1185
Szczegóły |
Tytuł |
1185 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1185 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1185 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1185 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
u~~ot r~ ~Y
Ksi��ka, kt�r� dostajecie Pa�stwo do r�ki
rozpoczyna cykl powie�ci Karola Maya pod
wsp�lnym tytu�em "W kraju Srebrnego Lwa". Jak to
cz�sto bywa u tego autora akcja przenosi si� z
kontynetu na kontynet, z kraju do kraju.
W przypadku "Lwa krwawej zemsty" akcja
rozpoczyna si� w�r�d Indian i westman�w, aby
zako�czy� si� opisami przyg�d naszych
bohater�w w Mezopotamii.
Ka�da z ksi��ek stanowi samodzieln� ca�o��,
po��czon� osobami g��wnych bohater�w.
Kolejne powie�ci cyklu b�d� ukazywa� si�
nak�adem naszego wydawnictwa, nast�pna z
nich to "W lochach Babilonu".
�yczymy przyjemnej lektury.
OF~CYNA
6~
~RRaKO~V~
Karol May
"Lew krwawej zemsty"Bracia Snui~le
Wi�kszo�� moich czytelnik�w zna Winnetou, wodza Apacz�w,
najszlachetniejszego spo�r�d Indian, najlepszego i najwierniejszego
mego przyjaciela. Wiadomo im zapewne, jak� zgin�� �mierci�. W
g��bokim kraterze g�ry Hancock, podczas walki z Siuksami z plemie-
nia Ogellallaj�w, kula przeszy�a mu pier�. Wyzion�� ducha na moich
r�kach. Zanie�li�my jego zw�oki w g�ry Gros Ventre i pogrzebali�my
je w dolinie rzeki Metsur. Przypad� mi smutny obowi�zek wyprawy na
po�udnie celem zawiadomienia Apacz�w, �e najwy�szy ich i najs�aw-
niejszy wojownik nie �yje.
Jazd� t� dzi� jeszcze ze smutkiem wspominam. �mier� Winnetou
poruszy�a mnie do g��bi. Sta�em si� innym cz�owiekiem. Znik�a gdzie�
beztroska i wiara we w�asne si�y. Nie mog�em si� zdoby� na najl�ejszy
u�miech. Opu�ci�a mnie rado�� �ycia. Szuka�em samotno�ci, unika-
�em ludzi. A gdy podczas samotnej, dalekiej wyprawy trzeba by�o
zamieni� kilka s��w w jakim� forcie lub osadzie, stara�em si�, aby
rozmowa trwa�a jak najkr�cej. Ludzie, z kt�rymi si� od czasu do czasu
styka�em, nie traktowali mnie jak r�wnego sobie. Nie zwracali na
mnie uwagi, nie dostrzegali mnie prawie, a gdy si� z nimi rozstawa�em
nie zawsze m�wili: do widzenia. Przyczyn� by� m�j wygl�d zewn�trzny.
5
Ruszy�em z Winnetou w g�ry Hancock, aby oswobodzi� kilku
znanych nam osobi�cie osadnik�w, kt�rych Siuksowie wzi�li do nie-
woli. Cel wyprawy zosta� osi�gni�ty, ale przyp�acili�my j� �mierci�
Winnetou. Po pogrzebaniu zw�ok, cz�� bia�ych postanowi�a zosta� w
dolinie rzeki Metsur i utworzy� tam koloni�. Pomaga�em im w tym i
dlatego nie od razu ruszy�em do Apacz�w.
M�j str�j my�liwski by� do tego stopnia zniszczony, �e musia�em
postara� si� o inny. Na Dzikim Zachodzie nie ma sklep�w z ubraniem,
trzeba wi�c by�o zadowoli� si� propozycj� pewnego osadnika, kt�ry
ofiarowa� mi str�j w�asnego wyrobu. By� to ubi�r z niebieskiego
p��tna: cz�owiek �w wykona� go na warsztacie tkackim, przykroi� i
przyfastrygowa�. Oczywi�cie, o linii kroju nie mog�o by� mowy. Spod-
nie przypomina�y podw�jn� rur�, Kamizelka - worek bez r�kaw�w,
marynarka - w�r z r�kawami. Ubranie by�o uszyte na cz�owieka o
zupe�nie innej figurze, ni� moja. Nietrudno wi�c sobie wyobrazi�, jak
w nim wygl�da�em; nie by�em ani odrobin� podobny do westmana. Na
dobitek milcza�em jak zakl�ty i z niech�ci� patrzy�em na ludzi. W tej
sytuacji pojawienie si� Old Shatterhanda nie wywo�a�o zwyk�ego
efektu.
Droga prowadzi�a przez szerok�, p�ask� preri�, na kt�rej ros�y k�py
drzew i krzew�w. Trzeba by�o zaostrzy� czujno��, gdy� te drzewe i
krzewy zas�ania�y widok. W ka�dej chwili nale�a�o si� spodziewa�
spotkania z nieprzyjacielem, chodzi�y bowiem pog�oski, �e w�r�d
Komancz�w, kt�rych terytorium si�ga�o a� do prerii, wybuch�y po-
wa�ne niepokoje.
Oko�o po�udnia dotar�em do strumienia, kt�rego �wie�a, czysta
woda musia�a zwabi� ka�dego w�drowca. Wybrawszy miejsce, z kt�-
rego roztacza� si� daleki widok, zsiad�em z konia, napi�em si� kryni-
cznej wody i wyci�gn��em si� pod cienistym drzewem.
Po jakim� kwadransie ujrza�em dw�ch je�d�c�w. Stwierdziwszy, �e
to biali, nie ruszy�em si� z miejsca. Zbli�ali sie po tej samej linii, po
kt�rej przyby�em; jechali po moich �ladach. Widzia�em, �e im si�
6
bacznie przypatruj�. Siedzieli na mu�ach i byli jednakowo ubrani. Gdy
si� zbli�ali, zauwa�y�em, �e podobie�stwo rozc:�ga si� r�wnie� na
postacie i rysy twarzy. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e to bracia, je�li nie
wr�cz bli�ni�ta.
Byli bardzo wysokiego wzrostu, a przy tym straszliwie wychudzeni.
Mimo woli nasuwa�o si� przypuszczenie, i� od d�u�szego czasu g�odu-
j�. Za to cer� mieli zdrow�. Siedzieli mocno na swoich mu�ach. Z
bliska zauwa�y�em, �e jeden r�ni si� od drugiego nieznaczn� blizn�,
przecinaj�c� lewy policzek. Nie mo�na powiedzie�, by byli pi�kno-
�ciami, gdy� najbardziej wystaj�c� cz�~ twarzy mieli niezwykle roz-
wini�t�. Byli to posiadacze nieprawdopodobnych nos�w! Mo�na si�
�mia�o za�o�yE, �e takich nos�w nie ma w ca�ych Stanach: Aby opisa�
wielko��, kszta�t i kolor, trzeba je widzie~. Mimo tych tr�b jerycho�-
skich nie byli brzydalami. Przeciwnie, wyraziste, wygolone twarze
wzbudza�y sympati�. K�ty ust u�miecha�y si� radosnym, beztroskim
u�miechem; jasne oczy patrzy�y w �wiat przenikliwie. Ubrani byli w
wygodne ciemnoszare ,we�niane bluzy i spodnie. Nogi tkwi�y w moc-
nych sznurowanych kamaszach, na g�owach mieli kapelusze o szero-
kich kresach, z ramion zwisa�y szerokie koce, podobne do nieprzema-
kalnych p�aszczy. Za sk�rzanymi pasami tkwi�y no�e i rewolwery.
Ponadto, obaj je�d�cy, uzbrojeni byli w d�ugie, dalekono�ne strzelby.
Dot�d nie spotka�em tej pary, ale s�ysza�em o nich nieraz. Wiedzia-
�em, kogo mam przed sob�. Pomy�ka by�a wykluczona. Nikt nie
widzia� tych nieod��cznych towarzyszy oddzielnie, i nikt nie zna� ich
nazwisk. Ze wzgl�du na pot�ne nosy, nazywano ich po prostu bracia
Snuffle. Ten z blizn� zwa� si� Jim Snuffle, a drugi - Tim SnuffleX. Jak
wida� nawet imiona mieli podobne. Ale nie koniec na tym. Mu�y ich
r�wnie� wabi�y si� prawie identycznie: Jim nazywa� swojego Polly,
Tim na swojego wo�a� Molly. Mimo, �e w ostatnich czasach unika�em
towarzystwa, spotkanie tej pary nie sprawi�o mi przykro�ci. Byli to
ludzie z gruntu uczciwi i tak sympatyczni, �e perspektywa odbycia w
ich towarzystwie szmatu drogi przedstawia�a si� wcale przyjemnie.
Nie zauwa�yli mego konia, ukrytego za krzakami, ani mnie, gdy�
le�a�em w g�stej, wysokiej trawie. Zbli�ali si� coraz bardziej, wpatrze-
ni w moje �lady. Odleg�o��, dziel�ca nas, nie przekracza�a dwudziestu
krok�w. Wreszcie zauwa�yli, �e �lady, za kt�rymi jad�, urywaj� si�
nagle. Zdumieni, zatrzymali swe mu�y. Ten z blizn� zawo�a�:
-- Do licha! �lady si� sko�czy�y! Widzisz, stary Jimie?
