11930
Szczegóły |
Tytuł |
11930 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11930 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11930 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11930 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Boris Akunin
Walet Pikowy
(Pikowyj Waliet)
Przełożyła: Ewa Rojewska-Olejarczuk
Walet Pikowy rzuca wyzwanie
Na całym bożym świecie nie było człowieka bardziej nieszczęsnego niż Anisij
Tulipanow.
No, może gdzieś w Czarnej Afryce czy innej Patagonii, ale bliżej – co to, to
nie.
No bo powiedzcie sami. Po pierwsze imię – Anisij. Widział kto kiedy, żeby jakiś
szlachetnie
urodzony, kamerjunkier czy chociażby naczelnik biura, otrzymał na chrzcie imię
Anisij? Toż to
od razu zalatuje drobnym gryzipiórkiem z wiechciami w butach.
A nazwisko?! Toż to pusty śmiech! Anisij odziedziczył je po pradziadzie,
wiejskim diaczku.
Kiedy protoplasta pobierał nauki w seminarium, ojciec rektor postanowił zmienić
nieprzystojnie
brzmiące nazwiska przyszłych duchownych na ładniejsze. Dla uproszczenia i wygody
jednego
roku nadawał seminarzystom nazwiska od świąt cerkiewnych, następnego od owoców,
a pradziadowi trafił się rok kwiatowy: tak pojawili się Hiacyntow, Jaśminow,
Chabrow.
Praszczur seminarium nie ukończył, ale potomków uszczęśliwił nazwiskiem. Dobrze
jeszcze, że
go nazwano Tulipanow, a nie na przykład Dmuchawcew.
Co tam zresztą nazwisko! A wygląd? Weźmy choćby uszy: sterczą na boki jak
uchwyty przy
nocniku. Przyciśnie je człek kaszkietem – a te nic, tylko raz po raz krnąbrnie
wyskakują i sterczą,
jakby podpierały czapkę. Takie są sztywne, chrząstkowate.
Dawniej Anisij zwykł długo przeglądać się w lustrze. I tak się obróci, i owak,
sczesze
specjalnie zapuszczone włosy na boki, żeby przykryć odstające uszy – jakby
lepiej, w każdym
razie na jakiś czas. Ale kiedy na całej fizjonomii powyskakiwały mu pryszcze (a
ciągnie się to
już trzeci rok), Tulipanow wyniósł lustro na strych, bo nie mógł ścierpieć
widoku swojej ohydnej
gęby.
Wstawał Anisij do pracy skoro świt, a zimową porą można by rzec, że jeszcze w
nocy, bo
droga była daleka. Domek, odziedziczony po ojczulku diakonie, stał na samym
skraju terenów
monasteru Pokrowskiego, tuż przy rogatce Spasskiej. Ulicą Pustą, przez Tagankę,
obok cieszącej
się złą sławą Chitrowki, szedł Anisij na służbę do Dyrekcji Żandarmerii szybkim
krokiem bitą
godzinę. A jeżeli, tak jak dziś, ściśnie mróz i na drodze zrobi się gołoledź, to
już prawdziwe
nieszczęście – w zdartych kamaszach i podszytym wiatrem szynelu czuł się jak
ostatni nędzarz.
Szczękając zębami, wspominał i lepsze czasy, i beztroskie młodzieńcze lata, i
zmarłą mateńkę,
niech jej ziemia lekką będzie.
W ubiegłym roku, kiedy Anisij został tajnym agentem, żyło mu się dużo lepiej.
Pensja –
osiemnaście rubli srebrem, plus dodatek za nadgodziny, za nocną służbę, a
niekiedy dorzucali
i za rozjazdy. Czasem uskładało się miesięcznie do trzydziestu pięciu rubli. Ale
nie utrzymał się
pechowiec Tulipanow na dobrej, dochodowej posadzie. Sam podpułkownik
Swierczyński uznał,
że Anisij jest beznadziejnym agentem i w ogóle łajzą. Najpierw naraził się tym,
że opuścił punkt
obserwacyjny (a jak miał go nie opuścić i nie podskoczyć do domu, skoro siostra
Sońka od rana
nienakarmiona?). A potem wyszło jeszcze gorzej: Anisij nie ujął niebezpiecznej
rewolucjonistki.
Podczas akcji zajmowania konspiracyjnego lokalu stał na tylnym podwórzu, przy
kuchennym
wyjściu. Na wszelki wypadek, dla zabezpieczenia. Z uwagi na młody wiek nie
dopuszczono
Tulipanowa do samej operacji aresztowania. I trzebaż trafu, że agenci, starzy
wyjadacze,
mistrzowie w swoim fachu, przegapili jedną studentkę. Anisij patrzy – biegnie
wprost na niego
panienka w binoklach, a buzię ma przerażoną, pełną rozpaczy. Krzyknął: „Stój!”,
lecz pochwycić
jej nie miał serca – panienka miała takie szczuplutkie rączki. I stał jak słup,
i patrzył w ślad za
nią. Nawet nie dmuchnął w gwizdek.
Za to wołające o pomstę do nieba uchybienie chciano Tulipanowa w ogóle wygnać ze
służby,
ale przełożeni zlitowali się nad sierotą i zdegradowali go tylko – został
posłańcem. Dla człowieka
kształconego, mającego pięć klas szkoły realnej, była to posadka zgoła haniebna.
A co więcej,
bez jakichkolwiek perspektyw. Teraz do końca życia będzie biegał na posyłki jak
żałosne
popychadło i nie dosłuży się przyzwoitego stanowiska.
Położyć na sobie krzyżyk, mając dwadzieścia lat, każdemu byłoby gorzko, ale to
nawet nie
kwestia ambicji. Spróbujcie się utrzymać za dwanaście i pół rubla, spróbujcie.
On sam wiele nie
potrzebuje, ale Sońce przecież nie wytłumaczy, że kariera młodszego brata się
załamała. Sońka
i masełka by chciała, i twarożku, i cukierka od czasu do czasu. A drwa do pieca
– teraz sążeń trzy
ruble. Sońka, chociaż idiotka, burczy, a kiedy jej zimno, to płacze.
Przed wyjściem z domu Anisij zdążył zmienić siostrze mokre pieluchy. Rozkleiła
malutkie,
świńskie oczka, sennie uśmiechnęła się do brata i wybełkotała: „Nisij, Nisij”.
– Cicho bądź, głupia, nie dokazuj – nakazał jej z udaną surowością Anisij,
przewracając
ciężkie, gorące od snu ciało.
Położył na stole dziesiątkę, umówioną zapłatę dla sąsiadki Syczychy, która
doglądała
niedojdy. Na chybcika schrupał czerstwą bułkę, popił zimnym mlekiem i już, czas
w drogę,
w ciemność i zawieję.
Drepcząc zaśnieżonym pustkowiem w stronę Taganki i co chwila się ślizgając, nie
przestawał się nad sobą użalać. Mało, że jest nędzarzem, że jest brzydki i
niezdolny, to jeszcze ta
Sońka, brzemię na całe życie. Nieszczęsny, nigdy nie będzie miał ani żony, ani
dzieci, ani
przytulnego domu.
Przebiegając obok cerkwi Matki Boskiej Pocieszycielki Strapionych, przeżegnał
się
z nawyku przed oświetloną kagankiem ikoną Bogarodzicy. Anisij od dzieciństwa
lubił tę ikonę:
nie wisi w ciepłym i suchym miejscu, ale wprost na murze, wystawiona na cztery
wiatry, tylko
przed deszczem i śniegiem osłania ją daszek z drewnianym krzyżem na szczycie.
