1185

Szczegóły
Tytuł 1185
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1185 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1185 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1185 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

u~~ot r~ ~Y Ksi��ka, kt�r� dostajecie Pa�stwo do r�ki rozpoczyna cykl powie�ci Karola Maya pod wsp�lnym tytu�em "W kraju Srebrnego Lwa". Jak to cz�sto bywa u tego autora akcja przenosi si� z kontynetu na kontynet, z kraju do kraju. W przypadku "Lwa krwawej zemsty" akcja rozpoczyna si� w�r�d Indian i westman�w, aby zako�czy� si� opisami przyg�d naszych bohater�w w Mezopotamii. Ka�da z ksi��ek stanowi samodzieln� ca�o��, po��czon� osobami g��wnych bohater�w. Kolejne powie�ci cyklu b�d� ukazywa� si� nak�adem naszego wydawnictwa, nast�pna z nich to "W lochach Babilonu". �yczymy przyjemnej lektury. OF~CYNA 6~ ~RRaKO~V~ Karol May "Lew krwawej zemsty"Bracia Snui~le Wi�kszo�� moich czytelnik�w zna Winnetou, wodza Apacz�w, najszlachetniejszego spo�r�d Indian, najlepszego i najwierniejszego mego przyjaciela. Wiadomo im zapewne, jak� zgin�� �mierci�. W g��bokim kraterze g�ry Hancock, podczas walki z Siuksami z plemie- nia Ogellallaj�w, kula przeszy�a mu pier�. Wyzion�� ducha na moich r�kach. Zanie�li�my jego zw�oki w g�ry Gros Ventre i pogrzebali�my je w dolinie rzeki Metsur. Przypad� mi smutny obowi�zek wyprawy na po�udnie celem zawiadomienia Apacz�w, �e najwy�szy ich i najs�aw- niejszy wojownik nie �yje. Jazd� t� dzi� jeszcze ze smutkiem wspominam. �mier� Winnetou poruszy�a mnie do g��bi. Sta�em si� innym cz�owiekiem. Znik�a gdzie� beztroska i wiara we w�asne si�y. Nie mog�em si� zdoby� na najl�ejszy u�miech. Opu�ci�a mnie rado�� �ycia. Szuka�em samotno�ci, unika- �em ludzi. A gdy podczas samotnej, dalekiej wyprawy trzeba by�o zamieni� kilka s��w w jakim� forcie lub osadzie, stara�em si�, aby rozmowa trwa�a jak najkr�cej. Ludzie, z kt�rymi si� od czasu do czasu styka�em, nie traktowali mnie jak r�wnego sobie. Nie zwracali na mnie uwagi, nie dostrzegali mnie prawie, a gdy si� z nimi rozstawa�em nie zawsze m�wili: do widzenia. Przyczyn� by� m�j wygl�d zewn�trzny. 5 Ruszy�em z Winnetou w g�ry Hancock, aby oswobodzi� kilku znanych nam osobi�cie osadnik�w, kt�rych Siuksowie wzi�li do nie- woli. Cel wyprawy zosta� osi�gni�ty, ale przyp�acili�my j� �mierci� Winnetou. Po pogrzebaniu zw�ok, cz�� bia�ych postanowi�a zosta� w dolinie rzeki Metsur i utworzy� tam koloni�. Pomaga�em im w tym i dlatego nie od razu ruszy�em do Apacz�w. M�j str�j my�liwski by� do tego stopnia zniszczony, �e musia�em postara� si� o inny. Na Dzikim Zachodzie nie ma sklep�w z ubraniem, trzeba wi�c by�o zadowoli� si� propozycj� pewnego osadnika, kt�ry ofiarowa� mi str�j w�asnego wyrobu. By� to ubi�r z niebieskiego p��tna: cz�owiek �w wykona� go na warsztacie tkackim, przykroi� i przyfastrygowa�. Oczywi�cie, o linii kroju nie mog�o by� mowy. Spod- nie przypomina�y podw�jn� rur�, Kamizelka - worek bez r�kaw�w, marynarka - w�r z r�kawami. Ubranie by�o uszyte na cz�owieka o zupe�nie innej figurze, ni� moja. Nietrudno wi�c sobie wyobrazi�, jak w nim wygl�da�em; nie by�em ani odrobin� podobny do westmana. Na dobitek milcza�em jak zakl�ty i z niech�ci� patrzy�em na ludzi. W tej sytuacji pojawienie si� Old Shatterhanda nie wywo�a�o zwyk�ego efektu. Droga prowadzi�a przez szerok�, p�ask� preri�, na kt�rej ros�y k�py drzew i krzew�w. Trzeba by�o zaostrzy� czujno��, gdy� te drzewe i krzewy zas�ania�y widok. W ka�dej chwili nale�a�o si� spodziewa� spotkania z nieprzyjacielem, chodzi�y bowiem pog�oski, �e w�r�d Komancz�w, kt�rych terytorium si�ga�o a� do prerii, wybuch�y po- wa�ne niepokoje. Oko�o po�udnia dotar�em do strumienia, kt�rego �wie�a, czysta woda musia�a zwabi� ka�dego w�drowca. Wybrawszy miejsce, z kt�- rego roztacza� si� daleki widok, zsiad�em z konia, napi�em si� kryni- cznej wody i wyci�gn��em si� pod cienistym drzewem. Po jakim� kwadransie ujrza�em dw�ch je�d�c�w. Stwierdziwszy, �e to biali, nie ruszy�em si� z miejsca. Zbli�ali sie po tej samej linii, po kt�rej przyby�em; jechali po moich �ladach. Widzia�em, �e im si� 6 bacznie przypatruj�. Siedzieli na mu�ach i byli jednakowo ubrani. Gdy si� zbli�ali, zauwa�y�em, �e podobie�stwo rozc:�ga si� r�wnie� na postacie i rysy twarzy. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e to bracia, je�li nie wr�cz bli�ni�ta. Byli bardzo wysokiego wzrostu, a przy tym straszliwie wychudzeni. Mimo woli nasuwa�o si� przypuszczenie, i� od d�u�szego czasu g�odu- j�. Za to cer� mieli zdrow�. Siedzieli mocno na swoich mu�ach. Z bliska zauwa�y�em, �e jeden r�ni si� od drugiego nieznaczn� blizn�, przecinaj�c� lewy policzek. Nie mo�na powiedzie�, by byli pi�kno- �ciami, gdy� najbardziej wystaj�c� cz�~ twarzy mieli niezwykle roz- wini�t�. Byli to posiadacze nieprawdopodobnych nos�w! Mo�na si� �mia�o za�o�yE, �e takich nos�w nie ma w ca�ych Stanach: Aby opisa� wielko��, kszta�t i kolor, trzeba je widzie~. Mimo tych tr�b jerycho�- skich nie byli brzydalami. Przeciwnie, wyraziste, wygolone twarze wzbudza�y sympati�. K�ty ust u�miecha�y si� radosnym, beztroskim u�miechem; jasne oczy patrzy�y w �wiat przenikliwie. Ubrani byli w wygodne ciemnoszare ,we�niane bluzy i spodnie. Nogi tkwi�y w moc- nych sznurowanych kamaszach, na g�owach mieli kapelusze o szero- kich kresach, z ramion zwisa�y szerokie koce, podobne do nieprzema- kalnych p�aszczy. Za sk�rzanymi pasami tkwi�y no�e i rewolwery. Ponadto, obaj je�d�cy, uzbrojeni byli w d�ugie, dalekono�ne strzelby. Dot�d nie spotka�em tej pary, ale s�ysza�em o nich nieraz. Wiedzia- �em, kogo mam przed sob�. Pomy�ka by�a wykluczona. Nikt nie widzia� tych nieod��cznych towarzyszy oddzielnie, i nikt nie zna� ich nazwisk. Ze wzgl�du na pot�ne nosy, nazywano ich po prostu bracia Snuffle. Ten z blizn� zwa� si� Jim Snuffle, a drugi - Tim SnuffleX. Jak wida� nawet imiona mieli podobne. Ale nie koniec na tym. Mu�y ich r�wnie� wabi�y si� prawie identycznie: Jim nazywa� swojego Polly, Tim na swojego wo�a� Molly. Mimo, �e w ostatnich czasach unika�em towarzystwa, spotkanie tej pary nie sprawi�o mi przykro�ci. Byli to ludzie z gruntu uczciwi i tak sympatyczni, �e perspektywa odbycia w ich towarzystwie szmatu drogi przedstawia�a si� wcale przyjemnie. Nie zauwa�yli mego konia, ukrytego za krzakami, ani