobaczyłem bandytę zaledwie kilkanaście metrów od siebie, gdy szedł w kierunku dworca. Przechodząc przez ulicę obejrzał się i zobaczył mnie.
Zaczął uciekać, a ja go goniłem. Biegliśmy po chodniku poniżej murów dawnej twierdzy toruńskiej. Jego kroki były lekkie, a moim towarzyszyło chlupotanie wody. Mokre nogawki owijały się wokół łydek. Miałem ochotę zrzucić płaszcz, całe to eleganckie ubranie. Przebiegliśmy przez puste ulice na plac przed dworcem.
— Bandyta! — próbowałem zainteresować uciekinierem taksówka
rzy na postoju, ale ci akurat odjeżdżali albo postanowili „nie widzieć" zda
rzenia.
W drzwiach budynku dworca mignęły żółte kamizelki patrolu policyjnego. Mężczyzna skręcił w prawo, a ja biegłem za nim. Minęliśmy jakiś bar i uciekinier przeskoczył siatkę odgradzającą ślepą uliczkę od torowiska. Stojąc na torach rozejrzał się i ruszył w kierunku mostu. Wbiegłem tam za nim. Minęliśmy stare przyczółki mostowe i biegliśmy chrzęszcząc butami na kamieniach, potykając się o podkłady. Wbiegliśmy na część mostu nad Wisłą. W dole widać było sieć kratownic i ciemną wodę, w której połyskiwały jasne punkty świateł z brzegu.
Facet był kilka metrów przede mną. Po bokach mieliśmy barierki, elementy konstrukcyjne mostu. Gdyby jechał pociąg, nie było gdzie uciekać. Gdy tylko o tym pomyślałem, usłyszałem za sobą szum. Obejrzałem się. Przez dworzec przejeżdżał pociąg towarowy. Pędził prosto na nas.
W tym momencie przeciwnik natarł na mnie. Chwycił mnie od tyłu jakby chciał mnie udusić.
Byliśmy na wysokości pierwszego przęsła od wschodniej strony mostu. Maszynista dostrzegł nas w światłach i włączył syrenę. Był około pięćdziesięciu metrów od nas. Po przejechaniu pięciu metrów zaczął hamować, lecz kilkaset ton składu pociągu mogło w najlepszym razie zatrzymać się dopiero wtedy, gdy lokomotywa wjeżdżała na drugi brzeg.
— Zabijesz nas! — syknąłem do bandyty.
Ten przycisnął mocniej. Pociąg ryczał i przejechał kolejne pięć metrów. Szarpnąłem się, ale żelazny uścisk nie zelżał. Ukląkłem chcąc w ten sposób pozbyć się napastnika. Ten jednak rzucił się na moje plecy i przygniótł mnie. Pociąg był już piętnaście metrów od nas. Zgrzytały hamulce, a syrena wyła jak opętana. Leżałem na środku torów rozpaczliwie próbując wymyślić jakieś wyjście z sytuacji. Gdy lokomotywa była już tylko kilka metrów od nas, dostrzegłem przerażoną twarz maszynisty i w tym momencie uścisk zelżał. Natychmiast przeturlałem się na bok. Rozpaczliwie przeskoczyłem przez tor i znalazłem się pod kratownicą, a za chwilę wyleciałem za most. W ostatniej chwili chwyciłem się jakieś żelaznej belki i zawisłem nad wodą. Widziałem, że bandzior stał na poręczy, tyłem do wody. Pęd jadącego pociągu zepchnął go i machając rękoma człowiek ten poleciał do wody.