Światełko,
małe, niegasnące, w szklanym kloszu, widać z daleka. Przyjemnie na nie
spoglądać, zwłaszcza
z ciemności, zimna i zawiei.
Cóż to tam bieleje nad krzyżem?
Biała gołębica! Siedzi, czyści dziobem piórka i za nic ma wichurę. Wedle
przesądów, na
których to nieboszczka mateńka świetnie się znała, biała gołębica na krzyżu
oznacza szczęście
i nieoczekiwaną radość. Tylko skąd to szczęście miałoby się wziąć?
Zamieć nadal hulała nad ziemią. Och, jak zimno!
Jednakowoż dzień pracy zaczął się Anisijowi rzeczywiście wcale nie najgorzej.
Można rzec,
że miał szczęście. Jegor Siemionowicz, rejestrator kolegialny, który zawiadywał
wysyłką,
zerknął na mizerny szynel Anisija, pokręcił siwą głową i dał mu dobre zadanie,
cieplutkie. Nie
biegać tam i z powrotem po bezkresnym, przewiewanym wichrami mieście, tylko po
prostu
dostarczyć teczkę z raportami i dokumentami jaśnie wielmożnemu panu Erastowi
Pietrowiczowi
Fandorinowi, urzędnikowi do specjalnych poruczeń przy jego ekscelencji generale-
gubernatorze.
Dostarczyć i zaczekać, czy pan radca dworu nie zechce przesłać jakiejś
korespondencji.
Takie zadanie to nic trudnego. Podniesiony na duchu Anisij migiem zaniósł
teczkę, nawet nie
zdążył zmarznąć. Pan Fandorin mieszkał bliziutko – tuż obok, na Małej Nikickiej,
we własnej
oficynie przy pałacyku barona von Evert-Kołokolcewa.
Anisij ubóstwiał pana Fandorina. Z daleka, nieśmiało, pokornie, bez żadnej
nadziei, iż wielki
ten człowiek kiedyś dostrzeże, że istnieje ktoś taki jak on, Tulipanow. Radca
dworu cieszył się
w żandarmerii szczególną estymą, choć służył w innym resorcie. Sam jaśnie
wielmożny
moskiewski oberpolicmajster Jefim Jefimowicz Baranow, jakkolwiek w randze
generała-
lejtnanta, nie uważał za uwłaczające zwracać się do Erasta Pietrowicza o radę
czy nawet o jakąś
protekcję.
Nie dziwota, każdy człowiek, wyznający się choć odrobinę na wielkiej
moskiewskiej
polityce, wiedział, że ojciec stołecznego grodu, książę Władimir Andriejewicz
Dołgoruki,
wyróżnia radcę dworu i liczy się z jego zdaniem. Dziwne rzeczy opowiadano o panu
Fandorinie:
na przykład, że ma jakoby szczególny dar – każdego przejrzy na wylot i
największą tajemnicę
w mig rozgryzie do samego sedna.
Do obowiązków radcy dworu należało być okiem i uchem gubernatora we wszystkich
sekretnych sprawach, trafiających w gestię żandarmerii i policji. Dlatego
właśnie co rano od
generała Baranowa i z Dyrekcji Żandarmerii napływały do Erasta Pietrowicza
niezbędne
informacje – zazwyczaj do siedziby gubernatora na Twerską, ale bywało, że i do
domu, ponieważ
radca dworu miał swobodne godziny pracy i jeśli nie chciał, to w ogóle nie szedł
do urzędu.
Za taką to wybitną personę uchodził pan Fandorin, a mimo to był bezpośredni, bez
cienia
wyższości. Dwa razy Anisij przynosił mu przesyłki na Twerską i całkowicie go
podbiły maniery
tak wpływowej osobistości: nie poniży maluczkiego, odzywa się uprzejmie, zawsze
prosi siadać
i zwraca się per pan.
A poza tym ciekawie zobaczyć z bliska człowieka, o którym krążą po Moskwie
słuchy zaiste
fantastyczne. Od razu wiadomo, że to ktoś nietuzinkowy. Twarz piękna, gładka,
młoda, a krucze
włosy mocno na skroniach szpakowate. Głos spokojny, cichy, pan Fandorin leciutko
się jąka, ale
każde jego słowo ma sens i widać, że nie zwykł dwa razy powtarzać tego samego.
Wielki
człowiek, nic dodać, nic ująć.
W domu u radcy dworu Tulipanow jeszcze nigdy nie był, toteż minąwszy ażurową
bramę
zwieńczoną żeliwną koroną, z lekko zamierającym sercem zbliżył się do wytwornej
parterowej
oficyny. Taki niezwykły człowiek mieszka zapewne również jakoś niezwyczajnie.
Nacisnął guzik elektrycznego dzwonka, z góry układając sobie pierwsze zdanie:
„Kurier
Tulipanow z Dyrekcji Żandarmerii z dokumentami dla jego jaśniewielmożności”.
Spostrzegłszy
się w ostatniej chwili, wcisnął pod kaszkiet nieposłuszne ucho.
Rzeźbione dębowe drzwi otwarły się szeroko. Na progu stanął niziutki,
korpulentny Azjata –
z wąskimi oczkami, pyzatą twarzą i jeżykiem szorstkich, czarnych włosów. Ubrany
był w zieloną
liberię z galonami i nie wiadomo czemu słomiane sandały. Spojrzał z
niezadowoleniem na gościa
i zapytał:
– Cego?
Skądś z głębi domu dobiegł dźwięczny kobiecy głos:
– Masa! Ile razy mam ci powtarzać! Nie „cego”, ale „czym mogę służyć”!
Azjata gniewnie łypnął za siebie i z niechęcią burknął do Anisija:
– Cym mogę słuzyć?
– Kurier Tulipanow z Dyrekcji Żandarmerii z dokumentami do jego
jaśniewielmożności –
wyrecytował pospiesznie Anisij.
– Rusaj sie, chodź – zaprosił sługa i usunął się na bok, wpuszczając gościa.
Tulipanow znalazł się w obszernym przedpokoju, rozejrzał ciekawie i w pierwszej
chwili
doznał rozczarowania: nie było wypchanego niedźwiedzia ze srebrną tacą na karty
wizytowe,
a co to za pańskie mieszkanie bez wypchanego misia? Czy może urzędnikowi do
specjalnych
poruczeń nikt nie składa wizyt?
Zresztą, mimo że brakowało niedźwiedzia, przedpokój był urządzony przepięknie, a
w kącie,
w oszklonej szafie, stała jakaś cudaczna zbroja: cała z metalowych płytek, z
wymyślnym
monogramem na napierśniku i z rogatym niby żuk hełmem.
Z drzwi, prowadzących do dalszych pokoi, dokąd kurierowi oczywiście wstęp był
wzbroniony, wyjrzała wyjątkowej piękności dama w czerwonym jedwabnym peniuarze
do samej
ziemi. Bujne ciemne włosy damy ułożone były w kunsztowną fryzurę, smukła szyja
obnażona,
biała, upierścienione ręce skrzyżowane na wysokich piersiach. Dama z
rozczarowaniem
popatrzyła na Anisija ogromnymi czarnymi oczami, leciutko zmarszczyła klasyczny
nos
i zawołała:
– Erast, ktoś do ciebie! Z urzędu!