-- Yes! - skin�� drugi. - Ale gdzie jest ta kanalia?
-- Ulotni� si� jak kamfora!
-- Kto� musia� go sprz�tn��, m�j stary Jimie. Nie widz� �lad�w.
-- To fa�sz, oto �lady kopyt, prowadz� w kierunku krzak�w. �otr z
pewno�ci� si� tam schowa�.
-- Nie. Zwr�� sw�j b�ogos�awiony wzrok w tym kierunku, a zoba-
czysz, �e zsiad� z konia i poszed� ku wodzie, gdzie ...
Urwa�. Wodz�c wzrokiem za �ladami, wreszcie mnie ujrza�.
-- Do stu tysi�cy diab��w! - zawo�al po chwili. - Le�y w trawie i nie
rusza si�. Czy� s�dzi, �e na Dzikim Zachodzie nie znaj� prochu i no�a?
Wypoczywa sobie, jak u siebie w domu na kanapie; zapomnia�, �e na
tym brzegu Missisipi Komancze podkradaj� si� po �up, jak wilki.
Chod�, obudzimy go.
Skierowali mu�y w moj� stron�. Patrzy�em na nich szeroko otwar-
tymi oczami, nie mogli wi�c mie� �adny~h w�tpliwo�ci, �e nie �pi�.
Ten z blizn� rzek�:
-- Good day! Ale z pana nieostro�ny cz�owiek. �lady wida� na trzy
mile! Rozk�ada si� pan na trawie czerwonosk�rym na cel. Z pewno-
�cia nie jeste� westmanem!
Mia� wybitnie nosowy g�os, kt�remu te� zawdzi�cza� przezwisko
Snuffle. Obrzuci� mnie badawczym, ale �yczliwym spojrzeniem, kt�re
wytrzyma�em z ca�ym spokojem, i ci�gn�� dalej:
-- No i c�, nie odpowie pan?
-- Owszem, nie chcia�em jednak przeczy�, - odpar�em.
-- Przeczy�? Ciekaw jestem, do czego mia�oby si� to odnosi�?
-- S�dzicie naprawd�, �e czerwoni nakryliby mnie tak �atwo?
8
-- Oczywi�cie!
-- Oho! Gdybym pierwszego z nich zobaczy�, wpakowa�bym mu
kul� w �eb, zanimby si� zd��y� zorientowa�, w jakim miejscu le��.
Przecie� sami ujrzeli�cie mnie dopiero wtedy, gdy dzieli�o nas zaled-
nie par� krok�w. Mog�em wi�c was sprz�tn�� o wiele �atwiej, ni� si�
wam to obecnie zdaje.
Spojrzal zdziwiony na swego brata i rzek� do�:
-- Ten cz�owiek ma racj�, prawda, Tim? M�wi, jak z ksi��ki, cho�
nie wygl�da na szpaka. M�g� nas istotnie sprz�tn��, oczywi�cie gdy-
by�my byli wrogami i gdyby ... gdyby by� westmanem.
-- Yes, ale nie jest westmanem - odrzek� Tim stanowczo, patrz�c na
mnie z przyjaznym politowaniem. - Musi to by� zab��kany osadnik.
-- Tak, to widaE. Trzeba si� nim zaj�� i skierowa� na odpowiedni�
drog�. Zab��ka� si� na Dzikim Zachodzie. Perspektywa niewoli u
Komancz�w nie nale�y do przyjemno�ci. Spocznijmy na chwil�.
Zeskoczy� z mu�a, usiad� obok mnie i gdy brat poszed� za jego
przyk�adem zapyta� protekcjonalnym tonem:
-- S�dz�, �e nie b�dziemy panu przeszkadza�, he?
-- Preria stoi dla ka�dego otworem, sir.
-- Oho, to brzmi tak, jakby nasza rada i pomoc by�a oboj�tna.
-- Bardzo jestem wdzi�czny, ale nie potrzeba mi ani rady, ani
pomocy.
-- Nie? - zapyta�, �ci�gaj�c brwi i obrzucaj�c mnie badawczym
spojrzeniem. - A wi�c nie zboczy� pan z drogi?
-- Nie.
-- Hm! Dziwne! Stawiam mego mu�a przeciw m�odej kozie, �e nie
jeste� pan westmanem. Sk�d pochodzisz?
-- Z Niemiec.
-- Hm, to bardzo prawdopodobne. Dowodzi tego str�j i ubi�r.
S�dz�, �e wolno zapyta�, co tu pan robi i jak si� nazywa?
-- Dlaczeg�by nie? Skoro jednak przyby�em tu pierwszy, to i do
pyta� powinienem mie� pierwsze�stwo.
9
-- Do licha! Jaki formalista z tego cz�owieka! Nie b�dziemy wi�c
ukrywa�, �e jeste�my westmanami, i to najprawdziwszymi westmana-
mi, a nie �adnymi poszukiwaczami padliny, kt�rych gromady niepo-
koj� star� preri�. Jak si� zwiemy? S�dz�, �e prawdziwe nazwiska nie
b�d� pana interesowa�; wystarczy, je�eli powiem, �e ze wzgl�du na
nosy ca�y �wiat nazywa nas Snuffle. Przydomek to nieco irytuj�cy, ale
przyzwyczaili�my si� do niego. Teraz, skoro pan wie, kim jeste�my i
jak si� nazywamy, zechciej odpowiedzie� na moje pytanie.
-- Bardzo ch�tnie - odpar�em, pos�uguj�c sie jego s�owami. - Nie
b�d� r�wnie� ukrywa�, �e jestem westmanem i to westmanem najpra-
wdziwszym, a nie poszukiwaczem padliny, kt�rych gromady niepoko-
j� star� preri�. Jak si� zowi�? S�dz�, �e prawdziwe nazwisko nie
b�dzie was interesowa�; wystarczy, je�eli powiem, �e ca�y �wiat zwie
mnie Old Shatterhandem.
Jim Snuffle skoczy� na r�wne nogi i zawo�a�:
-- Old Shatterhand? Do licha! Mamy wi�c zaszczyt z najs�awniej-
szym ...
Nie skoficzy�, gdy� brat Tim przerwa�:
-- Brednie! Nie pozw�l z siebie kpi�, stary Jimie! Przypatrz si� tylko
dobrze temu cz�owiekowi. Jak�e mo�na go por�wna� z Old Shatter-
handem!
Jim us�ucha� wezwania brata. Przyjrzawszy mi si� dok�adnie rzek�
tonem pe�nym rozczarowania:
-- Well, masz racj�, stary Timie! Cz�owiek ten nie jest Old Shatter-
handem; zdawa�o mi si� tylko. Tak mu daleko do Old Shatterhanda,
jak zwyk�emy nied�wiedziowi do nied�wiedzia grizzly.
Po tych s�owach usiad�.
-- Mo�ecie mym s�owom wierzy�, lub nie wierzy�. Prawdy nie
zmienicie.
-- Pshaw! - roze�mia� si� ironicznie. - Nie podawaj si� za Old
Shatterhanda. Wiem lepiej, kim pan jeste�.
-- No?
10
-- Jeste� pan �artownisiem. Chcia�e� nas wodzi� za nasze d�ugie
nosy. Ale to si� nie uda! Gdy przed chwil� wypowiedzia� pan imi� Old
Shatterhanda, tak by�em zaskoczony, �em zapomnia�, i� znam tego
s�awnego strzelca osobi�cie.
-- Ach! Znasz go?
-- Tak. Widzieli�my go kiedy� w Fort Clark nad Missouri.
-- W Fort Clark? Nie wiadomo mi, bym tam by� kiedykolwiek.
-- Wierz�, gdy� jestem przekonany, �e zna pan Old Shatterhanda
tylko z nazwiska. Ot� musz� panu powiedzie�, �e jest to ogromny,
barczysty m�czyzna i na krucz� brod�, si�gaj�c� a� do pasa. Winne-
tou, nim zosta� jego przyjacielem, zada� mu toporem cios w czo�o, od
kt�rego �lad pozosta� dotychczas.
- Cios toporem w czo�o? Wielki, barczysty m�czyzna o czarnej
brodzie? Hm. W taki razie kto� naprawd� wywi�d� was w pole. Old
Shatterhand nie by� nigdy w Fort Clark. Cz�owiek, kt�rego�cie przed
chwil� opisali, pochodzi z Iowy, nazywa sie Stoke i jest zastawiaczem
side�. Niejednokrotnie podawa� si� za Old Shatterhanda, a� wreszcie
zosta� zdemaskowa�y.
-- Przez kog� to?
-- Przez prawdziwego Old Shatterhanda.
-- Ach! Wi�c przez pana? Jak�e si� to sta�o? Jestem Bardzo ciekaw.
-- Bardzo prosto i jasno. By�o to w Fort Randall, r�wnie� nad
Missouri. Przyby�em tam dla zakupienia amunicji i zasta�em w knaj-
pie gromad� ludzi, kt�rzy z ogromnym zainteresowaniem s�uchali
jego przechwa�ek. Zapyta�em, czy jest istotnie Old Shatterhandem.
Gdy odpowiedzia�, �e tak, o�wiadczy�em, �e jestem jedynym cz�owie-
kiem, kt�ry ma do t~ego imienia prawo. Poniewa� nazwa� mnie k�amc�,
przeprowadzi�em dow�d prawdy.