Wisząc obserwowałem, co się z nim stanie. Powinien był zginąć, ale on w powietrzu przybrał odpowiednią pozycję i mimo że zleciał z wysokości kilkudziesięciu metrów przeżył. Rozległ się plusk, gdy uderzył o powierzchnię, na chwilę zniknął pod wodą, a potem walcząc z prądem skierował się do brzegu. Nie miałem zamiaru pójść w jego ślady, więc wciągnąłem się na most. Pociąg już stanął. Biegłem po szerokiej na dwadzieścia centymetrów poręczy przy torze łapiąc od czasu do czasu równowagę i odpychając się od ścian wagonów. Tak dobiegłem do przęsła na lądzie. Tam znalazłem piorunochron poprowadzony od strony wody i zjechałem na chodnik pod mostem. Pobiegłem w kierunku pobliskich krzaków i stamtąd wyszedłem spokojnym krokiem nie zwracając uwagi na krzyki ludzi na moście i promienie latarek omiatające jego konstrukcję-
Na wysokości Bramy Mostowej zszedłem nad wodę i tam umyłem sobie ręce, twarz, obtarłem chustką zabrudzone ubranie. Potem poszedłem do kawiarenki, gdzie, jak miałem nadzieję, czekał na mnie profesor
Świderkowski.
Przywitała mnie szefowa lokalu bezgłośnymi brawami.
— Ale ich pan pogonił — chwaliła mnie. — A ta pana dziewczyna chyba nie przyszła, patrzyłam, czy nie będzie tu jakiejś samotnej dziewczyny...
— Trudno — uśmiechnąłem się. — Dziękuję, że zaopiekowała się pani tym staruszkiem — dodałem kierując się do stolika zajętego przez profesora. — Dobry wieczór — przywitałem się z nim. —Nazywam się Paweł Daniec.
Staruszek skinął mi głową. Usiadłem obok niego i poprosiłem kelnerkę o coś zimnego do picia.
— Pan jest współpracownikiem pana Tomasza? — zapytał mnie staruszek.
— Tak.
— Czemu pana nie było tak długo?
— Próbowałem złapać jednego z tych bandytów.
— Schwytał go pan?
— Niestety, uciekł.
— Może to i dobrze...
—Nic panu nie zrobili?
— Nie, tylko postraszyli. Dostali to czego chcieli, więc chyba dadzą mi spokój.
— To byli ci „apokaliptycy"?
— Raczej ludzie, którzy ich szukają.
— Kim są ci „apokaliptycy"?
Profesor poprawił się w krześle, przetarł okulary chusteczką i pochylił się w moją stronę, żeby mówić szeptem.
—Bardziej pasowałoby określenie, jakie stosowali oni sami: Exitusia-nie — od słowa „exitus"...
— „Koniec życia" — przetłumaczyłem.
—Tak. Ich dążeniem jest spełnienie się Apokalipsy według świętego Jana...
— Straszni ludzie — stwierdziłem.
— Wcale nie. Nazywani są też siedmioma wojownikami lub strażnikami. Ich symbolem są dwa krzyżujące się ostrzami miecze i położona w poprzek włócznia o ostrzach na obu końcach drzewca. Powstaje w ten sposób litera „A" —jak „apokalipsa".
— Czy to wygląda mniej więcej tak? — zapytałem wyjmując z kie-
—
szeni serwetkę, na której wczoraj Żelazny narysował mi symbol znaleziony na murze jego zamku.
Profesor Świderkowski widząc ten rysunek zbladł i przestraszonym wzrokiem spojrzał na mnie.
— Skąd pan to ma? Gdzie to pan widział? — pytał przerażony.
— Znajomy prosił, żebym dowiedział się, co to oznacza—wyjaśniałem. — Jak sądzę, to nie zbieg okoliczności, że wczoraj nawiązał ze mną kontakt.
— Raczej nie — stwierdził naukowiec.
— Czego od pana chcieli ci ludzie?
— Wiedzieli, że mam trochę materiałów na temat Exitusian. Gdzieś, blisko naszych współczesnych granic, założyli jeden ze swych zamków — strażnic. Ci ludzie szukają śladów siódmego wojownika, który odpowiadał za ten zamek i chcieli wiedzieć, jak on się nazywa.