mnie, gdy� le�a�em w g�stej, wysokiej trawie. Zbli�ali si� coraz bardziej, wpatrze- ni w moje �lady. Odleg�o��, dziel�ca nas, nie przekracza�a dwudziestu krok�w. Wreszcie zauwa�yli, �e �lady, za kt�rymi jad�, urywaj� si� nagle. Zdumieni, zatrzymali swe mu�y. Ten z blizn� zawo�a�: -- Do licha! �lady si� sko�czy�y! Widzisz, stary Jimie? -- Yes! - skin�� drugi. - Ale gdzie jest ta kanalia? -- Ulotni� si� jak kamfora! -- Kto� musia� go sprz�tn��, m�j stary Jimie. Nie widz� �lad�w. -- To fa�sz, oto �lady kopyt, prowadz� w kierunku krzak�w. �otr z pewno�ci� si� tam schowa�. -- Nie. Zwr�� sw�j b�ogos�awiony wzrok w tym kierunku, a zoba- czysz, �e zsiad� z konia i poszed� ku wodzie, gdzie ... Urwa�. Wodz�c wzrokiem za �ladami, wreszcie mnie ujrza�. -- Do stu tysi�cy diab��w! - zawo�al po chwili. - Le�y w trawie i nie rusza si�. Czy� s�dzi, �e na Dzikim Zachodzie nie znaj� prochu i no�a? Wypoczywa sobie, jak u siebie w domu na kanapie; zapomnia�, �e na tym brzegu Missisipi Komancze podkradaj� si� po �up, jak wilki. Chod�, obudzimy go. Skierowali mu�y w moj� stron�. Patrzy�em na nich szeroko otwar- tymi oczami, nie mogli wi�c mie� �adny~h w�tpliwo�ci, �e nie �pi�. Ten z blizn� rzek�: -- Good day! Ale z pana nieostro�ny cz�owiek. �lady wida� na trzy mile! Rozk�ada si� pan na trawie czerwonosk�rym na cel. Z pewno- �cia nie jeste� westmanem! Mia� wybitnie nosowy g�os, kt�remu te� zawdzi�cza� przezwisko Snuffle. Obrzuci� mnie badawczym, ale �yczliwym spojrzeniem, kt�re wytrzyma�em z ca�ym spokojem, i ci�gn�� dalej: -- No i c�, nie odpowie pan? -- Owszem, nie chcia�em jednak przeczy�, - odpar�em. -- Przeczy�? Ciekaw jestem, do czego mia�oby si� to odnosi�? -- S�dzicie naprawd�, �e czerwoni nakryliby mnie tak �atwo? 8 -- Oczywi�cie! -- Oho! Gdybym pierwszego z nich zobaczy�, wpakowa�bym mu kul� w �eb, zanimby si� zd��y� zorientowa�, w jakim miejscu le��. Przecie� sami ujrzeli�cie mnie dopiero wtedy, gdy dzieli�o nas zaled- nie par� krok�w. Mog�em wi�c was sprz�tn�� o wiele �atwiej, ni� si� wam to obecnie zdaje. Spojrzal zdziwiony na swego brata i rzek� do�: -- Ten cz�owiek ma racj�, prawda, Tim? M�wi, jak z ksi��ki, cho� nie wygl�da na szpaka. M�g� nas istotnie sprz�tn��, oczywi�cie gdy- by�my byli wrogami i gdyby ... gdyby by� westmanem. -- Yes, ale nie jest westmanem - odrzek� Tim stanowczo, patrz�c na mnie z przyjaznym politowaniem. - Musi to by� zab��kany osadnik. -- Tak, to widaE. Trzeba si� nim zaj�� i skierowa� na odpowiedni� drog�. Zab��ka� si� na Dzikim Zachodzie. Perspektywa niewoli u Komancz�w nie nale�y do przyjemno�ci. Spocznijmy na chwil�. Zeskoczy� z mu�a, usiad� obok mnie i gdy brat poszed� za jego przyk�adem zapyta� protekcjonalnym tonem: -- S�dz�, �e nie b�dziemy panu przeszkadza�, he? -- Preria stoi dla ka�dego otworem, sir. -- Oho, to brzmi tak, jakby nasza rada i pomoc by�a oboj�tna. -- Bardzo jestem wdzi�czny, ale nie potrzeba mi ani rady, ani pomocy. -- Nie? - zapyta�, �ci�gaj�c brwi i obrzucaj�c mnie badawczym spojrzeniem. - A wi�c nie zboczy� pan z drogi? -- Nie. -- Hm! Dziwne! Stawiam mego mu�a przeciw m�odej kozie, �e nie jeste� pan westmanem. Sk�d pochodzisz? -- Z Niemiec. -- Hm, to bardzo prawdopodobne. Dowodzi tego str�j i ubi�r. S�dz�, �e wolno zapyta�, co tu pan robi i jak si� nazywa? -- Dlaczeg�by nie? Skoro jednak przyby�em tu pierwszy, to i do pyta� powinienem mie� pierwsze�stwo. 9 -- Do licha! Jaki formalista z tego cz�owieka! Nie b�dziemy wi�c ukrywa�, �e jeste�my westmanami, i to najprawdziwszymi westmana- mi, a nie �adnymi poszukiwaczami padliny, kt�rych gromady niepo- koj� star� preri�. Jak si� zwiemy? S�dz�, �e prawdziwe nazwiska nie b�d� pana interesowa�; wystarczy, je�eli powiem, �e ze wzgl�du na nosy ca�y �wiat nazywa nas Snuffle. Przydomek to nieco irytuj�cy, ale przyzwyczaili�my si� do niego. Teraz, skoro pan wie, kim jeste�my i jak si� nazywamy, zechciej odpowiedzie� na moje pytanie. -- Bardzo ch�tnie - odpar�em, pos�uguj�c sie jego s�owami. - Nie b�d� r�wnie� ukrywa�, �e jestem westmanem i to westmanem najpra- wdziwszym, a nie poszukiwaczem padliny, kt�rych gromady niepoko- j� star� preri�. Jak si� zowi�? S�dz�, �e prawdziwe nazwisko nie b�dzie was interesowa�; wystarczy, je�eli powiem, �e ca�y �wiat zwie mnie Old Shatterhandem. Jim Snuffle skoczy� na r�wne nogi i zawo�a�: -- Old Shatterhand? Do licha! Mamy wi�c zaszczyt z najs�awniej- szym ... Nie skoficzy�, gdy� brat Tim przerwa�: -- Brednie! Nie pozw�l z siebie kpi�, stary Jimie! Przypatrz si� tylko dobrze temu cz�owiekowi. Jak�e mo�na go por�wna� z Old Shatter- handem! Jim us�ucha� wezwania brata. Przyjrzawszy mi si� dok�adnie rzek� tonem pe�nym rozczarowania: -- Well, masz racj�, stary Timie! Cz�owiek ten nie jest Old Shatter- handem; zdawa�o mi si� tylko. Tak mu daleko do Old Shatterhanda, jak zwyk�emy nied�wiedziowi do nied�wiedzia grizzly. Po tych s�owach usiad�. -- Mo�ecie mym s�owom wierzy�, lub nie wierzy�. Prawdy nie zmienicie. -- Pshaw! - roze�mia� si� ironicznie. - Nie podawaj si� za Old Shatterhanda. Wiem lepiej, kim pan jeste�. -- No? 10 -- Jeste� pan �artownisiem. Chcia�e� nas wodzi� za nasze d�ugie nosy. Ale to si� nie uda! Gdy przed chwil� wypowiedzia� pan imi� Old Shatterhanda, tak by�em zaskoczony, �em zapomnia�, i� znam tego s�awnego strzelca osobi�cie. -- Ach! Znasz go? -- Tak. Widzieli�my go kiedy� w Fort Clark nad Missouri. -- W Fort Clark? Nie wiadomo mi, bym tam by� kiedykolwiek. -- Wierz�, gdy� jestem przekonany, �e zna pan Old Shatterhanda tylko z nazwiska. Ot� musz� panu powiedzie�, �e jest to ogromny, barczysty m�czyzna i na krucz� brod�, si�gaj�c� a� do pasa. Winne- tou, nim zosta� jego przyjacielem, zada� mu toporem cios w czo�o, od kt�rego �lad pozosta� dotychczas. - Cios toporem w czo�o? Wielki, barczysty m�czyzna o czarnej brodzie? Hm. W taki razie kto� naprawd� wywi�d� was w pole. Old Shatterhand nie by� nigdy w Fort Clark. Cz�owiek, kt�rego�cie przed chwil� opisali, pochodzi z Iowy, nazywa sie Stoke i jest zastawiaczem side�. Niejednokrotnie podawa� si� za Old Shatterhanda, a� wreszcie zosta� zdemaskowa�y. -- Przez kog� to? -- Przez prawdziwego Old Shatterhanda. -- Ach! Wi�c przez pana? Jak�e si� to sta�o? Jestem Bardzo ciekaw. -- Bardzo prosto i jasno. By�o to w Fort Randall, r�wnie� nad Missouri. Przyby�em tam dla zakupienia amunicji i zasta�em