-- Dow�d? Jaki?
-- Waln��em go pi�ci� w �eb tak mocno, �e si� zwali� jak dhxgi.
-- Well! Czy by�by� pan �askaw pokaza� nam t� pi��?
-- Oto jest.
11
Pokaza�em mu swoj� r�k�. Uj�� j� w d�o�, obmaca� dok�adnie i
rzek� z u�miechem:
-- Jest pan istotnie niezwyk�ym weso�kiem. Przecie� to kobieca
r�ka. Takie mi�kkie r�ce mia�a nasza nieboszczka ciotka. Wiem o tym
doskonale, bo cz�stowa�a mnie cz�sto policzkami, ale ani jeden nie
powali� mnie na ziemi�. Tymi palcami potrafi pan powali� cz�owieka?
-- Nawet tak, �e nie wstanie.
-- Well! B�d� pan �askaw zaaplikowa~ mi takie uderzenie. Chcia�-
bym pozna� stan nieprzytomno�ci. Musi to by� wspania�e uczucie -
roze�mia� si� znowu.
-- T�go nie mo�e pan wymaga�, mister Snuffle. Dla pana potrze-
bowa�bym dw�ch uderze�.
-- Jak to?
-- Jednego w g�ow�, drugiego za� w nos.
-- Ach, tak! Nie�le pan si� wykr�ci�, ale to nie pomo�e. Gdyby� by�
naprawd� Old Shatterhandem, uderzy�by� mnie teraz, gdy� Old Shat-
terhand nie pozwoli�by, by go bezkarnie nazywano weso�kiem.
-- Zw�aszcza, gdy to miano oznacza k�amc�, - doda�em spokojnie.
- Poniewa� by� pan �askaw u�y� mniej drastycznego terminu, nie mog�
spe�ni� pa�skiego �yczenia.
-- Znowu �wietna wym�wka! Czy nie wie pan, jakie strzelby posia-
da Old Shatterhand?
-- Nied�wiedzi�wk� i sztucer Henry'ego.
Musz� doda�, �e z powodu deszczu, kt�ry padt:.a. nocy ubieg�ej,
okry�em sztucer pokrowcem.
Jim Snuffle wskaza� na le��c� obok mnie strzelb� i zapytal:
-- Nie zechce pan chyba twierdzi�, �e stara, zdemontowana ai-mata,
to nied�wiedzi�wka Old Shatterhanda?
-- Owszem, twierdz�.
-- W takim razie mo�na by nazwa� armat� z czas�w Waszyngtona
zwyk�ym rewolwerem kieszonkowym! A ta dubelt�wka w pokrowcu
- to zdaniem pana sztucer Henry'ego?
12
-- Tak.
-- Poka� no pan! Jestem bardzo ciekaw.
-- Czy tamten Old Shatterhand z Fortu Clark pokazywa� wam
swoj� brofi?
-- Nie. Jak�e by�my �mieli niepokoi� takiego cz�owieka!
-- Ale mnie niepokoicie bez skrupu��w! Czy mia� przy sobie
nied�wiedzi�wk� i sztucer?
-- Nie wiem i wcale o tym nie pomy�la�em. Zapewniam pana, �e to
prawdziwy Old Shatterhand. Szeroki kapelusz, surdut my�liwski ze
sk�ry elk�w, koszula my�liwska ze sk�ry jeleniej, sk�rzane spodnie i
wysokie buty. Sp�jrz pan teraz na siebie! Jedynie kapelusz m�g�by
zdobi� strzelca lub westmana; reszta garderoby zalatuje obor� lub
kr�likami. A poza tym najwa�niejsze; Old Shatterhanda nie ma w
tych okolicach.
-- Dlaczego?
-- Poniewa:^ znajduje si� w g�rach Gros Ventre.
-- Jeste�cie tego pewni?
-- Tak. Z pewno�ci� pan nie wie, co w g�rach zasz�o. S�ysza� pan
kiedy� o Winnetou?
-- O wodzu Apacz�w? C� wam o nim wiadomo?
-- Wiemy, �e zgin��. Siuksowie plemiania Ogellallaj�w zabili go w
g�rach Hancock; Old Shatterhand �ciga ich, by pom�ci� �mier� s�aw-
nego przyjaciela. O�wiadczam wam, �e �aden z nich nie ujdzie z
�yciem. Old Shatterhand nigdy nie przelewa krwi bez potrzeby, lecz
w tym wypadku nie spocznie, dop�ki nie zmiecie z powierzchni ziemi
ostatniego spo�r�d tych �otr�w. Czy pan twierdzi nadal, �e jeste� Old
Shatterhandem?
-- Tak.
-- W takim razie mo�e pan nam opowiedzie�, co si� sta�o w g�rach
Hancock?
-- Prze�y�em to wszystko. Szkoda s��w.
-- Well! Znowu niez�a wym�wka, albo ma pan lekkiego bzika i
13
puszcza wodze imaginacji. Je�li tak jest istotnie, musimy si� panem
zaj��, aby ci si� nie przywidzia�o, �e jeste� su�tanem tureckim lub
cesarzem chifiskim. A mo�e pan �artuje po prostu? W takirn razie
jeste� porz�dnym towarzyszem. Je�li udajesz si� w t� sam� drog�, co
my, zabierzemy pana ch�tnie ze sob�.
-- Naprawd�? Chcecie mi okaza� ten zaszczyt?
-- Mniejsza o zaszczyt. Po prostu lubimy si� po�mia�. Sk�d pan
przybywa?
-- Z g�r Gros Ventre.
-- Well! Dobra odpowied�. Dok�d pan pod��a?
-- Do Apacz�w.
-- Do licha! Czeg� pan od nich chce?
-- Zawiadomi� ich o �mierci Winnetou.
-- Cz�owieku, �wietnie grasz swoj� rol�! Je�eli jednak napFawd�
�ywisz ten zamiar, szkoda nara�a� si� na niebezpieczefistwa podr�y,
gdy� nie ulega w�tpliwo�ci, �e Apacze wiedz� o �mierci Winnetou.
-- Racja. Nie mog�em wyruszy� od razu; pewne okoliczno�ci zatrzy-
ma�y mnie, wi�c wie�� o �mierci przyjaciela pod��y�a przede mn�.
Mimo to musz� przedsi�wzi�� t� wypraw�, poniewa� chc�, ab~ Apa-
cze dowiedzieli si� o wszystkim od naocznego �wiadka.
-- Od naocznego �wiadka! Pyszna z pana figura! B�dziemy si�
cieszy�, je�li zechcesz nam towarzyszy�. Przeprawimy si� przez Cana-
dian, potem za� mamy zamiar ruszy� do Santa Fe. Drogi nasze
cz�ciowo si� zbiegaj�. Czy b�dzie pan nam towarzyszy�?
-- Owszem, podobacie mi si�.
-- Well! A wi�c sprawa za�atwiona. Musimy jednak wiedzie�, jak
pana mamy nazywa~?
-- Old Shatterhand.
-- Cz�owieku, tego nie mo�esz od nas wymaga�! Nie chcemy wycie-
ra� sobie g�by tym nazwiskiem. Wyszukaj sobie inne przezwisko!
-- Obstaj� przy tym.
-- Wi�c my panu wyszukamy. Poniewa� jeste� Niemcem, b�dziemy
14
pana nazywa� mister German do chwili, a� nam raczysz wyjawi� swe
prawdziwe nazwisko. Zgoda?
-- Nie mam nic przeciwko temu.
-- Zgadzacz si� r�wnie�, stary Timie?
-- Dobrze, nazwij go, jak chcesz.
-- A wi�c, mister German, pojedziesz pan z nami? Czy wiesz; co to
znaczy?
-- Nie przypuszczam, aby to by�o co� niezwyk�ego.
-- Oho! Musimy si� przedosta� przez terytorium Komancz�w,
kt�rzy znowu podnie�li brofi przeciw bia�ym. 'lwierdz�, �e zostali
oszukani przy jakich� dostawach. Mo�e maj� racj�. Je�li nas pochwy-
c�, b�dziemy zgubieni.
-- Je�li nas pochwyc�, b�dziemy g�upcami.
-- Well, wcale nie�le! Miejmy nadziej�, �e pan b�dzie rozs�dny nie
tylko w s�owach i nie pozwoli si� schwyta�. No, odpocz�li�my i mo�e=
my ruszy� w drog�. Sprowad� pan swego konia, sir!
-- Zjawi si� sam.
Gwizdn��em. Zza krzak�w wyszed� m�j wierzchowiec. Na widok
wspania�ego karego rumaka, oniemieli na chwil�. Wreszcie Jim za-
wo�a�:
-- Do licha, sk�d taki wierzchowiec do pana?
-- To dar Winnetou.
-- Daj pan spok�j! Winnetou darowa�by panu takiego rumaka?
Wyznam szczerze, �e to wydaje mi si� podejrzane. Taki cz�owiek
w�a�cicielem tak wspania�ego wierzchowca! Miejmy nadziej�, �e nie
spotkamy w�a�ciciela i �e nie powiesz� nas jako koniokrad�w.
-- Nie martw si�, mister Snuffle! Nie jestem koniokradem. Z tego,
�e mnie s�ucha, mo�ecie wnioskowa�, �e jest moj� w�asno�ci�.