— Treuburg, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „wierny gród" — domyśliłem się.
— Skąd pan wie o tym zamku? — staruszek był wystraszony.
— Wiem też, gdzie on się znajduje — dodałem.
—
ROZDZIAŁ DRUGI
NIEUFNY POLICJANT • SIEDMIU WOJOWNIKÓW • BLONDYNKA W POCIĄGU • WYPRAWA DO ZAMKU TREUBURG • DROGA NA SKRÓTY • WILK W PUŁAPCE
Moją rozmowę z profesorem Świderkowskim przerwało przybycie policjantów. Trzydziestolatek w skórzanej kurtce podszedł do baru, a szefowa kawiarni wskazała w kierunku naszego stolika. Funkcjonariusz zbliżając się do nas bacznie mi się przyglądał.
— Dobry wieczór panom, jestem z policji... — powiedział okazując nam odznakę. — To pana napadli jacyś osobnicy w okolicach zamku? — zapytał patrząc na profesora.
— Tak — przyznał naukowiec.
— A pan ruszył za jednym z nich w pościg, który zakończył się na moście kolejowym? — policjant uśmiechnął się.
Biła od niego pewność siebie i miałem wielką ochotę skłamać, tylko po to, aby utrzeć mu nosa, bo wiedziałem, że nikt nie potrafiłby mi udowodnić udziału w bójce na torach. Maszynista widział nas w świetle reflektorów, ale przypuszczałem, że i tak, zszokowany po zajściu, nie potrafiłby nas rozpoznać. Niestety, sam także nie widziałem twarzy mężczyzny w czapce. Denerwowała mnie ta buta policyjnego detektywa, ale postanowiłem powiedzieć prawdę. Wpierw przeprosiłem profesora i odszedłem z policjantem na bok. Pokazałem mu swoją legitymację służbową, podałem numer telefonu wysokiego rangą oficera w Komendzie Głównej Policji, który dzięki umowie z naszym departamentem był informowany o moich poczynaniach i doskonale mnie znał. Policjant z Torunia zadzwonił do kolegi w Warszawie i tamten potwierdził, że „niestety, Daniec ma czasami niekonwencjonalne metody działania".
— Ciekawe — mruknął policjant. — Dużo ma pan kolegów w pracy?
— Nie, pracuję najczęściej sam — odpowiedziałem.
— To dobrze, nie chciałbym, żeby po Polsce krążyło więcej takich szaleńców jak pan — odparł salutując niedbale.
Profesor Świderkowski umówił się, że nazajutrz złoży w komendzie policji stosowne wyjaśnienia w sprawie napadu i zostałem z naukowcem
sam na sam. Wyszliśmy z kawiarni i powędrowaliśmy opustoszałymi uliczkami toruńskiej Starówki w kierunku domu profesora. Mieszkał przy ulicy Staromiejskiej, blisko Krzywej Wieży. Zajmował poddasze starej kamienicy. Do jego mieszkania prowadziły drewniane, trzeszczące, pachnące świeżą pastą schody. Poręcze miały łagodne zagłębienia od wielu dziesiątków, a może i setek lat użytkowania.
Mieszkanie naukowca przypominało ciasną zapchaną półkami z książkami bibliotekę, w którejś ktoś przez zupełny przypadek postawił wielki fotel, stoliczek z telewizorem, leżankę, biurko i szafę na ubrania.
— Proszę, niech pan usiądzie — profesor gestem zaprosił mnie na fotel. — Herbatki się pan napije? Mam do niej konfitury malinowe...
— Z przyjemnością— odpowiedziałem rozglądając się z ciekawością po tytułach książek na półkach.
Profesor przeszedł do malutkiego aneksu kuchennego, zagotował wodę w czajniku i po chwili wrócił z dwoma kubkami, słoikiem konfitur i czajniczkiem, w którym parzyły się torebki herbaty ekspresowej.