w knaj- pie gromad� ludzi, kt�rzy z ogromnym zainteresowaniem s�uchali jego przechwa�ek. Zapyta�em, czy jest istotnie Old Shatterhandem. Gdy odpowiedzia�, �e tak, o�wiadczy�em, �e jestem jedynym cz�owie- kiem, kt�ry ma do t~ego imienia prawo. Poniewa� nazwa� mnie k�amc�, przeprowadzi�em dow�d prawdy. -- Dow�d? Jaki? -- Waln��em go pi�ci� w �eb tak mocno, �e si� zwali� jak dhxgi. -- Well! Czy by�by� pan �askaw pokaza� nam t� pi��? -- Oto jest. 11 Pokaza�em mu swoj� r�k�. Uj�� j� w d�o�, obmaca� dok�adnie i rzek� z u�miechem: -- Jest pan istotnie niezwyk�ym weso�kiem. Przecie� to kobieca r�ka. Takie mi�kkie r�ce mia�a nasza nieboszczka ciotka. Wiem o tym doskonale, bo cz�stowa�a mnie cz�sto policzkami, ale ani jeden nie powali� mnie na ziemi�. Tymi palcami potrafi pan powali� cz�owieka? -- Nawet tak, �e nie wstanie. -- Well! B�d� pan �askaw zaaplikowa~ mi takie uderzenie. Chcia�- bym pozna� stan nieprzytomno�ci. Musi to by� wspania�e uczucie - roze�mia� si� znowu. -- T�go nie mo�e pan wymaga�, mister Snuffle. Dla pana potrze- bowa�bym dw�ch uderze�. -- Jak to? -- Jednego w g�ow�, drugiego za� w nos. -- Ach, tak! Nie�le pan si� wykr�ci�, ale to nie pomo�e. Gdyby� by� naprawd� Old Shatterhandem, uderzy�by� mnie teraz, gdy� Old Shat- terhand nie pozwoli�by, by go bezkarnie nazywano weso�kiem. -- Zw�aszcza, gdy to miano oznacza k�amc�, - doda�em spokojnie. - Poniewa� by� pan �askaw u�y� mniej drastycznego terminu, nie mog� spe�ni� pa�skiego �yczenia. -- Znowu �wietna wym�wka! Czy nie wie pan, jakie strzelby posia- da Old Shatterhand? -- Nied�wiedzi�wk� i sztucer Henry'ego. Musz� doda�, �e z powodu deszczu, kt�ry padt:.a. nocy ubieg�ej, okry�em sztucer pokrowcem. Jim Snuffle wskaza� na le��c� obok mnie strzelb� i zapytal: -- Nie zechce pan chyba twierdzi�, �e stara, zdemontowana ai-mata, to nied�wiedzi�wka Old Shatterhanda? -- Owszem, twierdz�. -- W takim razie mo�na by nazwa� armat� z czas�w Waszyngtona zwyk�ym rewolwerem kieszonkowym! A ta dubelt�wka w pokrowcu - to zdaniem pana sztucer Henry'ego? 12 -- Tak. -- Poka� no pan! Jestem bardzo ciekaw. -- Czy tamten Old Shatterhand z Fortu Clark pokazywa� wam swoj� brofi? -- Nie. Jak�e by�my �mieli niepokoi� takiego cz�owieka! -- Ale mnie niepokoicie bez skrupu��w! Czy mia� przy sobie nied�wiedzi�wk� i sztucer? -- Nie wiem i wcale o tym nie pomy�la�em. Zapewniam pana, �e to prawdziwy Old Shatterhand. Szeroki kapelusz, surdut my�liwski ze sk�ry elk�w, koszula my�liwska ze sk�ry jeleniej, sk�rzane spodnie i wysokie buty. Sp�jrz pan teraz na siebie! Jedynie kapelusz m�g�by zdobi� strzelca lub westmana; reszta garderoby zalatuje obor� lub kr�likami. A poza tym najwa�niejsze; Old Shatterhanda nie ma w tych okolicach. -- Dlaczego? -- Poniewa:^ znajduje si� w g�rach Gros Ventre. -- Jeste�cie tego pewni? -- Tak. Z pewno�ci� pan nie wie, co w g�rach zasz�o. S�ysza� pan kiedy� o Winnetou? -- O wodzu Apacz�w? C� wam o nim wiadomo? -- Wiemy, �e zgin��. Siuksowie plemiania Ogellallaj�w zabili go w g�rach Hancock; Old Shatterhand �ciga ich, by pom�ci� �mier� s�aw- nego przyjaciela. O�wiadczam wam, �e �aden z nich nie ujdzie z �yciem. Old Shatterhand nigdy nie przelewa krwi bez potrzeby, lecz w tym wypadku nie spocznie, dop�ki nie zmiecie z powierzchni ziemi ostatniego spo�r�d tych �otr�w. Czy pan twierdzi nadal, �e jeste� Old Shatterhandem? -- Tak. -- W takim razie mo�e pan nam opowiedzie�, co si� sta�o w g�rach Hancock? -- Prze�y�em to wszystko. Szkoda s��w. -- Well! Znowu niez�a wym�wka, albo ma pan lekkiego bzika i 13 puszcza wodze imaginacji. Je�li tak jest istotnie, musimy si� panem zaj��, aby ci si� nie przywidzia�o, �e jeste� su�tanem tureckim lub cesarzem chifiskim. A mo�e pan �artuje po prostu? W takirn razie jeste� porz�dnym towarzyszem. Je�li udajesz si� w t� sam� drog�, co my, zabierzemy pana ch�tnie ze sob�. -- Naprawd�? Chcecie mi okaza� ten zaszczyt? -- Mniejsza o zaszczyt. Po prostu lubimy si� po�mia�. Sk�d pan przybywa? -- Z g�r Gros Ventre. -- Well! Dobra odpowied�. Dok�d pan pod��a? -- Do Apacz�w. -- Do licha! Czeg� pan od nich chce? -- Zawiadomi� ich o �mierci Winnetou. -- Cz�owieku, �wietnie grasz swoj� rol�! Je�eli jednak napFawd� �ywisz ten zamiar, szkoda nara�a� si� na niebezpieczefistwa podr�y, gdy� nie ulega w�tpliwo�ci, �e Apacze wiedz� o �mierci Winnetou. -- Racja. Nie mog�em wyruszy� od razu; pewne okoliczno�ci zatrzy- ma�y mnie, wi�c wie�� o �mierci przyjaciela pod��y�a przede mn�. Mimo to musz� przedsi�wzi�� t� wypraw�, poniewa� chc�, ab~ Apa- cze dowiedzieli si� o wszystkim od naocznego �wiadka. -- Od naocznego �wiadka! Pyszna z pana figura! B�dziemy si� cieszy�, je�li zechcesz nam towarzyszy�. Przeprawimy si� przez Cana- dian, potem za� mamy zamiar ruszy� do Santa Fe. Drogi nasze cz�ciowo si� zbiegaj�. Czy b�dzie pan nam towarzyszy�? -- Owszem, podobacie mi si�. -- Well! A wi�c sprawa za�atwiona. Musimy jednak wiedzie�, jak pana mamy nazywa~? -- Old Shatterhand. -- Cz�owieku, tego nie mo�esz od nas wymaga�! Nie chcemy wycie- ra� sobie g�by tym nazwiskiem. Wyszukaj sobie inne przezwisko! -- Obstaj� przy tym. -- Wi�c my panu wyszukamy. Poniewa� jeste� Niemcem, b�dziemy 14 pana nazywa� mister German do chwili, a� nam raczysz wyjawi� swe prawdziwe nazwisko. Zgoda? -- Nie mam nic przeciwko temu. -- Zgadzacz si� r�wnie�, stary Timie? -- Dobrze, nazwij go, jak chcesz. -- A wi�c, mister German, pojedziesz pan z nami? Czy wiesz; co to znaczy? -- Nie przypuszczam, aby to by�o co� niezwyk�ego. -- Oho! Musimy si� przedosta� przez terytorium Komancz�w, kt�rzy znowu podnie�li brofi przeciw bia�ym. 