12010

Szczegóły
Tytuł 12010
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12010 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12010 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12010 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej Gałuszek Nosiciele Ruchem pełnym artystycznego uniesienia głowa Bernarda Hirsha zatoczyła łuk lustrując wnętrze poczekalni. Oczy o zwiędłej barwie na próżno usiłowały przybrać wyraz iskrzącej przenikliwości. Hirsh spojrzał na stół. Chwilę bacznie się przyglądał. Uśmiech wielkiego odkrycia przemknął mu potwarzy. Już wiedział, od czego zacznie reportaż. - Wazonik - mruknął - taki drobny, filigranowy, a jednak ba... - O przepraszam - Roliin przepychał się w kierunku stołu cholera, popielniczek nie mają - dodał tonem usprawiedliwienia do potrąconego. Hirsha, po czym bez ogródek wrzucił tlący się filtr papierosa do wazonika. Spod wyschniętego fiołka wysnuł się dymek. Rollin podszedł do jedynego nie zajętego krzesła i ulokował na nim swoje olbrzymie ciało. - No jak tam, Steve? - nachylił się do sąsiada. - Kazali mi iść, bo nieprędki będzie mój koniec. Albowiem suw jest zbawieniem ludzkości. Niechaj stanie się wola Jego i powstanie on, któren się położył zmuszon pradawnym obowiązkiem prototypu - wymamrotał pogrążony w półśnie Steve. - Słuchaj Steve, skup się, wytrzymaj jeszcze trochę. Musisz mi pomóc - Rollin potrząsnął nim. - Słyszysz? Weź się w garść. Myślisz, że mi jest łatwo? Wieczorem to mi tak odbija, że nie wiem jak się nazywam. Rano na szczęście przechodzi, ale jest coraz gorzej. Steve, z tobą nie jest tak źle. Musisz w siebie uwierzyć. Jeszcze godzinę wytrzymaj - Rollin poklepał go po twarzy. Policzki Steva nabrały żywszych kolorów. Ocknął się. - Dwa plus dwa jest cztery, prawda Roger? - Bardzo dobrze. A dziesięć minus dwanaście? - Hm... no chyba... - Steve ze świstem nabrał w płuca powietrze - no... minus dwa - powiedział na bezdechu wpatrując się w Rogera uważnie. - Znakomicie. Powtarzaj to sobie cały czas, żebyś nie stracił wątku. Idę się rozejrzeć. Jest tylko osiem miejsc - powiedział na odchodnym. Oddalając się dosłyszał nagle głos Steva. -... i zgrabiałymi palcami grzeb ziemie. - Steve - ryknął, w ułamku sekundy dopadł do niego i uderzył go w twarz. Głowa Steva uderzyła po ciosie o ścianę i opadła bezwładnie na pierś. - Zemdlał - mruknął Rollin - może to i lepiej. Roztrzęsionymi palcami wyjął papierosa i zapalił, po czym otarł rękawem sperlone czoło. Nagle poczuł dotknięcie w ramię. Odwrócił się. Stał za nim jakiś mężczyzna w okularach bez szkieł. Rogowe oprawki były poklejone plastrem. - Wie pan, ja jestem zupełnie normalny - z pełnym przekonaniem powiedział mężczyzna mrużąc oczy - tylko czasami zapominam... - Nagłym ruchem wyciągnął rękę w stronę Rollina. - Euzebiusz - przedstawił się, błyskawicznie cofnął dłoń i dotknął skroni. Ręka Rogera zawisła bezradnie w powietrzu. - Właśnie nie pamiętam, gryzie mnie to od dłuższego czasu... kontynuował Euzebiusz - nie pamiętam - kucnął i objął dłońmi głowię - no nie pamiętam... "Ten to na pewno nie załapie się na prom" - pomyślał Rollin. "Czyli mamy już jedenastu. Trzeba wyłączyć jeszcze trzech". Spojrzał na zegarek. Do przylotu promu zostało tylko pół godziny, Słyszał plotki, że przylatują teraz coraz rzadziej. Kto wie, czy ten prom nie bednie ostatnia w tej okolicy, A do miasta nie będzie już miał siły dojść. Rozejrzał się po poczekalni. Było ich dwunastu. Paru obdartusów przybyłych z odległych Wyżyn, kilku zatwardziałych mieszczan, jakiś naukowiec i pechowcy jak on, Steve i inni. Wszyscy już pochwyceni przez zamraczające macki nośnika obłędu, którym był podobno tajemniczy wirus przywleczony nie wiadomo skąd. Przymknął oczy. Począł rozróżniać pojedyńcze zdania, które składały się na szmer panujący w poczekalni. - A ja wam mówię, że lupuce penso lakim vive lui content... - Nie pamiętam... - To wszystko można gwoździem... - Jakby tego fiołka przesunąć bardziej w prawo łatwiej byłoby mi zacząć reportaż... - Czołgając się po miarach ziemi... - Ludzie opanujcie się! - Zaraz, zaraz, zgubiłem gdzieś sens... - Daj mi te kiełbasę, to ci powiem ile jest dwa plus dwa... - Ciągnę ten wózek po garbie urosłym bez potrzeby... - Pani Mario, niech się pani zastanowi, jakby pani miała jeszcze dwie piersi, to ile by pani miała, no? - Ha, ha, oni są wszyscy nienormalni! Ha, ha... - Zamknij się... - Jak byłem chłopcem... - głos urwał. - Stworzyłem świat... - Cicho! - Ale naprawdę... - Roger usłyszał klaśnięcie i stukot padającego ciała. Otworzył oczy. Wszyscy trwali w bezruchu. Nadlatywał prom. Rollin błyskawicznie porwał Steva i wepchnął się na pierwsze miejsce, w natychmiast powstałej kolejce. - Byłem pierwszy - zaoponował stary fryzjer. Rollin nie słuchał go, tylko powtarzał proste rachunki, które zapewniały dostanie się na prom. Nagle wszyscy zadrżeli pod wpływem wydobywającego się z głośnika suchego, matowego głosu komputera. - Z powodu zaistniałych epidemii wśród wysiedleńców na Księżycu z dniem dzisiejszym podwyższa się próg sprawności umysłowej, umożliwiającej dostanie się na prom. Ma to zapobiegać dalszemu szerzeniu się choroby. Pozostańcie z Bogiem. Pierwszy odpowiadał Steve. Komputer zadał pytanie. - Sto dwadzieścia minus dwieście czternaście? - Dwa plus dwa jest cztery - powiedział Steve. Komputer powtórzył pytanie. Z uporem maniaka Steve bezbarwnym głosem perswadował komputerowi, że dwa plus dwa jest cztery. Roger zatkał uszy. Nie mógł mu pomóc. Po chwili przekomarzania się komputer wycelował w Steva broń. - Jakieś nowe zarządzenia - pomyślał śmiertelnie przestraszony mózg Rollina. Epitafium W ciągu pół godziny w tej poczekalni zginęło paręset tysięcy istnień. Żyły one każde na swój sposób. Tak jak potrafiły. Nie chcę ich usprawiedliwiać. Mogę tylko żałować. Poczekalnia ta i inne pozostaną w naszej pamięci jako miejsce wzajemnej, zbiorowej zbrodni. Na koniec chcę wnieść pewną poprawkę. Nie jesteśmy wirusami. powrót