1183

Szczegóły
Tytuł 1183
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1183 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1183 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1183 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Karol May "Dolina smierci"K~~ot M ~Y . W powie�ci tej spotykamy wi�kszo�� postaci zaludniaj�cych mayowski Dziki Zach�d na czele z Old Firehandem i Winnetou oraz wszystkich, kt�rzy pojawili si� ju� na kartach "Derwisza". "Dolina �mierci" b�d�cjego kontynuacj� stanowi jednak ca�kowicie samodzieln�, zamkni�t� ca�o�� o frapuj�cej, miejscami pe�nej grozy akcji. Dalsze losy bohater�w b�dziecie mogli Pa�stwo znale�� w kolejnej ksi��ce cyklu "Kozak i �owca soboli", kt�ra uka�e si� niebawem nak�adem naszego wydawnictwa. �yczymy przyjemnej lektury. utlCY~~ I!!- RRAKtf`W Niecodzienny list Samotny m�czyzna jecha� konno wzd�u� ma�ego strumienia sp�ywaj�cego z dalekiego wzg�rza. Wzg�rze to zdawa�o si� byE celem je�d�ca, bowiem w pewnej chwili uni�s� g�ow� i poszuka� go wzro- kiem. M�czyzna nie by� ju� m�ody; w ka�dym razie z pewno�ci� mia� na karku pi��dziesi�tk�. Jego twarz zbr�zowia�a od wiatru, a oczy uwa�- nie patrzy�y w dal. Ale nie tylko w dal - usi�owa�y r�wnie� przenikn�� zaro�la rozci�gaj�ce si� po lewej i prawej stronie je�d�ca. Od czasu do czasu przechyla� g�ow� na bok i nads�uchiwa�. W takich momentach zwyk� by� trzyma� sw� strzelb� gotow� do strza�u. Posuwa� si� wolno do przodu. Jego wychud�y kofi, podobnie jak pan by� zm�czony. W�a�nie mija� k�p� krzak�w; wyda�o mu si�, �e z ich strony doszed� go jaki� cichy szmer. Zatrzyma� konia i zacz�� nads�uchiwa�, ale na pr�no. By�o to tylko z�udzenie. Ju� mia� pod��y� dalej, gdy nagle zaro�la poruszy�y si� i wyszed� z nich m�czyzna, na widok kt�rego kofi gwa�townie stan�� d�ba, tak �e je�dziec mia� sporo k�opot�w, aby uspokoi� swego rumaka. Wygl�d nieznajomego by�, trzeba przyzna�, bardzo dziwny. Spod smutnie zwisaj�cego ronda przedpotopowego, filco- wego kapelusza wygl�da� spomi�dzy zmierzwionej brody 5 przera�aj�cych rozmiar�w nos. Z pozosta�ych cz�ci twarzy wida� by�o jedynie dwa ruchliwe, pe�ne sprytu oczka, kt�re patrzy�y m�- drym spojfzeniem. Reszta cia�a dziwnego m�czyzny tkwi�a w starym ubraniu my�liwskim z ko�lej sk�ry, kt�re zapewne zosta�o uszyte na o wieie wi�ksz� osob� i nadawa�o niskiemu wzrostem niezna- jomemu wygl�d dziecka, kt�re postanowi�o w�oiy� na siebie szla- frok dziadka. Z tego wi�cej ni� dziwnego stroju wygl�da�y dwie chudziutkie, krzywe nogi gin�ce niemal w olbrzymich, indiafiskich butach. W r�ce nieznajomy trzyma� rusznic�, przypominaj�c� bar- dziej kij ani�eli brofi. - Good day! - odezwa� si� z u�miechem cz�owieczek. - Good day! - Przesta� si� pan ju� wreszcie dziwi�? Otworzy� pan sw�j dzi�b jak bocian, kt�ry chce po�kn�� �ab� razem z rogami, sk�r� i w�osa- mi! - Dzi�kuj� za pouczenie. Nie wiedzia�em, �e �aba ma rogi i w�osy. Poza tym nie wygl�da pan na tyle apetycznie, aby chcia� pana ugry��. Cz�owieczek przyjrza� si� je�d�cowi uwa�nym spojrzeniem i po- trz�sn�� g�ow�. - Gdzie si� podzia� pafiski w�z? Je�dziec drgn�� i obrzuci� pytaj�cego spojrzeniem, w kt�rym od- bija� si� kompletny brak zaufania. - Sk�d panu przysz�o do g�owy, by pyta� mnie o jaki� w�z? - Poniewa� mia� go pan, je�li si� nie myl�. - Do diab�a! Czy�by pan rozmawia� z tymi �otrami? - Nie. - 'Ib mi si� nie podoba! Pyta� pan o m�j w�z. Zaprzecza pan jednocze�nie, �e rozmawia� z tymi �otrami. ��dam uczciwej odpo- wiedzi, w przeciwnym razie zmusz� pana do niej. Niech pan nie my�li, �e westman zadaje pytania tylko dla �art�w! Cz�owieczek roze�mia� si� rozbawiony. . 6 -Pan jestwestmanem?Pshaw! Nie musi pan przede mn� udawaE! Wie pan, kogo mi pan przypomina teraz? - Kogo? - Porz�dnego, niemieckiego le�niczego, kt�ry schwyta� z�o- dzieja drzewa i usi�uje mu przem�wi� do sumienia. - Pa�skie oczy naprawd� nie s� z�e, dobry cz�owieku! - Mo�e pan spokojnie zostawi� tego "dobrego cz�owieka", je�li si� nie myl�. Pod tym wzgl�dem nie znam si� na �artach, sir! - Nie chcia�em pana obrazi�. Prosz� mi wybaczy�! Ale to pafiskie por�wnanie z niemieckim le�niczym... Niech mi pan po- wie, co pan wie o Niemczech? - Zapewne wi�cej od pana. A mo�e... pafiski angielski pachnie mocno popio�em drzewnym. Tb jest ca�kiem mo�liwe, �e ssa� pan smoczek nad Renem albo �ab�. - Bo to prawda. - A wi�c jednak! Jest pan Niemcem? - Yes. - Niech pan przestanie z tym swoim g�upim yes! Je�li jaki� Niemiec chce m�wi� po niemiecku, to nie krzyczy przecie� bez przerwyyes albo oui! Ja te� jestem stamt�d - kontynuowa� cz�owie- czek po niemiecku. - Jeste�my wi�c rodakami, �e tak powiem! Witam pana! Oto moja �apa! Je�dzie~ waha� si� jednak i nie od razu u�cisn�� wyci�gni�t� r�k�. Jeszcze raz przyjrza� si� m�czy�nie w przedpotapowym kapeluszu i olbrzymich indiafiskich butach. - Nie tak szybko - stwierdzi� po chwili r�wnie� po niemiec- ku. - Najpierw musz� si� upewni�, �e nie nale�y pan do tych �ajdak�w, kt�rzy mnie okradli. - W swoim �yciu pozna�em wystarczaj�co du�o �ajdak�w, ale dam si� raczej po�re�, je�li nie potrah� powiedzie� panu, kt�ry z nich okrad� pana. Kiedy to si� sta�o? - Przed czterema dniami. - Gdzie? - W okolicy, gdzie s� tylko same ska�y, g�adkie jak st�. - Hm, znam tak� okolic�. Ale ona le�y nie cztery, tylko nieca�y jeden dzie� jazdy st�d. - 1� ona. Posuwali�my si� bardzo wolno i musieli�my cz�sto zatrzymywa� si� na popas. Jest nas czworo, a mamy tylko jednego konia. - Znaczy si�, �e na osob� przypada tylko jedno ko�skie kopy- to, je�li si� nie myl�. A pan jeszcze siedzi na tym biednym koniu i sam omal nie spada z siod�a ze zm�czenia. Niech pan zsiada i da chwil� odpocz�� zwierz�ciu! Dw�ch rodak�w spotykaj�cych si� w G�rach Skalistych mo�e chyba pozwoli� sobie na kwadrans poga- w�dki, prawda? - Nie wiem, czy mog� panu zaufa�. - Pos�uchaj przyjacielu! Komu� innemu da�bym za takie s�owa pi�ci� w z�by! Przyje�d�a sobie kto� na takiej sparali�owanej szkapie i nie wie, czy mo�e zaufa� Samowi Hawkensowi! Oczywi- �cie, tutaj nie wolno nikomu ufa�, nawet swemu rodakowi, ale w moim przypadku mo�e pan spokojnie zrobi� wyj�tek. Nie po�r� pana, hihihihi! - Sam Hawkens? Pan jest Samem Hawkensem? S�ysza�em wiele o panu! Oto moja r�ka! - No i wszystko w porz�dku. Niech pan wi�c zsiada w imi� Bo�e! - Ale strac� przy tym mn�stwo czasu! Musz� polowa�. Je�li nic nie upoluj�, to moja rodzina nie b�dzie dzisiaj wiecz�r mia�a co je��. - Je�li tylko oto idzie, to nie musi si� pan martwi�. Mam wystar- czaj�co du�o zapas�w, aby podzieli� si� z panem i pana rodzin�. Je�dziec zsiad� w koficu z konia, pu�ci� go wolno i usiad� obok Sama na trawie. - Kim s� te trzy osoby, kt�re znajduj� si� w pa�skim towa- rzystwie? - To moja �ona, syn i szwagierka. Chc� by� wobec pana g uczciwy i opowiem panu wszystko. Uzna� mnie pan za le�nika. Jestem nim rzeczywi�cie. Nazywam si� Rothe. Posiad�o�� w kt�rej pracowa�em dosta�a si� w inne r�ce. Dosz�o do sprzeczki z nowym w�a�cicielem. Mia�em racj� i upiera�em si� przy niej. On zapomnia� si� w gniewie i si�gn�� po szpicrut�. 