'lwierdz�, �e zostali oszukani przy jakich� dostawach. Mo�e maj� racj�. Je�li nas pochwy- c�, b�dziemy zgubieni. -- Je�li nas pochwyc�, b�dziemy g�upcami. -- Well, wcale nie�le! Miejmy nadziej�, �e pan b�dzie rozs�dny nie tylko w s�owach i nie pozwoli si� schwyta�. No, odpocz�li�my i mo�e= my ruszy� w drog�. Sprowad� pan swego konia, sir! -- Zjawi si� sam. Gwizdn��em. Zza krzak�w wyszed� m�j wierzchowiec. Na widok wspania�ego karego rumaka, oniemieli na chwil�. Wreszcie Jim za- wo�a�: -- Do licha, sk�d taki wierzchowiec do pana? -- To dar Winnetou. -- Daj pan spok�j! Winnetou darowa�by panu takiego rumaka? Wyznam szczerze, �e to wydaje mi si� podejrzane. Taki cz�owiek w�a�cicielem tak wspania�ego wierzchowca! Miejmy nadziej�, �e nie spotkamy w�a�ciciela i �e nie powiesz� nas jako koniokrad�w. -- Nie martw si�, mister Snuffle! Nie jestem koniokradem. Z tego, �e mnie s�ucha, mo�ecie wnioskowa�, �e jest moj� w�asno�ci�. -- To mnie nieco zbija z tropu. Cz�owiek, kt�ry posiada takiego konia, nie jest z pewno�ci� zwyk�ym w��cz�g�. Ale prawdziwy wes- tman nie obwiesza swego cia�a p��ciennymi p�achtami, kt�re z niego spadaj�. Jeste� pan dla mnie zagadk�. -- Mo�e. Nie �amcie sobie g�owy; rozwi�zanie przyjdzie samo przez si�. -- Je�li �aska, niech si� to stanie, jak najszybciej, mister German. Uwa�am was za greenhorna, ale pojawienie si� wierzchowca wywo�a- �o we mnie w�tpliwo�ci. Na szcz�cie, ma pan szczery wyraz twarzy, wi�c spr�bujmy! A wi�c na ko� i jazda! Od samego pocz�tku spotkanie z bra�mi nie by�o mi niemi�e; teraz zaczyna�o mnie bawi�. Obydwaj poczciwcy nie chcieli �adn� miar� uwierzy�, �e jestem Old Shatterhandem. Moje zachowanie zdezo- rientowa�o ich zupe�nie, ponadto do w�tpliwo�ci przyczyni� si� r�w- nie� m�j str�j. Byli przekonani, �e jestem fantast�, lub cz�owiekiem niezupe�nie normalnym, je�li nie koniokradem! Gdy ruszyli�my w drog�, zachowywa�em si� jak cz�owiek niezbyt dobrze obeznany z siod�em. To potwierdza�o jeszcze bardziej ich w�tpliwo�ci i zacz�li po cichu wymienia� zdania pod moim adresem, obserwuj�c mnie przy tym bacznie. Gdybym im pokaza� sztucer Henry'ego, nastroje zmieni�y by si� od razu. Bawi�o mniejednak, �e si� z mego powodu niepokoj� i zaczynaj� �a�owa� propozycji wsp�lnej jazdy. Przed wieczorem zatrzymali�my si� na nocleg na skraj u lasu. Nie- bezpiecze�stwo, gro��ce ze strony Komancz�w, wymaga�o wystawie- nia warty. Zwr�ci�em ich uwag�, by ustalili porz�dek czuwania. Od- powiedzieli, �e mog� spa� spokojnie przez ca�� noc, gdy� rozdziel� warty mi�dzy siebie. Wskazywa�o to, �e nieufno�� ich wzgl�dem mnie wzros�a. W innych okoliczno�ciach by�bym im da� dow�d, �e jestem istotnie tym, kim si� mieni�; jednak podczas ostatnich kilku nocy, ze wzgl�du na konieczno�� baczenia na wroga, nie spa�em prawie zupe�- nie, wi�c postanowi�em skorzysta� z n�c�cej propozycji. Spa�em do rana jak kamie�, trzymaj�c w r�kach obydwie strzelby. Gdy�my rano wyruszyli, od Beaver Creek dzieli�y nas cztery godzi- ny jazdy. Przez ca�y czas by�em r�wnie milcz�cy jak wczoraj. Obydwaj bracia nie starali si� o podtrzymywanie rozmowy. Najch�tniej byliby 16 si� mnie pozbyli. Po jakich� dw�ch godzinach, gdy znale�li�my si� na ma�ej, otwartej sawannie, ukaza� si� na horyzoncie jaki� je�dziec, zd��aj�cy w naszym kierunku. Gdy nas ujrza�, skierowa� konia na prawo, aby znikn�� nam z oczu. Obudzi�o to podejrzenie Jima: -- Nie chce si� z nami spotka�. Nie ulega w�tpliwo�ci, �e to bia�y. Z pewno�ci� widzi r�wnie�, �e nie jeste�my Indianami. Dlaczego gardzi nami, m�j stary Timie? -- Poniewa� w tych stronach nie mo�na ufa� nikomu, nawet bia�ym, - odpar� Tim. -- Poka�emy mu, �e nam ufa� mo�na. Mo�e dowiemy si� od niego, sk�d przybywa i czy natrafi� na �lady Komancz�w. Zboczmy w jego stron�! Je�dziec zobaczy�, �e ruszyli�my ku niemu. Gdyby zboczy� jeszcze bardziej, obudzi� by w nas tylko wi�ksze podej rzenie. Poszed� wi�c po rozum do g�owy i ruszy� w nasz� stron�. Po nied�ugiej chwili ujrza�em, �e dosiada �wietnego konia. Stwier- dzi�em r�wnie� ze zdumieniem, �e ko� ma typ uprz�y, zupe�nie nieznany w Ameryce. Siod�o i w�dzid�o przypomina�y kosztowne uprz�e perskie, zwane reszma. Imitacja by�a bardzo skromna i nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e robi� j� cz�owiek nie znaj�cy orygina�u. Mimo to uderzy� mnie sam fakt napotkania w Ameryce perskiej reszmy. Je�dziec, ubrany w str�j strzelc�w Zachodu, by� stuprocentowym Amerykaninem. Przez rami� zwisa�a strzelba, za pasem tkwi� rewol- wer, n�, i ... Nie chcia�em uwierzy� w�asnym oczom, gdym ujrza� d�ugi, perski hand�ar, kt�rego trzon by� wyk�adany srebrem. Sk�d si� ta bro� wzi�a u westmana? Pozdrowi� nas z ponur� min� i zatrzyma� konia. Odpowiedziawszy na uk�on, Jim Snuffle rzek�: -- Czy pan we�mie nam za z�e, je�li zatrzymamy go na chwil�? Komancze wyle�li ze swych nor, trzeba si� wi�c mie� na baczno�ci i zwa�a�, czy w okolicy nie ma nieprzjaci�. Przybywa pan z nad Beaver 17 Creek? -- Istotnie - odpar� zapytany, wyprostowuj�c sw�j d�ugi tu��w i potrz�saj�c szerokimi ramionami. - Je�eli chcecie si� czego� dowie- dzie�, �pieszcie si�, gdy� nie mam czasu. -- B�d� si� streszcza�. Jak� drog� pan jecha� po tamtej stronie Creek? -- Ruszy�em od Antelope Buttes. -- Natrafi� pan na �lady Komancz�w? -- Nie. -- Czy po tamtej stronie dosz�o ju� do starcia? -- Nic o tym nie s�ysza�em. Czy to ju� wszystko? �pieszno mi, panowie! -- Tak. Pana rzeczowe odpowiedzi wyczerpuj� spraw�. Dzi�kuj�, sir i �ycz� szcz�liwej podr�y! Obaj bracia byli zadowoleni z relacji nieznajomego. Nie mog�em tego powiedzie� o sobie. Poza obc� uprz꿹 i hand�arem zaniepokoi� mnie wielki po�piech przybysza. Wydawa�o mi si� rzecz� niepra- wdopodobn�, by sam przyby� z Antelope Buttes. Gdy wi�c chcia� ruszy� w dalsz� drog�, podjecha�em do� i rzek�em: -- Jeszcze chwil�, sir! C� za dziwna uprz�� zdobi tego konia? Nigdy na Zachodzie takiej nie widzia�em. -- To nie pana sprawa - burkn�� brutalnie, usi�uj�c mnie wymin��. Nie ust�powa�em jednak z drogi. Ci�gn��em dalej: -- Racja, nic mi do tego. Ale jestem cz�owiekiem ciekawym i chcia�bym wiedzie�. -- Ust�p pan z drogi! - fukn��. - To uprz�� meksyka�ska! No, a teraz jed� do wszystkich diab��w! Spi�� konia, aby zatoczy� dooko�a mnie �uk. Da�em koniowi ostrogi i zn�w znalaz�em si� obok niego. -- Mylisz si�, sir. Nie jest to uprz�� meksyka�ska, lecz perska. Czy wolno spyta� sk�d pochodzi egzotyczny sztylet, kt�ry tkwi za pasem pana? -- Nie, o to pyta� nie wolno. Jakim prawem ... Nie doko�czy�, gdy� Jim wtr�ci� z niech�ci�: -- Co te� panu strzeli�o do g�owy? Zostaw tego gentlemana w spokoju. Nie dopuszcz� do b�jki bez powodu. Nie zwracaj�c na te s�owa uwagi, rzek�em do nieznajomego: -- Ten sztylet to po prostu perski hand�ar. ��dam wyja�nienia, sk�d pochodzi. Wierzchowiec, kt�rego pan dosiada, jest obc� w�as- no�ci�. -- Jak �miesz mnie pos�dza� o kradzie�? - rykn��. - Chcesz, �ebym ci wpakowa� kulk� w �eb? -- Do tego nie dojdzie - odpar�em z ca�ym spokojem. - Zechciej si� pan przyjrze� swoim butom i ostrogom. Czy harmonizuj� z oriental- nymi strzemionami? Kofi