-- To mnie nieco zbija z tropu. Cz�owiek, kt�ry posiada takiego
konia, nie jest z pewno�ci� zwyk�ym w��cz�g�. Ale prawdziwy wes-
tman nie obwiesza swego cia�a p��ciennymi p�achtami, kt�re z niego
spadaj�. Jeste� pan dla mnie zagadk�.
-- Mo�e. Nie �amcie sobie g�owy; rozwi�zanie przyjdzie samo przez
si�.
-- Je�li �aska, niech si� to stanie, jak najszybciej, mister German.
Uwa�am was za greenhorna, ale pojawienie si� wierzchowca wywo�a-
�o we mnie w�tpliwo�ci. Na szcz�cie, ma pan szczery wyraz twarzy,
wi�c spr�bujmy! A wi�c na ko� i jazda!
Od samego pocz�tku spotkanie z bra�mi nie by�o mi niemi�e; teraz
zaczyna�o mnie bawi�. Obydwaj poczciwcy nie chcieli �adn� miar�
uwierzy�, �e jestem Old Shatterhandem. Moje zachowanie zdezo-
rientowa�o ich zupe�nie, ponadto do w�tpliwo�ci przyczyni� si� r�w-
nie� m�j str�j. Byli przekonani, �e jestem fantast�, lub cz�owiekiem
niezupe�nie normalnym, je�li nie koniokradem!
Gdy ruszyli�my w drog�, zachowywa�em si� jak cz�owiek niezbyt
dobrze obeznany z siod�em. To potwierdza�o jeszcze bardziej ich
w�tpliwo�ci i zacz�li po cichu wymienia� zdania pod moim adresem,
obserwuj�c mnie przy tym bacznie.
Gdybym im pokaza� sztucer Henry'ego, nastroje zmieni�y by si� od
razu. Bawi�o mniejednak, �e si� z mego powodu niepokoj� i zaczynaj�
�a�owa� propozycji wsp�lnej jazdy.
Przed wieczorem zatrzymali�my si� na nocleg na skraj u lasu. Nie-
bezpiecze�stwo, gro��ce ze strony Komancz�w, wymaga�o wystawie-
nia warty. Zwr�ci�em ich uwag�, by ustalili porz�dek czuwania. Od-
powiedzieli, �e mog� spa� spokojnie przez ca�� noc, gdy� rozdziel�
warty mi�dzy siebie. Wskazywa�o to, �e nieufno�� ich wzgl�dem mnie
wzros�a. W innych okoliczno�ciach by�bym im da� dow�d, �e jestem
istotnie tym, kim si� mieni�; jednak podczas ostatnich kilku nocy, ze
wzgl�du na konieczno�� baczenia na wroga, nie spa�em prawie zupe�-
nie, wi�c postanowi�em skorzysta� z n�c�cej propozycji. Spa�em do
rana jak kamie�, trzymaj�c w r�kach obydwie strzelby.
Gdy�my rano wyruszyli, od Beaver Creek dzieli�y nas cztery godzi-
ny jazdy. Przez ca�y czas by�em r�wnie milcz�cy jak wczoraj. Obydwaj
bracia nie starali si� o podtrzymywanie rozmowy. Najch�tniej byliby
16
si� mnie pozbyli.
Po jakich� dw�ch godzinach, gdy znale�li�my si� na ma�ej, otwartej
sawannie, ukaza� si� na horyzoncie jaki� je�dziec, zd��aj�cy w naszym
kierunku. Gdy nas ujrza�, skierowa� konia na prawo, aby znikn�� nam
z oczu. Obudzi�o to podejrzenie Jima:
-- Nie chce si� z nami spotka�. Nie ulega w�tpliwo�ci, �e to bia�y.
Z pewno�ci� widzi r�wnie�, �e nie jeste�my Indianami. Dlaczego
gardzi nami, m�j stary Timie?
-- Poniewa� w tych stronach nie mo�na ufa� nikomu, nawet bia�ym,
- odpar� Tim.
-- Poka�emy mu, �e nam ufa� mo�na. Mo�e dowiemy si� od niego,
sk�d przybywa i czy natrafi� na �lady Komancz�w. Zboczmy w jego
stron�!
Je�dziec zobaczy�, �e ruszyli�my ku niemu. Gdyby zboczy� jeszcze
bardziej, obudzi� by w nas tylko wi�ksze podej rzenie. Poszed� wi�c po
rozum do g�owy i ruszy� w nasz� stron�.
Po nied�ugiej chwili ujrza�em, �e dosiada �wietnego konia. Stwier-
dzi�em r�wnie� ze zdumieniem, �e ko� ma typ uprz�y, zupe�nie
nieznany w Ameryce. Siod�o i w�dzid�o przypomina�y kosztowne
uprz�e perskie, zwane reszma. Imitacja by�a bardzo skromna i nie
ulega�o w�tpliwo�ci, �e robi� j� cz�owiek nie znaj�cy orygina�u. Mimo
to uderzy� mnie sam fakt napotkania w Ameryce perskiej reszmy.
Je�dziec, ubrany w str�j strzelc�w Zachodu, by� stuprocentowym
Amerykaninem. Przez rami� zwisa�a strzelba, za pasem tkwi� rewol-
wer, n�, i ... Nie chcia�em uwierzy� w�asnym oczom, gdym ujrza�
d�ugi, perski hand�ar, kt�rego trzon by� wyk�adany srebrem. Sk�d si�
ta bro� wzi�a u westmana?
Pozdrowi� nas z ponur� min� i zatrzyma� konia. Odpowiedziawszy
na uk�on, Jim Snuffle rzek�:
-- Czy pan we�mie nam za z�e, je�li zatrzymamy go na chwil�?
Komancze wyle�li ze swych nor, trzeba si� wi�c mie� na baczno�ci i
zwa�a�, czy w okolicy nie ma nieprzjaci�. Przybywa pan z nad Beaver
17
Creek?
-- Istotnie - odpar� zapytany, wyprostowuj�c sw�j d�ugi tu��w i
potrz�saj�c szerokimi ramionami. - Je�eli chcecie si� czego� dowie-
dzie�, �pieszcie si�, gdy� nie mam czasu.
-- B�d� si� streszcza�. Jak� drog� pan jecha� po tamtej stronie
Creek?
-- Ruszy�em od Antelope Buttes.
-- Natrafi� pan na �lady Komancz�w?
-- Nie.
-- Czy po tamtej stronie dosz�o ju� do starcia?
-- Nic o tym nie s�ysza�em. Czy to ju� wszystko? �pieszno mi,
panowie!
-- Tak. Pana rzeczowe odpowiedzi wyczerpuj� spraw�. Dzi�kuj�,
sir i �ycz� szcz�liwej podr�y!
Obaj bracia byli zadowoleni z relacji nieznajomego. Nie mog�em
tego powiedzie� o sobie. Poza obc� uprz꿹 i hand�arem zaniepokoi�
mnie wielki po�piech przybysza. Wydawa�o mi si� rzecz� niepra-
wdopodobn�, by sam przyby� z Antelope Buttes. Gdy wi�c chcia�
ruszy� w dalsz� drog�, podjecha�em do� i rzek�em:
-- Jeszcze chwil�, sir! C� za dziwna uprz�� zdobi tego konia?
Nigdy na Zachodzie takiej nie widzia�em.
-- To nie pana sprawa - burkn�� brutalnie, usi�uj�c mnie wymin��.
Nie ust�powa�em jednak z drogi. Ci�gn��em dalej:
-- Racja, nic mi do tego. Ale jestem cz�owiekiem ciekawym i
chcia�bym wiedzie�.
-- Ust�p pan z drogi! - fukn��. - To uprz�� meksyka�ska! No, a teraz
jed� do wszystkich diab��w!
Spi�� konia, aby zatoczy� dooko�a mnie �uk. Da�em koniowi ostrogi
i zn�w znalaz�em si� obok niego.
-- Mylisz si�, sir. Nie jest to uprz�� meksyka�ska, lecz perska. Czy
wolno spyta� sk�d pochodzi egzotyczny sztylet, kt�ry tkwi za pasem
pana?
-- Nie, o to pyta� nie wolno. Jakim prawem ...
Nie doko�czy�, gdy� Jim wtr�ci� z niech�ci�:
-- Co te� panu strzeli�o do g�owy? Zostaw tego gentlemana w
spokoju. Nie dopuszcz� do b�jki bez powodu.
Nie zwracaj�c na te s�owa uwagi, rzek�em do nieznajomego:
-- Ten sztylet to po prostu perski hand�ar. ��dam wyja�nienia,
sk�d pochodzi. Wierzchowiec, kt�rego pan dosiada, jest obc� w�as-
no�ci�.
-- Jak �miesz mnie pos�dza� o kradzie�? - rykn��. - Chcesz, �ebym
ci wpakowa� kulk� w �eb?
-- Do tego nie dojdzie - odpar�em z ca�ym spokojem. - Zechciej si�
pan przyjrze� swoim butom i ostrogom. Czy harmonizuj� z oriental-
nymi strzemionami? Kofi nie jest pana w�asno�ci�. Komu� go ukrad�?
-- Odpowiem ci na to kul�, kanalio!