— Dziękuję panu za ratunek — powiedział profesor. — Zupełnie nie rozumiałem, o co chodzi tym ludziom.
— Proszę mi opowiedzieć całą historię ich kontaktów z panem — poprosiłem trzymając kubek w obu dłoniach i nadstawiając nos ku aromatowi herbaty z malinami.
— Miesiąc temu opublikowałem w pewnym angielskim piśmie artykuł dotyczący Księgi Objawienia, czyli jak to się mówi potocznie Apokalipsy świętego Jana — opowiadał profesor. — Chodziło o pewne aspekty historii adresatów listów z drugiego i trzeciego rozdziału omawianej księgi. W artykule wspomniałem też o powstałym w Azji Mniejszej związku Exitusian.
— Tych siedmiu wojowników? — upewniałem się.
— Tak.
— Wspominał pan, że ten tajny związek powstał w celu doprowadzenia do wypełnienia się opisywanej przez świętego Jana apokalipsy. W jakim celu?
— Och, to bardzo proste! Przez setki lat nasze rozumienie słowa „apokalipsa" nabrało zupełnie innego znaczenia niż miało przed wiekami. Pan zna grekę?
— Trochę... — odpowiedziałem niepewnie.
— Co według pana wiedzy oznacza słowo „apokalypsis"?
—Apokalipsę?
Profesor uśmiechnął się widząc moje zachowanie godne bardziej początkującego studenta niż współpracownika Pana Samochodzika.
— To „odsłonięcie", w domyśle — pewnej tajemnicy. W gruncie rzeczy to gatunek literacki, który powstał około II wieku przed narodzinami Chrystusa i przetrwał do drugiego wieku naszej ery. Jeżeli poczyta pan na przykład Ewangelię według świętego Łukasza, w rozdziale dwudziestym pierwszym też znajdzie pan opisy apokalipsy, zagłady... ale są tam słowa: „A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie". Rozumie pan różnicę? My się boimy apokalipsy jako zapowiedzi pokuty za grzechy, ale w zamyśle autorów ksiąg biblijnych nadejście Królestwa Bożego to początek nowego życia, a więc apokalipsa ma dawać nadzieję!
— W jaki sposób Exitusianie chcieli doprowadzić do spełnienia się... — po tym wywodzie nie wiedziałem, jakiego użyć słowa.
— Ha! — profesor siedział na brzegu leżanki i zapatrzył się na grzbiety książek zgromadzonych w równych rzędach, gdzieś w cieniu, nad moją głową. — I tu jest problem. Bo o działalności tego związku wiemy bardzo mało. Nazywali siebie „wojownikami prawdy" albo „strażnikami". Na początku było ich siedmiu, czy też siedem było grup, które swe nazwy wybrały od siedmiu kościołów w Azji Mniejszej wymienionych w Księdze Objawienia: Efez, Smyrna, Pergamon, Tiatyra, Sardes, Filadelfia i Laody-cea. Wie pan, czemu było ich siedmiu?
— Nie.
— Apokalipsy są pisane językiem pełnym symboli. Siedem to liczba doskonała, pełna. Sześć w takim razie to niedoskonałość, dwanaście oznacza Izrael, cztery to świat, tysiąc to mnóstwo. To tylko pojedyncze przykłady. Jednym z elementów Apokalipsy świętego Jana są Bestie. U niego są dwie, a w Księdze Daniela są cztery. Ich symbolika, interpretacja kim są, zależą od indywidualnej wyobraźni czytającego i doprawdy nie wiem, jak na tę sprawę patrzyli Exitusianie. Ich związek powstał najprawdopodobniej około IV wieku naszej ery, właśnie w Azji Mniejszej, ale sądzę, że jego założycielami nie byli rdzenni mieszkańcy tych regionów. Celem organizacji było pokonanie wszystkich Bestii, by mogła wypełnić się apokalipsa...