nie jest pana w�asno�ci�. Komu� go ukrad�? -- Odpowiem ci na to kul�, kanalio! Wyrwa� rewolwer �za pasa. Zanim zd��y� wzi�� mnie na cel, wy- mierzy�em w jego skrofi cios tak pot�ny, �e wypu�ci� lejce i zwali� si� z konia. Zeskoczy�em ze swego wierzchowca, aby zrewidowa� jego kieszenie. Widz�c to, Jim Snuffle r�wnie� zsiad� z konia, podbieg� chwytaj�c mnie za rami�, zawo�a�: -- Na Boga, cz�owieku, zachowujesz si� jak zwyczajny zb�j! Je�li nie zostawisz tego podr�nego w spokoju, waln� pana kolb� w �eb. Nie wiem, czy by� got�w wykona� sw�j zamiar. Do��, �e odsun��em go od siebie gwa�townym ruchem i o�wiadczy�em kategorycznie: -- Pi�� moja dzia�a sprawniej, ni� pana kolba, mister Snuffle. Old Shatterand nie jest zb�jem, ale nie jest r�wnie� tak lekkomy�lnym m�okosem, jak pan. Je�li b�dziecie mi przeszkadzali, powal� was na ziemi� tak samo, jak tego k�amc�. -- AIe� ... - powiedzia� zbity z tropu - przecie� on nie wyrz�dzi� panu �adnej krzywdy! -- Dowiod� wam, �e wyrz�dzi� krzywd� innym. Pochyli�em si� powt�rnie i opr�ni�em kieszenie nieznajomego, kt�ry nie odzyska� jeszcze przytomno�ci. Nie znalaz�em w nich nic 19 podejrzanego. Poczciwy Jim zwr�ci� si� wi�c do mnie z wyrzutem: -- Pomyli�e� si� sir, nic w nich nie znajdziesz. Nie godzi si� rzuca� na cz�owieka, jak dzikie zwierz�, je�eli ... -- Prosz�, nie uno� si�, sir! - przerwa�em. - Zawarto�� kieszeni dowodzi jedynie, �e jest westmanem, natomiast nie wynika st�d, �e ko� do niego nale�y. Zobaczymy, co si� mie�ci w kulbace! Wyci�gn��em z niej co�, co trudno znale�� u westmana, a miano- wicie tomik, oprawiony w maroka�sk� sk�r�. Kartki pokryte by�y perskim pismem. By� to tomik poezji "Diwan", napisany przez najwi�kszego liryka perskiego Hafisa. Nie m�g� on by� w�asno�ci� pospolitego w�drowca prerii. Ludzie tego typu nie ucz� si� po persku i nie maj� czasu na zajmowanie si� Hafisem podczas przeprawy przez terytoria wrogich Komancz�w. Wr�ci�em do rewizji kulbaki. Opr�cz fajki perskiej, zwanej hukah, znalaz�em jeszcze kilka innych przedmiot�w, kt�re mnie upewni�y, �e prawowity w�a�ciciel konia pochodzi� ze Wschodu, lub co najmniej przyswoi� sobie orientalne obyczaje. Tutaj, w zachodniej Ameryce? Mo�e to bogaty Jankes, kt�ry przyby� na preri� z Persji, czy w og�le ze Wschodu? Obrabowano go, mo�e zamordowano. Bezwzgl�dnie nale�a�o to zbada~! Tim r�wnie� zsiad� z konia i podobnie jak jego brat, oczekiwa� w napi�ciu, co si� dalej stanie. Gdym wskaza� na hukah, Jim zapyta� zaciekawiony: -- C� to jest? Jakby w�� o szklanej g�owie! Co� w rodzaju apte- karskiego przyrz�du. -- Sk�d�e znowu! To po prostu perska fajka, w kt�rej dym prze- chodzi przez warstw� wody. -- Dym przechodzi przezwod�? Musi to by� szczyt rozkoszy! Awi�c cz�owiek, kt�ry tu le�y, pali w ten spos�b? -- Nie ten, kto� inny, kogo odszukamy. -- C� to za ksi��ka? 20 -- Perskie wiersze. Prawie ca�a zawarto�� kubaki jest perskiego pochodzenia. -- Sk�d pan wie, �e to perska ksi��ka? -- Przeczyta�em kilka wyj�~.k�w. -- Pan rozumie po persku? -- Tak. -- Ta Persja le�y w kraju, kt�ry si� zwie Wschodem? -- Tak. -- Po�r�d pusty i Sahary, w kt�rej pe�no ludzi na wielb��dach? -- Mniej wi�cej tak. -- Do licha! S�ysza�e�, stary Timie? -- Yes - odpar� milcz�cy brat. -- Popatrz na mnie! -- Yes! Zlustrowali si� wzajemnie. Nie mog� twierdzi�, aby twarze ich mia�y przy tym zbyt m�dry wyraz. -- Tim, s�ysza�e�, co niedawno opowiadano w Fernandino o Old Shatterhandzie? -- Oczywi�cie. S�ysza�em na w�asne uszy, a s�uch mam niezgorszy. -- Ile razy by� w Stanach Zjednoczonych? -- Wspomniano o czternastu. -- A poza tym? -- Podobno t�uk� si� po Turkach, Chi�czykach i Murzynach. Opo- wiadano, �e by� na Saharze, gdzie ludzie siedz� na wielb��dach, a s�o�ce tak przy�wieca, �e sk�ra z�azi z cia�a. -- Well. Pomy�l w dodatku, �e pod wp�ywem uderzenia tego mister Germana nasz nieznajomy straci� przytomno��. -- Yes! -- Czyta po persku, a wi�c zna narzecza z okolic Sahary. -- Yes! -- Old Shatterhand zna narzecza wszystkich Chi�czyk�w i muzu�- man�w? 21 -- Tak opowiadano. M�wi�, �e z muzuhnanami porozumiewa si� za pomoc� tysi�ca dialekt�w indiafiskich. -- Well! Pozw�l si� wi�c zapyta� mister German; czy� bywa� w tamtych krajach i czy� si� z tamtymi gentlemanami porozumiewa� w ich j�zyku? -- Nie przecz� temu - odpar�em. -- W takim razie bracia Snuffle okazali si� par� os��w. Wi�c to, co�my wczoraj s�yszeli o zastawiaczu side� Stoke, jest prawd�? -- Od a do zet. -- W takim razie ta stara armata jest zapewne nied�wiedzi�wk�. Mo�e pan zechce �askawie pokaza� tamten sztucer. -- Wiecie, jak wygl�da sztucer Henry'ego? -- Yes. Opisano mi go dok�adnie. Pozna�bym go z miejsca. -- Prosz�, przyjrzyjcie si�; Nie mam nic przeciwko temu. Wyj��em z pokrowca sztucer i poda�em go braciom. Pod wp�ywem zak�opotania wygl�dali przekomicznie. U�wiadomiwszy sobie, jak si� w stosunku do mnie pomylili, nie mieli odwagi spojrze� mi w oczy. -- C� powiesz, Timie; o tej strzelbie? - zapyta� Jim. -- To sztucer Henry'ego. -- Bez w�tpienia. Oto srebrna ok�adzina z napisem. Potrafisz od- czyta�? -- Yes. "Old Shatterhand" - sylabilizowa�. -- Racja! A my�my nie uwierzyli! �b��dzili�my tak dalece, �e�my s�awnego gentlemana pos�dzili ... o koniokradztwo! Pierwszy raz w �yciu tak si� skompromitowa�em. -- Ja r�wnie�. -- Trzeba b��d naprawi�. Ale jak? Hm, hm! ... Nie�atwo mu by�o przyzna� si� do fatalnej pomy�ki. Sta� jeszcze przez chwil� odwrbcony, potem wykr�ci� si� nag�ym ruchem, podszed� do mnie i rzek�: -- Post�pili�my obydwaj jak patentowani idioci. Mam jednak nad- ziej�, �e pan nie b�dzie mia� do nas urazy. Prosz� nas wy�mia� dowoli, 22 ~ecz potem prosz� pu�ci� w niepami�� t� fataln� pomy�k�. -- Wierzycie wi�c, �e jestem Old Shatterhandem? -- Yes - skin�� Tim. Brat za� bardziej wymowny, ci�gn�� dalej: -- Oczywi�cie, �e wierzymy, nawet gotowi�my na to przysi�c. Je�li k~o� o�mieli si� w�tpi� i przeczy�, podziurawimy do kulami na rze- sioto. Zgadza si� pan wsp�lnie z nami podr�owac`? -- Oczywi�cie do chwili, w kt�rej drogi nasze si� nie rozejd�. A teraz zajmijmy si� nieznajomym! Widz�, �e si� rusza. Musimy uwa�a�, aby si� nie ulotni�. Mieli�my pod r�k� kilka rzemieni, wi�c zwi�zali�rny go. Obydwaj bracia starali si� gorliwo�ci� okupi� swoj� pomy�k�. Powoli odzyskiwa� przytomno��. Chcia� si� podnie��. Gdy poczu�, �c jest