'Il;go by�o dla mnie za du�o; zacz��em si� broni� i powali�em go. Oczywi�cie zosta�em zwolnio- ny. Nie uda�o mi si� znale�� nowej pracy. Czeka�em, szuka�em, wszy- stko na pr�no. W koficu mia�em ju� do��. M6j syn od dawna chcia� wyjecha� do Ameryki. Podj��em szybk� decyzj�. Spakowali�my si� i wyjechali�my. My�la�em jednak, �e to wszystko b�dzie o wiele �a- twiejsze. Chcieli�my przejecha� przez ca�y kontynent do Kaliforni. Kupili�my kilka woz�w, koni i wo��w, za�adowali�my ca�y maj�tek i wyruszyli�my do Santa Fe. '1'dm spotkali�my ludzi, kt�rzy te� chcieli jecha� do Kaliforni. Do��czyli do nas. Przed czterema dniami dotarli�my do skalistej wy�yny, o kt�rej m�wi�em przed chwil�. Wtedy okaza�o si�, �e zgubi�em po drodze ca�y pakunek koc�w. Pojecha�em z powrotem i po wielu godzinach znalaz�em je. Nasta� ju� jednak wiecz�r. Kiedy wr�ci�em do naszego obozu, karawany ju� tam nie by�o. Tylko moja �ona, syn i szwagierka le�eli zwi�zani na ziemi. Napadni�to na nich tu� po moim wyje�dzie i zwi�zano. Zaraz potem te �otry wyruszy�y w drog�, zabieraj�c ze sob� moje wozy. - Oczywi�cie postanowi� pan dogoni� tych �artownisi�w? -1'dk, ale ich nie znalaz�em. - Musia� pan jednak odkry� jakie� �lady! - Na skalistej ziemi? Sam Hawkens u�miechn�� si� na sw�j spos�b pod nosem. - I pan twierdzi, �e jest le�nikiem i my�liwym! 'Pdk, tak, je�li �lady woz�w nie s� tak szerokie i g��bokie jak �aba, to rzeczywi�cie trudno je zobaczy~! Tb jasne! Czy straci� pan wszystko? - Wszystko, z wyj�tkiem tego, co mam ze sob�. - Czy pieni�dze tak�e? - Tak. By�y w wozie, kt�rego pilnowa�y obie kobiety. 9 - Ile? - Wymienili�my marki w Nowym Jorku. Ja dosta�em Lysi�c pi��set dolar�w, ale moja szwagierka mia�a ich a� osiem tysi�cy: - Do stu piorun�w! -'Idk, jest zamo�na, albo raczej: niestety, by�a zamo�na. - Mam wielk� nadziej�, �e znowu b�dzie. Oczywi�cie odbie- rzemy pieni�dze tym �otrom! - Powiedzia� to pan tak, jakby to by�o samo przez si� zrozu- mia�e. A my nawet nie wiemy, gdzie s� ci z�odzieje? - Dowiemy si�. Wr�cimyfdo miejsca, gdzie si� to wszystko wydarzy�o. ''Pdm znajd� �lady, za kt�rymi po prostu pojedziemy. - Po czterech dniach? - zdziwi� si� le�nik. -Dlaczego nie? Gdyby ros�a tam trawa, to jej zgniecione �d�b�a wyprostowa�yby si� po takim czasie i nic by�my nie zobaczyli. Po- niewa� jednak jest tam ska�a, to mo�emy jeszcze mie� nadziej�, �e znajdziemy jakie� �lady. Ci�ki w�z ci�gni�ty przez wo�y zostawi �lady nawet na najtwardszej skale. Od czterech dni nie by�o silnego wiatru, ani deszczu, �lady nie zosta�y wi�c zatarte, lub rozmyte. Z pewno�ci� nie pojedziemy na pr�no. - Nawet je�li dopadniemy tych z�odziei, to nie odzyskam moich pieni�dzy! - Dlaczego? Ilu ich jest? - Dwunastu. - I s�dzi pan, �e musimy si� ich obawia�?'I~n n�dzny tuzin �otr�w za�atwi� sam, je�li si� nie myl�. Nie mamy jednak czasu na d�u�sze pogaw�dki. Musimy ju� jecha�. Czy pa�ska rodzina zosta�a daleko z ty�u? - Nie. S�dz�, �e dotrzemy do nich w ci�gu godziny. -'Ihk d�ugo? -'1'dk, bo pan przecie� b�dzie musia� i�~ pieszo. - Ja? Hrn! Niech pan uwa�a! Sam Hawkens w�o�y� do usL dwa palce i gwizdn�� przera�liwie. Odpowiedzia�o mu r�enie i z zaro�li wy�oni�o si� zwierz�, na widok kt�rego dawny le�niczy wybuchn�� �miechem. Nie by� to bowiem kofi, lecz mu�, ale tak stary, �e wydawa�o si�, i� jego rodzice musieli �y� tu� po potopie. D�ugie uszy powiewaj�cejak skrzyd�a wiatraka by�y ca�kowicie pozbawione w�os�w. Od dawna te� nie mia� ju� grzywy. Ogon sk�ada� si� z nagiego kikuta. Do tego wszystkiego zwierz� by�o przera�liwie chude. Jednak�e jego oczy by�y jasne jak u m�odego �rebaka; ich wyraz wywo�a�by szacunek ka�dego znawcy. Wybuch �miechu le�nika spowodowa� nieprzyjemne zaskoczenie Sama Hawkensa. - Dlaczego pan si� �mieje, panie Rothe? -Jeszcze si� pan pyta? Czy ten cap jest rzeczywi�cie pa�skim wierzchowcem? - Cap? To prawda, �e moja Mary jeszeze nigdy nie wygra�a konkursu pi�kno�ci, ale mimo to nie zamieni�bym jej na tysi�c pe�nej krwi arab�w. Sto razy uratowa�a mi �ycie; musi j� pan najpierw pozna�, aby potem wyrokowa� o niej, je�li si� nie myl�. Wsiadajmy! Niebawem zapadnie wiecz�r. Musimy si� po�pieszy�. Obaj m�czy�ni wskoczyli na siod�a i pojechali w kierunku, z kt�rego nadjecha�le�nik. - Najpierw nie ufa�em panu - powiedzia� Rothe - poniewa� powiedzia� pan, �e mia�em w�z. Jeszcze pana nie zapyta�em sk�d pan to tak dok�adnie wiedzia�. - Gdyby przebywa� pan na prerii d�u�szy czas, wcale nie mu- sia�by pan pyta�. Ma pan za pasem bat. A bata u�ywa tylko kto�, kto ma w�z, nieprawda�`~ Ale nie gadajmy tyle, tylko jed�my! Droga prowadzi~a na wsch�d; je�d�cy mieli wi�c za plecami zachodz�ce s�o�ce, a przed sob� trawiast� preri� usian� gdzie nie- gdzie zaro�lami. Sam Hawkens nie s�dzi�, aby musieli zachowa� szczeg�Pn� ostro�no��, jako �e od do�� d�ugiego cf,asu nie pojawi� si� w tej okolicy 7.aden lndianin. Dlatego te� wyda� okrzyk zdziwienia, kiedy nagle zauwa�y� po lewej r�ce dw�ch je�d�c�w p�dz�cych galopem w ich stron�. Po chwili zauwa�y� ich r�wnie� le�nik. - Do diab�a! - powiedzia� do Rothego. -A to ci historia! Tylko niech pan, na mi�o�� bosk�, nie zdejmuje teraz swej strzelby z plec�w! -Dlaczego nie? Wydaje mi si�, �e to Indianie, a pan m�wi, �ebym zostawi� moj� strzelb� w spokoju! - Naturalnie! Widzi pan te orle pi�ra na ich g�owach? Zb wodzowie, a gdzie s� wodzowie, tam zazwyczaj w okolicy znajduje si� i spora liczba wojownik�w. Wodzowie nie maj� w zwycz.aju je�dzi� samotnie po prerii. Poniewa� za� jest ich a� dw�ch, mo�na przypuszcza�, �e idzie tu o jak�� wa�n� spraw�. Na razie nie musimy