Anisij zdziwił się nie wiedzieć czemu, że radca dworu jest żonaty, chociaż tak
naprawdę nie
było nic dziwnego w tym, że taki człowiek ma prześliczną małżonkę, o królewskiej
postawie
i wyniosłym spojrzeniu.
Madame Fandorina arystokratycznie, nie otwierając ust, ziewnęła i znikła za
drzwiami, a po
minucie do przedpokoju wyszedł sam pan Fandorin.
On także był w szlafroku, ale nie czerwonym, tylko czarnym, z chwastami i
jedwabnym
pasem.
– Witam, panie T-tulipanow – przemówił radca dworu, przesuwając w palcach
zielony
nefrytowy różaniec, i Anisij aż zesłabł z zadowolenia. Zupełnie nie
przypuszczał, że Erast
Pietrowicz go pamięta, a tym bardziej z nazwiska. Mało to różnej hałastry
przynosi mu
przesyłki? A tu proszę!
– Co tam pan ma? Proszę mi to dać. I proszę do salonu, niech pan spocznie. Masa,
weź od p-
pana Tulipanowa szynel.
Bojaźliwie wszedłszy do salonu, Anisij nie śmiał nawet zerknąć na boki, skromnie
siadł na
brzeżku obitego adamaszkiem krzesła i dopiero po jakimś czasie jął się ostrożnie
rozglądać.
Pokój był bardzo interesujący: całe ściany obwieszone barwnymi japońskimi
sztychami,
które, o czym Anisij wiedział, były teraz ogromnie modne. Zauważył też jakieś
zwoje
z hieroglifami i – na podstawce z laki – dwie krzywe szable, jedną dłuższą,
drugą krótszą.
Radca dworu szeleścił papierami, od czasu do czasu pisząc coś złotym ołówkiem.
Jego
małżonka, nie zwracając uwagi na mężczyzn, stała u okna i ze znudzoną miną
patrzyła na ogród.
– Kochanie – odezwała się po francusku – dlaczego nigdzie nie bywamy? To się
robi nie do
zniesienia. Chcę pójść do teatru, chcę pójść na bal.
– Sama przecież mówiłaś, Addi, że to nie wypada – odparł Fandorin, odrywając się
od
papierów. – Możemy się natknąć na twoich znajomych z Petersburga i będzie
niezręczna
sytuacja. Chociaż mnie jest właściwie wszystko jedno.
Spojrzał na Tulipanowa i ten spłonął rumieńcem. No cóż on winien, że, chociaż
tylko piąte
przez dziesiąte, ale rozumie po francusku!
Okazało się, że piękna pani wcale nie jest madame Fandoriną.
– Ach, wybacz, Addi – powiedział Erast Pietrowicz po rosyjsku. – Nie
przedstawiłem ci pana
Tulipanowa; służy w Dyrekcji Żandarmerii. A to jest hrabina Ariadna Arkadjewna
Opraksina,
moja d-dobra znajoma.
Anisij odniósł wrażenie, że radca dworu zawahał się nieco, jakby nie bardzo
wiedział, jak
przedstawić piękną panią. A może tylko tak mu się zdawało, przez to jąkanie.
– O Boże – westchnęła męczeńsko hrabina Addi i pospiesznie opuściła pokój.
I prawie od razu dał się słyszeć jej głos:
– Masa, w tej chwili zabierz łapy od mojej Natalii! Marsz do siebie,
bezwstydnico! Nie, to
wprost nie do wytrzymania!
Erast Pietrowicz też westchnął i powrócił do czytania papierów.
W tej chwili rozległ się dzwonek, przytłumiony szmer głosów w przedpokoju i do
salonu jak
piłka wtoczył się znany już Anisijowi Azjata.
Zagdakał w jakimś barbarzyńskim narzeczu, ale Fandorin gestem kazał mu
zamilknąć.
– Masa, mówiłem ci: przy gościach zwracaj się do mnie nie po japońsku, ale po
rosyjsku.
Anisij, awansowany do rangi gościa, wyprostował się, a na sługę popatrzył
z zaciekawieniem: coś takiego, żywy Japończyk.
– Od Wiedisew-san – krótko oznajmił Masa.
– Od Wiediszczewa? Froła G-grigorjewicza?
Anisij dobrze wiedział, kto to taki Froł Grigorjewicz Wiediszczew. Znana postać
o przydomku „Szara Eminencja”. Od maleńkości służył u księcia Dołgorukiego,
najpierw jako
chłopiec na posyłki, potem ordynans, potem lokaj, a przez ostatnie dwadzieścia
lat jako
kamerdyner – odkąd Władimir Andriejewicz wziął stary gród w swoje twarde,
chwytne ręce.
Cóż, kamerdyner to niby drobna płotka, ale było wiadomo, że nie poradziwszy się
wiernego
Froła, mądry i ostrożny Dołgoruki nie podejmuje żadnych ważnych decyzji. Jeśli
chcesz się
dostać do jaśnie oświeconego z jakąś ważną prośbą – wystarczy, że przypodobasz
się
Wiediszczewowi, a możesz uważać, że połowa roboty za tobą.
Do salonu wszedł, a właściwie wbiegł, chłop jak dąb w gubernatorskiej liberii i
już od progu
zaterkotał:
– Wasza jaśniewielmożność, Froł Grigorycz proszą! Żeby jaśnie pan raczył przybyć
jak
najprędzej! Chryja się u nas zrobiła, czysty dom wariatów! Froł Grigorycz mówią,
że bez jaśnie
pana nie da rady! Mam sanie księcia, migiem dojedziem.
– Co za „chryja”? – Radca dworu się nachmurzył, ale wstał i zrzucił szlafrok. –
Dobrze,
jedźmy i zobaczmy.
Pod szlafrokiem miał białą koszulę z czarnym krawatem.
– Masa, kamizelkę i surdut, biegiem! – krzyknął Fandorin, chowając papiery do
teczki. –
A pan, Tulipanow, będzie się musiał przejechać ze mną. Doczytam po drodze.
Anisij był gotów udać się za jego jaśniewielmożnością, gdzie tylko ten każe, co
też
zademonstrował, pospiesznie zrywając się z krzesła.
W najśmielszych marzeniach nie przypuszczał goniec Tulipanow, że będzie miał
kiedyś
zaszczyt przejechania się ekwipażem generała-gubernatora.
A ekwipaż był wspaniały – prawdziwa kareta na płozach. W środku wybita atłasem,
siedzenia juchtowe, a w kącie piecyk z mosiężną rurą. Co prawda, nierozpalony.
Lokaj siadł na koźle i czwórka chwackich książęcych kłusaków ruszyła z kopyta.
Miękkie siedzenie, przeznaczone dla o wiele szlachetniejszych pośladków,
łagodnie, niemal
pieszczotliwie zakołysało się pod Anisijem, który pomyślał: Ech, przecież nikt
mi nie uwierzy.
Pan Fandorin z chrzęstem złamał lakową pieczęć na jakiejś depeszy. Zmarszczył
wysokie,
gładkie czoło.
Ależ przystojny – bez zawiści, ze szczerym zachwytem pomyślał Tulipanow,
obserwując
z ukosa, jak radca dworu szarpie swój cienki wąs.