— Sugeruje pan, że siedmiu ludzi czy też siedem grup prowadziło jakieś zakulisowe gry... — wtrąciłem się zdumiony.
— Niekoniecznie — profesor Świderkowski pokręcił głową. — Będąc w Berlinie w archiwum dawnego muzeum królewieckiego znalazłem relację z przesłuchania pewnego oficera armii napoleońskiej schwytane-
—
go po bitwie pod Waterloo w 1815 roku. Przesłuchujący go oficer pruski stosował brutalne metody śledcze, ale to nie pomagało. Dopiero groźba wybicia całej pobliskiej wioski zmusiła tego młodzieńca do mówienia. Stwierdził on, że jest uczniem szóstego wojownika Exitusian i jego zadaniem było obalenie Napoleona. Śmieszne, prawda? Niech pan sobie przypomni, jakie dziwne przypadki miały miejsce w czasie bitwy, jak pewien francuski oficer zdradził Wellingtonowi, głównemu przeciwnikowi Napoleona, plany cesarza. Jak znaczące było niedotarcie pewnego łącznika na miejsce; jak francuscy kirasjerzy nie dostrzegli okrytego płaszczem marszałka Gebharda von Blüchera, dowódcy dywizji pruskich, którego zastąpił błyskotliwy hrabia August von Gneisenau; jak zabrakło gwoździ do zaczopowania otworów lontowych armat brytyjskich? Prusacy rozstrzelali Francuza uznając go za obłąkanego.
— Czemu Napoleon był wrogiem Exitusian? — zdziwiłem się.
— Z jednej strony, bo obalił stary ład w Europie, ale jednocześnie stał się symbolem nowego, cesarskiego!
—Napoleon był ucieleśnieniem biblijnej Bestii? To czyste szaleństwo!
Profesor Świderkowski zamilkł i zamyślił się.
—Widzi pan, to rzeczywiście szaleństwo — powiedział po chwili. — Czy ludzie jednak nie czynili bardziej szalonych rzeczy? Nie chce pan, to niech pan nie wierzy...
Czułem, że naukowiec przestał mi ufać widząc mój sceptycyzm wobec jego teorii.
— Sugeruje pan, że oni walczyli ze wszystkim, co uważali za zło? — zapytałem.
— Dokładnie tak — przyznał profesor. — W 1815 roku Europa miała już dość wojen. Wcześniej Napoleonowi parę razy powinęła się noga, jego powrót na sławne z historii „sto dni" mógł w oczach ówczesnych doprowadzić do niepotrzebnego rozlewu krwi. Napoleon i tak już zrobił swoje, bo nawet po jego odejściu Europa nie była już tym samym kontynentem co wcześniej.
—A ślady działań Exitusian?
— Trzeba szukać w momentach zwrotnych w historii...
— A ci ludzie... — wtrąciłem się — pana odnaleźli i czego chcieli?
— W tym artykule napisałem, że prawdopodobnie gdzieś w polskich górach był zamek spadkobierców tradycji Exitusian. Słyszałem o tym, kiedy podczas jednej z konferencji w Niemczech spałem w jednym pokoju z austriackim profesorem, synem oficera strzelców górskich w okresie
—
drugiej wojny światowej. Ojciec opowiedział mu kiedyś historię, którą ten profesor mi powtórzył. Dotyczyła ona szturmu na pewien zamek w górach na Śląsku. Strzelcy górscy po wyłamaniu bramy mieli przepuścić do środka SS-manów. Ten zamek nazywał się Treuburg. I tę nazwę chcieli poznać ci ludzie, a straszyli mnie, że stanie się coś złego mojej córce, która studiuje w Anglii...
— Czemu jeden z nich usiłował pana uderzyć?
— Chciał wiedzieć, gdzie jest to miejsce. Pan to podobno wie? —Tak... — chciałem opowiedzieć o dokładnej lokalizacji.