si� niczego obawia�. Na wszelki wypadek zsi�d�my jednak z koni. Niech pan robi dok�adnie to samo, co ja! Sam zatrzyina� swego wierzchowca, zsiad� z niego i stan�� obok. Dopiero teraz si�gn�� po rusznic�, czekaj�c a� Indianie si� zbli��. Le�nik poszed� za jego przyk�adem. Indianie podjechali si� do nich bez l�ku i zatrzymali swe konie w odleg�o�ci nieca�ych dwudziestu krok�w. - Sta�! Ani kroku dalej! - zawo�a� Sam. - So b�dziemy strzela~! Czerwonosk�rzy naradzali si� przez chwil� cicho, a potem g�o�- no roze�miali, co raczej nie le�y w zwyczaju tej nad wyraz powa�nej rasy. Pb�niej jeden z nich odezwa� si� w j�zyku b�d�cym miesza- nin� narzecza indiafiskiego, angielskiego i hiszpafiskiego. - Czy�by blada twarz si� l�ka�'a? - Ani mi to w g�owie! -1� wyjd� do nas, aby�my mogli porozmawia�! - Nie wiem, o czym m�g�bym z wami rozmawia�. Kim jeste�cie? - Powiemy ci potem. -Ach, nie chce�ie zdradzi� mi swych imion? To niedobrze dla was. 12 Wsi�dziemy wi�c na siod�a i pojedziemy dalej. - Wtedy my pojedziemy waszym tropem. - Powiem wam wi�c, �e mo�ecie natkn�� si� na nasze kule, je�li staniecie si� dla nas uci��liwi! - Preria nale�y do wszystkich ludzi. Ka�dy mo�e po niej podr�- �owa~, dok�d chce. , - O czym pan z nimi rozmawia? - zapyta� Rothe. - Nie rozumiem ani s�owa z tego szwargotu. Sam wyja�ni� mu problem. - T� brzmi wrogo - uzna� le�nik. - Co robimy? - Sam jeszcze nie wiem. Jak widz�, nie s� to Komancze. - Kim wi�c mog� by�? - Paunisami te� nie s�, tak samo jak i Siuksami, bo ci nie zapuszczaj� si� tak daleko na po�udnie. Pomalowali twarze, ale nie na barwy wojenne, po kt�rych mo�na rozpozna� plemi�, do kt�rego nale��. Naprawd� nie wiem, o co tu idzie. Opr�cz swoich koni, maj� jeszcze dwa osiod�ane luzaki. �aden w�dz tak nie post�puje. Sam Hawkens zdecydowa� si� wyj�� zza mu�a. Podszed� do Indian, trzymaj�c rusznic� gotow� do strza�u. Indianie r�wnie� zsiedli z koni i id�c za przyk�adem Sama, ruszyli mu naprzeciw trzymaj�c swe strzelby przygotowane do strza�u. Ca�a tr�jka zatrzyma�a si� w odleg�o�ci pi�ciu krok�w od siebie. - Czy przyszli�cie, aby wypali� z nami fajk� pokoju? - zapyta� Sam Hawkens. - By� mo�e wypalimy j� z tob� - odpar� ten, kt�ry m�wi� ju� poprzednio. - Chcesz usi��� z nami? -'Pdk. Usiedli wi�c teraz we czw�rk�, po dw�ch naprzeciw siebie, ze strzelbami po�o�onymi w poprzek kolan i badawczo si� sobie przy- gl�dali. Obaj wodzowie byli niemal tej samej postury, wysocy i szczupli, ubrani w stroje ze sk�ry bawolej. Swe w�osy zwi�zali 13 w warkocze, do kt�rych um�cowane by�y ich wodzowskie pi�ropusze. 'Ii~udno by�o rozpozna� rysy ich twarzy, bowiem niemal ca�kowicie pokrywa�a je farba. - A wi�c, czego chcecie? - zapyta� Sam. - Dlaczego zatrzy- mujecie nas? - Chcemy pozna� wasze imiona. - Ja nazywam si� Daniel Willers, a m�j towarzysz Isaak Balten. - Ja za� jestem Rycz�cy Byk - przedstawi� si� z dum� w�dz. - A ja - stwierdzi� z tak� sam� dum� drugi z wodz�w - nazywam si� 'Pdficz�cy Nied�wied�. - Nigdy jeszcze nie s�ysza�em waszych imion. - My waszych tak�e. Chyba nie polujecie d�ugo w tej okolicy. - Znamy t� preri�; ale my jeste�my cichymi my�liwymi. Nie polujemy na s�aw�, tylko na bobry i bizony. - Czy poznali�cie innych my�liwych? - Kilku. - Czy spotkali�cie mo�e takiego, kt�ry zwie si� Samem Ha- wkensem. - Nie. - S� z nim podobno r�wnie� dwaj inni, wysocy i chudzi, jak tyczki wigwamu. Czy ci trzej my�liwi s� mo�e waszymi przyjaci�mi? - Nie. -'Ib bardzo dobrze. W innym razie musieliby~my was zabi�! - Czy ten Sam Hawkens jest waszym wrogiem? -'Pak. Wys�a� do Krainy Wielkich �ow�w kilku naszych braci. - Do jakiego szczepu nale�ycie? - Do Paunis�w. Us�yszawszy t� nazw� Sam Hawkens poczu� nieprzyjemne mrowienie pod w�osami. W�a�ciwie pod peruk�, jako �e ma�y traper od wielu lat nosi� peruk�, od czasu gdy w jednej z potyczek z Indianami straci� sw�j skalp. Indianie zabrali mu go, s�dz�c, �e jest martwy. 'Pdmci Indianie tak�e byli Paunisami. Nic dziwnegv wi�c, 14 �e to spotkanie wywo�a�o wspomnienia o tamtym wydarzeniu. - Sk�d wiesz, �e Sam Hawkens jest w tej okolicy? - bada� dalej tna�y traper. - Powiedzieli nam to jego przyjaciele. - Jacy przyjaciele? - Nazywaj� si� mi�dzy sob� Dick i Will. - I powiedzieli wam to, mimo �e s� waszymi wrogami, a jego przyjaci�mi? -'Pak by�o. Brwi trapera �ci�gn�y si�, ale tylko na moment. Ogarn�a go wielka troska o przyjaci�; szybko si� jednak opanowa�. - Spotkali�cie wi�c ich? -'Pak. - Gdzie oni s� teraz? - Odjechali, ale nie wiemy dok�d. - A wy szukacie teraz tego Sama Hawkensa? -'Pdk. S�dzili�my, �e mog�e� go widzie�. - Nie spotka�em go, ale jestem w tej okolicy z moim towa- rzyszem dopiero od kilku godzin. On jest tu natomiast od d�u�szego ju� czasu i m�g� go spotka�. Czy mam go o to zapyta�, jako �e nie zna on waszego j�zyka? - ~p~l go ~eF! Sam Hawkens mia� taki zamiar, nie m�g� jednak do tej pory rozmawia� ze swym towarzyszem, nie wzbudzaj�c podejrze� In- dian. 'I~raz mia� ku temu okazj�. Zrobiwszy wi�c oboj�tn� min�, zwr�ci� si� dofi po niemiecku: - Niech pan b�dzie opanowany! Znajdujemy si� w wielkim niebezpieczefistwie. Niech pan udaje, �e si� zastanawia, �e chce sobie co� przypomnie�! Na nich prosz� patrze� przyja�nie, mimo �e mamy,wszelkie powody, aby wys�a� ich do wszystkich diab��w. - Dlaczego? 15 - Szukaj� mnie, bo chc� mnie zabi�. Zabili ju� prawdo- podobnie dw�ch moich przyjaci�. S� co prawda za sprytni, �eby mi to powiedzie� wprost, ale zauwa�y�em, �e ich strzelby nale�� do moich towarzyszy. Zabrali im je. - Niech ich za to diabli porw�! M�wi�c to le�nik spojrza� jednak na obu Indian przyjaznym wzrokiem, kiwaj�c g�ow�. 'Ib oszustwo uda�o mu si� znakomicie. -'Ib s� Paunisi. Niech te �otry dowiedz� si�, co znaczy zabija� przyjaci� Sama Hawkensa. Prosz� si� dok�adnie na mnie patrze�! Kiedy powiem do pana s�owo "teraz", w tym samym momencie z�api� za strzelb� jednego z nich; pan schwyci za strzelb� drugiego. Wtedy zerwiemy si� z ziemi, odskoczymy kilka krok�w i wyceluje- my w nich. Pozostan� im tylko no�e, kt�re nic im nie pomog� przeciw strzelbom. Je�li tylko spr�buj� si� broni�, zastrzelimy ich. Zrobi pan to, co powiedzia�em? - Oczywi�cie. - Niech pan wi�c dok�adnie uwa�a! - Sam Hawkens zwr�ci� si� teraz znowu do obu wodz�w: -'Pdk, on ich tu widzia�. -'Iiitaj? 