Do wielkiego domu na Twerskiej dolecieli w pięć minut. Powóz skręcił nie na
lewo, do
urzędu, ale na prawo, w stronę paradnego podjazdu i prywatnych apartamentów
„wielkiego
księcia moskiewskiego”, Wołodi Wielkie Gniazdo, Jurija Dołgorukiego, czy jak tam
jeszcze
nazywano wszechmocnego Władimira Andriejewicza.
– Pan wybaczy, Tulipanow – rzucił pospiesznie Fandorin, otwierając drzwiczki –
ale na razie
nie mogę pana od siebie puścić. Później napiszę parę słów do p-pułkownika. Ale
najpierw muszę
się uporać z tą „chryją”.
Anisij wylazł za Erastem Pietrowiczem, wszedł do marmurowego dworzyszcza, ale tu
pozostał nieco w tyle – onieśmielił go dostojny odźwierny ze złoconą buławą.
Strasznie zaczął
się bać poniżenia – że pan Fandorin zostawi go u stóp schodów jak jakiegoś
psiaka. Pokonał
jednak miłość własną i gotów już był wybaczyć jego jaśnie wielmożności: no bo
jakże tu
wprowadzać na gubernatorskie pokoje człeczynę w takim szynelu i czapce z
pękniętym
daszkiem?
– Czemu pan tam utknąłeś? – Erast Pietrowicz, już w połowie schodów, obejrzał
się
niecierpliwie. – Proszę szybciej. Widzi pan, co się tu wyprawia.
Dopiero teraz dotarło do Anisija, że w domu gubernatora zaiste dzieje się coś
niezwykłego.
I że jeżeli się dobrze przyjrzeć, to dostojny odźwierny ma minę nie tyle
wyniosłą, ile niepewną.
Jacyś energiczni mężczyźni wnosili z ulicy do westybulu kufry, pudła, skrzynie z
zagranicznymi
napisami. Przeprowadzka czy co?
Tulipanow w podskokach dopędził radcę dworu i starał się nie odstawać odeń
więcej niż na
dwa kroki, co niekiedy zmuszało go do niepoważnego kurcgalopku, jako że jego
jaśniewielmożność kroki stawiał długie i szedł bardzo szybko.
Och, jak pięknie było w gubernatorskiej rezydencji! Prawie jak w świątyni
Pańskiej:
różnobarwne (może nawet porfirowe?) kolumny, brokatowe portiery, posągi greckich
bogiń.
A żyrandole! A obrazy w złotych ramach! A lśniące jak lustro posadzki z
intarsjami!
Anisij obejrzał się na posadzkę i nagle ujrzał, że jego okropne kamasze
pozostawiają na
cudownej podłodze mokre, brudne ślady. O Boże, żeby tylko ktoś nie zauważył!
W dużej sali, w której nie było żywej duszy, a pod ścianami stały fotele, radca
dworu
powiedział:
– Niech pan tu posiedzi. I potrzyma t-teczkę.
Ruszył ku wysokim, ozdobionym złotem drzwiom, kiedy te nagle się otwarły.
Najpierw
buchnął zgiełk podnieconych głosów, a potem do sali weszły cztery osoby:
postawny generał,
wysoki jegomość o cudzoziemskim wyglądzie, w kraciastym płaszczu z pelerynką,
chudy łysy
starzec z przeogromnymi bakenbardami i urzędnik w mundurze frakowym i binoklach.
W generale Anisij rozpoznał samego księcia Dołgorukiego i, rozdygotany, wyprężył
się jak
struna.
Z bliska jaśnie oświecony książę nie wyglądał tak chwacko i świeżo, jak kiedy
patrzyło się
nań z tłumu: cała twarz w bardzo głębokich zmarszczkach, kędziory nienaturalnie
bujne, a długie
wąsy i bakenbardy zbyt kasztanowe jak na siedemdziesiąt pięć lat.
– Eraście Pietrowiczu, nareszcie! – wykrzyknął gubernator. – On tak kaleczy
francuski, że
słowa nie można zrozumieć, a po rosyjsku w ogóle ani dudu. Pan zna angielski,
proszę mi
wytłumaczyć, czego on ode mnie chce! I jak go tu w ogóle wpuszczono?! Od godziny
się z nim
użeram i ciągle nic!
– Jakże można go było nie wpuścić, wasza ekscelencjo, skoro to lord i u pana
bywa?! –
płaczliwie zapiszczał okularnik, najwyraźniej już nie po raz pierwszy. – Skąd
mogłem wiedzieć...
Tu wtrącił się Anglik, zwracając się do nowo przybyłego i gorączkowo wymachując
jakimś
dokumentem, od góry do dołu upstrzonym pieczęciami. Erast Pietrowicz zaczął
beznamiętnie
tłumaczyć:
– To nieuczciwe, w cywilizowanych krajach tak się nie postępuje. Byłem u tego
starszego
pana wczoraj, podpisał akt sprzedaży domu i przypieczętowaliśmy naszą umowę
uściskiem dłoni.
A teraz, proszę sobie wyobrazić, ten pan się rozmyślił i nie chce się
wyprowadzić. Jego wnuk,
mister Speyer, powiedział, że ten stary dżentelmen przenosi się do Domu Weterana
Wojen
Napoleońskich, że będzie mu tam dobrze, bo obsługę zapewniają świetną, a ta
posesja jest na
sprzedaż. To niehonorowo teraz się wycofywać, tym bardziej że pieniądze już
zostały wpłacone.
I to niemałe pieniądze, sto tysięcy rubli. A oto akt sprzedaży!
– On tym papierkiem już dawno wymachuje, ale nie chce go dać do ręki – zauważył
łysy
starzec, który do tej pory milczał. Najwyraźniej był to właśnie Froł
Grigorjewicz Wiediszczew.
– Ja... jestem dziadkiem Speyera? – wybełkotał książę. – Mnie... do przytułku?!
Urzędnik podkradł się z tyłu do Anglika i wspinając się na palce, zdołał zerknąć
na
tajemniczy dokument.
– Rzeczywiście, sto tysięcy, i potwierdzone notarialnie – przyznał. – I nasz
adres: Twerska,
dom księcia Dołgorukiego.
Erast Pietrowicz zapytał:
– Władimirze Andriejewiczu, kto to jest Speyer? Książę otarł chustką purpurowe
czoło
i rozłożył ręce.
– Speyer to bardzo miły młody człowiek. Ze wspaniałymi rekomendacjami.
Przedstawił mi
go na bożonarodzeniowym balu... mmm... kto taki? A nie, przypomniałem sobie! Nie
na balu!
Polecił mi go w specjalnym liście książę Saxen-Limburski. Speyer to wspaniały
młodzieniec
o doskonałych manierach, złote serce i taki nieszczęśliwy! Brał udział w bitwie
o Kuszkę*
[*Afgańska twierdza nad rzeką o tej samej nazwie, zdobyta przez wojska rosyjskie
w 1885 roku
(wszystkie przypisy tłumacza).], otrzymał ranę w kręgosłup, od tej pory ma
bezwładne nogi.
Porusza się na wózku, ale nie upadł na duchu. Zajmuje się filantropią, zbiera
datki dla sierot
i sam ofiarowuje ogromne sumy. Był tu wczoraj rano z tym zwariowanym Anglikiem,
powiedział, że to znany angielski filantrop, lord Pittsbrooke. Prosił, żebym
pozwolił pokazać
Anglikowi dom, bo on jest znawcą i miłośnikiem architektury. Czyż mogłem odmówić
biednemu
Speyerowi takiej drobnostki? Właśnie Innokientij ich oprowadzał. – Dołgoruki ze
złością
wskazał na urzędnika, a ten aż plasnął w dłonie.