zwi�zany, przytomno�� wr�ci�a mu ca�kowicie. Przez d�ug� chwil� wodzi� po nas b��dnym wzrokiem. Przypomnia� sobie co zasz�o i pr�bowa� nadludzkimi wysi�kami oswobodzi� si� z wi�z�w. Gdy trud okaza� si� daremny, przem�wi�: -- Zwariowali�cie! Naprz�d walicie w �eb, a potem zwi�zujecie mi r�ce i nogi. C� z�ego wam uczyni�em? Musz� jecha� dalej i ��dam uwolnienia mnie z wi�z�w! -- Wierz�, �e �pieszno panu, - odpar��m. - Po�cig powinien wkr�tce nadci�gn��. -- Chwa�a Bogu, �e wam to wiadomo! - odpar� wbrew oczekiwaniu. -Awi�c uwolnijcie mnie i uciekajcie wraz ze mn�! -- Dlaczeg�? Gdzie� przyczyna? -- Przyczyna jest prosta i jasna. Komaneze. -- Pshaw! Niedawno pan opowiada�, �e� o nich nie s�ysza� nawet. -- Bo si� wami nie interesowa�em. Ale teraz sprawa wygl�da ina- eZej. Je�li mnie nie pu�cicie, zginiecie wraz ze mn�. Pi��dziesi�ciu Komancz�w tu ci�gnie! -- Doskonale! Zawrzemy z nimi znajomo��. Ale przedtem chcia�- bym si� od pana czego� dowiedzie�. 23 -- Odwi��cie mnie, inaczej pary z ust nie puszcz�. -- Ale� wprost przeciwnie: nie uwolnimy pana, dop�ki nie odpo- wiesz na nasze pytania. -- Zw�ok� przyp�acimy �yciem. -- Jestem innego zdania. Radz� odpowiada� na moje pytania i odpowiada� prawd�. Zacz�� mnie obsypywa� obelgami. Przekonawszy si�, �e nic t� drog� nie wsk�ra, zwr�ci� si� do Jima i Tima. Gdy i ci okazali si� nieprzejednani, sykn�� ponuro: -- O c� chodzi? Przysi�gam, �e drogo zap�acicie za ten gwa�t! -- No, zobaczymy. Do kogo nale�y ko� i sztylet? -- G�upie pytanie. Oczywi�cie, �e do mnie! -- A ta ksi��ka? -- Tak�e do mnie. -- C� zawiera? -- W�asne notatki. -- Ale nie w j�zyki angielskim? -- Nie. Stenografowa�em. -- Bezcelowe wybiegi, sir! To perskie pismo i perski tekst. A konia po prostu ukrad�e�. Uprzedzam: je�eli wyznasz prawd�, mo�esz liczy� na nasz� wyrozumia�o��. Je�eli jednak nie zmienisz taktyki, w�a�ciciel konia ukarze ci� wed�ug prawa prerii. Wiesz zapewne, �e koniokra- d�w karze si� �mierci�? -- Ko� by si� u�mia�! Bo jak�e to mo�liwe ukra�� w�asnego konia? Nie grajcie komedii! Przejrza�em was: sami jeste�cie koniokradami; chcecie mi odebra� mojego konia pod pozorem, �em go ukrad�. To zuchwalstwo nie wyprowadzi�o mnie z r�wnowagi. Ale Jim Snuffle oburzy� si� do tego stopnia, �e podszed� do� z zaci�ni�tymi pi�ciami i rzek� gro�nie: -- Kanalio, �otrze! �miesz twierdzi�, �e jeste�my z�odziejami? Po- wt�rz to jeszcze raz, a wygarbuj� ci sk�r� jak ostatniemu psu. Czy wiesz z kim rozmawiasz? 24 -- W ka�dym razie nie z uczciwymi lud�mi. Uczciwi pu�ciliby mnie wolno. -- W�a�nie dlatego, �e�my ludzie uczciwi, nie odzyskasz wolno�ci. Dowiesz si�, �e zowi� nas Snuffle. -- Ach, wi�c to wy? W takim razie dziwi� si� jeszcze bardziej, �e mnie tak traktujecie. Oskar�acie mnie bez cienia powod�w. Nie zapytali�cie nawet, jak si� nazywam. -- I tak nie powiesz prawdy. -- Jestem gentlemanem, nie mam powodu ukrywa� swego nazwi- ska. Odwi��cie mnie. Ze stenogram�w, zawartych w tym notesie, b�dziecie si� mogli przekona�, �e jestem prawowitym w�a�cicielem konia i tych wszystkich rzeczy. -- Gdyby�my byli sami, mo�e uda�o by ci si� wymiga�. Uwierzyliby- �my ci na s�owo, �e ksi��ka z perskimi wierszami jest notatnikiem, zawieraj�cym stenogramy. Na szcz�cie jednak ten gentleman rozu- mie i czyta po persku. -- K�amstwo! To indywiduum ubrane w niebieskie p��tno nie mo�e zna� perskiego j�zyka! -- Indywiduum ubrane w niebieskie p��tno? �otrze, b�d� grzecz- niejszy! Gdy ci wymieni� jego nazwisko, zdechniesz z przera�enia. -- No, jestem ciekaw. Sam zapewne nie �mie go wym�wi�. -- Co? Old Shatterhand wstydzi�bG si� swego nazwiska? -- To indywiduum Old Shatterhandem? Ha, ha, ha! Za�mia� si� na ca�e gard�o. Oburzy�o to Jima tak dalec;e, �e podni�s� nog�, by go kopn��. Odsun��em go jednak i rzek�em: -- Szkoda psu� sobie krwi dla tego cz�owieka! Wkr�tce dowie si�, kim jestem. Od tej chwili nie zaszczycimy go ju� ani jednym s�owem. Gdyby zezna� prawd�, obeszliby�my si� z nim �agodnie. Obecnie zeznanie jest ju� niepotrzebne. -- �wi�ta racja, sir! Nie wierzy�, �e jeste� Old Shatterhandem! Ju� to, �e� go uderzeniem pi�ci zwali� z konia, powinno mu pos�u�y� za dow�d wystarczaj�cy. Sp�jrz, �otrze, to nied�wiedzi�wka, a to sztucer 25 Henry'ego. Kto wobec takich argument�w ma jeszcze w�tpliwo�ci, ten jest niespe�na rozumu! Nieznajomy rzuci� okiem na obydwie strzelby, potem spojrza� na mnie. Zacz�o mu �wita� w g�owie, �e nierozs�dnie przeczy� i k�ama�. Ja za� oboj�tnie rzek�em do braci: -- Przywi��emy go do konia i wr�cimy po jego �ladach. Wkr�tce oka�e si�, w jaki spos�b zdoby� przedmioty. Mam r�wnie� nadziej�, �e nied�ugo b�dzie �wiadkiem mej rozmowy z w�a�cicielem konia. Oczywi�cie, prowadzi� j� b�dziemy w j�zyku perskim. Je�cowi krew uderzy�a do g�owy. By�o to dowodem, �e istotnie sprawa dotyczy Persa, lub osoby, kt�rej nieobca jest Persja. W�o�yli�my znalezione przedmioty do kulbaki i podni�s�szy je�ca, przywi�zali�my go mocno do konia. Bro� odebran� trzymali Snuffle, z wyj�tkiem hand�ara, kt�ry schowa�em za pas. Dosiedli�my koni i ruszyli�my ku Beaver Creek. Jecha�em na przodzie, za mn� Jim i Tim, mi�dzy nimi nieznajomy. Mia�em plan dosy� ryzykowny i niebezpieczny. S�owa nieznajome- go o Komanczach nie by�y chyba wyssane z palca. Mog�y zawiera� odrobin� prawdy. Dlatego, skoro tylko wjechali�my w las, wyprzedzi- �em towarzyszy podr�y, aby ich ewentualnie ostrzec przed niebez- piecze�stwem. Musia�em zdwoi� uwag�. Trzeba by�o nat�a� wzrok, aby nie straci� z oczu �lad�w. Fonadto musia�em si� strzec, aby nieprzyjaciel nie zjawi� si� niespodzianie. Z tych wzgl�d�w nie mo- gli�my jecha� zbyt szybko, jakkolwiek nale�a�o si� �pieszy�, gdy� ka�da zw�oka mog�a zaszkodzi� okradzionemu w�a�cicielowi konia, o ile oczywi�cie, znajdowa� si� w niebezpiecze�stwie. Na szcz�cie, nie przytrafi�o si� nic z�ego. Dotarlifimy nad Beaver Creek przed up�ywem dw�ch godzin. Rzeka nie by�a tu g��boka. Dojrzeli�my �lady na przeciwleg�ym brzegu, ale gdzie by�y �lady, prowadz�ce ku rzece z tej strony? -- Do wszystkich diab��w! C� teraz poczniemy? - spyta� Jim. - Ta bestia musi nam powiedzie�, w jaki spos�b przeprawi� si� pr�ez rzek�. 