'Ib chyba niemo�liwe. Nie ma tu �adnych �lad�w, poza naszymi i waszymi. -Jeden z nich jest wi�c �ladem, kt�ry zostawi� Sam Hawkens. - Nie rozumiem ci�. - Zaraz mnie zrozumiesz. Teraz! Obaj biali z�apali za brofi Indian, wyrwali j�, odskoczyli o kilka krok�w i wycelowali w nich. Jednak�e na grubo posmarowanych farb� twarzach czerwonosk�rych nie pojawi� si� wyraz zaskoczenia. Pozostali spokojnie siedz�c na ziemi, jak gdyby nic si� nie wydarzy�o. - Mam was, psy! - zawo�a� gro�nym g�osem Sam Hawkens. - A my ciebie! - odpar� spokojnym tonem jeden z wodz�w. - My�leli�cie, �e dw�ch wodz�w znalaz�o si� tu samotnie? Za nami, w tamtych zhro�lach, ukryli si� nasi wojownicy. Wystarczy, �e podnios� r�k�, a ich kule was zabij�. 16 -Do diab�a! -zakl�� Sam i z trosk� spojrza� w kierunku zaro�li. - Od��cie strzelby! - rozkaza� czarwonosk�ry. - W prze- ciwnym razie zginiecie! Sam opu�ci� rusznic�. - My�licie mo�e, �e si� was boj�? - warkn��. - Tb si� bardzo pomylili�cie! Poka�� wam, �e nie boj� si� ca�ej bandy czerwonosk�- rych wojownik�w. Jestem Samem Hawkensem, kt�rego szukacie. - Wiemy o tym. Ale jeste� jeszcze kim� innym na dodatek. - Kim�e to? - Dzieckiem pozbawionym oczu i uszu. Poza tym uwa�a�e� nas za g�upc�w. My�lisz, �e czerwonosk�rzy m�owie nie rozumi� j�zy- ka bladych twarzy? S�yszeli�my, jak si� umawia�e� ze swym towarzy- szem. Na twarzy Sama pojawi� si� wyraz zaskoczenia. - Rozmawiali�my przecie� po niemiecku! -'1'dk. Zrozumieli�my, co mu zaproponowa�e�. Mieli�cie zamiar zabra� nasz� bro�. - India�scy wodzowie, kt�rzy rozumi� po niemiecku? Tb mi si� jeszcze nie przytrafi�o, je�li si� nie myl�. - Jeste� naprawd� wielkim os�em. Powinie� nas rozpozna� po naszych rusznicach! W tym momencie Sam zauwa�y�, �e jego rozm�wca ma jakie� dziwnie znajome mu oblicze. - Na wszystkie dobre duchy! Wy jeste�cie... och, do diab�a! Wy nieopierzone gawrony! Rothe sta� nieruchomo z wyrazem nieopisanego zdumienia na twarzy, �ciskaj�c sw� strzelb�. -�eby mnie nie pozna�! -�mia� si� Will Parker, wstaj�c z ziemi. - I mnie! - doda� Dick Stone zwijaj�c si� ze �miechu. - No, w�a~ciwie nic w tym dziwnego -broni� si� rozgniewany Sam Hawkens. -Jeden baran jest zawsze podobny do drugiego. Te stroje, te warkocze z orlimi pi�rami, grubo pomalowane twarze i... Sk�d 17 w�a~ciwie wzi�lo si� to wasze przebranie? - Przebra�ie? Pshaw! Tb s� teraz nasze prawdziwe ubrania. Niedawno spotkali�my si� w bardzo przyjacieiski spos�b z jednym z wodz�w Paunis�w. 'It~ znaczy, wzi�li go do niewoli Siuksowie, kt�rzy chcieli go troch� przypiec przy palu m�czarni. Uwolnili�my go i szcz�liwie dostarczyli�my do jego wigwamu. Z wdzi�czno�ci da� nam te dwa ubrania i cztery konie, ktbre tu widzisz. Nasze stare ubrania zawin�li�my starannie w dwa koce, kt�re Paunisi te� nam �askawie podarowali i przytroczyli�my do tamtych koni. - Ale to niebezpiecznie kr��y� po tej okolicy w przebraniu Indian. - Mo�e tak, mo�e nie. Jeste�rny albo czerwonosk�rymi, albo bladymi twarzami, w zale�no�ci od sytuacji. St�d ta nasza maskara- da! - Ach, boys, wobec tego zaraz b�dziecie mieli okazj� do zaba- wy! Mamy zamiar zrobi� komu� dowcip, a ta maskarada doskonale si� do tego nadaje. Siadajmy! Zarazwam wszystko po kr�tcewyja�ni�. Z nasyconej wrogo�ci� sceny zrobi�a si� nagle bardzo pokojowa narada. Spotkanie trzech traper�w by�o kolejnym przyk�adem sprytu, jakim zwykli kierowa� si� na Dzikim Zachodzie do�wiadczeni westmani. Sam Hawkens ustali� po prostu miejsce na prerii, w kt�- rym chcia� si� spotkaE z Dickiem i Willem, a oni naprawd� go znale�li, bez kompasu i zegarka. - I co powiecie na to? - zapyta� Sam koficz�c sw� opowie�� o napadzie na rodzin� Rothego. Will Parker wzruszy� ramionami. - Pojedziemy za tymi �otrami i odbierzemy im �up. 1b chyba samo przez si� zrozumia�e! Pytanie tylko, od czego zaczniemy. Masz jaki� plan? ~ Jeszcze nie. Musimy si� zastanowi�, gdzie i jak ich spotka�. 'I~raz jed�ak nie traEmy czasu, tylko wyruszajmy w drog�, �eby�my 18 szybko dostali tych opryszk�w w sw�je r�ce... Sam pu~ci� swoj� mulic� galopem; Rothe nie m�g� ukry� zdziwienia, jak szybko ten wychud�y "cap" pokonywa� preri�. S�ofice ju� prawie zasz�o. Je�d�cy wyjechali w ko�cu na otwart� preri�, gdzie jak okiem si�gn�� nie by�o wida� �adnych zaro�li. W pewnej chwili Sam Hawkens dostrzeg� trzy pojedyncze punkty zbli- �aj�ce si� w prostej linii ze wschodu. - Tb moja rodzina - powiedzia� Rothe. - Posuwaj� si� bardzo szybko, aby spotka� si� ze mn� jeszcze przed zapadni�- ciem zmroku. - Niech pan wyjedzie im naprzeciw! Mog� si� przestraszy�, gdy ujrz� nagle z daleka obcych. Poczekamy na pana tutaj. W ci�gu zaledwie kilku minut Rothe dotar� do swoich bliskich. Byli wyczerpani, ale dobra nowina kaza�a im zapomnie� o zm�czeniu. - Nasi przyjaciele s� chyba g�odni, je�li si� nie myl� - powie- dzia� Sam Hawkens, kiedy znale�li si� razem, za� pani Rothe i jej siostra rozp�ywa�y si� w podzi�kowaniach. - Zatrzymajmy si� wi�c tu na kr�tki popas. Mam spory kawa�ek jeleniej pieczeni, kt�r� upiek�em dzisiaj rano na ognisku. Musi to wystarczy� dla wszy- stkich. Jutro upoluj� jak�� inn� pieczefi. Wszyscy usiedli w wysokiej, pachn�cej trawie i zacz�li je��. Sam Hawkens zastanawia� si� przez ca�y czas, w jaki spos�b m�g�by oszcz�dzi� trud�w i niebezpieczefistw obu kobietom, kt�re nie by�y przyzwyczajone do wyrzecze� cz�owieka prerii. -Najlepiej b�dzie- zacz�� - je~li poszukamy jakiej� kryj�wki dla kobiet, zanim my nie wr�cimy z naszej wyprawy wojennej. Co 0 tym s�dzisz, Willu? - Hm... Policzmy najpierw: napad mia� miejsce przed czterema dniami. Ile godzin mo�na jecha� dziennie wozem zaprz�onym w wo�y? - Osiem albo dziewi��. - S� wi�c oddaleni o oko�o trzydzie�ci godzin marszu. Mo�emy 19 pokona� t� odleg�o��, je�li b�dzie trzeba, w ci�gu jednego dnia: Dzisiaj jednak nie ujrzymyju� �adnego �ladu. Wieczorem pojedziemy mimo to na miejsce napadu. Rozbijemy tam ob�z, aby nasze konie wypocz�y. Mam nadziej�, �e o �wicie znajdziemy jaki� trop i je�eli natychmiast za nim p�jedziemy, mo�emy schwyta� tych drab�w jeszcze jutro wieczorem. Nie s�dzisz, Samie? - Jestem tego samego zdania. Ale nasze damy! Nie b�d� w stanie wytrzyma� tak intensywnej jazdy, jak jutrzejsza; to pewne. Dzisiaj za to mog� spr�bowa� jazdy na koniu. - Je�li o to idzie - o�wiadczy� Rothe - to nie sprawi� nam chyba wi�kszego k�opotu. Nie s� co prawda wytrawnymi amazonkami, ale