– Wasza ekscelencjo, a skąd mogłem... Przecież sam pan mówił, żebym jak
najuprzejmiej...
– Uścisnął pan lordowi Pittsbrooke’owi rękę? – zapytał Fandorin, przy czym, jak
się wydało
Anisijowi, w jego oczach błysnęła jakaś iskierka.
– Ależ oczywiście! – Książę wzruszył ramionami. – Najpierw Speyer coś mu o mnie
powiedział po angielsku, a ten się rozpromienił i wyciągnął rękę.
– A czy przedtem p-podpisał pan jakiś dokument? Gubernator z namysłem zmarszczył
brwi.
– Tak, Speyer poprosił, abym podpisał list gratulacyjny dla nowo otwartego
Przytułku
Jekatierińskiego. Taki szlachetny cel – sprowadzać na właściwą drogę nieletnie
nierządnice. Ale
nie podpisywałem żadnego aktu sprzedaży! Zna mnie pan przecież, mój drogi,
zawsze uważnie
czytam to, co podpisuję.
– I co potem zrobił z tym listem?
– Chyba pokazał Anglikowi, coś powiedział i włożył do teczki. Miał przy sobie na
wózku
teczkę. – Twarz Dołgorukiego, i tak groźna, stała się mroczna jak chmura
gradowa. – A, merde!
Czyżby...
Erast Pietrowicz powiedział coś do lorda po angielsku i najwyraźniej zdobył
całkowite
zaufanie syna Albionu, ponieważ ten wręczył mu tajemniczy papier do przejrzenia.
– Sporządzone jak najformalniej – mruczał radca dworu, przebiegając akt
wzrokiem. –
I pieczęć h-herbowa, i stempel biura notarialnego „Möbius”, i podpis... A cóż
to?
Na obliczu Fandorina odbiło się bezgraniczne zdumienie.
– Władimirze Andriejewiczu, proszę spojrzeć! Proszę spojrzeć na podpis!
Książę z obrzydzeniem, jakby to była ropucha, wziął papier, odsunął, jak mógł
najdalej, od
krótkowzrocznych oczu i przeczytał na głos:
– „Walet Pikowy”... Za pozwoleniem, w jakim sensie „walet”?
– To ta-ak... – powiedział przeciągle Wiediszczew. – Wszystko jasne. Znowu Walet
Pikowy.
A to dopiero! Czegośmy dożyli, Królowo Niebieska!
– Walet Pikowy? – Książę wciąż nie mógł zrozumieć. – Ależ tak się nazywa szajka
oszustów. Tych, co w zeszłym miesiącu sprzedali bankierowi Polakowowi jego
własne kłusaki,
a w Boże Narodzenie pomogli kupcowi Winogradowowi wypłukać złoty piasek w
rzeczce
Sietuni. Meldował mi o tym Baranow. Mówił, że szukają tych łotrów. A ja się
jeszcze śmiałem!
Czyżby się ośmielili mnie... mnie, Dołgorukiego?! – Generał-gubernator szarpnął
haftowany
złotem kołnierz, a twarz zrobiła mu się tak straszna, że Anisij aż się skulił.
Wiediszczew jak spłoszona kwoka rzucił się do rozwścieczonego księcia, zagdakał:
– Władimirze Andriejewiczu, każdemu może się zdarzyć, nie wolno się tak
przejmować!
Zaraz odmierzę krople walerianowe i wezwę doktora, żeby krew puścił!
Innokientij, przysuń
krzesło!
Anisij jednak zdążył pierwszy podać krzesło jego ekscelencji. Usadzono
zdenerwowanego
gubernatora, ale ten co chwila usiłował wstać i odpychał kamerdynera.
– Jak jakiegoś kupczyka! Co oni, mają mnie za smarkacza? Ja im dam przytułek! –
wykrzykiwał nie bardzo do rzeczy, Wiediszczew zaś wydawał rozmaite uspokajające
dźwięki
i raz nawet pogładził jego ekscelencję po farbowanych, a może w ogóle sztucznych
lokach.
Gubernator odwrócił się do Fandorina i powiedział żałośnie:
– Eraście Pietrowiczu, mój przyjacielu, cóż to się dzieje! Całkiem się ci
łajdacy
rozzuchwalili. Obrazili mnie, upokorzyli, wystawili na pośmiewisko. I całą
Moskwę w mojej
osobie. Postawcie na nogi policję, żandarmerię, ale złapcie tych łotrów. Pod
sąd! Na Sybir! Pan
wszystko może, mój drogi. Proszę to uważać od tej chwili za swoje główne zadanie
i moją
osobistą prośbę. Baranow sam sobie nie poradzi, niech panu pomaga.
– Policji nie można w to angażować – odparł zafrasowany radca dworu. Żadne
iskierki
w jego błękitnych oczach już nie migotały; twarz pana Fandorina wyrażała teraz
tylko troskę
o autorytet władzy. – Sprawa się rozniesie i całe miasto będzie b-boki zrywać ze
śmiechu. Do
tego nie wolno dopuścić.
– Zaraz – znów zakipiał książę. – To co, ma to tym całym „waletom” ujść na
sucho?
– Żadną miarą. Ja się t-tą sprawą zajmę. Ale konfidencjonalnie, bez rozgłosu. –
Fandorin
zastanawiał się chwilę, po czym zaproponował: – Lordowi Pittsbrooke’owi trzeba
będzie
wypłacić pieniądze z kasy miejskiej, przeprosić, a o „walecie” nie wspominać.
Powie książę, że
to nieporozumienie. Że wnuk to zrobił na własną rękę.
Słysząc swoje nazwisko, Anglik z niepokojem zapytał o coś radcę dworu, ten
odpowiedział
mu krótko i znów zwrócił się do gubernatora.
– Froł Grigorjewicz wymyśli jakąś wiarygodną wersję dla służby. A ja się zajmę
poszukiwaniami.
– Czy w pojedynkę da się złapać takich szachrajów? – odezwał się z
powątpiewaniem
kamerdyner.
– Tak, będzie raczej trudno. Ale nie chciałbym powiększać kręgu wtajemniczonych.
Fandorin spojrzał na sekretarza w binoklach, do którego książę mówił
„Innokientij”,
i pokręcił głową. Widać Innokientij na pomocnika się nie nadawał. Erast
Pietrowicz odwrócił się
do Anisija i ten zdrętwiał, nagle uświadomiwszy sobie boleśnie swój
niereprezentacyjny wygląd:
młody, chudy jak szczapa, uszy odstające i na dodatek pryszcze.
– Ja tego... Będę milczał jak grób – wybełkotał. – Słowo honoru.
– A to kto taki?! – ryknął jego ekscelencja, który chyba dopiero teraz dostrzegł
żałosną
postać posłańca. – Co on tu robi?
– To jest Tulipanow – wyjaśnił Fandorin. – Z Dyrekcji Żandarmerii. Doświadczony
agent.
Właśnie on będzie mi pomagać.
Książę zmierzył wzrokiem skulonego Anisija i ściągnął groźnie brwi.