— Nie chcę tego wiedzieć! — stanowczo powiedział profesor. —
Wie pan, nie jestem już młody, żeby uganiać się za takimi tajemnicami,
tym bardziej że zajmują się tym tak niebezpieczni ludzie.
Przeczuwałem, że trzem osobnikom szybko uda się zlokalizować zamek Treuburg, więc postanowiłem czym prędzej tam pojechać i raz jeszcze stawić im czoła. Ciekawiło mnie tylko, czy Żelazny był z nimi w zmowie? Podziękowałem profesorowi za przekazane mi informacje, pożegnałem go i poprosiłem, by nazajutrz nie zapomniał pójść złożyć zeznania.
Wyszedłem na ulicę i najpierw skręciłem w prawo, w kierunku głównego wejścia na toruńską Starówkę. Postanowiłem przejść do swojego hotelu wybierając trasę oświetloną, gdzie nikt nie mógł mnie zaskoczyć atakiem z ciemności. Przy okazji mogłem w miarę spokojnie zrelacjonować szefowi przebieg wydarzeń. Zadzwoniłem do niego z mojego telefonu komórkowego. Pan Samochodzik spokojnie wysłuchał mojej opowieści wtrącając krytyczne uwagi dotyczące nadmiernego ryzyka, jakie ponosiłem ścigając jednego z mężczyzn.
— Panie Tomaszu, czy wehikuł będzie naprawiony, żebym mógł nim
pojechać do Żelaznego? — zapytałem na koniec.
—Niestety, nie — odpowiedział szef. — Musisz sobie jakoś poradzić bez samochodu. I masz uważać na siebie...
Życzyłem szefowi dobrej nocy i skręciłem w uliczkę prowadzącą do hotelu, w którym wynajmowałem pokój. Gdy byłem już w swoim lokum, zadzwoniłem na informację kolejową, potem autobusową. Dowiedziałem się, że jeszcze w nocy odjeżdża autobus do Wrocławia, skąd rano mogłem pociągiem pojechać do Jeleniej Góry. Zadzwoniłem do kuchni i poprosiłem o przygotowanie mi kilku kanapek oraz dzbanka kawy. Wykąpałem się, przebrałem w koszulę, bluzę i dżinsy, jakie miałem w torbie, i zszedłem do recepcji. Tam zapłaciłem rachunek, otrzymałem prowiant i recepcjonistka napełniła w kuchni mój termos kawą. Zamówiłem taksówkę na
dworzec i po godzinie jechałem już autobusem, który mknął przez uśpioną Polskę na południe. Wkrótce usnąłem i obudziłem się w samą porę, kiedy autobus wjeżdżał do Wrocławia. Tam po blisko godzinie oczekiwania wsiadłem do pociągu jadącego do Jeleniej Góry. W piętrowym wagonie znalazłem pusty boks i rozłożyłem się ze śniadaniem. Kanapki przyjemnie pachniały plastrami wołowiny, a aromat kawy rozpłynął się w powietrzu. Gdy pociąg odjechał z jakiejś mniejszej stacji, obok zajmowanego przeze mnie siedzenia stanęła młoda kobieta z dużym plecakiem.
— Mogę tu usiąść? — zapytała wskazując na siedzenie naprzeciw
mnie.
Przyjrzałem się jej uważnie. Rzucało się w oczy, że była nieziemsko piękna. Miała bardzo jasne włosy łagodnymi falami spływające jej do ramion. Gdy zdjęła grubą czapkę z pomponem, okazało się, że pod spodem skrywała się cała chmara niesfornych loków. Ich barwa i delikatny nieład nadawały całej jej twarzy rys anielski i łobuzerski jednocześnie. Niewinności dodawały jej oczy o odcieniu głębokiego błękitu, nad którymi rysowały się, jakby pociągnięte cienkim pędzlem, ciemne brwi. Jej okrągła twarz, odrobinę pulchne policzki, pełne, malinowe wargi były nietknięte makijażem. Może po prostu na wycieczki nie malowała się? Jej sportową sylwetkę tylko podkreślały wąskie wojskowe spodnie wpuszczone w wysokie wojskowe buty i ciepła kurtka ściągnięta w pasie taśmami od plecaka. Jej wiek oceniałem na około trzydziestu lat.