w czasie nudnej jazdy wozami wskakiwa�y od czasu do czasu, dla rozrywki, na siod�o. Dlatego jestem przekonany, �e przynajmniej nie spadn� z koni. M�ody Rothe przyni�s� kilka koc�w, kt�re by�y przyczyn� tak nieprzyjemnej zmiany losu ca�ej rodziny. Po�o�ono je na siod�o, aby obie kobiety mia�e troch� bardziej mi�kko. Potem wyruszono dalej. Odleg�o�� nie by�a du�a, jako �e Rothe nie ujecha� zbyt daleko na swym "czteroosobowym koniu". Nale��ca do Sama Hawkensa Mary absolutnie dor�wnywa�a kroku indiafiskim koniom Dicka i Willa; by�o rzecz� zaskakuj�c�, jak szybko i �atwo porusza�a swymi starymi nogami. Na jednym z luzak�w jecha� syn Rothego, na drugim za� obie kobiety. Do miejsca napadu dotarli jeszcze przed p�noc�. Szybko za�o- �ono ob�z. Nie s�dzono, by w pobli�u znajdowali si� wrogo nastawie- ni Indianie czy my�liwi, st�d te� zapalono ogniska, przy kt�rym obrabowani jeszcze raz obszernie opowiedzieli, co prze�yli w tym miejscu. Przy okazji pad�o imi� Jack. Nie by�o w nim nic zaskakuj�- cego, jako �e to imi� posiada w Stanach troch� wi�cej ni� tuzin ludzi. Mimo to Sam zapyta� z przyzwyczajenia: 20 - Jack? Jakie w�osy mia� ten m�czyzna? - Mia� g�ste, rude w�osy - odpar� le�nik Rothe. - Na Boga? Czy�by to mia� by� sam Krwawy Jack? - 'Ib on! - zawo�a� m�ody Rothe. - Przypominam sobie, �e w pewnym momencie dw�ch jego towarzyszy rozmawia�o o nim. S�dzili zapewne, �e nikt ich nie s�yszy i wtedy nazwali go Krwawym Jackiem. - A niech to! Czy to na pewno on? Je�li tak, to niech B�g b�dzie dlafi �askawy, je�li go dopadn�! Zjad� chyba ju� sw� ostatni� kolacj�, je�li si� nie myl�. - Brzmi to bardzo z�owrogo - zauwa�y�a �ona Rothego. - Zna go pan? - Ja mia�bym go nie zna�?! Wszyscy trzej mieli�my z nim do czynienia.'R~ niebezpieczny typ; chcia� napa�� na pewn�plantacj�. Ale przechytrzyli�my go i pojmali�my wraz z ca�� jego band�. Zawie- ziono ich do Uan Buren, aby tam wytoczy� im proces. Wielu z nich zosta�o uniewinnionych. Wykorzystali wi�c pierwsz�, lepsz� okazj�, aby kt�rej� nocy uwolni� reszt� z wi�zienia. Krwawy Jack oczywi�cie natychmiast wr�ci� do swego niecnego procederu. Kiedy ruszono za nim w po�cig, znikn�� na pewien czas. A teraz dowiaduj� si�, �e to on was obrabowa�. Nie wyjdzie mu to na zdrowie, hihihihi! Kiedy zjedzono kolacj�, tym razem przygotowan� z zapas�w Dicka i Willa, rozlosowano kolejno�� wart; pozostali po�o�yli si� spa�. Sam Hawkens obudzi� si�, poniewa� kto� gwa�townie potrz�sa� go za rami�. Nad nim sta� Will; by� wyra�nie zdenerwowany. - Co si� sta�o? - zapyta� Sam, tr�c zaspane oczy. - Nie nadesz�a jeszcze pora wyruszenia w dalsz� podr�, je�li si� nie myl�. - Nasza bro� znikn�a, Sam! 1~ wiadomo�E natychmiast postawi�a go na r�wne nogi. - Zwariowa�e�? Nie widzisz, �e nadal trzymam moj� Liddy w ramionach? 21 - Kto� zabra� nasze strzelby! - powt�rzy� �a�osnym g�osem Will. - Ustawili�my je wieczorem w kozio�, a teraz ich nie ma. - Do diab�a! Je�li �artujesz, to jest to g�upi dowcip! - Ani mi w g�owie �arty. Sta�em na stra�y pod tamt� ska��. Kiedy nadesz�a pora zmiany i chcia�em obudzi� Dicka, zauwa�y�em brak strzelb. - Willu, Willu, co ja mam z tob�! Przynosisz hafib� swojemu wychowaniu. Podczas warty pozwalasz sobie ukra�� brofi! Jeste� i pozostaniesz greenhornem, je�li si� nie myl�. Pozostali obudzili si� podezas tej g�o�nej rozmowy; zacz�li si� teraz prze�ciga� w pytaniach, ale Sam nakaza� im gestem milczenie. - Po��cie si� natychmiast na ziemi, �eby nie stanowi� dobrego celu! Mam nadziej�, �e zosta�y nam konie! Le�cie tu spokojnie i czekajcie na m�j powr�t! I Sam poczo�ga� si� w ciemno�� nocy. Ale ju� po kilkunastu sekundach us�yszeli jego g�os. - A c� to talc�ego? Chod�cie tu na chwil�! Pozostali po�piesznie pod��yli za jego wezwaniem, Oko�o pi�t- nastu krok�w od obozowiska sta�y z�o�one w kozio� rzekomo skra- dzione strzelby, a do jednej z nich przyczepiono bia�� kartk�. - Co to ma znaczy~? - 7.apyta� Will. - Zaraz si� tego dowiemy - odpar� Sam i si�gn�� po kartk�. ~ Zabierzcie swoje rusznice, a ja zobacz� co si� dzieje z kofimi! - i znowu zacz�� si� skrada�. Powr�ci� do obozowiska dopiero po d�u�- szej chwili. - Wszystko w najlepszym porz�dku - zameldowa�. - Konie s� ca�e i zdrowe, a ja nie zauwa�y�em ani �ladu cz�owieka. Na Boga, gdyby to byli nasi wrogowie! Nasze dusze znajdowa�yby si� ju� w si�dmym niebie, je�li si� nie myl�. -- Widzisz wi�c Willu, co m�g�by� narobi� swoj� nieu.wag� -- mrukn�� Dick. ~ Nie gadaj! - broni� si� Will. - 'Ijr te� by� nic nie us�ysza�. 22 'Ib mocna rzecz, tak si� zakra�� mi�dzy nas i zabra� nasze strzelby. Cz�owiek, kt�ry tego dokona�, jest mistrzem w swoim fachu. Ale z pewno�ci� nie naszym wrogiem. - Dlaczego jednak si� nie pokaza�? - sprzeciwi� mu si� Dick. - To dla mnie te� jest zagadk� - potrz�sn�� g�ow� Sam - ale wyja�ni si� ona, gdy przyjrzymy si� kartce. Rozdmuchaj ogie�, Dick, i do�� do niego troch� suchych ga��zi! Kiedy p�omienie buchn�ly w g�r�, Sam przysun�� papier do ognia i zacz�� czyta�. 'I3~e�E kartki trudno by�o odcyfrowa�, jako �e s�owa napisano o��wkiem i to po ciemku. Min�lo kilka chwil, zanim Sam zerwa� si� na r�wne nogi z okrzykiem rado�ci. Przy�o�y� zwini�te w tr�bk� d�onie do miejsca, gdzie w g�stwinie brody zapewne znajdowa�y si� usta i zawo�a� tak g�o�no, �e po�r�d nocnej ciszy s�ycha~ go by�o na odleg�o�� co najmniej mili: - Hallooo, sir, hallooo! Thank you very much! Bardzo panu dzi�kujemy, sir! Przera�ony Dick skoczy� na r�wne nogi i z�apa� Sama Hawkensa za rami�. - Czy� ty oszala�, Sam?! 'Iiwoim rykiem �ci�gniesz nam na kark wszystkich Indian z G�r Skalistych! - Nie ma obawy! Je�li w okolicy s� ci, kt�rych mam na my�li, to wszyscy Indianie powinni znika� st�d jak najdalej. Przed chwil� jeszcze mia�em wielk� ochot� da� Willowi w szcz�k�, to prawda. 'I~raz jednak jest inaczej. Gdy wiem, kto nam zrobi� ten dowcip, mog� mu ju� wybaczy�. Je�eli tych dw�ch b�dzie chcia�o, to wynios� was wszystkich z obozu, a wy nawet tego nie zauwa�ycie. Nat�cie uszu! Mieli�my najbardziej dostojnych go�ci, jakich mo�na mie� na ca�ym Dzikim Zachodzie, je�li si� nie myl�. Powiedziawszy to usiad� i jeszcze raz podsun�� kartk� do ognia. - S�uchajcie wi�c i wyra�cie sw�j zachwyt! Napisano tutaj - uwaga, ladies and gentlemans , napisano tu wielkimi literami Winnetou, a obok... 23 Will zerwa� si� jak uk�szoity przez szerszenia. - Winnetou! -wykrzykn��. -'Ib zupe�nie co� innego! Czy tak naprawd� tam napisano? - Nie przerywaj mi! 