Wyrwa� rewolwer �za pasa. Zanim zd��y� wzi�� mnie na cel, wy-
mierzy�em w jego skrofi cios tak pot�ny, �e wypu�ci� lejce i zwali� si�
z konia. Zeskoczy�em ze swego wierzchowca, aby zrewidowa� jego
kieszenie. Widz�c to, Jim Snuffle r�wnie� zsiad� z konia, podbieg�
chwytaj�c mnie za rami�, zawo�a�:
-- Na Boga, cz�owieku, zachowujesz si� jak zwyczajny zb�j! Je�li
nie zostawisz tego podr�nego w spokoju, waln� pana kolb� w �eb.
Nie wiem, czy by� got�w wykona� sw�j zamiar. Do��, �e odsun��em
go od siebie gwa�townym ruchem i o�wiadczy�em kategorycznie:
-- Pi�� moja dzia�a sprawniej, ni� pana kolba, mister Snuffle. Old
Shatterand nie jest zb�jem, ale nie jest r�wnie� tak lekkomy�lnym
m�okosem, jak pan. Je�li b�dziecie mi przeszkadzali, powal� was na
ziemi� tak samo, jak tego k�amc�.
-- AIe� ... - powiedzia� zbity z tropu - przecie� on nie wyrz�dzi� panu
�adnej krzywdy!
-- Dowiod� wam, �e wyrz�dzi� krzywd� innym.
Pochyli�em si� powt�rnie i opr�ni�em kieszenie nieznajomego,
kt�ry nie odzyska� jeszcze przytomno�ci. Nie znalaz�em w nich nic
19
podejrzanego. Poczciwy Jim zwr�ci� si� wi�c do mnie z wyrzutem:
-- Pomyli�e� si� sir, nic w nich nie znajdziesz. Nie godzi si� rzuca�
na cz�owieka, jak dzikie zwierz�, je�eli ...
-- Prosz�, nie uno� si�, sir! - przerwa�em. - Zawarto�� kieszeni
dowodzi jedynie, �e jest westmanem, natomiast nie wynika st�d, �e
ko� do niego nale�y. Zobaczymy, co si� mie�ci w kulbace!
Wyci�gn��em z niej co�, co trudno znale�� u westmana, a miano-
wicie tomik, oprawiony w maroka�sk� sk�r�. Kartki pokryte by�y
perskim pismem.
By� to tomik poezji "Diwan", napisany przez najwi�kszego liryka
perskiego Hafisa. Nie m�g� on by� w�asno�ci� pospolitego w�drowca
prerii. Ludzie tego typu nie ucz� si� po persku i nie maj� czasu na
zajmowanie si� Hafisem podczas przeprawy przez terytoria wrogich
Komancz�w.
Wr�ci�em do rewizji kulbaki. Opr�cz fajki perskiej, zwanej hukah,
znalaz�em jeszcze kilka innych przedmiot�w, kt�re mnie upewni�y, �e
prawowity w�a�ciciel konia pochodzi� ze Wschodu, lub co najmniej
przyswoi� sobie orientalne obyczaje. Tutaj, w zachodniej Ameryce?
Mo�e to bogaty Jankes, kt�ry przyby� na preri� z Persji, czy w og�le
ze Wschodu? Obrabowano go, mo�e zamordowano. Bezwzgl�dnie
nale�a�o to zbada~!
Tim r�wnie� zsiad� z konia i podobnie jak jego brat, oczekiwa� w
napi�ciu, co si� dalej stanie. Gdym wskaza� na hukah, Jim zapyta�
zaciekawiony:
-- C� to jest? Jakby w�� o szklanej g�owie! Co� w rodzaju apte-
karskiego przyrz�du.
-- Sk�d�e znowu! To po prostu perska fajka, w kt�rej dym prze-
chodzi przez warstw� wody.
-- Dym przechodzi przezwod�? Musi to by� szczyt rozkoszy! Awi�c
cz�owiek, kt�ry tu le�y, pali w ten spos�b?
-- Nie ten, kto� inny, kogo odszukamy.
-- C� to za ksi��ka?
20
-- Perskie wiersze. Prawie ca�a zawarto�� kubaki jest perskiego
pochodzenia.
-- Sk�d pan wie, �e to perska ksi��ka?
-- Przeczyta�em kilka wyj�~.k�w.
-- Pan rozumie po persku?
-- Tak.
-- Ta Persja le�y w kraju, kt�ry si� zwie Wschodem?
-- Tak.
-- Po�r�d pusty i Sahary, w kt�rej pe�no ludzi na wielb��dach?
-- Mniej wi�cej tak.
-- Do licha! S�ysza�e�, stary Timie?
-- Yes - odpar� milcz�cy brat.
-- Popatrz na mnie!
-- Yes!
Zlustrowali si� wzajemnie. Nie mog� twierdzi�, aby twarze ich
mia�y przy tym zbyt m�dry wyraz.
-- Tim, s�ysza�e�, co niedawno opowiadano w Fernandino o Old
Shatterhandzie?
-- Oczywi�cie. S�ysza�em na w�asne uszy, a s�uch mam niezgorszy.
-- Ile razy by� w Stanach Zjednoczonych?
-- Wspomniano o czternastu.
-- A poza tym?
-- Podobno t�uk� si� po Turkach, Chi�czykach i Murzynach. Opo-
wiadano, �e by� na Saharze, gdzie ludzie siedz� na wielb��dach, a
s�o�ce tak przy�wieca, �e sk�ra z�azi z cia�a.
-- Well. Pomy�l w dodatku, �e pod wp�ywem uderzenia tego mister
Germana nasz nieznajomy straci� przytomno��.
-- Yes!
-- Czyta po persku, a wi�c zna narzecza z okolic Sahary.
-- Yes!
-- Old Shatterhand zna narzecza wszystkich Chi�czyk�w i muzu�-
man�w?
21
-- Tak opowiadano. M�wi�, �e z muzuhnanami porozumiewa si�
za pomoc� tysi�ca dialekt�w indiafiskich.
-- Well! Pozw�l si� wi�c zapyta� mister German; czy� bywa� w
tamtych krajach i czy� si� z tamtymi gentlemanami porozumiewa� w
ich j�zyku?
-- Nie przecz� temu - odpar�em.
-- W takim razie bracia Snuffle okazali si� par� os��w. Wi�c to,
co�my wczoraj s�yszeli o zastawiaczu side� Stoke, jest prawd�?
-- Od a do zet.
-- W takim razie ta stara armata jest zapewne nied�wiedzi�wk�.
Mo�e pan zechce �askawie pokaza� tamten sztucer.
-- Wiecie, jak wygl�da sztucer Henry'ego?
-- Yes. Opisano mi go dok�adnie. Pozna�bym go z miejsca.
-- Prosz�, przyjrzyjcie si�; Nie mam nic przeciwko temu.
Wyj��em z pokrowca sztucer i poda�em go braciom. Pod wp�ywem
zak�opotania wygl�dali przekomicznie. U�wiadomiwszy sobie, jak si�
w stosunku do mnie pomylili, nie mieli odwagi spojrze� mi w oczy.
-- C� powiesz, Timie; o tej strzelbie? - zapyta� Jim.
-- To sztucer Henry'ego.
-- Bez w�tpienia. Oto srebrna ok�adzina z napisem. Potrafisz od-
czyta�?
-- Yes. "Old Shatterhand" - sylabilizowa�.
-- Racja! A my�my nie uwierzyli! �b��dzili�my tak dalece, �e�my
s�awnego gentlemana pos�dzili ... o koniokradztwo! Pierwszy raz w
�yciu tak si� skompromitowa�em.
-- Ja r�wnie�.
-- Trzeba b��d naprawi�. Ale jak? Hm, hm! ...
Nie�atwo mu by�o przyzna� si� do fatalnej pomy�ki. Sta� jeszcze
przez chwil� odwrbcony, potem wykr�ci� si� nag�ym ruchem, podszed�
do mnie i rzek�:
-- Post�pili�my obydwaj jak patentowani idioci. Mam jednak nad-
ziej�, �e pan nie b�dzie mia� do nas urazy. Prosz� nas wy�mia� dowoli,
22
~ecz potem prosz� pu�ci� w niepami�� t� fataln� pomy�k�.
-- Wierzycie wi�c, �e jestem Old Shatterhandem?
-- Yes - skin�� Tim.
Brat za� bardziej wymowny, ci�gn�� dalej:
-- Oczywi�cie, �e wierzymy, nawet gotowi�my na to przysi�c. Je�li
k~o� o�mieli si� w�tpi� i przeczy�, podziurawimy do kulami na rze-
sioto. Zgadza si� pan wsp�lnie z nami podr�owac`?
-- Oczywi�cie do chwili, w kt�rej drogi nasze si� nie rozejd�. A
teraz zajmijmy si� nieznajomym! Widz�, �e si� rusza. Musimy uwa�a�,
aby si� nie ulotni�.
Mieli�my pod r�k� kilka rzemieni, wi�c zwi�zali�rny go. Obydwaj
bracia starali si� gorliwo�ci� okupi� swoj� pomy�k�.
Powoli odzyskiwa� przytomno��. Chcia� si� podnie��. Gdy poczu�,
�c jest zwi�zany, przytomno�� wr�ci�a mu ca�kowicie. Przez d�ug�
chwil� wodzi� po nas b��dnym wzrokiem. Przypomnia� sobie co zasz�o
i pr�bowa� nadludzkimi wysi�kami oswobodzi� si� z wi�z�w. Gdy trud
okaza� si� daremny, przem�wi�:
-- Zwariowali�cie! Naprz�d walicie w �eb, a potem zwi�zujecie mi
r�ce i nogi. C� z�ego wam uczyni�em? Musz� jecha� dalej i ��dam
uwolnienia mnie z wi�z�w!