– No, uważaj, Tulipanow. Jeżeli okażesz się przydatny – zrobię z ciebie
człowieka. Ale jeśli
noga ci się powinie – zetrę na proch.
Kiedy Erast Pietrowicz i oszołomiony Anisij szli po schodach, dobiegł do nich
głos
Wiediszczewa:
– Władimirze Andriejewiczu, zrobi pan wedle woli, ale w skarbcu miejskim nie ma
pieniędzy. Sto tysięcy to nie w kij dmuchał, Anglik musi się zadowolić samymi
przeprosinami.
Na ulicy czekał Tulipanowa kolejny wstrząs.
Radca dworu, naciągając rękawiczki, zapytał nagle:
– To prawda, co mi mówiono, że utrzymuje pan siostrę kalekę i nie zgodził się
pan oddać jej
do zakładu dobroczynnego?
Anisij zupełnie się nie spodziewał, że Erast Pietrowicz jest tak dobrze
poinformowany o jego
sprawach rodzinnych, ale był jeszcze w takim odrętwieniu, że zdziwił się mniej,
niż należało.
– Nie mogę jej oddać do zakładu – wyjaśnił. – Zmarłaby tam. Bardzo jest do mnie
przywiązana, głupia.
I dopiero teraz Fandorin naprawdę go zaskoczył.
– Zazdroszczę panu – westchnął. – Szczęśliwy z pana człowiek, Tulipanow. W tak
młodym
wieku już ma pan z czego być dumny. Bóg dał panu fundament na całe życie.
Anisij wciąż jeszcze usiłował zrozumieć sens tych dziwnych słów, gdy radca dworu
podjął:
– O siostrę proszę się nie martwić. Na czas dochodzenia wynajmie pan dla niej
opiekunkę.
Oczywiście na koszt państwa. Od tej chwili aż do zakończenia sprawy Waleta
Pikowego
pozostanie pan do mojej dyspozycji. Popracujemy razem. Mam nadzieję, że nie
będzie się pan
nudzić.
Oto jest owa nieoczekiwana radość – połapał się nagle Tulipanow. To jest owo
szczęście.
Ach, biała gołębico!
Sposób na życie według Momusa
W ostatnich latach tyle razy zmieniał imiona, że pierwsze, które przyniósł sobie
na świat,
zaczął powoli zapominać. Sam siebie od dawna nazywał Momusem.
Momus to mitologiczny grecki prześmiewca i złośliwiec, syn Nocy. We wróżbach
„Pytia
egipska” tak oznaczony jest walet pikowy, karta niedobra, zapowiadająca
spotkanie z jakimś
durnym kpiarzem albo złośliwy psikus fortuny.
Karty Momus lubił i wręcz otaczał czcią, jednakowoż we wróżby nie wierzył i
nadawał
wybranemu imieniu zupełnie inny sens.
Jak wiadomo, każdy śmiertelnik gra z losem w karty. Ich rozkład od człowieka nie
zależy, to
już sprawa szczęścia: jednemu dostają się same figury, innemu tylko dwójki i
trójki. Momus
otrzymał od natury karty przeciętne, można by nawet rzec, słabe – dziesiątki i
walety. Ale dobry
gracz i z takimi może powalczyć.
Wedle społecznej hierarchii wartości Momus także był co najwyżej waletem.
Oceniał
samego siebie trzeźwo: oczywiście, żaden z niego as, żaden król, ale i nie
blotka. Ot, walecik.
Ale nie jakiś tam nudny treflowy czy sumienny karowy, czy, nie daj Bóg, mazgaj
kierowy, tylko
walet nie byle jaki, pikowy. Pik to kolor szczególny. We wszystkich grach jest
najmłodszy, tylko
w brydżu bije i żołędzie, i serca, i dzwonki. Wniosek? Sam decyduj, w jaką grę
zagrasz z życiem,
i twój kolor będzie najwyższy.
We wczesnym dzieciństwie nie dawało Momusowi spokoju porzekadło o dwóch
zającach.
Dlaczegóż to, oburzał się, nie można pochwycić dwóch naraz? Czy naprawdę trzeba
z jednego
zrezygnować? Mały Momus (wówczas jeszcze nie Momus, ale Mitieńka Sawwin) za nic
nie
chciał się z tym pogodzić. I miał absolutną rację. Porzekadło okazało się
głupie, dla ludzi tępych
i leniwych. Momusowi zdarzało się chwytać jednocześnie nie dwa, ale o wiele
więcej owych
uszatych, szarych i puszystych zwierzątek. Miał w tej materii opracowaną własną
teorię
psychologiczną.
Mnóstwo nauk wymyśliła ludzkość, większość z nich zda się psu na budę, a
przecież
ludziska piszą traktaty, rozprawy magisterskie i doktorskie, zostają członkami
akademii. Momus
od maleńkości czuł całą skórą, kośćmi, śledzioną, że najważniejsza nauka to nie
arytmetyka czy
jakaś tam łacina, ale umiejętność podobania się. To jest klucz, który otwiera
każde drzwi.
Dziwne tylko, że tego sposobu na życie nie uczyli ani guwernerzy, ani
profesorowie gimnazjalni.
Zgłębiać jej arkana trzeba było samemu.
Chociaż, jak się tak zastanowić, to nawet dobrze.
Uzdolnienia w tym kierunku objawiły się u chłopca wcześnie, a że inni pojęcia
nie mieli
o zaletach rzeczonej dyscypliny, to Bogu dziękować.
Zwykli ludzie nie wiedzieć czemu traktowali tę kluczową kwestię bez należytej
uwagi
i zrozumienia, myśląc zapewne: podobam się – to dobrze, nie podobam – trudno, na
siłę miłym
być się nie da. Da się, da – powtarzał sobie dorastający Mitieńka – jeszcze jak
się da! Jeśli się
jakiemuś człowiekowi spodobałeś, umiałeś dopasować do niego kluczyk – to rzecz
załatwiona,
ten człowiek już jest twój, możesz z nim zrobić, co zechcesz.
Z tego wynikało, że spodobać się możesz każdemu, a żeby to osiągnąć, trzeba
bardzo
niewiele – musisz zrozumieć, co z niego za człowiek: co go interesuje, jak
postrzega świat, czego
się boi. A gdy już to wiesz, możesz na nim zagrać jak na flecie każdą melodię.
Serenadę czy
polkę galopkę.
Na dziesięciu ludzi dziewięciu to tacy, którzy sami ci wszystko o sobie
opowiedzą, byłeś
tylko chciał słuchać. Przecież tak naprawdę nikt nikogo nie słucha – to
zdumiewające.
W najlepszym razie, jeśli człowiek jest dobrze wychowany, to poczeka na przerwę
w rozmowie
i znów zacznie mówić o sobie. A iluż ważnych i ciekawych rzeczy można się
dowiedzieć, gdy się
umie słuchać!
Słuchać właściwie – to swego rodzaju sztuka. Musisz sobie wyobrazić, że jesteś
pustą
flaszką, przezroczystym naczyniem, połączonym z rozmówcą niewidzialną rurką.
Niechaj cała
zawartość z twego partnera po kropelce przeleje się w ciebie, żebyś się napełnił
płynem tego
samego koloru, składu i mocy. Żebyś na jakiś czas przestał być sobą i stał się
nim. I wtedy
zgłębisz całe jego jestestwo i z góry będziesz wiedział, co on powie i co zrobi.