'Ihk tu pisze, ale list zosta� napisany przez kogo�innego. - Przez kogo? - chcia� si� dowiedzie� Will, ale Sam Hawkens znowu zrobi� sceniczn� pauz�, aby nasyci� si� widokiem wytrzesz- czonych ze zdumienia ki~ku par oczu. - Czytaj dalej! Ale Sam z zadowoleniem g�adzi� tylko brod�, chichotaj�c pod nosem. - Nigdy nie b�dziesz dobrym westmanem, Will, je�li nie po- trahsz opanowa� swej ciekawo�ci - stwierdzi� z przygan�. - Pier- wsz� rzecz�, jakiej musi si� nauczy� ka�dy westman, jest cierpliwo��. Jak m�g�bym z wami wytrzyma~ do dzisiaj, gdybym nie mia� tej pi�knej cechy... - Gadasz jak kaznodzieja z Salt Lake City! - warkn�� Will. - Nawiasem m�wi�c, to nieuprzejme, �e ka�esz tak d�ugo czeka� damom! - Dawno bym ju� skoficzy�, greenhomie, gdyby� mi bez przerwy nie przeszkadza�. Tb drugie imi� warte jest na Dzikim Zachodzie tyle samo co Winnetou i..: - Old Shatterhand? - zawo�ali jednym g�osem Dick i Will. -No. Ale to jeden z tych, kt�rzy s� zapewnie tak samo s�awni jak Old Shatterhand i kt�ry kilka razy siedzia� razem ze mn� i zwami przy jednym ognisku, je�li si� nie myl�: Old Firehand! - Do stu piorun�w! - Old Firehand? - zawo�a� Will. - Na Boga! Zb rzeczywi�cie najs�ynniejsi ludzie na Dzikim Zachodzie. Nie ma si� wi�c co dziwi�, �e podeszli nas w taki spos�b! - Winnetou? Old Shatterhand? Old Firehand? - zapyta� Rothe. - Jestem na Zachodzie dopiero od niedawna, ale s�ysza�em ju� te 24 s�awne nazwiska. B�dzie mi mi�o, je�li dowiem si� od pana czego� wi�cej o tych ludziach. Sam Hawkens pizymzu�yl szelmowsko oko. - Winnetou jest wodzem Apacz�w, nie maj�cym sobie r�wnego wojownikiem, je�d�cem, zapa�nikiem i strzelcem. 1b najm�- cirzejszy Indianin, jakiego kied)ikolwiek Spotke~eln. ~iaaa b~a~~'ft1 twarzom, je�li Winnetou przyjdzie na my�l stan�� na czele wszy- stkich india�skich szczep�w! Jest jeszcze m�ody, ale w�r�d westma- n�w jest tylko dw�ch, kt�rzy mog� si� z nim mierzy�: Old Shatter- hand i Old Firehand. Rothe pochyli� si� ku traperowi i dotkn�� palcem kartki papie- ru, kt�ry Sam trzyma� wysoko, jak co� bardzo cennego. - I ten s�ynny Firehand napisa� ten �wistek? - 'Pdk przypuszczam - odpar� Sam. - Nie znam jego charakteru pisma. Ale pod spodem napisano jego imi�. - Czy ten wielki Firehand jest pa�skim przyjacielem? Sam Hawkens pog�adzi� si� po brodzie. -'I~k jest, je�li si� nie myl� - zachichota�. - Old Firehand zna Zach�d jak linie mojej d�oni. Dwuletnie Indiani�tka piej� z zachwytu nad nim, a bia�e babcie i dziadkowie opowiadaj� o nim bajki. Jest silny jak grizzly i zarazem �agodny jak dziecko. Pojawia si� i znika niczym duch. Nigdy nie zostawia za sob� �lad�w, a kiedy kto� napotka trop jego konia, to urywa si� on nagle, jak gdyby je�dziec i jego wierzchowiec rozp�yn�li si� w powietrzu. Ivl�wi� wam, �e zaliczam si� do westman�w, i to tych nie najgorszych. Ale gdzie mi tam do tych dw�ch! Will Parker kr�ci� si� niespokojnie. - Czy by�by� tak uprzejmy i powiedzia� nam w ko�cu, co jeszcze napisano na tej kartce? Je�li Firehand i Winnetou pisz� do nas list w �rodku nocy, to chc�, aby�my go przeczytali! Sam pochyli� si� ku ognisku i zacz�� czyta�: - Jecha� dok�adnie na p�nocny zach�d, cztery godziny... w�ska 25 dolina, trzy akacje u wej�cia... w �rodku s� wozy... dw�ch ludzi na stra�y,.. pozostali pojechali na po�udnie, aby napa�� na Palom� Nakan�...pod lewym, tylnym ko�em wozu stoj�cego z przodu zako- pano pieni�dze... na przyszlo�� lepiej trzyma� wart�... mogli�my was wszystkich pozabija�. Old Firehand - Winnetou. Dick i Will potrz�sn�li g�owami. - Czy� to mo�liwe? - odezwa� si� zdziwiony Will. - Czy tak jest rzeczywi�cie tu napisane? - Prosz�, przeczytaj sam! - Sam wyci�gn�� kartk� w jego stron�. - Zatrzymaj sobie ten papier! Wol� zadawa� si� raczej z pi��- dziesi�cioma Indianami, ani�eli z trzema literami! Z Indianami mog� sobie ewnetualnie da� jeszcze rad�, ale z pewno�ci� nie z t� bazgranin�. Jednak, drogi Samie, ca�a ta sprawa wydaje mi si� troch� nieprawdopodobna! - Dlaczego? - Po pierwsze dlatego, �e te typy s� od nas oddaleni tylko o cztery godziny. Przecie� chyba nie s� na tyle g�upi, aby zatrzymywa� si� tak blisko miejsca napadu! - Nie znamy ich my�li. - Po drugie za� zastanawia mnie fakt, �e zakopali pieni�dze. Przecie� bandyci zazwyczaj tak nie robi�. -Pshaw! 'I~ �otry wyruszy�y ze swego obozu na kolejny napad. Nie wiedz�, czy im si� uda. Je�li si� nie uda, to grozi im niebezpieczefi- stwo utraty pieni�dzy, je�li b�d� trzymali je przy sobie. Post�pili m�drze zakopuj�c pieni�dze. - Chcesz wi�c p�j�� za t� pisemn� rad�? - Naturalnie! Jej zalet� jest to, �e nie musirny szuka� kryj�wki dla naszych dam; z pewno�ci� wytrzymaj� cztery godziny w siodle. Mo�emy je od razu zabra� ze sob�. - Ale dlaczego tych dwbch si� ukrywa? Dlaczego nas nie obudzili, aby powiedzie� nam to osobi�cie? 26 - Z pewno�ci� maj� swoje powody. - 2vle skad oni wiedz� to wszystko? -Ti~ ichspIawa. Aw og�le to jeszcze nie koniec; napisano tu, �e "pozostali pojechali na po�udnie, aby napa�� na Palom� Nakan�". Wiecie, co to znaczy? - Naturalnie! - odpar� Dick. - Ludzie m�wi�, �e Paloma posiada wielkie skarby. Prawdopodobnie to je chce zdoby� Krwa- wy Jack. - Kim jest ta Paloma~ Nakana? = zapyta� Rothe. - M�wi si� o niej od pewnego ju� czasu -zacz�� Sam. - Podobno jest m�oda i bardzo pi�kna. Tb bia�a, ale powa�ana przez Indian jak bogini. Nasza tr�jka obraca�a si� od d�u�szego czasu na p�nocy; dawno ju� nie byli�my na po�udniu. St�d te� nie mieli�my okazji jej pozna�. Mam nadziej�, �e teraz do tego dojdzie. Rozbi�a sw�j wigwam na granicy teren�w nale��cych do Koman- cz�w i Apacz�w. Od niepami�tnych czas�w oba te szczepy s� �miertelnymi wrogami, ale wigwam Palomy jest dla nich miejscem ~wi�tym. Teren na kt�rym przebywa jest terenem neutralnym; Komancze przyje�d�aj� ze Wschodu, Apacze z Zachodu. Oba szczepy obsypuj� j� cennymi podarkami. Przed dwoma tygodnia- mi spotka�em pewnego tropiciela, kt�ry by� u niej i opisa� drog� do jej wigwamu. Mieszka ze swym ojcem w zabudowaniach dawnej misji. Zapyta�em o nazwisko jej ojca, ale nic si� nie dowiedzia�em, poza tym, �e nazywa go Pa, a ona ma na imi� Almy, je�li si� nie myl�. - Wiesz co -odezwa� si� Will -te imiona wydaj� mi si� bardzo znajome. Czy nie tak nazywa�a si� ta m�oda dama o nazwisku Wilkins, z Wilkinsfield, gdzie wtedy spotkali�my si� z Walkerem- Hopkinsem? Niestety, uda�o mu si� wymkn�� z naszych r�k. - Rzeczywi�cie, ta m�oda dama tak mia�a na imi�. By�a diabel- nie pi�kna. Sam zauwa�y� pytaj�ce spojrzenie obu Roth�w i kobiet. Opo- wiedzia� im wi�c o swycli przygodach w Wilkinsfield. 