-- Wierz�, �e �pieszno panu, - odpar��m. - Po�cig powinien wkr�tce
nadci�gn��.
-- Chwa�a Bogu, �e wam to wiadomo! - odpar� wbrew oczekiwaniu.
-Awi�c uwolnijcie mnie i uciekajcie wraz ze mn�!
-- Dlaczeg�? Gdzie� przyczyna?
-- Przyczyna jest prosta i jasna. Komaneze.
-- Pshaw! Niedawno pan opowiada�, �e� o nich nie s�ysza� nawet.
-- Bo si� wami nie interesowa�em. Ale teraz sprawa wygl�da ina-
eZej. Je�li mnie nie pu�cicie, zginiecie wraz ze mn�. Pi��dziesi�ciu
Komancz�w tu ci�gnie!
-- Doskonale! Zawrzemy z nimi znajomo��. Ale przedtem chcia�-
bym si� od pana czego� dowiedzie�.
23
-- Odwi��cie mnie, inaczej pary z ust nie puszcz�.
-- Ale� wprost przeciwnie: nie uwolnimy pana, dop�ki nie odpo-
wiesz na nasze pytania.
-- Zw�ok� przyp�acimy �yciem.
-- Jestem innego zdania. Radz� odpowiada� na moje pytania i
odpowiada� prawd�.
Zacz�� mnie obsypywa� obelgami. Przekonawszy si�, �e nic t�
drog� nie wsk�ra, zwr�ci� si� do Jima i Tima. Gdy i ci okazali si�
nieprzejednani, sykn�� ponuro:
-- O c� chodzi? Przysi�gam, �e drogo zap�acicie za ten gwa�t!
-- No, zobaczymy. Do kogo nale�y ko� i sztylet?
-- G�upie pytanie. Oczywi�cie, �e do mnie!
-- A ta ksi��ka?
-- Tak�e do mnie.
-- C� zawiera?
-- W�asne notatki.
-- Ale nie w j�zyki angielskim?
-- Nie. Stenografowa�em.
-- Bezcelowe wybiegi, sir! To perskie pismo i perski tekst. A konia
po prostu ukrad�e�. Uprzedzam: je�eli wyznasz prawd�, mo�esz liczy�
na nasz� wyrozumia�o��. Je�eli jednak nie zmienisz taktyki, w�a�ciciel
konia ukarze ci� wed�ug prawa prerii. Wiesz zapewne, �e koniokra-
d�w karze si� �mierci�?
-- Ko� by si� u�mia�! Bo jak�e to mo�liwe ukra�� w�asnego konia?
Nie grajcie komedii! Przejrza�em was: sami jeste�cie koniokradami;
chcecie mi odebra� mojego konia pod pozorem, �em go ukrad�.
To zuchwalstwo nie wyprowadzi�o mnie z r�wnowagi. Ale Jim
Snuffle oburzy� si� do tego stopnia, �e podszed� do� z zaci�ni�tymi
pi�ciami i rzek� gro�nie:
-- Kanalio, �otrze! �miesz twierdzi�, �e jeste�my z�odziejami? Po-
wt�rz to jeszcze raz, a wygarbuj� ci sk�r� jak ostatniemu psu. Czy
wiesz z kim rozmawiasz?
24
-- W ka�dym razie nie z uczciwymi lud�mi. Uczciwi pu�ciliby mnie
wolno.
-- W�a�nie dlatego, �e�my ludzie uczciwi, nie odzyskasz wolno�ci.
Dowiesz si�, �e zowi� nas Snuffle.
-- Ach, wi�c to wy? W takim razie dziwi� si� jeszcze bardziej, �e
mnie tak traktujecie. Oskar�acie mnie bez cienia powod�w. Nie
zapytali�cie nawet, jak si� nazywam.
-- I tak nie powiesz prawdy.
-- Jestem gentlemanem, nie mam powodu ukrywa� swego nazwi-
ska. Odwi��cie mnie. Ze stenogram�w, zawartych w tym notesie,
b�dziecie si� mogli przekona�, �e jestem prawowitym w�a�cicielem
konia i tych wszystkich rzeczy.
-- Gdyby�my byli sami, mo�e uda�o by ci si� wymiga�. Uwierzyliby-
�my ci na s�owo, �e ksi��ka z perskimi wierszami jest notatnikiem,
zawieraj�cym stenogramy. Na szcz�cie jednak ten gentleman rozu-
mie i czyta po persku.
-- K�amstwo! To indywiduum ubrane w niebieskie p��tno nie mo�e
zna� perskiego j�zyka!
-- Indywiduum ubrane w niebieskie p��tno? �otrze, b�d� grzecz-
niejszy! Gdy ci wymieni� jego nazwisko, zdechniesz z przera�enia.
-- No, jestem ciekaw. Sam zapewne nie �mie go wym�wi�.
-- Co? Old Shatterhand wstydzi�bG si� swego nazwiska?
-- To indywiduum Old Shatterhandem? Ha, ha, ha!
Za�mia� si� na ca�e gard�o. Oburzy�o to Jima tak dalec;e, �e podni�s�
nog�, by go kopn��. Odsun��em go jednak i rzek�em:
-- Szkoda psu� sobie krwi dla tego cz�owieka! Wkr�tce dowie si�,
kim jestem. Od tej chwili nie zaszczycimy go ju� ani jednym s�owem.
Gdyby zezna� prawd�, obeszliby�my si� z nim �agodnie. Obecnie
zeznanie jest ju� niepotrzebne.
-- �wi�ta racja, sir! Nie wierzy�, �e jeste� Old Shatterhandem! Ju�
to, �e� go uderzeniem pi�ci zwali� z konia, powinno mu pos�u�y� za
dow�d wystarczaj�cy. Sp�jrz, �otrze, to nied�wiedzi�wka, a to sztucer
25
Henry'ego. Kto wobec takich argument�w ma jeszcze w�tpliwo�ci,
ten jest niespe�na rozumu!
Nieznajomy rzuci� okiem na obydwie strzelby, potem spojrza� na
mnie. Zacz�o mu �wita� w g�owie, �e nierozs�dnie przeczy� i k�ama�.
Ja za� oboj�tnie rzek�em do braci:
-- Przywi��emy go do konia i wr�cimy po jego �ladach. Wkr�tce
oka�e si�, w jaki spos�b zdoby� przedmioty. Mam r�wnie� nadziej�,
�e nied�ugo b�dzie �wiadkiem mej rozmowy z w�a�cicielem konia.
Oczywi�cie, prowadzi� j� b�dziemy w j�zyku perskim.
Je�cowi krew uderzy�a do g�owy. By�o to dowodem, �e istotnie
sprawa dotyczy Persa, lub osoby, kt�rej nieobca jest Persja.
W�o�yli�my znalezione przedmioty do kulbaki i podni�s�szy je�ca,
przywi�zali�my go mocno do konia. Bro� odebran� trzymali Snuffle,
z wyj�tkiem hand�ara, kt�ry schowa�em za pas. Dosiedli�my koni i
ruszyli�my ku Beaver Creek. Jecha�em na przodzie, za mn� Jim i Tim,
mi�dzy nimi nieznajomy.
Mia�em plan dosy� ryzykowny i niebezpieczny. S�owa nieznajome-
go o Komanczach nie by�y chyba wyssane z palca. Mog�y zawiera�
odrobin� prawdy. Dlatego, skoro tylko wjechali�my w las, wyprzedzi-
�em towarzyszy podr�y, aby ich ewentualnie ostrzec przed niebez-
piecze�stwem. Musia�em zdwoi� uwag�. Trzeba by�o nat�a� wzrok,
aby nie straci� z oczu �lad�w. Fonadto musia�em si� strzec, aby
nieprzyjaciel nie zjawi� si� niespodzianie. Z tych wzgl�d�w nie mo-
gli�my jecha� zbyt szybko, jakkolwiek nale�a�o si� �pieszy�, gdy�
ka�da zw�oka mog�a zaszkodzi� okradzionemu w�a�cicielowi konia, o
ile oczywi�cie, znajdowa� si� w niebezpiecze�stwie.
Na szcz�cie, nie przytrafi�o si� nic z�ego. Dotarlifimy nad Beaver
Creek przed up�ywem dw�ch godzin.
Rzeka nie by�a tu g��boka. Dojrzeli�my �lady na przeciwleg�ym
brzegu, ale gdzie by�y �lady, prowadz�ce ku rzece z tej strony?
-- Do wszystkich diab��w! C� teraz poczniemy? - spyta� Jim. - Ta
bestia musi nam powiedzie�, w jaki spos�b przeprawi� si� pr�ez rzek�.
26
Zmusimy go do tego!