Wiedzę o sztuce życia zdobywał Momus stopniowo i we wczesnej młodości stosował
po
troszeczku, eksperymentując, przede wszystkim, żeby się sprawdzić, ale i dla
drobnych korzyści:
żeby, nie odrobiwszy lekcji, otrzymać dobrą notę w gimnazjum; potem, już w
szkole kadetów,
żeby zaskarbić sobie szacunek i sympatię kolegów; żeby pożyczyć pieniądze; żeby
rozkochać
w sobie panienkę.
Później, kiedy znalazł się w pułku, profity z nauki życia, która tymczasem
dojrzała
i okrzepła, stały się jeszcze wyraźniejsze. Na przykład ogrywasz poczciwego
człowieka
w karcięta, a on siedzi spokojnie, nie gniewa się na wspaniałego chłopa, korneta
Mitię Sawwina.
I na ręce sympatycznemu partnerowi przesadnie nie patrzy. Nieźle, co?
Ale i to była tylko gimnastyka, trenowanie mięśni. Tak naprawdę nauka i talent
przydały się
sześć lat temu, kiedy los dał przyszłemu Momusowi pierwszą wielką Szansę.
Wówczas nie
wiedział jeszcze, że Szansy się nie chwyta, tylko się ją tworzy. Ciągle czekał,
by sukces sam
wpadł mu w ręce, i bał się tylko jednego – żeby go nie przegapić.
I nie przegapił.
Sytuacja życiowa korneta rysowała się w owym czasie nieciekawie. Pułk
stacjonował
w gubernialnym mieście Smoleńsku już drugi rok i wszelkie możliwości
wykorzystania talentów
zostały wyczerpane. Kogo tylko mógł, ograł; wszystko, co można było pożyczyć,
dawno
pożyczył; podpułkownikowa, choć kochała Mitieńkę z całego serca, gotówki dawała
skąpo i w
dodatku zamęczała go zazdrością. A tu jeszcze tak głupio wyszło z pieniędzmi na
remonty: otóż
wysłano korneta Sawwina na jarmark koński do Torżka, a on zahulał i przeputał
więcej, niż mógł
sobie pozwolić.
No i znalazł się w takim położeniu, że pozostawało mu albo iść pod sąd, albo
zdezerterować,
albo poślubić wągrowatą córunię kupca Poczeczujewa. Pierwszy wariant był,
oczywiście,
wykluczony i utalentowany młodzian wahał się między drugim a trzecim.
I nagle fortuna dała mu dodatkową kartę – asa, dzięki któremu beznadziejną
partię można
było jeszcze wygrać. Zmarła pod Wiatką ciotka z drugiej linii, zostawiając
ukochanemu
siostrzeńcowi swój majątek. Kiedyś, jeszcze jako junkier, Mitieńka spędził u
niej okropnie nudny
miesiąc i dla zabicia czasu poćwiczył się ździebko w swej sztuce życia. Potem
zupełnie
zapomniał o staruszce, ale ciotka wciąż pamiętała cichego, miłego chłopczynę.
Krzywdząc
wszystkich pozostałych siostrzeńców i siostrzenice, obdarowała w testamencie
właśnie jego. Nie
były to, broń Boże, jakieś olbrzymie dobra: zaledwie tysiąc dziesięcin, a i to w
guberni
tmutarakańskiej, gdzie porządnemu człowiekowi wstyd się pokazać nawet na
tydzień.
Jak postąpiłby zwykły, przeciętny kornecik, gdyby trafił mu się taki kąsek?
Sprzedałby
ciotczyną spuściznę, wyrównał w pułku niedobór, zwróciłby część długów i znowu,
głupek,
żyłby po dawnemu.
A jakże inaczej, spytacie?
Bez urazy, ale wystarczy trochę pomyśleć. Oto macie majątek wart w najlepszym
razie
dwadzieścia pięć, góra trzydzieści tysięcy. A długów całe pięćdziesiąt. Co zaś
najważniejsze, już
bokiem wam wychodzi liczenie się z każdą kopiejką, chcecie żyć godnie:
podróżować, stawać
w najlepszych hotelach, żeby życie było jak niekończące się zapusty i żeby nie
być na łasce
tłustej pułkownikowej, tylko samemu wziąć na utrzymanie szelmutkę niczym kwiat
do
butonierki, taką tuberozę o czułych oczętach, smukłej talii i dźwięcznym
śmiechu.
Dosyć już dryfowania na falach życia, postanowił Mitieńka, czas chwycić fortunę
za łabędzią
szyję. I wtedy to psychologiczna nauka zaprocentowała w całej rozciągłości.
Spędził Mitia w zabitej deskami guberni nie tydzień, ale całe trzy miesiące.
Jeździł
z wizytami do sąsiadów i każdemu zdołał się przypodobać. Z majorem w stanie
spoczynku,
samotnikiem i mrukiem, pijał rum i chadzał na niedźwiedzia (a strachu się
najadł!). Z gospodarną
wdową po radcy kolegialnym smażył konfiturę z rajskich jabłuszek i zapisywał w
notesiku rady
w kwestii prosienia się macior. Z powiatowym marszałkiem szlachty, niedoszłym
absolwentem
korpusu paziów, omawiał nowiny z wielkiego świata. Z sędzią pokoju jeździł za
rzekę, do
cygańskiego taboru.
Poszło mu całkiem nieźle: był jednocześnie poczciwości chłopcem, stołecznym
bywalcem,
poważnym młodzieńcem, wesołym hulaką, homo novus, żarliwym obrońcą tradycji, a w
dodatku
doskonałym kandydatem na męża (w dwóch nieznających się nawzajem rodzinach).
Kiedy zaś uznał, że grunt został należycie przygotowany, załatwił sprawę w dwa
dni.
Nawet teraz, po latach, kiedy, zdawałoby się, miał co wspominać i czym się
chełpić, Momus
z przyjemnością odtwarzał w myślach swoją pierwszą prawdziwą „operację”. A
osobliwie epizod
z Eurypidesem Kandelakim, który wśród miejscowej szlachty miał opinię sknery i
pieniacza,
jakiego świat nie widział. Oczywiście, można by się było obejść bez
Kandelakiego, ale Mitieńka
był młody i miał naturę hazardzisty, toteż lubił rozgryzać twarde orzechy.
Kuty na cztery nogi Grek był emerytowanym akcyźnikiem. Człowiekowi tego pokroju
można się spodobać tylko w jeden sposób – stwarzając iluzję, że ma szansę
wzbogacić się twoim
kosztem.
Dzielny kornet przygalopował do sąsiada na spienionym koniu, cały czerwony, w
oczach łzy,
ręce dygocą. I już od progu zawył:
– Eurypidesie Kalistratowiczu, niech mnie pan ratuje! W panu cała moja nadzieja!
Wyznaję
jak na spowiedzi! Do pułku mnie wzywają, do audytora! Dopuściłem się
defraudacji!
Dwadzieścia dwa tysiące!
Pismo z pułku miał naprawdę – w sprawie sprzeniewierzenia pieniędzy na remonty.
Przełożeni Sawwina ostatecznie stracili cierpliwość, wyczekując na jego powrót z
urlopu.
Mitia wyciągnął kopertę z pułkową pieczęcią, wyjął też jeszcze jeden dokument.