27 - Och, co za biedna dziewczyna - powiedzia�a ze wsp�- czuciem pani Rothe. - Nie s�ysza� pan, jak si� skoficzy�a ta historia? - Kobiety zawsze chc� wiedzie�, jak si� koficz� wszystkie histo- rie - roze�mia� si� Sam. -'Ih mia�a niedobre skutki, ale jeszcze si� nie skoficzy�a, je�li si� nie myl�. Plantator Wilkins przegra� proces przeciwko swemu s�siadowi, Leflorowi. Mia� trafi� wi�zienia za d�ugi; pewnego razu na dodatek strzeli� do Leflora. Zamkni�to go za to, do aresztu �ledczego, z kt�rego uciek� ze sw� c�rk�, Almy. Niemiecki nadzorca plantacji, nazywa� si� Adler, znikn�� ju� wcze�niej i nikt nie wie, dok�d pojecha�. 1� wszystko, co mog� powiedzie�. - Czy Paloma to lady Wilkins? - zapyta�a zaciekawiona le�- niczyna. - Pyta pani o wi�cej, ni� wie Sam Hawkens. Mo�e jest ni� rzeczywi�cie; na Dzikim Zachodzie dochodzi do najdziw- niejszych zdarzefi. - O Bo�e! -wykrzykn�a pani Rothe. - I te �otry chc� teraz obrabowa� t� Palom�, jak przedtem nas? Nie mo�emy do tego przecie� dopu�ci�! Tizeba j� ostrzec i jej pom�c! - Ma najlepszych obrofic�w, jakich mo�na w og�le znale�� tutaj: Winnetou i Old Firehanda. My jednak pojedziemy j� odwie- dzi�. 'I~n tropiciel tak dok�adnie opisa� jej miejsce pobytu, �e z pewno�ci� znajd� go bez trudu. Obozujemy na wsch�d od Sierra de los Mimbres. Je�li pojedziemy jeszcze p� dnia na po�udnie, a potem skr�cimy na zach�d, dotrzemy do Sierra della Acha, sk�d wody sp�ywaj� g��wnie na po�udnie. W�r�d szczyt�w Sierra della Acha, znajduje si� otoczone stromymi ska�ami cudowne jezioro g�rskie, 'Iiztlish-to, Niebieska Woda. Przed ponad dziesi�cioma laty star�em si� w tamtej okolicy z Komanczami. Uwa�aj� ten teren za �wi�ty i chowaj� tam swoich s�ynnych wodz�w. Nie znosz� wi�c z tego powodu widoku bladych twarzy w tamtej okolicy. By�em 28 szcz�liwy, �e uda�o mi si� uj�� z �yciem, mimo kilku ran od no�a, je�li si� nie myl�. Na brzegu tego jeziora staj� opuszczone zabu- dowania dawnej misji katolickiej. 'Ihm, jak s�dz�, zamieszka�a Pa- loma. - Co oznacza imi� Paloma? - zapyta� Rothe. - W�a�ciwie jej pe�ne nazwisko brzmi Paloma Nakana. Oba s�owa nale�� do j�zyka 'I~hua. Pierwsze z nich oznacza go��bia, drugie las, wielki las. Jej nazwisko znaczy wi�c Le�na Go��bica. Dlaczego ta dziewczyna jest tak nazywana przez Indian, tego oczy- wi�cie nie wiem. Mo�e si� jeszcze tego dowiemy. - Zapomina pan, �e mieli�my jecha� do Kaliforni. - Najlepsza droga st�d do Kaliforni prowadzi w�a�nie przez Sierra della Acha! Skoro wiemy te� o niebezpieczefistwie gro��- cym Palomie, to naszym obowi�zkiem jest si� o ni� zatroszczy�. - Brawo! - wykrzykn�y obie kobiety. - W�a�ciwie, to niepotrzebne! - sprzeciwi� si� Will. - S�dzisz mo�e, �e Old Firehand przekaza� nam t� wiadomo��, ot tak sobie? Jest z pewno�ci� w drodze do niej. Zostawi� nam wiadomo�~ na pi�mie, �eby�my nie op�niali jego jazdy? - Bardzo s�usznie. Ale w�a�nie dlatego, �e jad� tam Winnetou i Old Firehand, ja te� chc� si� tam dosta�. Chc� znowu spotka� si� z tymi dwoma lud�mi. Zrozumia�a�, tyczko? -'Pak. Jak zwykle masz racj�! - Czy �ie s�dziecie, �e dobrze by by�o, gdyby�my po�o�yli si� jeszcze na godzin�? Nasze konie s� m�drzejsze od nas, po�o�y�y si� na ziemi i odpoczywaj�. My natomiast siedzimy tu i gadamy, jak gdyby jutro by�o �wi�to. Zamknijcie wi�c oczy i rozmawiajcie ze sob� w duchu! Wkr�tce wszyscy, z wyj�tkiem pe�ni�cego wart�, le�eli pogr�- �eni we �nie. Le�na Go��bica O �wicie ca�e towarzystwo by�o ju� na nogach. Siod�a przygo- towano tak, aby kobietom by�o w nich jak najwygodniej. �niadanie szybko min�to, a �e pi�l�gnowanie urody na Dzikim Zachodzie nie zajmuje zbyt wiele czasu, s�ofice nie wzesz�o wi�c jeszcze zbyt wyso- ko, kiedy ma�a grupka ruszy�a prosto na p�nocny zach�d, tak jak radzi� list. Na przodzie jecha� Sam Hawkens; jego uwa�nym, pe�nym sprytu oczkom nie uchodzi�o nic, co by�oby godne uwagi. Mimo to coraz cz�ciej potrz�sa� g�ow�. Kiedy inni jechali nadal prosto, on zacz�� zatacza� ko�a wok� swego ma�ego oddzia�u. Po powrocie z jednej z takich wycieczek o�wiadczy�: - S�dzi�em, �e uda mi si� znale�� �lady woz�w, ale nic z tego. Gdyby Old Firehand nie przekaza� nam informacji, byliby�my teraz ciemni jak tabaka w rogu. Podr� trwa�a nadal. Sam bez przerwy trzyma� oczy wlepione w ziemi�. Jechali ju� tak co najmniej dwie godziny, gdy Hawkens nagle wstrzyma� konia. - Zauwa�y�e� co�, Willu? - Nie, nic poza traw�. - Hm! Je�li si� nie myl�, to w koficu znalaz�em trop! Sp�jrz najpierw do ty�u, a potem do przodu! Nic nie rzuca ci si� w oczy, 30 poza �wie�� traw�? - Wyschni�te �d�b�a! Czy to ma by� ten tw�j trop? - Naturalnie. Te �d�b�a zosta�y jakby wyskubane, i to w r�wnej linii. Le�� na pozosta�ej trawie i prowadz� ca�kiem prosto. Je�li si� nie myl�, to zosta�y wyskubane jakim� przedmiotem podobnym do grabi. 'I~ "grabie" s� nieco szersze od wozu. Powy�ej jego szeroko�ci nie znajdziesz ani jednego, jedynego suchego �d�b�a. - Do stu piorun�w! Masz racj�! - '1~ typy musz� mie� przy ka�dym wozie takie urz�dzenie - m�wi� dalej Sam. - Czy pan co� wie o tym, mister Rothe? - Oczywi�cie, �e tak. Kazali sobie sporz�dzi� takie grabie w Santa Fe. - I z pewno�ci� umocowali te grabie z ty�u woz�w i ci�gn�li je za sob�, aby zaciera� �lady k� na trawie. -'I~k by�o. Ich przyw�dca powiedzia�, �e to z powodu Indian, �eby nie mogli odkry� naszych �lad�w. - 'I~n typ bardziej obawia� si� bia�ych ani�eli czerwono- sk�rych. Ju� w Santa Fe postanowi� obrabowa� pana. No, ale na szcz�cie mamy ju� jego trop. Kartka wskaza�a nam dobry kierunek. Nic, tylko rusza�! Konie ruszy�y �wawo, jakby przej�y dobry humor od swych pan�w. Od tego miejsca na prerii zacz�y pojawia� si� nieliczne zrazu zaro�la. 