Spojrzawszy na je�ca przelotnie, wyczyta�em w jego oczach b�ysk
zadowolenia. My�l, �e bezpowrotnie stracili�my �lady, doda�a mu
otuchy. Przedwcze�nie si� jednak radowa�. Odnalezienie ich nie
przedstawia�o �adnej trudno�ci. Chodzi�o o ustalenie w kt�rym pun-
kcie przeprawi� si� przez rzek�. Zsiad�em z konia i wszed�em do wody
wolno, ostro�nie, by jej nie m�ci�. By�a czysta, si�ga�a najwy�ej metra,
mog�em wi�c dojrze� dno. Gdym wyt�y� wzrok w kierunku przeciw-
leg�ego brzegu, zobaczy�em na dnie wyra�ne �lady kopyt. Wynika�o
st�d, �e dla zmylenia tropu spory szmat drogi przeby� wod�. Skin��em
na braci, aby mi podali konia.
Twarz je�ca zas�pi�a si� . Znowu straci� nadziej�. Spowa�nia� i
spochmurnia� i mo�na by�o pozna�, �e rozgrywa si� w nim jaka� walka.
�lady prowadzi�y wzd�u� rzeki, potem skr�ci�y nagle p�d k�tem
prostym na prawo i wbieg�y w g�sty las. Poprzez drzewa dosz�y do
strumienia i tu, nad jego brzegiem, nagle si� urywa�y. Po drugiej
stronie strumienia trawa by�a mocno wdeptana w ziemi�. Zsiad�em z
konia i zacz��em bada� dno. Po chwili ujrza�em �lady kopyt.
-- Mam wra�enie, �e na tamtym brzegu popasali jacy� je�d�cy, -
rzek� Jim do brata.
-- Yes! - brzmia�a odpowied�.
-- Kt� to m�g� by�? S�dzi pan, �e b�dzie mo�na to ustali� mister
Shatterhand?
-- Mam nadziej�. Ustalenie, kto tu by� przed dwiema godzinami,
jest dla nas rzecz� bardzo wa�n� - odpar�em.
-- Przed dwiema godzinami? Nie gniewaj si� sir, ale s�dz�, �e wi�cej
czasu up�yn�o! Niech pan spojrzy na traw�. Jest bardzo zgnieciona.
Przypuszczam, �e obozowali tu przez ca�� noc.
-- Jestem tego sam�go zdania.
-- Doskonale! W takich razach jednak trawa niepr�dko si� podno-
si. Dlatego s�dz�, �e miejsce to opuszczone zosta�o wcze�niej, ni�
przed dwiema godzinami.
27
-- Racja. Mam jednak wra�enie, �e pan nie wszystko wzi�� pod
uwag�. Po ludziach, kt�rzy tu obozowali od wczorajszego wieczora,
przybyli inni, i ci w�a�nie ruszyli st�d przed dwiema godzinami.
-- Inni? Wi�c pan przypuszcza, �e obozowa�y tutaj dwie oddzielne
grupy?
-- Bez w�tpienia.
-- W takim razie mo�e pan b�dzie �askaw pom�c nieco mym s�abym
oczom?
-- Ch�tnie. Ale teraz musz� przej�� na przeciwleg�y brzeg strumie-
nia wy zostaniecie tutaj, gdy� nie chcia�bym, by�cie zatarli �lady.
Przeskoczy�em przez w�ski strumie�. Zbadawszy opuszczony
ob�z, poleci�em braciom, aby przybyli do mnie wraz z je�cem i moim
wierzchowcem.
-- Czy mog� wraz ze stary Timem zbada� r�wnie� te �lady? - zapyta�
Jim. - Jestem bardzo ciekaw czy potrafimy tak czyta� ze �lad�w, jak
pan. By�aby to rozkosz prawdziwa!
-- Nie mam nic przeciwko temu - odpar�em. - Sprawa nie nastr�czy
trudno�ci dwom tak wybitnym jednostkom, jak bracia Snuffle.
Zsiedli z koni i zacz�li przygl�da� si� �ladom. Z prowadzonej
p�g�osem rozmowy wynios�em wra�enie, �e doszli do zgodnej kon-
kluzji. Po chwili Jim rzek�:
-- Stoimy przed zagadk�, kt�r� nie�atwo rozwi�za�. Je�li Old Shat-
terhand twierdzi, �e obozowa�y tu dwie r�ne grupy, nie myli si� z
pewno�ci�. C� to za druga grupa?
-- Ruszy�a za pierwsz�.
-- Ale gdzie� s� jej �lady? Nie wida� ich.
-- Przecie� ci�gn� si� przed waszym nosem. Sk�d przybyli ci ludzie,
kt�rzy tu obozowali i dok�d ruszyli?
-- Przybyli z po�udnia; ruszyli na zach�d. �lady s� wyra�ne, innych
nie ma.
-- To w�a�nie pomy�ka.
-- Pomy�ka?
28
-- Przyjrzyjcie si� k�towi, jaki tworz�. To przecie� nieprawdopo-
dobne, aby westmani tak nak�adali drogi. Ruszyli st�d na zach�d,
nale�y wi�c przypuszcza�, �e przybyli od wschodu.
-- Well Czy� nie dostrzega pan swym bystrym spojrzeniem, �e
przybywaj� od po�udnia?
-- Przecie� to nie ich �lady!
-- Ach! A wi�c to �lady tamtych?
-- Tak. Sp�jrzcie na wsch�d. Nic nie widzicie?
Skierowawszywzrok we wskazanym przeze mnie kierunku, odpar�:
-- Mam, mam! Na trawie ci�gnie si� ledwie widoczna smuga. To z
pewno�ci� wczorajszy �lad tych, co tu nocowali. Od chwili Od chwili
ich przybycia up�yn�o tyle czasu, �e trawa zd��y�a si� wyprostowa�.
-- Tak, teraz jeste�my na dobrej drodze, mister Jim.
-- A wi�c nie ulega w�tpliwo�ci, �e ludzie, o kt�rych nam chodzi,
przybyli od wschodu i ruszyli dzi� na zach�d. A �lady, id�ce od
po�udnia?
-- Wycisn�� silny oddzia� je�d�c�w, kt�ry przyby� z po�udnia i mia�
zamiar kontynuowa� podr� na p�noc. Odkrywszy jednak ten ob�z,
zboczy� na lewo, za pierwszym oddzia�em.
-- Tak, ma pan zupe�n� racj�, sir. Prawda, stary Timie?
-- Yes!
-- Z kog� wi�c sk�ada� si� pierwszy oddzia�, a z kogo drugi? -
rzuci�em dla wypr�bowania jego sprytu i orientacji.
-- Pierwszy sk�ada� si� z bia�ych, drugi z Indian.
-- Na jakiej podstawie to twierdzicie?
-- Mam ku ternu dwie przyczyny. Przede wszystkim, drugi oddzia�
sk�ada� si� najmniej z sze��dziesi�ciu je�d�c�w. Trudno przypu�ci�,
aby w tych okolicach stowarzyszy�o si� tylu bia�ych, wypada wi�c
przyj��, �e byli to Indianie. Po drugie za�, konie nie by�y podkute, co
mo�na zauwa�y� przy bli�szym badaniu �lad�w. Jedynie Indianie
mog� mie� tak wielk� ilo�� niepodkutych koni.
-- Racja, ale dlaczego pierwszy oddzia� ma si� sk�ada~ z bia�ych?
29
-- Poniewa� �iady wskazuj� wyra�nie na podkowy ko�skie. Do
oddzia�u tego nale�a� zreszt� i nasz jeniec, kt�ry przecie� jest bia�y.
-- Racja mister Jim. Ale on temu zaprzeczy.
-- W takim razie musieliby�my przyj��, �e nale�y do czerwonosk�-
rych, kt�rzy �ywi� wobec tych bia�ych wrogie zamiary. Je�eli tak jest,
trzeba si� z nim porozumie� za pomoc� no�a. Jim Snuffle nie jest
greenhornem, ale odczuwa prawdziw� rozkosz, gdy go wypytuje Old
Shatterhand.
By�em przekonany, �e nasz jeniec nale�y do bia�ych i �e z jakiego�
okre�lonego powodu, w jakim� zbrodniczym celu, rozsta� si� z nimi.
By�o mi jednak na r�k�, �e Jim pos�dzi� go o porozumienie z India-
nami.
S�owa, wypowiedziane przez Jima, poskutkowa�y od razu. Niezna-
jomy odpar�:
-- Mylisz si�, mister Jim. Chcia�em uj�� przed czerwonosk�rymi.
-- Mo�e kto inny w to uwierzy, nas nie ok�amiesz.
-- Ale� nie ok�amuj�! Po prostu, rozmy�li�em si� i doszed�em do
przekonania, �e lepiej b�dzie wyzna� ca�� prawd�.
-- Post�pi�by� pan rozs�dnie - rzek�em. - I tak wkr�tce dogonimy
czerwonosk�rych i pom�wimy z bia�ymi, w�r�d kt�rych jest r�wnie�
ten, kt�rego� okrad�. Skonfrontuj� pana z nim.
-- Bynajmniej nie mia�em na celu kradzie�y.
-- Oho! Czy ten ko� nie jest jego w�asno�ci�?
-- Owszem, nale�y do niego.
-- A rzeczy w kulbace?
-- R�wnie�.
-- Zechce pan twierdzi�, �e� to wszystko otrzyma� w darze?
-- Nie. Mo�liwe s� te� inne ewentualno�ci.
-- Ciekaw jestem, jakie. Po�yczy� pan konia?
-- Tak jest. Po�yczy�em?
-- Wykr�t!
-- Nie, to prawda. B�d� zupe�nie szczery. Wiem, �e chcecie �ciga�
30
czeiwonych. S�uchajcie wi�c!