26 Zmusimy go do tego! Spojrzawszy na je�ca przelotnie, wyczyta�em w jego oczach b�ysk zadowolenia. My�l, �e bezpowrotnie stracili�my �lady, doda�a mu otuchy. Przedwcze�nie si� jednak radowa�. Odnalezienie ich nie przedstawia�o �adnej trudno�ci. Chodzi�o o ustalenie w kt�rym pun- kcie przeprawi� si� przez rzek�. Zsiad�em z konia i wszed�em do wody wolno, ostro�nie, by jej nie m�ci�. By�a czysta, si�ga�a najwy�ej metra, mog�em wi�c dojrze� dno. Gdym wyt�y� wzrok w kierunku przeciw- leg�ego brzegu, zobaczy�em na dnie wyra�ne �lady kopyt. Wynika�o st�d, �e dla zmylenia tropu spory szmat drogi przeby� wod�. Skin��em na braci, aby mi podali konia. Twarz je�ca zas�pi�a si� . Znowu straci� nadziej�. Spowa�nia� i spochmurnia� i mo�na by�o pozna�, �e rozgrywa si� w nim jaka� walka. �lady prowadzi�y wzd�u� rzeki, potem skr�ci�y nagle p�d k�tem prostym na prawo i wbieg�y w g�sty las. Poprzez drzewa dosz�y do strumienia i tu, nad jego brzegiem, nagle si� urywa�y. Po drugiej stronie strumienia trawa by�a mocno wdeptana w ziemi�. Zsiad�em z konia i zacz��em bada� dno. Po chwili ujrza�em �lady kopyt. -- Mam wra�enie, �e na tamtym brzegu popasali jacy� je�d�cy, - rzek� Jim do brata. -- Yes! - brzmia�a odpowied�. -- Kt� to m�g� by�? S�dzi pan, �e b�dzie mo�na to ustali� mister Shatterhand? -- Mam nadziej�. Ustalenie, kto tu by� przed dwiema godzinami, jest dla nas rzecz� bardzo wa�n� - odpar�em. -- Przed dwiema godzinami? Nie gniewaj si� sir, ale s�dz�, �e wi�cej czasu up�yn�o! Niech pan spojrzy na traw�. Jest bardzo zgnieciona. Przypuszczam, �e obozowali tu przez ca�� noc. -- Jestem tego sam�go zdania. -- Doskonale! W takich razach jednak trawa niepr�dko si� podno- si. Dlatego s�dz�, �e miejsce to opuszczone zosta�o wcze�niej, ni� przed dwiema godzinami. 27 -- Racja. Mam jednak wra�enie, �e pan nie wszystko wzi�� pod uwag�. Po ludziach, kt�rzy tu obozowali od wczorajszego wieczora, przybyli inni, i ci w�a�nie ruszyli st�d przed dwiema godzinami. -- Inni? Wi�c pan przypuszcza, �e obozowa�y tutaj dwie oddzielne grupy? -- Bez w�tpienia. -- W takim razie mo�e pan b�dzie �askaw pom�c nieco mym s�abym oczom? -- Ch�tnie. Ale teraz musz� przej�� na przeciwleg�y brzeg strumie- nia wy zostaniecie tutaj, gdy� nie chcia�bym, by�cie zatarli �lady. Przeskoczy�em przez w�ski strumie�. Zbadawszy opuszczony ob�z, poleci�em braciom, aby przybyli do mnie wraz z je�cem i moim wierzchowcem. -- Czy mog� wraz ze stary Timem zbada� r�wnie� te �lady? - zapyta� Jim. - Jestem bardzo ciekaw czy potrafimy tak czyta� ze �lad�w, jak pan. By�aby to rozkosz prawdziwa! -- Nie mam nic przeciwko temu - odpar�em. - Sprawa nie nastr�czy trudno�ci dwom tak wybitnym jednostkom, jak bracia Snuffle. Zsiedli z koni i zacz�li przygl�da� si� �ladom. Z prowadzonej p�g�osem rozmowy wynios�em wra�enie, �e doszli do zgodnej kon- kluzji. Po chwili Jim rzek�: -- Stoimy przed zagadk�, kt�r� nie�atwo rozwi�za�. Je�li Old Shat- terhand twierdzi, �e obozowa�y tu dwie r�ne grupy, nie myli si� z pewno�ci�. C� to za druga grupa? -- Ruszy�a za pierwsz�. -- Ale gdzie� s� jej �lady? Nie wida� ich. -- Przecie� ci�gn� si� przed waszym nosem. Sk�d przybyli ci ludzie, kt�rzy tu obozowali i dok�d ruszyli? -- Przybyli z po�udnia; ruszyli na zach�d. �lady s� wyra�ne, innych nie ma. -- To w�a�nie pomy�ka. -- Pomy�ka? 28 -- Przyjrzyjcie si� k�towi, jaki tworz�. To przecie� nieprawdopo- dobne, aby westmani tak nak�adali drogi. Ruszyli st�d na zach�d, nale�y wi�c przypuszcza�, �e przybyli od wschodu. -- Well Czy� nie dostrzega pan swym bystrym spojrzeniem, �e przybywaj� od po�udnia? -- Przecie� to nie ich �lady! -- Ach! A wi�c to �lady tamtych? -- Tak. Sp�jrzcie na wsch�d. Nic nie widzicie? Skierowawszywzrok we wskazanym przeze mnie kierunku, odpar�: -- Mam, mam! Na trawie ci�gnie si� ledwie widoczna smuga. To z pewno�ci� wczorajszy �lad tych, co tu nocowali. Od chwili Od chwili ich przybycia up�yn�o tyle czasu, �e trawa zd��y�a si� wyprostowa�. -- Tak, teraz jeste�my na dobrej drodze, mister Jim. -- A wi�c nie ulega w�tpliwo�ci, �e ludzie, o kt�rych nam chodzi, przybyli od wschodu i ruszyli dzi� na zach�d. A �lady, id�ce od po�udnia? -- Wycisn�� silny oddzia� je�d�c�w, kt�ry przyby� z po�udnia i mia� zamiar kontynuowa� podr� na p�noc. Odkrywszy jednak ten ob�z, zboczy� na lewo, za pierwszym oddzia�em. -- Tak, ma pan zupe�n� racj�, sir. Prawda, stary Timie? -- Yes! -- Z kog� wi�c sk�ada� si� pierwszy oddzia�, a z kogo drugi? - rzuci�em dla wypr�bowania jego sprytu i orientacji. -- Pierwszy sk�ada� si� z bia�ych, drugi z Indian. -- Na jakiej podstawie to twierdzicie? -- Mam ku ternu dwie przyczyny. Przede wszystkim, drugi oddzia� sk�ada� si� najmniej z sze��dziesi�ciu je�d�c�w. Trudno przypu�ci�, aby w tych okolicach stowarzyszy�o si� tylu bia�ych, wypada wi�c przyj��, �e byli to Indianie. Po drugie za�, konie nie by�y podkute, co mo�na zauwa�y� przy bli�szym badaniu �lad�w. Jedynie Indianie mog� mie� tak wielk� ilo�� niepodkutych koni. -- Racja, ale dlaczego pierwszy oddzia� ma si� sk�ada~ z bia�ych? 29 -- Poniewa� �iady wskazuj� wyra�nie na podkowy ko�skie. Do oddzia�u tego nale�a� zreszt� i nasz jeniec, kt�ry przecie� jest bia�y. -- Racja mister Jim. Ale on temu zaprzeczy. -- W takim razie musieliby�my przyj��, �e nale�y do czerwonosk�- rych, kt�rzy �ywi� wobec tych bia�ych wrogie zamiary. Je�eli tak jest, trzeba si� z nim porozumie� za pomoc� no�a. Jim Snuffle nie jest greenhornem, ale odczuwa prawdziw� rozkosz, gdy go wypytuje Old Shatterhand. By�em przekonany, �e nasz jeniec nale�y do bia�ych i �e z jakiego� okre�lonego powodu, w jakim� zbrodniczym celu, rozsta� si� z nimi. By�o mi jednak na r�k�, �e Jim pos�dzi� go o porozumienie z India- nami. S�owa, wypowiedziane przez Jima, poskutkowa�y od razu. Niezna- jomy odpar�: -- Mylisz si�, mister Jim. Chcia�em uj�� przed czerwonosk�rymi. -- Mo�e kto inny w to uwierzy, nas nie ok�amiesz. -- Ale� nie ok�amuj�! Po prostu, rozmy�li�em si� i doszed�em do przekonania, �e lepiej b�dzie wyzna� ca�� prawd�. -- Post�pi�by� pan rozs�dnie - rzek�em. - I tak wkr�tce dogonimy czerwonosk�rych i pom�wimy z bia�ymi, w�r�d kt�rych jest r�wnie� ten, kt�rego� okrad�. Skonfrontuj� pana z nim. -- Bynajmniej nie mia�em na celu kradzie�y. -- Oho! Czy ten ko� nie jest jego w�asno�ci�? -- Owszem, nale�y do niego. -- A rzeczy w kulbace? -- R�wnie�. -- Zechce pan twierdzi�, �e� to wszystko otrzyma� w darze? -- Nie. Mo�liwe s� te� inne ewentualno�ci. -- Ciekaw jestem, jakie. Po�yczy� pan konia? -- Tak jest. Po�yczy�em? -- Wykr�t! -- Nie, to