— Oczywiście! — odpowiedziałem zrywając się z miejsca. Nieporadnie usiłowałem jej pomóc zdjąć plecak.
— Dam sobie radę — stwierdziła rzucając mi harde spojrzenie. Postawiła plecak na podłodze, próbowała go podnieść, by wcisnąć na
półkę z bagażami. Wtedy łagodnie wyjąłem go z jej dłoni i sam spróbowałem. Plecak był wielki i ciężki i nie mieścił się na półce.
— Trzeba go zostawić na podłodze — zadecydowałem. — Co pani tam dźwiga?
— Omnia mea mecum porto — odpowiedziała.
— Nie wygląda pani na rzymskiego legionistę — żartowałem, bo dziewczyna zacytowała powiedzenie rzymskich legionistów, którzy zwykli byli w marszu nosić ze sobą wszystko, co do nich należało. — Nie wykluczam jednak, że jest pani równie wojownicza...
— Pan lubi dużo gadać — usłyszałem.
Aż usiadłem z wrażenia. Widocznie uznała, że próbuję ją podrywać, a przecież chciałem tylko być uprzejmy! Odrobinę urażony odwinąłem
kolejną kanapkę i wtedy zauważyłem spojrzenie blondynki. Widząc, że patrzę na nią, uciekła wzrokiem za okno. Wiedziałem, że oferta poczęstunku zostanie odrzucona ze wzgardą, więc jadłem, czując jak każdy kęs zamienia się w breję bez smaku, bo było mi głupio tak się objadać specjałami w obecności głodnej i do tego tak uroczej istoty. Nie lubię długo żywić urazy o błahostki i byłem gotów podzielić się z podróżniczką swymi dobrami. Nalałem kubek kawy i przesunąłem go po stoliku w kierunku blondynki.
— Może ma pani ochotę? — zachęcałem. — Sam nie dam rady
wypić zawartości całego termosu...
Blondynka przyjęła napój i po chwili także kanapkę, a potem drugą. Była głodna i z trudem hamowała się, by nie było widać jak bardzo. Przyjrzałem się jej plecakowi. Nie widziałem rysującego się pod materiałem charakterystycznego kształtu plastykowej butelki z wodą mineralną, którą tak chętnie piją kobiety w podróży. To było dziwne, bo przecież mogła sobie kupić coś do picia, do jedzenia. To oznaczało, że blondynka wyjechała skądś w pośpiechu, jechała długo i to było dziwne, bo czy jedzie się na górską wycieczkę nie przygotowując się do takiej podróży, nie przygotowując sobie prowiantu? Świadczyły też o tym eleganckie kolczyki kontrastujące diamentowymi błyskami z szarym, wełnianym swetrem, który miała na sobie.
— Dokąd pani jedzie? — zapytałem ją.
— Niech pan powie pierwszy.
— Do Karpacza.
— Ja też.
— Będzie pani wędrowała po górach?
— Tak. A pan też wybiera się w góry?
— Tak.
— Tylko z taką torbą? — zdziwiła się patrząc na mój bagaż. — Słyszałam, że mężczyźni zabierąją mało ubrań, ale chyba zmianę bielizny pan zabrał? — roześmiała się.
— Owszem. Mam też marynarkę, pantofle...
— Pan szykuje się na bal?
— Wyjdę w góry na krótki spacer i muszę wracać do pracy.
— A czym pan się zajmuje?
— Jestem urzędnikiem — odparłem z godnością.