-- Tylko bez blagi. Nazwisko?
-- Nazywam si� Perkins. Pewien bia�y wynaj�� mnie wraz z dwoma
westmanami, by�my go przeprowadzili przez g�ry. On w�a�nie jest
w�a�cicielem konia.
-- Kt� to taki? Czym si� trudni?
-- Tego dok�adnie nie wiem. Jest ma�om�wny. Kaza� si� nazywa�
mister D�afar.
-- D�afar? Ach! M�wi po angielsku?
-- Od biedy mo�na go zrozumie�.
-- Podr�uje sam?
-- Nie, z dwoma lokajami, kt�rych zaanga�owa� w Londynie.
-- Nie wie pan, sk�d pochodzi?
-- Nie. M�wi�em ju�, �e jest ma�om�wny. Trudno wi�c by�o pyta�
o cokolwiek.
-- Z pewno�ci� bogaty?
-- Tak przypuszczam. Ma dwa juczne konie; p�aci� dobrze. Zdaje
si�, �e nie jest chrze�cijaninem.
-- Z czego to pan wnosi?
-- Z tego, �e pi��, sze�� razy dziennie modli� si� w dziwny spos�b
w niezrozumia�ym j�zyku.
-- Czy pos�uguje si� podczas modlitwy dywanem?
-- Ma koc, na kt�rym staje, kl�ka i k�ania si� krzy�uje przy tym r�c:e
na piersiach, lub sk�ada je razem.
-- Jak jest ubrany?
-- Tak samo, jak my. 'Tylko nosi czapk� ze sk�ry jagni�cia. W�osy
ma ciemne i bardzo g�st�, d�ug� brod�.
-- Ile mniej wi�cej ma lat?
-- Oko�o trzydziestu.
-- Pochodzi ze Wschodu, jest prawdopodobnie Persem. Nic wi�c
dziwnego, �e trudno wyt�umaczy� sobie, w jaki spos�b taki cz�owiek
m�g� si� dosta� do Ameryki i to na Dziki Zach�d! Dok�d pod��a?
31
-- Do San Francisco. Mamy go odprowadzi� do Santa Fe. Tam
zamierza wzi�� innych przewodnik�w. Wierzy mi pan teraz, mister
Shatterhand?
-- Mam wra�enie, �e obecne pana informacje nie mijaj� si� z
prawd�. Powiedz pan szczerze, dlaczego� od niego zbieg�?
Trudno mu by�o wyzna� prawd�. Widz�c jednak, �e k�amstwem
daleko nie zajedzie, odpar�:
-- Mo�e mi pan wierzy�, �e nie by�a to ucieczka planowa. Zdecydo-
wa�em si� na ni� pod wp�ywem nag�ego ukazania si� czerwonosk�-
rych. Podeszli tak blisko, �em straci� g�ow�. My�l o ukryciu si� w
bezpiecznym miejscu opanowa�a mnie niepodzielnie.
-- Przecie� opu�cili�cie ju� ob�z!
-- Tak, ale mia�em wr�ci�. Zupe�nie s�usznie pan przypuszcza�,
�e�my na to miejsce przybyli wczoraj od wschodu. Przenocowawszy
tu, ruszyli�my rano w dalsz� drog�. Po jakiej� godzinie D�afar zauwa-
�y� brak sztyletu, zwanego hand�arem, kt�ry�cie mi zabrali. Nie ule-
ga�o kwestii, �e zostawi� go tutaj. Chcia� sam wr�ci� po ulubion� brofi.
Nie zna jednak Zachodu i m�g�by zab��dzi�, zaproponowali�ny wi�c,
�e jeden z nas pojedzie po hand�ar. Zgodzi� si� i wys�a� mnie.
-- Na swoim koniu?
-- Tak, poniewa� wierzchowiec jego by� najbardziej r�czy. Po�yczy�
mi go, bym jak najpr�dzej powr�ci�.
-- Gdyby�my si� nie spotkali, czeka�by na ten powr�t wieki ca�e.
Dalej! Przyby� pan tutaj? Znalaz� pan sztylet?
-- Tak. Le�a� pod krzakiem, otoczony g�stymi ga��ziami. Zsiad�em
z konia, schyli�em si� by go podnie��. Gdym si� wyprostowa�, ujrza�em
ku memu przera�eniu oddzia� sze��dziesi�ciu do siedemdziesi�ciu
Komancz�w, ci�gn�c,y od po�udnia. Na twarzach mieli barwy wojen-
ne, wi�c poj��em, �e skoro mnie odkryj�, nie unikn� �mierci. Krzaki
stanowi�y moj� jedyn� os�on�. Nie mog�em ich opu�ci�. Po jakim�
czasie przeci�gn��em konia z przeciwnego brzegu, zdaj�c sobie spra-
w�, �e Komancze nie�atwo odszukaj� �lady na dnie rzeki.
32
-- A potem, zamiast ruszy� na zach�d i ostrzec towarzyszy, pu�ci�
si� pan na p�lnoc?
-- Tak. Przyznaj� si� do tego,b��du. Ale usprawiedliwi� mnie mo�e
paniczny strach przed czerwonymi.
-- Nie uwa�am tego za dostateczny pow�d. Westman, kt�rego
przera�a widok pary Indian, przestaje by� westmanem.
-- Paru? Powiedzia�em przecie�, �e by�o ich sze��dziesi�ciu do
siedemdziesi�ciu!
-- To znaczy paru! By� pan przewodnikiem nieznajomego, odpo-
wiedzialnym za jego �ycie, wi�c obowi�zkiem pana by�o ostrzec go
niezw�ocznie.
-- Nie mog�em. Dostrzegliby mnie Komancze.
-- Nonsens! Las by� przecie� dostateczn� os�on�. Mog�e� po pew-
�ym czasie zawr�ci� ku �ladom swoim i swych towarzyszy.
-- Tak, racja, - potwierdzi� Jim Snuffle. - Mo�e w mi�dzyczasie
napadni�to na tych biedak�w i sprz�tni�to ich z powierzchni ziemi.
Nie s�dzisz, stary Timie?
-- Yes - skin�� brat.
Perkins patrzy� przed siebie z zak�opotan� min�. Czuj�c, �e mamy
racj�, pr�bowa� si� usprawiedliwi�:
-- Tak �le nie jest. Mam nadziej�, �e moi towarzysze na czas
zobaczyli czerwonych i ukryli si� przed nimi.
-- Zupe�nie bezpodstawne przypuszczenie - odrzek�em. - Nawet w
tym wypadku Komancze na widok ich �lad�w bez trudno�ci
odnale�liby miejsce, w kt�ry si� ukryli. Zw�aszcza, �e wszystko dzia�o
si� podczas bia�ego dnia. Post�pi� pan niegodnie. Czy� nie wiesz, �e
przewodnik �ycie stawia na kart� w obronie tych, kt�rzy powierzyli
si� jego pieczy? Chcia�e� si� usprawiedliwi�, a osi�gn��e� skutekwr�cz
przeciwny. Koniokrad jest z�odziejem, ale zas�uguje na pewnego
rodzaju podziw dla swej odwagi. Natomiast przewodnik, tak tch�rz-
liwy jak pan, godzien jest pogardy. Ruszymy w �lad za czerwonymi.
B�dziecie mi towarzyszy�, mister Jim?
2 - Lew krwawej zemsty 33
-- Pan jeszcze pyta? Bracia Snuftle s� zawsze gotowi do wyratowa-
nia bli�nich z opresji. Nie s�dzisz, stary Timie?
--Yes - skin�� drugi. - Musimy si� podkra�� do nich jak najpr�dziej,
inaczej zgin�.
-- Oczywi�cie. Pi�ciu bia�ych, z kt�rych trzech nie jest westmanami,
przeciw siedemdziesi�ciu czerwonosk�rym, kt�rzy ruszyli na zbrojn�
wypraw�! Prosz� mi jednak powiedzie�, mister Shatterhand, ezy zda-
niem pana Perki�s, tym razem m�wi� prawd�?
-- S�dz�, �e tak. Nie przypuszczarn, aby zbija� jedno k�amstwo
drugim, przyp�aci�by to �yciem. Wed�ug jego s��w, grupa bia�ych
sk�ada�a si� z pewnego nieznajomego, z jego s�u��cych i dw�ch wes-
tman�w. Ciekaw jestem bard�o, co to za westmani?
-- Dzielni, bardzo dzielni ludzie, - zapewni� Perkins.
--Je�li tacy dzielni, jak pan, niech B�g ulituje si� nad nieznajomym.
A wi�c naprz�d! Stracili�my dzi� wiele czasu!
Dosiedli�my koni i ruszyli na zach�d, wzd�u� �lad�w ci�gn�cych si�
w kierunku g�rnego biegu rzeki. Mia�em wra�eni�, �e ostatnie zezna-
nia Perkinsa by�y prawdziwe. Upewni� si� o tym by�o trudno, gdy�
�lady bia�ych zosta�y na miejscu popasu zatarte przez Indian. Spodzie-
wa�em si�, �e pod drodze natrafimy na bardziej wyra�ne odciski.
Nadzieja zi�ci�a si�, gdy�my dotarli do miejsca, w kt�rym czerwoni si�
zatrzymali. Jim Snuffle osadzi� wierzchowc;a i rze