– Za miesiąc mam odebrać w Banku Ziemskim pożyczkę wysokości dwudziestu pięciu
tysięcy pod hipotekę majątku cioci. Myślałem – chlipnął, świetnie wiedząc, że
Greka nie da się
rozczulić – że dostanę pieniądze i pokryję niedobór. Ale nic z tego, nie zdążę!
Co za hańba!
Zostało mi tylko jedno – kula w łeb! Niech mi pan pomoże, Eurypidesie
Kalistratowiczu
najdroższy. Pan mi da dwadzieścia dwa tysiące, a ja panu pełnomocnictwo na
odebranie
pożyczki. Pojadę do pułku, wytłumaczę się, ocalę honor i życie. A pan za miesiąc
otrzyma
dwadzieścia pięć tysięcy. To i dla pana zysk, i dla mnie ratunek. Błagam!
Kandelaki włożył binokle, przeczytał groźne pismo z pułku, starannie
przestudiował umowę
zastawną z bankiem (też prawdziwą, rzetelnie spisaną), chwilę przygryzał usta i
zaproponował
piętnaście tysięcy. Stanęło na dziewiętnastu.
Ależ musiała być scena w banku, kiedy miesiąc później, w wyznaczonym terminie,
zjechali
się tam posiadacze wszystkich jedenastu wypisanych przez Mitieńkę pełnomocnictw!
Uzbierała się niezła sumka, ale po czymś takim Mitia musiał oczywiście
diametralnie
odmienić swoje życie. Ale co tam, nie żałował niczego.
Nieprzyjemności z policją były kornet Sawwin się nie obawiał. Imperium, dzięki
Bogu,
ogromne, durniów zatrzęsienie, bogatych miast pod dostatkiem. Człowiek z
fantazją i animuszem
zawsze będzie miał gdzie broić. A nazwisko i dokumenty – to głupstwo. Jak
zechcesz, tak się
nazwiesz. Kim zechcesz, tym będziesz.
Co się zaś tyczy powierzchowności, to tu Momus miał wprost wyjątkowe szczęście.
Bardzo
lubił swą twarz i godzinami potrafił podziwiać ją w lustrze.
Włosy cudownej barwy bladoblond, jak u przytłaczającej większości tutejszych
Słowian.
Rysy drobne, niewyraziste, oczka szaroniebieskie, nos o nieokreślonym kształcie,
podbródek
niewyraźnie zarysowany. Słowem, nic, co przyciągałoby wzrok. Nie fizjonomia, ale
biała karta –
rysuj na niej, co chcesz.
Wzrost średni, znaków szczególnych brak. Za to głos niezwyczajny – głęboki,
dźwięczny,
ale tym instrumentem Momus nauczył się władać po mistrzowsku: potrafił i huczeć
basem,
i uwodzić tenorem, i falsetem zapiszczeć, i nawet damskim sopranem.
Wszak aby zmienić wygląd nie do poznania, nie wystarczy przefarbować włosy i
przykleić
brodę. Człowieka czyni mimika, sposób chodzenia i siadania, gesty, intonacja,
charakterystyczne
zwroty w mowie, siła wzroku. I naturalnie cała otoczka – ubranie, pierwsze
wrażenie, nazwisko,
tytuł.
Gdyby aktorzy otrzymywali duże gaże, Momus niewątpliwie zostałby nowym
Szczepkinem
czy Sadowskim – czuł to w głębi duszy. Jednakowoż tyle, ile potrzebował, nie
płacono nawet
czołowym artystom stołecznych teatrów. Przy tym zaś o ileż ciekawiej odgrywać
spektakle nie
na scenie, z dwoma piętnastominutowymi antraktami, ale w życiu, każdego dnia, od
rana do
wieczora.
Kogóż tylko nie zagrał Momus w ciągu owych sześciu lat – wszystkich ról
niepodobna
spamiętać. Przy czym sztuki były wyłącznie jego autorstwa. Momus nazywał je na
modłę
wojskową „operacjami” i przed rozpoczęciem każdej kolejnej afery wyobrażał
sobie, że jest
Maurycym Saskim albo Napoleonem, choć z natury swej były to, rzecz jasna, nie
krwawe batalie,
lecz wesołe wodewile. Inne osoby dramatu być może nie potrafiły docenić całego
dowcipu
fabuły, za to sam Momus zawsze był najzupełniej usatysfakcjonowany.
Spektakli odbyło się wiele – drobnych i wielkich, efektownych i mniej udanych,
jednakże
klapa, z tupaniem i gwizdami, dotychczas się nie przydarzyła.
Przez jakiś czas Momus pasjonował się uwiecznianiem pamięci o bohaterach
narodowych.
Najpierw, zgrawszy się w winta na pływającym po Wołdze parostatku i zszedłszy na
ląd
w Kostromie bez grosza przy duszy, zbierał datki na brązowy monument Iwana
Susanina.
Kupczykowie jednak skąpili, ziemianie usiłowali wnosić udziały w naturze – oleju
i zbożu,
i uskładała się śmieszna suma, niecałe osiem tysięcy. Za to w Odessie na pomnik
Aleksandra
Siergiejewicza Puszkina datki sypały się szczodrze, zwłaszcza od żydowskich
kupców, a w
Tobolsku na Jermaka Timofiejewicza handlarze futer i poszukiwacze złota odpalili
„przedstawicielowi Cesarskiego Towarzystwa Historycznego” siedemdziesiąt pięć
tysięcy.
Wielce udatnie poszła w pozaprzeszłym roku operacja z Towarzystwem Kredytowym
„Butterfly” w Niżnym Nowogrodzie. Pomysł był prosty i genialny, obliczony na
bardzo
rozpowszechniony typ ludzi, u których wiara w bezpłatny cud jest silniejsza niż
wrodzona
ostrożność. Towarzystwo „Butterfly” przyjmowało od mieszczuchów wkłady pieniężne
na
niesłychanie wysoki procent. W pierwszym tygodniu wkłady wniosło zaledwie
dziesięć osób (z
czego dziewięć podstawionych przez Momusa). Kiedy jednak w następny poniedziałek
–
procenty naliczano codziennie – wszyscy oni otrzymali po dziesięć kopiejek od
każdego
wpłaconego rubla, miasto wprost oszalało. Kolejka do kantoru Towarzystwa
ciągnęła się przez
trzy przecznice. W następnym tygodniu Momus znowu wypłacił po dziesięć procent,
po czym
musiał wynająć jeszcze dwa pomieszczenia i dwunastu nowych kasjerów. Czwartego
poniedziałku na drzwiach kantorów pojawiły się kłódki. Tęczowy „Butterfly” na
zawsze
odpłynął znad brzegów Wołgi w siną dal.
Komuś innemu tych nowogrodzkich profitów starczyłoby na całe życie, ale Momusa
pieniądze długo się nie trzymały. Niekiedy myślał o sobie jak o młynie
wiatrowym, do którego
szerokim strumieniem sypią się asygnaty i brzęcząca moneta. Wiatrak macha
potężnymi
skrzydłami i nie ustając ani na chwilę, miele pieniążki na miałką mąkę – na
brylantowe spinki do
halsztuka, na kłusaki pełnej krwi, na wielodniowe hulanki, na wspaniałe bukiety
dla aktorek.
A wiatr wieje, wieje, wieje – i rozlatuje się mąka po bezkresnych przestworzach,
tak że nie
zostaje nawet pyłek.
No i niech się rozlatuje, Momusowi do końca życia �