'I~ren wznosi� si� stopniowo, wida~ te� by�o pojedyn- czo rosn�ce drzewa. Po lewej stronie jad�cych wznosi�o si� niewielkie wzg�rze. Sam wjecha� na nie, aby rozejrze� si� po okolicy. Kiedy wr�ci�, u�miecha� si� zadowolony. - Jeszcze dziesi�� minut i b�dziemy na miejscu. Musimy jed- nak zatoczy� ma�e ko�o. Nale�y oczekiwa�, �e u wej�cia do doliny stoi wartownik, albo �e reszta w��czy si� po okolicy. Proponuj� wi�c, aby objecha� to wzg�rze, wtedy nadjedziemy z przeciwnego kierunku. Skr�cimy teraz w lewo! Pojechalitu� u podn�a wzniesienia. Po drugiej stroniewid�ieli 31 tylko g�r�, w kt�rej niegdy� szerokie strumienie wody wymy�y dolin�. 'I~raz rzeczka by�a ma�a i w�ska, trudno j� by�o nazwa� nawet strumieniem. Jej brzegi porasta�y g�ste zaro�la, kt�re pozwala�y zbli�y� si� niezauwa�enie do doliny. -'Ib dobrze - stwierdzi� Will. - W ten spos�b b�dziemy mogli �atwo zaskoczy� te psy. - Wydaje ci si� mo�e, �e wjedziemy sobie tak po prostu do doliny? 'I~k� propozycj� mo�e zrobi� tylko prawdziwy green- horn, je�li si� nie myl�. Jest chyba jasne, �e tych dw�ch bandyt�w, o kt�rych pisa� Old Firehand, przedsi�wzi�o jakie� �rodki ostro�no- �ci. Na czym one polegaj�, mo�esz si� chyba domy�li�. A mo�e ta twoja odrobina rozumu nie wystarcza do tego? - A jak�e! My�l�, �e jeden z wartownik�w zaj�� pozycj� u wej�cia do doliny. -Ju� to przecie� powiedzia�em. Ukry� si� z pewno�ci� za jakim� krzakiem albo ska��, gdzie go nie zobaczymy. Za to on nas zauwa�y i z pewno�ci� po�le nam kilka kulek ze swej kryj�wki. Jego towa- rzysz us�yszy strza�y i te� si� ukryje, aby potem r�wnie� powita� nas kulami. W ten spos�b zostaniemy z �atwo�ci� zestrzeleni z koni. - Chcesz si� wi�c dosta� do doliny z drugiej strony? - Bardzo s�usznie. Je�li masz oczy, to z pewno�ci� zauwa�ysz tam, po lewej stronie, las. Mo�emy do niego dotrze� za nieca�y kwa- drans. Gdy znajdziemy si� w�r�d drzew, nikt nas ju� nie dostrze�e. Pojedziemy dalej skrajem lasu i dostaniemy si� do zbocza g�ry. Potem wjedzieiny na ni�, docieraj�c do doliny dok�adnie pod k�tem pro- stym. A wi�c w drog�! K�usem ruszyli w stron� lasu. Linia jego skraju tworzy�a �uk styka- j�cy si� z celem ich podr�y. Po tej stronie g�ra nie by�a zbyt stroma, tak �e do�� �atwo uda�o im si� wjecha� na szczyt, z kt�rego ujrzeli ca�� dolin�. Dzieli�a ona g�r� na po�owy, ' ��cz�ce si� na ko�cu w�- wozu pionow�, skalist� �cian�. Z tamtej strony nie istnia�a �adna 32 mo�liwo�� dostania si� do wn�trza doliny, przynajmniej razem z kofimi. - Sp�jrzcie! - powiedzia� Sam. - Jest tak, jak my�la�em. Przywi��emy tu nasze konie i zejdziemy w d�. Panie nie s� nam potrzebne; nieeh zostan� na g�rze pod opiek� obu pan�w Rothe. Nasza tr�jka: Dick, Will i ja, wystarczy na razie. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila, zagwizd�m ostro trzy razy. Wtedy panowie zejd� na d� razem z paniami. Konie sprowadzimy p�niej. Rothe wyra�a� wprawdzie pewne obawy, ale w koficu pod- porz�dkowa� si� poleceniom Sama. Ti~zech westman�w dotar�o wkr�tce do miejsca, z kt�rego mogli dok�adnie widzie� przedni� cz�� dol~iny. Sta�y w niej wozy. Obok pas�y sie wo�y, a na skraju doliny, w pobli�u woz�w, siedzia� przy ognisku m�czyzna piek�cy kav~� mi�sa nabity na ga���. - Widzicie tego typka? - zapyta� Sam. - Dobry cz�owiek! Przygotowuje dla nas �niadanie, hihihihi! Nie ma to jak przyjaciel, na kt�rym mo�na polega�! S�yszycie? W�a�nie zagwizda�! -'Idk. 1� z pewno�ci� sygna� dla tego drugiego. - Naturalnie, stary spryciarzu! Chyba, �e my�lisz, i� dotyczy� on nas? Patrzcie, zbli�a si� ju� jego kamrat! Postarajmy si� szybko zej�� na d�, aby te� dosta� kawa�ek tej pieczeni! Sam ruszy� w d�, a za nim pozosta�a dw�jka. Ttawa i mi�kki mech t�umi�y odg�osy ich krok�w. Chroni�y ich tak�e zaro�la. Dlatego te� trzej traperzy dotarli bez przeszk�d w pobli�e bandyt�w.Ukryci w g�stych zaro�lach, nie dalej ni� pi�� czy sze�� krok�w od ogniska, mogli bez trudu pods�uchiwa� ich rozmow�. - Idziemy tam? - szepn�� Will. - Jeszcze nie. Mo�e powiedz� co�, co b�dzie dla nas wa�ne. Poczekajmy jeszcze! Sam mia� racj�. - Wiesz - zacz�� ten, kt�ry piek� mi�so - nie musimy zadawa� sobie a� tyle trudu. Stra�owanie w tym miejscu nie jest 2 - Dolina �mierci wcale konieczne. Nie p�jd� ju� wi�cej do wej�cia do doliny. Po�o�� si� tutaj i wy�pi� porz�dnie. - Je�eli szef wr�ci i zauwa�y to, nie�le si� nam dostanie! -'Pdk, nasz Jack zachowuje si� ostatnio jak prawdziwy nad- zorca niewolnik�w. Tylko nam ma przecie� do zawdzi�czenia, �e nie powieszono go kilka metr�w nad ziemi�. Zapomnia� o tym, jak si� wydaje. Wtedy, w Van Buren, wpad�by w niez�e tarapaty, gdyby�my go nie wyci�gn�li z pud�a. - Masz racj�. Sami jednak wystarczaj�co g��boko wpakowali�my si� w t� histori�, i gdyby kto� dowi�d� nam udzia�u w niej, nie siedzieliby�my teraz tutaj! Och, gdybym m�g� jeszcze raz spotka� tego trapera! - Sama Hawkensa? -'Idk. Tb on by� winny wszystkiemu, pods�ucha� nas w lesie. Je�eli wpadnie mi w r�ce, to zaszlachtuj� go jak �wini�, a z jego t�uszczu zrobi� �wieczki. Mo�esz by� tego pewny! - A ja wyrw� mu oczy! - W�a�ciwie to nieostro�ne ze strony Jacka, �e zostawi� nas tu samych. - Masz mo�e zamiar zwia� razem z tymi wozami? - Nie, ani mi to w g�owie. Ale ch�tnie zrobi�bym to z pieni�- dzmi. - 'I~ par� tysi�cy dolar�w nie wystarczy na d�ugo. Musieli- by�my wtedy zrezygnowa� ze wszystkiego, co oni przywioz� znad Niebieskiej Wody. Ciekaw jestem, czy ten napad si� uda. - Dlaczego mia�by si� nie uda�? Jack jest sprytny. Ca�y �up zostanie za�adowany na te wozy, a potem jazda do Arizony! - Do Walkera? -'Pak. Ubijemy z nim doskona�y interes. Tb nader zr�czny typ, chocia� wtedy, w Wilkinsfield, omal go nie schwytali. Gdy przybyli- �my do Czarnego Bommiego, siedzia� w jego chacie, jak w obl�onej twierdzy. 34 - Nie rozumiem ludzi z tej Koniczyny! Co oni riiaj� z tego, �e przeszkadzaj� nam w interesach z Walkerem? Gdyby wiedzieli, �e siedzi teraz w Prescott i jest piekielnie bogaty! Chybaby od razu wyjechali, �eby go odwiedzi�. Co za bezczelne typy, kt�re bez prze- rwy wtykaj� nosy w nie swoje sprawy! Mam nadziej�, �e spotkam jeszcze kiedy� t� tr�jk�. Chcia�bym wyr�wna� z nimi moje rachunki. - W�a�nie tu s�! - rozleg� si� z ty�u g�os. Przera�eni bandyci odwr�cili gwa�townie g�owy i ujrzeli Sama Hawkensa, kt�ry wypowiedzia� te s�owa. Sam sta� przyja�nie u�mie- chaj�c si� i mru��c filuternie oko, wsparty na swej Liddy. Obaj bandyci patrzyli na niego, jak na nieziemskie zjawisko. -Good morni, panowie! - roze�mia� si� Sam. - Nie otwie- rajcie swych buzi tak szeroko! A mo�e sparali�owa�a was rado�� z mojego widoku? H