— Dlatego te kanapki i kawusia... — blondynka śmiała się — To dobre przyzwyczajenia z wyjazdów w delegacje. Pewnie żona panu to przygotowała?
—
— Nie mam żony.
— To wkrótce pan ją znajdzie, bo szkoda, żeby marnował się taki talent kulinarny.
Roześmiałem się z żartu blondynki. Ona spojrzała na zegarek. Wyjrzałem za okno. Pociąg leniwie sunął przecinając nurt rzeki Bóbr.
— To na razie! — oznajmiła blondynka.
— Już pani wysiada? — zdziwiłem się. — Przecież nawet nie dojechaliśmy do Jeleniej Góry.
— Przypomniało mi się, że muszę coś wcześniej załatwić.
Pomogłem jej założyć plecak i potem wyjrzałem do niej przez okno.
Raz obejrzała się i widząc mnie pomachała do mnie ręką. Gdy pociąg wyjeżdżał z dworca, wzrokiem poszukiwałem tablicy informacyjnej, co to za stacja. Blondynka wysiadła w Janowicach Wielkich.
Z dworca w Jeleniej Górze prywatnym busem dojechałem do Karpacza. Sezon zimowy nie rozpoczął się jeszcze na dobre, więc bez trudu znalazłem wolny pokój w tanim hotelu. Tam zostawiłem torbę z ubraniem. Wziąłem ze sobą tylko mały plecak i w pobliskim sklepie zrobiłem sobie zapas jedzenia i wody. Zbliżało się południe i wiedziałem, że nie wrócę na noc do hotelu, o czym uprzedziłem recepcjonistkę. Przewidywałem, że przenocuję u Żelaznego. Busem podjechałem w okolice świątyni Wang. To jedna z atrakcji Karpacza, jeden z dwudziestu ocalałych kościołów romańskich, który wybudowano w XII wieku we wsi Vang w południowej Norwegii. Kiedy w 1841 roku planowano rozbiórkę tego obiektu, król pruski Fryderyk Wilhelm IV kupił świątynię, sprowadził ją w częściach do Berlina, skąd staraniem hrabiny von Reden z Bukowca przeniesiono ją do Karpacza. Odbudowano ją i przekazano ewangelikom w 1844 roku. Dobudowano dzwonnicę. Najstarszymi, oryginalnymi elementami kościoła są sosnowe słupy i kolumny pokryte pismem runicznym.
Zaczął padać deszcz i grube krople bębniły o kaptur mojej kurtki. Poprawiłem tylko plecak i ruszyłem pod górę wyłożonym kamieniami traktem prowadzącym do stóp Śnieżki. Oprócz deszczu wokół mnie zgęstniała mgła. Nie podobały mi się te warunki pogodowe, ale miałem nadzieję, że skoro będę trzymał się głównie szlaków turystycznych, nie zgubię się i co najwyżej trochę przemarznę. Po kilkudziesięciu minutach marszu dotarłem do rozwidlenia szlaków. Niebieski przez dwa schroniska i kocioł Małego Stawu prowadził do Śnieżki. Żółty i zielony mogły zaprowadzić mnie nad Kocioł Wielkiego Stawu, skąd czerwonym szlakiem mogłem dojść na Śnieżkę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zbliżał się mo-
Raz obejrzała się i widząc mnie pomachała do mnie ręką.
ment zejścia ze szlaków, a zauważyłem niepokojące zjawisko — deszcz zamarzał tworząc na butach, na kurtce cienką i kruchą warstwę lodu. To oznaczało, że wyżej w górach, na kamieniach będzie śmiertelnie niebezpieczna ślizgawka.
Rozejrzałem się i we mgle dostrzegłem daszek wiaty, w której mogli skryć się turyści. Tam postanowiłem odpocząć. Napiłem się wody, zjadłem kilka kawałków czekolady i wyjąłem szkic, który zostawił mi Żelazny rysując, jak mogę najszybciej dojść