prawda. B�d� zupe�nie szczery. Wiem, �e chcecie �ciga� 30 czeiwonych. S�uchajcie wi�c! -- Tylko bez blagi. Nazwisko? -- Nazywam si� Perkins. Pewien bia�y wynaj�� mnie wraz z dwoma westmanami, by�my go przeprowadzili przez g�ry. On w�a�nie jest w�a�cicielem konia. -- Kt� to taki? Czym si� trudni? -- Tego dok�adnie nie wiem. Jest ma�om�wny. Kaza� si� nazywa� mister D�afar. -- D�afar? Ach! M�wi po angielsku? -- Od biedy mo�na go zrozumie�. -- Podr�uje sam? -- Nie, z dwoma lokajami, kt�rych zaanga�owa� w Londynie. -- Nie wie pan, sk�d pochodzi? -- Nie. M�wi�em ju�, �e jest ma�om�wny. Trudno wi�c by�o pyta� o cokolwiek. -- Z pewno�ci� bogaty? -- Tak przypuszczam. Ma dwa juczne konie; p�aci� dobrze. Zdaje si�, �e nie jest chrze�cijaninem. -- Z czego to pan wnosi? -- Z tego, �e pi��, sze�� razy dziennie modli� si� w dziwny spos�b w niezrozumia�ym j�zyku. -- Czy pos�uguje si� podczas modlitwy dywanem? -- Ma koc, na kt�rym staje, kl�ka i k�ania si� krzy�uje przy tym r�c:e na piersiach, lub sk�ada je razem. -- Jak jest ubrany? -- Tak samo, jak my. 'Tylko nosi czapk� ze sk�ry jagni�cia. W�osy ma ciemne i bardzo g�st�, d�ug� brod�. -- Ile mniej wi�cej ma lat? -- Oko�o trzydziestu. -- Pochodzi ze Wschodu, jest prawdopodobnie Persem. Nic wi�c dziwnego, �e trudno wyt�umaczy� sobie, w jaki spos�b taki cz�owiek m�g� si� dosta� do Ameryki i to na Dziki Zach�d! Dok�d pod��a? 31 -- Do San Francisco. Mamy go odprowadzi� do Santa Fe. Tam zamierza wzi�� innych przewodnik�w. Wierzy mi pan teraz, mister Shatterhand? -- Mam wra�enie, �e obecne pana informacje nie mijaj� si� z prawd�. Powiedz pan szczerze, dlaczego� od niego zbieg�? Trudno mu by�o wyzna� prawd�. Widz�c jednak, �e k�amstwem daleko nie zajedzie, odpar�: -- Mo�e mi pan wierzy�, �e nie by�a to ucieczka planowa. Zdecydo- wa�em si� na ni� pod wp�ywem nag�ego ukazania si� czerwonosk�- rych. Podeszli tak blisko, �em straci� g�ow�. My�l o ukryciu si� w bezpiecznym miejscu opanowa�a mnie niepodzielnie. -- Przecie� opu�cili�cie ju� ob�z! -- Tak, ale mia�em wr�ci�. Zupe�nie s�usznie pan przypuszcza�, �e�my na to miejsce przybyli wczoraj od wschodu. Przenocowawszy tu, ruszyli�my rano w dalsz� drog�. Po jakiej� godzinie D�afar zauwa- �y� brak sztyletu, zwanego hand�arem, kt�ry�cie mi zabrali. Nie ule- ga�o kwestii, �e zostawi� go tutaj. Chcia� sam wr�ci� po ulubion� brofi. Nie zna jednak Zachodu i m�g�by zab��dzi�, zaproponowali�ny wi�c, �e jeden z nas pojedzie po hand�ar. Zgodzi� si� i wys�a� mnie. -- Na swoim koniu? -- Tak, poniewa� wierzchowiec jego by� najbardziej r�czy. Po�yczy� mi go, bym jak najpr�dzej powr�ci�. -- Gdyby�my si� nie spotkali, czeka�by na ten powr�t wieki ca�e. Dalej! Przyby� pan tutaj? Znalaz� pan sztylet? -- Tak. Le�a� pod krzakiem, otoczony g�stymi ga��ziami. Zsiad�em z konia, schyli�em si� by go podnie��. Gdym si� wyprostowa�, ujrza�em ku memu przera�eniu oddzia� sze��dziesi�ciu do siedemdziesi�ciu Komancz�w, ci�gn�c,y od po�udnia. Na twarzach mieli barwy wojen- ne, wi�c poj��em, �e skoro mnie odkryj�, nie unikn� �mierci. Krzaki stanowi�y moj� jedyn� os�on�. Nie mog�em ich opu�ci�. Po jakim� czasie przeci�gn��em konia z przeciwnego brzegu, zdaj�c sobie spra- w�, �e Komancze nie�atwo odszukaj� �lady na dnie rzeki. 32 -- A potem, zamiast ruszy� na zach�d i ostrzec towarzyszy, pu�ci� si� pan na p�lnoc? -- Tak. Przyznaj� si� do tego,b��du. Ale usprawiedliwi� mnie mo�e paniczny strach przed czerwonymi. -- Nie uwa�am tego za dostateczny pow�d. Westman, kt�rego przera�a widok pary Indian, przestaje by� westmanem. -- Paru? Powiedzia�em przecie�, �e by�o ich sze��dziesi�ciu do siedemdziesi�ciu! -- To znaczy paru! By� pan przewodnikiem nieznajomego, odpo- wiedzialnym za jego �ycie, wi�c obowi�zkiem pana by�o ostrzec go niezw�ocznie. -- Nie mog�em. Dostrzegliby mnie Komancze. -- Nonsens! Las by� przecie� dostateczn� os�on�. Mog�e� po pew- �ym czasie zawr�ci� ku �ladom swoim i swych towarzyszy. -- Tak, racja, - potwierdzi� Jim Snuffle. - Mo�e w mi�dzyczasie napadni�to na tych biedak�w i sprz�tni�to ich z powierzchni ziemi. Nie s�dzisz, stary Timie? -- Yes - skin�� brat. Perkins patrzy� przed siebie z zak�opotan� min�. Czuj�c, �e mamy racj�, pr�bowa� si� usprawiedliwi�: -- Tak �le nie jest. Mam nadziej�, �e moi towarzysze na czas zobaczyli czerwonych i ukryli si� przed nimi. -- Zupe�nie bezpodstawne przypuszczenie - odrzek�em. - Nawet w tym wypadku Komancze na widok ich �lad�w bez trudno�ci odnale�liby miejsce, w kt�ry si� ukryli. Zw�aszcza, �e wszystko dzia�o si� podczas bia�ego dnia. Post�pi� pan niegodnie. Czy� nie wiesz, �e przewodnik �ycie stawia na kart� w obronie tych, kt�rzy powierzyli si� jego pieczy? Chcia�e� si� usprawiedliwi�, a osi�gn��e� skutekwr�cz przeciwny. Koniokrad jest z�odziejem, ale zas�uguje na pewnego rodzaju podziw dla swej odwagi. Natomiast przewodnik, tak tch�rz- liwy jak pan, godzien jest pogardy. Ruszymy w �lad za czerwonymi. B�dziecie mi towarzyszy�, mister Jim? 2 - Lew krwawej zemsty 33 -- Pan jeszcze pyta? Bracia Snuftle s� zawsze gotowi do wyratowa- nia bli�nich z opresji. Nie s�dzisz, stary Timie? --Yes - skin�� drugi. - Musimy si� podkra�� do nich jak najpr�dziej, inaczej zgin�. -- Oczywi�cie. Pi�ciu bia�ych, z kt�rych trzech nie jest westmanami, przeciw siedemdziesi�ciu czerwonosk�rym, kt�rzy ruszyli na zbrojn� wypraw�! Prosz� mi jednak powiedzie�, mister Shatterhand, ezy zda- niem pana Perki�s, tym razem m�wi� prawd�? -- S�dz�, �e tak. Nie przypuszczarn, aby zbija� jedno k�amstwo drugim, przyp�aci�by to �yciem. Wed�ug jego s��w, grupa bia�ych sk�ada�a si� z pewnego nieznajomego, z jego s�u��cych i dw�ch wes- tman�w. Ciekaw jestem bard�o, co to za westmani? -- Dzielni, bardzo dzielni ludzie, - zapewni� Perkins. --Je�li tacy dzielni, jak pan, niech B�g ulituje si� nad nieznajomym. A wi�c naprz�d! Stracili�my dzi� wiele czasu! Dosiedli�my koni i ruszyli na zach�d, wzd�u� �lad�w ci�gn�cych si� w kierunku g�rnego biegu rzeki. Mia�em wra�eni�, �e ostatnie zezna- nia Perkinsa by�y prawdziwe. Upewni� si� o tym by�o trudno, gdy� �lady bia�ych zosta�y na miejscu popasu zatarte przez Indian. Spodzie- wa�em si�, �e pod drodze natrafimy na bardziej wyra�ne odciski. Nadzieja zi�ci�a si�, gdy�my dotarli do miejsca, w kt�rym czerwoni si� zatrzymali. Jim Snuffle osadzi� wierzchowc;a i rze